Dramata (Calderón, tłum. Porębowicz, 1887)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Pedro Calderón de la Barca
Tytuł Dramata
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1887
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Porębowicz
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
DON PEDRO CALDERON DE LA BARCA.


DRAMATA
w przekładzie
Edwarda Porębowicza.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 19 Мая 1887 г.
WARSZAWA.
WŁASNOŚĆ, NAKŁAD I DRUK S. LEWENTALA,
Nowy-Świat Nr. 41.

1887.






DOKTOROWI PIOTROWI
CHMIELOWSKIEMU
W HOŁDZIE CZCI I WDZIĘCZNOŚCI
składa
TŁÓMACZ.


DON PEDRO CALDERON DE LA BARCA.

Moratin, Martinez de la Rosa, Gil y Zarate, Hartzenbusch, W. Schlegel, Sismondi, Schack, Ticknor napisali tyle o gieniuszu Kalderona, że w ocenie jego twórczości musiałyby się znaleść koniecznie odkrycia już poczynione, sądy już wypowiedziane. Jedni, jak Schlegel i Hartzenbusch wpadają przed nim w ślepy zachwyt, przykładając każdą zaletę do gigantycznej miary, odkrywając wielkość, gdzie jej niema, a za to wszystkie wady zeń otrząsając ryczałtem. Drudzy, jak Moratin, Sismondi, po należnych hołdach miotają nań odrazu takim pękiem zarzutów, szyderstw i gniewu, że sława poety przykucnąwszy przed niemi ze strachu nie ośmieliłaby się podnieść czoła, gdyby jej nie ratowało to instynktowe uwielbienie, jakie czytelnik wobec jego dzieł uczuwa.
Nie chcąc powtarzać rzeczy znanych z każdego podręcznika literatury, ograniczę się do kilku dat biograficznych, a za to popróbuję wprowadzić czytelnika do poetyckiego warsztatu Kalderona, aby przypatrzył się mechanicznemu układaniu nici i płatów na tę tkaninę, którą podziwia jako skończony cudny kobierzec.
Urodził się Kalderon w pierwszych dniach 1600 r. (data 1601 jest błędna) w Madrycie; a jeżeli prawdą jest, że trzeci Dzień komedyi, Najlepszy druh — umarły (El mayor amigo el muerto) wyszedł z pod jego pióra, byłby to debiut dokonany w dziesiątym roku życia. Niezawodnie Kalderonowy jest Wóz niebieski (El carro del cielo) napisany 1613 r., a turkotaniem po chmurowym bruku dający przedsmak przyszłego rodzaju twórczości poety. Studya kończył w sławnej podówczas Salamance; jak każdy prawy szlachcic przywdział strój żołnierza w 25 roku życia, brał udział w wyprawie do Flandryi i Italii, gdzie pozostawał do r. 1636, i skąd wyniósł mnóstwo tematów do komedyj, często zaczerpniętych z własnych miłosnych przygód w Parmie i Medyolanie. Uwielbienie krzyża, Szczęście i fatalność imienia, Dziw fortuny, i t. d.; rozgrywają się na scenie Italii; bohaterowie są oczywiście czystej krwi Kastylczykami, jak w reszcie dramatów historycznych, mitologicznych i biblijnych.
Po powrocie został mianowany intendentem teatralnym z pensyą 30 talarów miesięcznie, naówczas znaczną; posypały się nań łaski dworu, zwłaszcza, że po śmierci Lopesa de Vege w 1635 r. nie znajdował już spółzawodnika. Król Filip IV był sam autorem, lubił pałacowe przedstawienia na scenie Buen Retiro, na której występował jako aktor z swym ulubionym poetą. Grano raz Stworzenie świata; król grał rolę Boga, Kalderon Adama. Gdy przyszło opisywać czarodziejstwa raju, fantazya Adama rozpędziła się na znane kilkudziesięciowierszowe okresy; król ziewnął, poeta zmieszał się. „Na me życie — rzekł tamten — nie sądziłem, że stworzę Adama takiego gadułę“; — po tém improwizowaném intermedyum, przedstawienie szło daléj z całą należną tematowi powagą.
