Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Tarner znakomicie wywiązał się z zadania. Niebawem odbite dziecko leżało na fortepianie w przyległym salonie, a cygan i cyganka, klęcząc za chińskim parawanem łomotali się pięściami w piersi, aż się echo rozchodziło, wołając wielkim głosem:
— Moja wina, moja wina, już nie będę dzieci kradł, żałuję za grzechy! Moja wina, moja wina!
A potem Tadzio porwał murzynka, włożył w porcelanową sosjerkę i tuląc go do piersi, krzyczał piskliwym głosem, jakby mu kto zęby wyrywał.
— Czego się tak drzesz, mały? — zawołał pan Tarner.
— To nie ja, to to dziecko, co się urodziło — odparł Tadzio z powagą.
Ale na krzyki te nadbiegła i panna Aniela. Struchlała, ujrzawszy przed sobą plecy pana Tarnera, jak stojąc na środku gabinetu z rękoma w kieszeniach, patrzał na krzyczącego pod fotelem Tadzia. Z pochylenia głowy wnioskowała, że mina musi być groźna.
— Pan dyrektor wybaczy — wołała od progu — ale ten chłopczyk chwilowo tylko…
Pan Tarner wykręcił się na pięcie, tak że znalazł się przed nią całą postacią, zwracając ku niej twarz dobrą i rozśmieszoną.
— Skąd się tu wziął ten bachor? — zapytał.
— Ah, nieszczęście go tu przywiodło… chorował na zapalenie płuc… To syn Stefki, brat