Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A niech Bóg broni, idzie tylko o to, aby mu jaki dzieciak nie przyniósł zarazy z ulicy.
— Ot, zawracanie głowy!… Jak Pan Bóg mu przeznaczy, to choćby był na puszczy i tak zachoruje!… A gdybyś słyszała, jak Tadzik prosił!
— No tak, tak, dziś zostańcie, pani jeszcze śpi… Ale to ostatni raz! No chodź, syneczku, do Henia… siądźcie sobie, Augustowo… Heniuś chce, żeby się z nim mój Tadzio pobawił?
Henio kiwnął głową z miną prezesa parlamentu, podchodzi do Tadzia, bierze go za rękę i prowadzi do basenu.
— Chodź, pokażę ci akwarjum.
Cio to waljum? — pyta Tadzio.
Tadzio jest o trzy tygodnie starszy od Henia, ale mówi daleko gorzej od niego i ma stokroć mniej wiadomości niż on, któremu w zimowe wieczory ciągle pokazują obrazki i opowiadają powiastki, lub przerabiają pogadanki z wszechświata.
— Widzisz, to są złote rybki — mówi Henio, wsuwając główkę miedzy wysmukłe trzciny — ale naprawdę one nie są złote, tylko takie żółte, albo czerwone… brzydkie! — dorzuca z przekonaniem.
Ale Tadzio nie dzieli tego poglądu bynajmniej! Przeciwnie złożył rączki i woła z zachwytem:
— Jakie cudne!… jak duzo!… laz, dwa, pięć, tsy! Jak one plęciutto, plęciutto pliwają.
— Ciągle wkółko — mówi Henio ze znudzeniem.