W r. 1651 przyjął Kalderon święcenia kapłańskie, za czém poszły nowe zaszczyty i beneficya: kapelania toledańska, kapelania królewska. Zmiana sukni, zresztą tylko pozorna, tak mało wpłynęła na zmianę temperamentu i osłabienie twórczości Kalderona, że z tegoż 1651 roku datuje się 25 komedyj, z których wiele posiada wartość pierwszorzędną. Niezwykłym było wówczas dla dramatycznego poety zaszczytem otrzymać zamówienie na autos sacramentales grywane w Boże ciało lub Boże narodzenie; o autosy Kalderona ubiegały się miasta Toledo, Sevilla, Grenada i t. d. W r. 1663 wstąpił Kalderon do kongregacyi św. Piotra; w 1681, 25 maja zamknął oczy na zawsze, zabierając do grobu tajemnicę gieniuszu. Z krótką przerwą doby klasycznej, t. j. naśladowania francuskiej tragiedyi, hiszpański dramat nie zdołał wyzwolić się z pod przeważnego wpływu Kalderonowéj modły; ostatni, żyjący dotąd romantyk Zorilla przywrócił tradycyą jej w całej pełni; dopiero młodsi: Echagaray, Ayala, Tamayo, starają się obecnie wprowadzić do dramatu elementy nowe.
Dorobek Kalderona oblicza się ostatecznie na 120 komedyj, 100 autos, 200 loas, t. j. szerokich prologów, będących dla siebie skończonemi sztukami, a deklamowanych na wstępie do oper i dramatów czarodziejskich, jak Trzy największe cuda, lub Potwory ugłaszcze miłość i t. d. Można rzec, że nie posiadamy oryginalnego Kalderona; działo się z jego dramatami, jak z dramatami Szekspira; drukowano je bez wiedzy autora, a te fałszywe wydania służyły coraz za podstawę innym; poeta wypuściwszy raz manuskrypt z ręki, o los swego dzieła nie dbał. W r. 1680 ułożył listę, w któréj wymienił 111 komedyj swego pióra; pod jego imię podszywała się liczba niezliczona; przyjaciel poety Vera Tassis, nie posiadając wszystkich manuskryptów, poprawiał barbarzyńskie wydania jak umiał; stąd na niejednych widna praca dwu i trzech rąk. Ostatnie i najlepsze wydanie dokonane przez hiszpańskiego dramaturga Hartzenbuscha[1] daje 111 Comedias, uzupełniające się temi, których autorstwo dzielił Kalderon ze spółpracownikami, do 122. Niéma w nich Autos sacramentales, natomiast w apendyksie utwory poetyckie, których liczba jest znaczna ale nieznacząca. Ponieważ w żadnej historyi literatury nie znajdzie czytelnik katalogu komedyj Kalderona, choć jest nader pouczająca sama znajomość tytułów, podaję je tu in extenso, nie według porządku chronologicznego, bo ten często jest niepewny, ani według rodzaju, bo trudno wykreślić granicę między dramatem religijnym a filozoficznym, mitologicznym a biblijnym, tragiedyą a tragikomedyą, jak je niekiedy sam Kalderon nazywa; — ale według rozkładu Hartzenbuscha:
T. I. Życie snem. Wiedza złego i dobrego. Przygody miłości i szczęścia. Uwielbienie krzyża. Gdzie największa doskonałość? Gorzéj było, niż bywało. Oblężenie Bredy. Dwoje bram, trudna straż. Czyściec św. Patryka. Chochlik.[2] Wielka Zenobia. Most w Mantible. Lepiéj było, niż bywało. Książę niezłomny. Loa do komedyi O trzech największych cudach. Wielka komedya: Trzy największe cuda. Galan-duch. Judasz Machabeusz. Dziewica Świątyni. Lekarz swego honoru. Miłość, honor, władza. Głośna tajemnica. Argenis i Poliarch. Schowany i zakwefiona. Największy potwór zazdrość. Bieda matką wynalazków. Dwa dni temu. Niema jak milczenie. Fałszywy astrolog. Tajna krzywda, skryta zemsta.
