Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja cię stróżowałem nie przez jeden wieczór, siedząc na kasztanie!
— Dlaczego?
— Bo mi tęskno było za tobą.
— O, i ja tęskniłem!
Weszli do apteki, gdzie opatrzono mocno poparzone i wzdęte bąblami ramię Henia, który teraz dopiero zaczął płakać i wyrzekać na dotkliwy ból.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Panna Aniela owinęła głowę włóczkową chustką i wychylona oknem rozmawiała ze stojącą pod oknem Stefą.
— Jemu musiało się coś stać… przecież już godzina dziesiąta, nigdy się tak nie zaawanturował.
— Pewno… godzinę posiedział poza domem, to najwyżej.
— O dziewiątej lubi już być w łóżku.
— Te pare razy, co go państwo Siemińscy wzięli do teatru, to zawsze się opowiedział.
— Pamiętasz, jak to raz przed samem przedstawieniem przybiegł Gucio z wiadomością, że jest miejsce w ich loży, to Tadzio, wolał stracić I-szy akt, a nie poszedł pókiś nie wróciła.
— A tak, jeszcze go połajałam, że gapa, bo mógł zostawić kartkę na stole z objaśnieniem, dokąd poszedł.
— Boże, Boże, gdzie on jest....
— Ślisko tak; mógł złamać nogę!