Przejdź do zawartości

Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tadzio wyjął książkę z kieszeni i zagłębił się w czytaniu.
Dwie godziny siedzieli tak w milczeniu, gdy panna Aniela, podnosząca oczy z nad roboty na każdą przechodzącą osobę, zawołała głosem nacechowanym silnem wzruszeniem:
— Widzisz?
Ręką wskazała jadącą wózkiem, popychanym przez służącego, starą damę w białym, flanelowym kostjumie.
— Kto to?
— Nie poznajesz?
— Nie.
— Radczyni Narzymska.
— Ta staruszka?… Cóż znowu!
— Zapewniam cię!
— Ależ, ciociu, ona zupełnie niepodobna do pięknej pani radczyni.
— Bo ty widywałeś ją zawsze strojną i upiększoną, ale mnie zdarzyło się kilkakrotnie ujrzeć ją bez szminek i sztuki, powiadam ci, że to…
W tej chwili wózek przesunął się zaledwie o dwa kroki od rozmawiających, a siedząca w nim kobieta, jakby pociągnięta magnetyczną siłą, zwróciła ku nim głowę i spojrzała w ich twarze. Była straszna; rysy jej pozostały wprawdzie regularne, choć mocno zaostrzone, nie było też przerażającem mnóstwo fałd i zmarszczek wkoło ust i oczu, ale straszny był wyraz twarzy tępej, ogłupiałej i spojrzenie zidjociałe, a jakby stale wystraszone.