T. II. Przypadek i błąd. Pani i sługa. W tém życiu wszystko jawa, wszystko złuda. Mistrz tańca. Nienawiść i Miłość. Umieją płakać kobiety. Wstęga i kwiat. Czarnoksiężnik. Zawikłania z przypadku. Schizma w Anglii. Przychodzę, z kim przychodzę. Zamek Lindabridis. Kwietni i majowy ranek. Nie igra się z miłością. Wielki książę Fezu. Wzniesienie krzyża. Cicha woda brzegi rwie. Zemsta Tamary. Włosy Absalona. Ludwik Perez z Galicyi. Złe nie zawsze nieuniknione. Zwierzę, promień i głaz. Stróż samego siebie. Miłość ugłaszcze potwory. Przyjaźń, miłość, wierność. Echo i Narcyz. Wdzięczyć się a nie kochać. Syrenia zatoka. Przygody Andromedy i Perseusza. Wawrzyn Apolina. Purpura róży.
T. III. Chęci i wstręty jeno w wyobraźni. Córka powietrza. (2 części). Alkad z Zalamei. Synowie szczęścia: Teagenes i Charyklea. Czar bez czarów. Dać wszystko, a nie dać nic. By pokonać miłość, trzeba chciéć. Broń piękności. Kochany i niecierpiany. Kochankowie nieba. Wystarczy milczeć. Białe ręce nie ranią. Grom boży na miłość. Skutki miłości: Litość, zwątpienie, odwaga. Józef między kobietami. W trzech zemstach jedna kara. Trzy sprawiedliwości w jednej. Hrabia Lucanor. Każdy dla siebie. Zazdrość z powietrza nawet zabija. Cefal i Prokryda. Czasowi dodać czasu. Więzy Szatana. Przedewszystkiém moja dama. Płacz kobieto, a wygrasz. Szczęście i fatalność imienia. Auristela i Lisidante. Miłość nie ujdzie miłości. Miłość za grobem. Posąg Prometeusza. Skazaniec Miłości.
T. IV. Pierwszy ja. Córka Gomeza Arias. Nie zwierzaj sekretu. Malarz swéj hańby. Fatalność wyrazu. Z jednéj przyczyny dwa skutki. Ostatni pojedynek w Hiszpanii. Apollo i Klimena. Syn Słońca, Faeton. Sybila Wschodu. Potwór ogrodów. Zorza z Capocavana. Sztuka na sztukę. Zapasy miłości i wiary. Witaj, złe!. Drugi Scypion. Przeznaczenie i godło Leonidasa i Marfisy.
Podkreśliłem te, które cieszą się największą sławą; z całego zbioru dadzą się łatwo wydzielić komedye de capa y espada; poznaje się je po przysłowiowych lub intrygujących tytułach; komedye fantastyczne, mitologiczne, biblijne zdradzają się równie tytułami; dramata religijne i filozoficzne, najcelniejsze tragedye znane są aż nadto, bym je miał wymieniać. W pierwszych, ze szkodą charakterów interes polega na zawikłaniu; oto, w czem Kalderon wyższy jest nad Lopesa, u którego intryga jest prosta, zadowalniająca się jedną parą kochanków. U Kalderona plączą się, schodzą i rozchodzą, kłócą i jednają nieraz dwie i trzy; niepodobieństwa piętrzące się jedne na drugich niecierpliwią, a przecież układa je poeta z takim wdziękiem, że mu ich niepodobna nie przebaczyć. Galan — (pozostawiam wyraz hiszpański, bo niepodobna zastąpić go sentymentalnym kochankiem) — dama, jéj ojciec i brat, gracioso i pokojówka, oto nieodmienne figury komedyi, wracające zawsze w tej samej postaci i tych samych sytuacyach;. z jednej można wnosić o wszystkich bez wyjątku. Poeta zna tę swoje słabość i żartuje z siebie w własnych komedyach: „To jest komedya don Pedra Kalderona, gdzie koniecznie musi wchodzić zakwefiona dama i kryć się kochanek“; — albo: „To być musi bez wątpienia jedna z komedyj don Pedra Kalderona, gdzie nie w porę wchodzi zawsze brat i ojciec“. To wchodzenie nie w porę tak się stało integralną częścią intrygi w sztukach Kalderona, że gdy jest to mąż, komedya kończy się śmiercią. Patrz: Lekarz swego honoru, Tajna krzywda, Malarz swéj hańby, Największy potwór zazdrość. Gdy jest to brat lub ojciec, odkrycie musi skończyć się małżeństwem, któreby bez