Przejdź do zawartości

Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pałacyku. To kucharz i pokojówka wychodzili, rozmawiając głośno i wesoło.
Henio pozostał sam w domu.
Tadzio miał wielką pokusę zapukać w okno i prosić przyjaciela o wpuszczenie go na dłuższą pogawędkę, ale bał się przestraszyć Henia, narazić go na zaziębienie przy otwieraniu okna lub na nowe nieprzyjemności, w razie gdyby jakiś złośliwy wypadek przywiódł wcześniej radcostwo, Francuzkę lub kogo ze służby. Zbierał się przeto znowu do odejścia, upatrując chwili, w której nikogo nie będzie na ulicy, gdy nagle okno pokoju Henia zabłysło znów światłem. To chłopczyk zaświecił elektryczność, wstał i poszedł do przyległego gabinetu pana radcy, tu także zapalił światło, wziął z biurka zapałki i papierośnicę, wrócił do łóżka, zgasił elektryczność, a zapalił papierosa. Tadzio miał ochotę wykrzyknąć:
— Ty dudku, zgaś to świństwo, zemdli cię, tak jak nas zeszłego roku zemdliło.
Ale nie krzyknął, a mała świetlana gwiazdka w głębi ciemnego pokoju wskazywała, że Henio nie przestawał palić.
— Biedny głuptak! — pomyślał Tadzio — jak go zemdli, nie będzie mu miał kto choćby głowy podtrzymać.
I nie śledząc już dłużej mieszkania radców, zsunął się z drzewa i zeskoczył na ziemię. Nie przeszedł jednak zaraz poza okratowanie ogrodu, na chodniku bowiem, tuż przed nim, zatrzymało