Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I wyobraź sobie, ja przybywam tu do umierającej babki.
— Wiem o tem; byłem przy niej cały dzień…
— Ty byłeś przy niej?.... Jaki jej stan?
Tadeusz milczał, mimowoli spuścił wzrok ku ziemi. Henio odstąpił o kilka kroków, popatrzył w twarz jego przenikliwie i szepnął ledwo dosłyszalne pytanie:
— Umarła?
Tadeusz skinął głową.
Usta Henryka zadrżały, przygryzł dolną wargę i długo szli dwaj przyjacieje lat dziecinnych, trzymając się za ręce, jak niegdyś, gdy przechadzali się jako mali chłopcy, nie mówiąc słowa, jakby nie chcąc zamącić uroczystej chwili, w której żal po śmierci bliskiej istoty obejmował w swe panowanie duszę Henia, wypełnioną dotychczas egoistyczną i bezpodstawną tęsknotą.
W godzinę po przyjeździe Henryka cichutko, wśród cieni nocy wyniesiono trumnę pani Narzymskiej do cmentarnej kaplicy.
Po opuszczeniu jej dwaj przyjaciele zasiedli na pobliskiej ławce. Księżyc wysrebrzył szeregi białych krzyży i smutnych cmentarnych aniołów, otulających się w kamienne skrzydła.
— Czy bliskość cmentarza o tej porze nie robi na tobie wrażenia? — zapytał Henio przytłumionym głosem.
— Jestem już dwa lata na medycynie, miałem przeto czas zżyć się z nieboszczykami.