niego może nie nastąpiło. Tak rozwiązanie i jego etyczna doniosłość polega na czystym przypadku i z tego względu mimo usiłowania apologietyczne Hartzenbuscha wynajdującego Kalderonowi za zasługę „unarodowienie honoru“ i stworzenie w jego materyi „skali przestępstwa“; wprowadzenie typu galana złego i dobrego, skarcenie Lotaryusza w Przygodach miłości i szczęścia, Don Alrara w Alkadzie z Zalamei; pojmującego nawet końcowe małżeństwo za moralną karę na damy lekkomyślne i kochliwe — mimo to wszystko nie można wmówić w poetę tego, o czem nie śnił, tendencyi moralizującej. I słusznie mówi Moratin: „Chciałżebyś waszmość, ażeby jego syn był łami-gnatem, zawadyaką, aby zalecał się damie swej pchnięciami szpady, strasząc ulicę i budząc uczciwych ludzi, zbieg z pod miecza sprawiedliwości, bez przyjaźni, bez prawa i Boga?. A przecież wszystko to stroi don Felixa z Toledo jako wielki heroizm. Chciałżebyś, aby jego córka, choćby w zamiarze małżeństwa, niezadowolona, że do jej domu wchodzi potajemnie taki burzyciel pokoju, szła na kwaterę młodego człowieka, jak bezwstydna ulicznica? A przecież młodym panienkom daje przykład takiej odwagi Leonora“. Słowem, nie chciał Kalderon pouczać, ale bawić lub przestraszać. Bo czemże usprawiedliwią się okrucieństwa, które poeta każe popełniać bohaterom swym na niewinnych żonach? Wprawdzie Mencya, Leonora, Serafina kochały przed ślubem, ale po ślubie starały się miłość tę wypruć z serca, a choć ostatecznie zmysł etyczny każe poecie tę walkę miłości z honorem doprowadzić do takiej granicy, że za nią upadek staje się prawdopodobny, zawsze jednak zemsta uprzedza przeniewierstwo. Mencyi otwierają żyły, Leonorę zakłuwają sztyletem i zapalają nad nią dom dla ukrycia zbrodni, Serafinę zabijają z kochankiem kulą pistoletową. A cóż powiedzieć o Maryannie, która znajduje śmierć tylko na to, aby spełniła się przepowiednia, że umrze od mężowskiego puginału? Wszędzie to samo kąpanie mężowskiego honoru najcenniejszą krwią, brutalność egoizmu, nieuznanie praw szlachectwa kobiety. Szekspir stworzył tylko jednego Otella, u Kalderona niema męskiej postaci, któraby nie była gotowa stać się Otellem w danej chwili i to bez wyrzutu sumienia. Istnieje u niego jeden tylko typ męża, galana, damy; tworzenie typów nie charakterów — oto w dwu słowach główny zarzut czyniony poecie. Alkad z Zalamei zda się może dlatego najlepszą jego komedyą, że posiada trzy figury oryginalne, nie powracające gdzieindziej: Lopesa, Pedra Crespo i Mendy.
Uderza u Kalderona tworzenie dramatów parami. Podobał się Lekarz swego honoru, po niejakim czasie dał poeta Tajną krzywdą z tą samą intrygą i figurami, z tém samém następstwem akcyi, scen i nawet myśli. Po komedyi Dwoje bram nastąpił Chochlik, po komedyi Lepiéj było, niż bywało inna, z tytułem odwrotnym.
W drugim Dniu wyżej wymienionych tragiedyj znajduje się nieuchronnie monolog, w którym podejrzliwy mąż wypowiada po raz pierwszy śród przerażających ostrożności, iż czuje zazdrość. Porównywa się do żmii, którą truje własny jad, skarży ludzkie prawa, które z cudzej winy na niego hańbę przenoszą, roztrząsa możliwość przeniewierstwa, oskarża żonę i uniewinnia odrazu, posługując się stale obrazem słońca, którego mała chmura nie zaćmi wprawdzie, ale już je plami, już je mroczy. Kochanek zjawia się zawsze dwukrotnie, raz aby obudzić w mężu podejrzenie, drugi, aby mu je zamienić w pewność; gaszenie światła, przedstawianie jednych figur za drugie należy do nieodzownych ruchów tej maszyneryi.
