Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/308

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stał znowu w pobliżu tarasu. Na takich wahaniach zeszła mu noc cała. Dniało już, gdy Henryk podniósł się z fotelu, drżący z zimna. Wszedł do pokoju, tupnął ze złością nogą i jął się gorączkowo rozbierać.
Za chwilę elektryczność zgasła.
— No, śpij spokojnie! — szepnął Tadeusz. — Daję ci sześć godzin czasu, po którym zaprzęgnę cię do roboty, że ci odetchnąć nie dam.
Na werandzie willi wprost domu, w którym mieszkał, stary profesor w szlafroku i czapeczce wyszywanej perełkami, wyszedł podnosić żaluzje. Na widok wracającego młodzieńca, zaklął po czesku:
— Sakramencka jego mać! Żeby chociaż u wód młodzież nie lampartowała się po nocach. Straszne zepsucie obyczai!

VIII.

Godzina dziewiąta biła na kurhauzie, gdy Tadeusz ledwo zapukawszy do drzwi, nie czekając pozwolenia wszedł do pokoju Henryka.
Henryk był zaspany, lecz szczerze ucieszył się gościowi.
— Snem mi się wydaje to nasze spotkanie po tylu latach — rzekł ujmując rękę przyjaciela.
— Rewanżuję ci się; pamiętasz w jakich warunkach widzieliśmy się po raz ostatni przed jedenastu laty?
— Nie pamiętam.