Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

berecie, który mu uszyła ze starego, krótkiego fartuszka Henia; Stefę ogarnia strach.
— Ten dzieciak będzie tak codzień przyłaził, — myśli — trzeba go raz przegnać!
Ale jak to przegnać własne dziecko i to takie miłe, takie dobre, wołające »psysłem« z tą pewnością siebie, co czuje się wolnem dzieckiem, mającem prawo do ogrodu, kwiatów, oka i serca macierzyńskiego. Jak to odegnać taką dziecinę? Przecie on to odczuje jak krzywdę!… Zresztą to dopiero pół do dziesiątej, pani radczyni nie wstaje nigdy przed jedenastą, do tej pory szczelnie zapuszczone rolety i firanki nie dopuszczają nietylko promienia, ale i szmeru do sypialni. Na ten jeden, jedyny raz, wpuszczę dziecko do ogrodu, myśli sobie matka i otwiera furtkę, mówiąc do Augustowej:
— Niepotrzebnie przyprowadzacie tu Tadzika, pani radczyni nie pozwala, żeby tu przychodziły dzieciaki z ulicy.
— A cóż to, ubędzie jej ogrodu?
— Jej o to nie idzie, tylko żeby się Henio z byle kim nie bawił.
— A co to, Tadzio byle kto! Fe, nawet brzydko, żeby rodzona matka tak mówiła. Chłopczyk grzeczny jak mało które pańskie dziecko.
— Ja to wiem, ale widzicie, tu idzie o zarazę!
— Rany Boskie, to ten mały chory na jaką zarazę?