Czasy Kalderona nie przypuszczają jeszcze do sztuki miejscowego kolorytu; w Uwielbieniu krzyża italscy bandyci noszą nietylko hiszpańskie dusze lecz imiona; w Machabeuszu oblężenia odbywają się śród huku dział; Koryolan, August, Herod noszą bez zakłopotania strój madrycki. A jeżeli w Szekspirze Czechy leżą nad morzem, i do Werony dojeżdża się okrętem, to nie dał mu się w wiadomościach gieograficznych i historycznych wyprzedzić Kalderon: Jeruzalem i Memfis są portami morskiemi, w tém ostatniém mieście umierają Antoniusz i Kleopatra, Dunaj leży w Azyi (Sybila Wschodu), Moskwa w Polsce, której królem jest Wasyl, a Astolf wielkim księciem (Życie snem). Jedne anachronizmy są u niego bezwiedne, drugie jednak wiadome, a ten ostatni szczegół da się wytłómaczyć tém, czém się tłómaczą stroje XVI w. na obrazie Pawła Veronese: Uczta w Kanie.
Śmieszniejszemi wydadzą się naszej nowożytnej logicznej trzeźwości monologi ciągnące się w nieskończoność w chwilach krytycznych. Galan słyszy w korytarzu, lub jeszcze na ulicy wchodzącego natręta; chce się mu rzec: uciekaj, on jednak musi podzielić się z widzem uczuciami swego zakłopotania i strachu. W Życiu Snem Rosaura pada z koniem na szczycie góry; miast rozetrzeć stłuczone członki, deklamuje

Hipogrifo violento etc.“

W Tajnéj krzywdzie Lope opowiada sam sobie, jak powiózł gacha na morze, jak ugodził go sztyletem, jak rozbił łódź na skale, etc.; przypomnienia tém mniej potrzebne, że się widz tego wszystkiego domyślał. Podobnie w dyalogach. Bohater powtarza w stu wierszach rzecz drugiemu wiadomą, rozpoczynając okresy słowami — Ya sabeis. — Wiesz już jak... przypominając tém Jowialskiego: „Znacie bajeczkę? — „Znamy.“ — „Więc słuchajcie!“
To są nielogiczności akcyi; druga rzecz, która nam się wydaje dziwną, choć należała do natury poetów XVII w., jest przesada stylu, Gongoryzm. Poetycka fantazya Południa lubi tak wykwint i wygodę, że pochwyciwszy myśl lub obraz nie wypuszcza ich, ale pieści się z niemi, powtarza, z przestawieniem niekiedy wyrazów, niekiedy idei dla stworzenia kontrastu, objaśnia każde pojęcie kilku synonimami. Poeta nie zadowalnia się wykrzyknikiem: „Wspomóż mię Boże! co spostrzegam;“ posyła za nim inny: „Wspomóż mię Niebo, co widzę’“ Gdzieindziéj: „Czém jest życie to? Szaleństwem. Czém jest życie to? Złudzeniem...“ Są w dyalogach sceny, gdzie dwie osoby przemawiają do jednej na jeden temat. Tak w Życiu snem[3] (Dzień I) Astolf, Estrela, król Wasyl:

Mądry Talesie,
Uczony Euklidesie;
Co śród planet,
Co śród gwiazd
Dziś zasiadasz,
Dziś panujesz,
Ich kierunki,
Ich koliska
Badasz i mierzysz,
Wykreślasz,
Daj, bym w pokornych uściskach
Daj, bym w serdecznych zaplotach
Twojej stopy był podnóżkiem,
Bluszczem była twego pnia.

