Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Boże miłosierny, tegoby brakowało!… Wzięliby go z ulicy do szpitala i wolnoby nam było tylko dwa razy na tydzień go odwiedzić.
— Smutno jak go godzinę niema w domu, a co robić przez tyle miesięcy!
— Czy go aby policjant nie złapał, jak się wspinał po kratach i drzewie, myśląc, że złodziej.
— Ach, to byłoby najstraszniejsze! Chłopczyna spędziłby noc w areszcie wśród złodziei, włóczęgów, brudu i robactwa!
— Cicho, niech pani będzie cicho!…
— Bo co?… wyszeptała panna Aniela.
— Zdaje mi się, że słyszę tupotanie Tadka.
Ucho matki nie zawiodło, z bocznej ulicy biegł zdyszany Tadzio. Stefa rzuciła się ku niemu i na powitanie wymierzyła mu potężnego kułaka w ucho. Ale chłopiec nie ustraszył się gniewnej miny matki, zarzucił jej ręce na szyję i całując po twarzy i oczach, wołał bez tchu:
— Mało mi się Heniuś nie spalił! Ma poparzoną ręką, ot takie bąble, zemdlał mi w aptece.
— Co ty mówisz, chłopaku!… gdzieś był z Heńkiem?
— Bo Heniuś z nudów zapalił papierosa w łóżku i usnął z nim, a od papierosa zapaliły się firanki u kołdry, a potem koronki u okna, rękaw u koszuli i serwetka na stoliku!
— Co ty opowiadasz!
— Nie stójcie tam daleko! — wołała panna Aniela z okna. — Chodźcie do pokoju! Chcę sły-