Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O, to przedewszystkiem chyba za ciebie! Ostatnim razem chrapnąłeś na cały głos i to właśnie wybrałeś sobie chwilę jakiejś nastrojowej ciszy na scenie.
— Proszę jaśnie państwa, kareta zajechała, — odezwała się w tej chwili pokojowa, wchodząc do salonu.
— No widzisz, Piesiu, a ich jeszcze niema!
— Może przyjdą wprost do teatru.
— Wątpię, przecie wolą jechać powozem, aniżeli iść piechotą po błocie, zwłaszcza Zosiunia.
— Mogli wziąć dorożkę.
— Oh, te nasze dorożki!
— Bądź co bądź, czekać na nich nie będziemy, bo jeśli idą ku nam, spotkamy ich po drodze.
— Zapewne… Olesiu, podaj mi żółty szal i okrycie.
W kwadrans potem pani Narzymska, wdzięcznie wychylona z loży, rozdzielała ukłony i uśmiechy między znajomych, zapełniających parter i pierwsze piętro. Pan radca zaś chodził po korytarzu, czekając »na dzieci« i gawędząc z kolegą z zarządu klubu obywatelskiego, wyglądającym spóźnionej żony.
Uwertura została przegrana, kurtyna się podniosła, »dzieci«, to jest inżynier Tarner z żoną, panią Zofją z Narzymskich, nie pokazywali się jakoś.
Pierwszy akt skończył się wśród rzęsistych braw, a w loży radców siedziały tylko dwie osoby. Pani Narzymska zaczęła się niepokoić.