Zważyć potrzeba, jak w obu szeregach składnia jest nieprzerwana; tradycya takich dyalogów przechowała się do dziś dnia w duetach oper. W szerokich okresach ustępów epickich, które przypadają najczęściej na Dzień I, to bogactwo słowa da się obserwować najlepiej. Opis nieba, który w tejże samej scenie następuje w odpowiedzi Wasyla, jest jednym z ustępów charakterystycznych: „Owe śniegowe koliska, I owy firmament szklany Zapalone blaskiem słońca, Księżyca dzielone biegiem, Owe kręgi z dyamentu, Owe światy kryształowe, Gdzie migają stroje gwiazd, Gdzie biwakują planety, Są najważniejszém zajęciem Mego życia, są księgami, Gdzie na dyamentowych kartach, Na szafirowych stronicach złocistemi zgłoskami, Wyraźnemi charaktery Niebo losy nasze kréśli etc..“ Nam to zda się przesadą, romantykom wydało się szczytem poezyi; oceniając te wyskoki wyobraźni, trzeba przedewszystkiém przenieść się w epokę poety, kiedy podobny styl był potocznym stylem listów. Napuszysty nekrolog Vera Tassisa i Villaroela na śmierć Kalderona jest tylko dokumentem zwykłego sposobu mówienia. Jak u Homera każda rzecz ma swój atrybut, tak u Kalderona ma zawsze do się przyczepioną metaforę. Pistolet jest „żmiją z metalu,“ pięć palców kobiecej ręki są „pięcioma listkami jaśminu,“ a jej skóra „kryształem.“ W Lepiéj było, niż bywało znajduje się obraz taki: „Obaczyłem wyzwolony Z całodziennych trudów włos Niby ocean promieni, Śród którego szczęsna ręka Niby Bucentaur z kryształu Bieżała w burze Ofiru.“ Zeszło się w nim Niebo, Morze, Historya Wenecyi i Biblia, podczas gdy słuchacz dowiedział się tylko, że dama rozpuściła warkocze. Taki nawał fantazyi niezdolny był układać się w niezliczone kombinacye; elementów-by dlań nie stało. Najulubieńsze zaś jest operowanie czterema elementami: ziemią, wodą, ogniem i powietrzem. Wystarczy zestawić opisy konia w Życiu snem, Lekarzu swego honoru, Księciu niezłomnym. Koń jest stale: Promieniem bez żaru, ptakiem bez piór, rybą bez płetw (Życie snem), lub ma: Ziemią ciało, Żarem dech, Morzem pianę, wichrem cały (Lekarz swego honoru). Najpyszniéj zaś przedstawia się w Niezłomnym księciu, pyszniéj jeszcze u Słowackiego niż w oryginale. Obraz nieba, po którém Bóg gwiazdami pisze, wraca powielekroć nietylko w różnych komedyach, ale przez niebaczność poety w tej samej, jak w Życiu snem. W komedyi Dwoje bram znajduje czytelnik niejasną metaforę o stopach kobiecych, które stąpając rozsiewały kwiaty; niech wie, że wraca ona po dziesięćkroć w tym samym kształcie. Król ma być zawsze „Feniksem własnej sławy.“ Epitetu tego nie brak chyba nigdzie; feniks zresztą zagnieździł się u Kalderona jak w Egipcie. Feniksami są smutki, feniksami nieszczęścia, z których jedno wiedzie za sobą drugie. Przesada dochodzi niekiedy do śmieszności: Oto, jak w Kwietnim i Majowym ranku skarżą się na rzekomą zdradę kochankowie: „Dzika ma nieprzyjaciołko, Zdradna Syreno, podstępna harpio, Kłamliwy sfinksie, jadowita żmijo Z śniegu i róży...“ U galanów pierś jest zawsze wulkanem, który pod śniegiem gore; łzy i westchnienia są „Zapasami wody i wiatru, wysyłanemi od czasu do czasu na stworzenie burzy; — na usprawiedliwienie dawnych miłostek wobec świeżych mają niezmienny argument: „Póki nie znałem słońca, pięknym zdał mi się księżyc“ lub: „Byłem ślepcem, który pewnej nocy odzyskał wzrok i widząc gwiazdę, uznał ją za słońce; zapomniał o niéj, skoro prawdziwe słońce mu zabłysło etc.“. Zachody miłosne porównywane częstokroć z żeglugą; znajdzie czytelnik formułę takiego porównania zaraz w pierwszej komedyi.
