Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się jakieś towarzystwo, długo radząc nad tem, czy wrócić do domu, czy też pójść spędzić resztę wieczora w kawiarni. Że zaś jednocześnie przejechało kilka zaprzęgów, przemknęło Pogotowie i przeszły dwie pary, dziwacznie przybrane, widocznie podążające na zabawę kostjumową, zatrzymał się Tadzio przy kracie ogrodu z dobrych dziesięć minut. Nagle ogarnęło go dziwne uczucie niepokoju i obawy, które bez jakiegokolwiek rozumowania kazało mu się odwrócić ku oknom pokoju Henia. Spojrzał i zdziwił się; okno oświetlone było znowu, ale szczególnem światłem, które nie wyglądało na elektryczne i jakoś dziwnie migotało po ścianie pokoju. Zaniepokojony skoczył na gzyms nad oknem sutereny i spojrzał w szybę. Światło miało źródło w palącej się na łóżku kołdrze, podczas gdy Henio spał spokojnie z rękoma odrzuconemi nad głową. Tadzio krzyknął w stronę ulicy: — Pali się! i jednocześnie silnem uderzeniem pięści wybił jedną po drugiej szyby podwójnego okna.
Na brzęk szkła obudził się Henio, a na widok płomienia tuż przy twarzy, porwał się z przeraźliwym krzykiem i wyskoczył z łóżka. Ale płomień poszedł za nim, wzmagając się przy gwałtowniejszych ruchach chłopca, który bezprzytomny rzucił się naoślep ku oszklonym drzwiom na ogród, zapalając płonącym rękawem cienkie muślinowe firanki. Ale Tadzio rozpiął tymczasem swe grube watowane palto i pochwycił w ramiona Henia,