Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy im się co nie stało?
— Coby się miało stać! może goście ich zaszli.
— Może Zosia niezdrowa.
— Bardzo być może, że nie czuje się dobrze i wolała nie iść do teatru.
— Tem więcej, że nie lubi operetki.
Tym argumentem uspokoili się zupełnie i w drugim antrakcie zaprosili do loży malarza Smałę, któremu trafiło się krzesło »za słupkiem«.
Wśród wybuchów wesołości zapadła kurtyna po raz ostatni. Pani radczyni, dyskretnie ocierając podczernione oczy, które załzawiły się od śmiechu, zabierała się do włożenia okrycia, podawanego jej przez pana Smałę, gdy do loży, bez ceremonji, bez zapukania, wtargnął chłopak szesnastoletni, zziajany mimo chłodu na dworze i ściągając z głowy wytartą czapczynę, zawołał:
— Dziecko się u nas urodziło, proszę jaśnie państwa!
— Dziecko?… co?… co ty gadasz?
— Dziecko!… Boże!… Jakto… pani.…
— A no, dopiero co urodził się pani synek.
— Synek, Boże mój!… I ja pierwsza nie przycisnęłam go do piersi!… — Dużoby mu z tego przyszło!… Zresztą masz taki sztywny gorset, że nie byłoby mu wygodnie!
— Ah! ty zawsze żartujesz!… Nawet w takiej chwili!… No, co pani?…