Ale za to jakie cudne porównania, gdzie nie mówi galanterya lecz natchnienie! Niema wznioślejszego określenia krzyża jak w Exaltazion de la Cruz: „...Ów dostojny słupiec, Tęcza pokoju co się kładzie Między niebieskimi gniewy A nieprawościami świata“, — ani feudalizmu, jak w Tajnej krzywdzie: „Bo każda szlachecka blizna — to jest królów ojcowizna“. Kontrast — to najważniejsza figura stylu Kalderona, wywołująca czarodziejskie efekta. Galan spostrzega nad źródłem nieruchomą damę i pyta zaraz: — Czy to żywy posąg, czy to skamieniałe życie, snując myśl tę w dalszych odmianach do nieskończoności. W Życiu snem Zygmunt deklamuje kilkadziesiąt wierszy na temat: że widok Rosaury „daje nieszczęsnemu życie, daje szczęśliwemu śmierć etc.“. Nic bardziej harmonijnego nad owę skargę w sc. 3, dn. I., że posiada wolność ptak i zwierz i ryba i strumień, a jemu dana niewola. Po kontraście symetryczne rozstawienie członów obrazu poetyckiego jest najwdzięczniejszą Kalderona maszyneryą. Sposób operowania zawsze jednakowy: Poszczególne refleksye zbiegają się wszystkie jeszcze raz w ostatnich wierszach. Weźmy np. jeden z najpiękniejszych tego rodzaju wstępów w Dn. I. Tajnéj krzywdy: „...Syrena: Skargi daremne, niestety! Leonora: Daremne? Syreno, gdzie ty Daremne widziałaś żale? Roślina szmerem lamentów żali się wiatrem trącona, Żali się, gdy słońce kona Na mogile z dyamentów. Żali się skała, gdy tętentów Wiatrowych na nią gromada Spadnie i jękami gada; A echo, leśna królewna Wszak się żali, kiedy rzewna Na wzew jękiem odpowiada. Czuje miłość, więc się smuci Powój, kiedy oderwany Od skały, swej ukochanej; Prosty ptak żałośniej nuci, Kiedy lubej żądna chuci Pierś ptaszęca mu się ścieśni: Piosenką cieszyć się umie, W której żale się rozumie, Choć się nie rozumie pieśni. I morze się skarży ziemi, Gdy wargami piany białej Muska usta brzeżnej skały; I ogień, gdy drga i dymi, Iskrami pryskającemi Płacząc; — więc czyż dziw, że moje Oczy pragną w żywe zdroje zmienić się, kiedy się żalą: Płomień iskrą, morze falą, Echa, góry i powoje?...“
Lub jeszcze jeden z Czarnoksiężnika (Dz. III): Justyna: „...Jak się zowie ból ten głośnie We mnie drżący? Chór: Miłość, miłość. Justyna. Co to? Słowik rozkochany Gada do mnie z pośród bzu? wierny lubczyk zasłuchanej Weń słowiczki, w noc do snu Na gałązce kołysanej?... Milcz słowiku, bo się trwożę Słysząc, jak się żali ptak, Że mię chęć doznania zmoże, Ile też czuć człowiek może, Jeśli ptaszę czuje tak. — Lecz nie; to gałązka wina, Co namiętnie się przegina Porwać drzewa pień objęciem, Aż pod liści przysłonięciem Zielonych mdleje krzewina. Nie nęć mię, gałązko zielona, Zadumać się, co kochanie, Bo doświadczyć we mnie wstanie Chęć, czem męskie są ramiona. — Lecz nie; to kwiat heliotropu, Co nie schodzi z słońca tropu I słoneczne blaski pić Okiem ciągle za niem toczy. Niech cię żalu łza nie mroczy, Więdniejący w cieniu kwiecie, Bo się zachce mnie kobiecie Widzieć męskie we łzach oczy. — Zmilcz, słowiku zakochany, Winna wici, rozwiąż dłonie, Płochy kwiecie, ochłódź skronie... Mówcie, jaki w was wezbrany Jad się burzy?... Chór. Miłość, miłość“.
