Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I Henia zabiorą?
— Przecie, że go nie zostawią w hotelu!
Tadzio pobladł jak ściana.
— To ja może już Henia więcej nie zobaczę!
— A no, góra z górą się nie zejdzie a człowiek z człowiekiem!… Dokąd ty lecisz, Tadzik?
— Ja zaraz wrócę.
— Pewnie znowu pójdziesz pod hotel upatrywać Henia.
— No przecie tak, bez pożegnania…
Miał oczy pełne łez.
— Zjedz choć wprzód obiad.
— Nie chce mi się jeść.
— No, mama bardzo prosi; rozgrzej się choć kartoflanką.
Łyknął kilka łyżek zupy, uściskał matkę, pobiegł na Krakowskie Przedmieście. Aż do zmroku chodził przed hotelem w nadziei zobaczenia choć kogo ze służby, aby dowiedzieć się, kiedy i dokąd wyjeżdża Henio, ale pokojówka, która wyszła z bramy, siadła do dorożki zanim zdołał przebiec z drugiego końca chodnika, a stróż Franciszek zagadnięty odparł:
— Na ulicę Zarwańską, szosą Awanturską!
Po zjedzeniu podwieczorku wrócił znowu i tym razem zobaczył nawet Henia, jak wyszedł z babką i siadł do powozu. Przesunął się tak blisko niego, że wystarczało mu wyciągnąć rękę, aby go zatrzymać, ale ogarnęła Tadzia jakaś nagła nieśmiałość i powiódł tylko oczyma za oddalającym się przy-