Strona:Maria Bogusławska - Młodzi.djvu/306

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ale Henryk słuchał z widocznem roztargnieniem i przymusem. Potem gorączkowo raz jeszcze uścisnął dłoń przyjaciela i wbiegł na taras.
Tadeusz popatrzył za nim pełen niepokoju i oddalił się dopiero, gdy wysmukła jego sylwetka zniknęła poza ciężkiemi drzwiami westybulu. Odszedł kilkanaście kroków, gdy słup światła padł na jego drogę.
— To pewnie Henio zaświecił elektryczność w swoim pokoju — pomyślał i nawrócił.
Rzeczywiście światło padało z wielkiego weneckiego okna nad tarasem, poza którem widać było Henryka, jak wielkiemi krokami mierzył wzdłuż i wszerz obszerny pokój, typowo pensjonatowy w urządzeniu. Tadeusz przystanął i obserwował go ze smutkiem; była chwila, że chciał pobiec do okna, poprosić przyjaciela o otworzenie go, a bardziej jeszcze tej duszy pasującej się w równie głębokiem, jak bezpodstawnem cierpieniu, aby tajemniczego rąbka uchyliła. Ale osądził, że nie trzeba działać zbyt obcesowo, że należy potrochu oswoić przyjaciela i zachęcić do dzielenia się cierpieniem. Pomimo tego postanowienia długo nie mógł zdecydować się na odstąpienie od okna; oto znowu, jak przed laty, obserwował swego Henia; oto znowu widział go otoczonego dostatkiem, bogactwem; oto znowu widział go zdanego na łup nudy i smutku. Udaż mu się i dziś, jak przed laty, wydrzeć go z niebezpiecznych płomieni, które nie gwałtownie wprawdzie,