Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chłopczyk pośpiesznie wskakuje do tramwaju i zajmuje miejsce w pierwszej klasie.
— Ależ pan zbija dziecko z drogi, potem zabłąka się w innej dzielnicy — odzywa się jakaś gderliwa pani.
— To okólny tramwaj — odpowiada z uśmiechem pan z platformy i płaci za Tadzia dwa kursy, przykazując konduktorowi pozostawić dziecko w tem samem miejscu zpowrotem.
Siedzi Tadzio na aksamitnej poduszce, bosemi nóżkami buja, pogwizduje przez zęby i patrzy na przeciwległe kamienice, migocące mu się przed oczyma. Jakaś pani pogłaskała go po buzi, jakiś pan dał dwa miętowe cukierki, a inny jeszcze poradził mu, żeby ukląkł na kanapie. Teraz wygodniej jeszcze patrzy Tadzio na przesuwające się kamienice, wystawy sklepowe, konie, ludzi i »żydów«. Ani mu w głowie afront, jaki go spotkał ze strony babci Henia!
Konduktor polecił mu opuścić tramwaj w miejscu, w którem go zabrał. Tadzio spojrzał na pałacyk przyjaciela, ale ujrzawszy panią radczynię w oknie, nie zbliża się do furtki, przeciwnie przyśpieszonym krokiem zmierza w stronę Solca. Na placu św. Aleksandra widzi kilkanaście karet przed kościołem i słyszy piękną muzykę, płynącą z otwartych drzwi świątyni, wbiega więc prosto na schody, wchodzi do głównej nawy, pustej i wysłanej czerwonym dywanem, ściąga beret z główki, przyklęka na środku i bije się co sił w piersi: