Przy źródle Franciszka Józefa w Trenczynie zgromadziło się sporo ludzi. Eleganckie panie obok pejsatych Żydów galicyjskich, starzy panowie starannie ogoleni, obok grubych mieszczan w negliżowych ubraniach cisnęli się ze swemi kubkami ku balustradzie, obitej mosiądzem, poza którą fertyczne dziewczęta w węgierskich strojach napełniały je i podawały kuracjuszom.
— Proszę o moją szklankę nr. 46 — zawołał, wyciągając rękę ponad głowami pochylonych ku źródłu dwóch mieszczan, młody, wysmukły chłopiec. — Dziękuję, — dodał, odbierając z rąk dziewczyny szklankę znaczoną kreskami i numerami, pełną musującego płynu. Zwrócił się z nią ku ławce, na której siedziała niemłoda kobieta o zwiędłej, schorowanej twarzy.
— Masz, ciociu, niech ci będzie na zdrowie!
— Dziękuję ci, Tadziku, błogosławiona, błogosławiona to woda, czy wiesz, że ja już czuję ulgę, choć dopiero sześć dni jak ją piję?
— Rozumie się, musi ciocia być zdrowa, żeby się napić szampana z racji mego doktoratu.
— To jeszcze trzy lata! — westchnęła panna Aniela.
— Nie znaczy to, żeby ciocia miała obowiązek cierpieć jeszcze trzy lata, ale do upicia się trzeba być bardzo pewną na nogach.
— Już ja tam wolę i przy tej uroczystości ograniczyć się szklanką mleka. Tem więcej, że
Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/285
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
VII.