Nie w malowaniu charakterów leży Kalderona czar, bo te często są fałszywe, nadludzkie, ograniczone do kilku typowych rysów; nie w scenicznej inwencyi, bo ta nie liczy się nigdy z prawdopodobieństwem i logiką; — ale w tej głębokiej analizie ludzkiej duszy, która pod wpływem wzruszenia rozchyla się jak kwiat, zdradzając swe tajnie i raz wydycha z siebie niby serdeczną woń, wszystkę namiętność, drugi raz wdycha wszystkie szepty natury, podsłuchuje jej wichry i burze, ginąc w nich z swą uciechą, tęsknotą i bólem. Bohaterowie Kalderona nie są wielcy tem, co czynią, jeno tem, co myślą, a zwłaszcza, jak myślą, i dlatego każdy przekład wykonany przez tłómacza, którego wyobraźni brak poetyckiego i artystycznego podkładu, z nieuwzględnieniem formy, dając jedynie treść, zdradzi odrazu wszystkie wady Kalderonowego dramatu, a nie będzie zdolny podnieść go wykazaniem zalet. Dodać też należy, że forma Kalderona niezawsze podnosi się do równej wysokości; ponieważ wierszowanie hiszpańskie jest nadzwyczaj łatwe i nastręcza — rzecz dowiedziona — poecie stokroć mniej trudności, niż proza, w ustępach, gdzie tylko akcyę ma na celu, staje się jałowe do znudzenia — i wtedy tłómaczowi dostaje się mozolne zadanie: poetyzować oryginał; stąd to niesłychanym w dziejach poezyi przykładem Książę niezłomny Słowackiego posiada większą wartość, niż El Principe Constante!... przeto, że poeta nasz nietylko nie zatracił jednego poetyckiego obrazu, ba! uszlachetnił go nieraz, — ale że wszystkę prozę przekuł na szczerą i cudną poezyę, począwszy od pierwszych wierszy: Moja pani śród łazienki W perłowej igra miednicy Jak łabędzie bałamutne. W oryginale niema ni perłowej miednicy, ni łabędzi ni laurów, — i tak aż do końca; Kalderon ręce by Słowackiemu całował, gdyby żył i odnalazł do nas drogę w swoim gieograficznym przewodniku. Słowacki jednak prześcignął ideał przekładu; łatwo mu było szydzić, że „w księdzu Kefalińskim ginie Szekspir“; w nim samym zginął Kalderon. Mówię tu o formie jednolitéj, rozłożonej symetrycznie w strofach, nie odstępującej nigdy od surowego prawa do tego stopnia, że gdzie ten porządek jest naruszony, krytyka dopatruje napewno popsucia tekstu. Wolno zaś być „bardziej królewskim, niż król“, gdy się czuje natchnienie Słowackiego, niewolno, gdy się chce być tłómaczem-filologiem i gdy się chce nareszcie raz dać czytelnikowi wierne co do formy oryginału odbicie. Bo pisze się o niej (Budzyński) i mówi się o niej (Święcicki), ale się jej dotąd nie wskazało przykładem.
Trzy są tylko u Słowackiego rodzaje wiersza: 11 zgłoskowy, 7-mio zgł. i 8 zgł.; rodzaje zaś szeregów i strof są następujące: 1) Ośmiozgłoskowa romanca, w któréj rym zastąpiony jest epickim assonansem, mającym dla ucha to samo, co rym znaczenie, więc bardzo różny od naszego tak zwanego białego wiersza. Przykład: Ya sabeis, estadme atentos. Amados sobrinos, mios, Corte illustre de Polonia, Vasallos, deudos y, amigos; Ya sabeis, que yo en el mundo Por mi ciencia he, merecido El sobrenombre del docto, etc. W tym kilkusetwierszowym szeregu tworzą assonans dźwięki i, o. W innym odpowiadają sobie podobnie = e, e, e o; o, a: breve dijese, solamente, lub preso, muerto, viviendo, lub aurora, rosas, asoma, etc. 2) Wiersz heroiczny 11 zgłoskowy, łączony w danych wypadkach z 7-mio zgłoskowym i to w szeregach lub strofach.
Strofy istnieją następujące: 1) Czterowierszowa redondilla; 2) pięciowierszowa quintilla, tworząca czasem parami 3) dziesięciowierszową espinellę; 4) 11 zgłoskowa oktawa 5) tercyna; 6) sonet. Tak u Kalderona, tak u Lopesa de Vega i u reszty dramaturgów aż do dnia dzisiejszego. Pewny rodzaj wiersza i strofy należy według reguły pewnym sytuacyom; nigdy klasyczna forma nie podlegała prawom tak surowym, a jednak nigdy nie pozwalała wyobraźni podobnej swobody; — tajemnica tego czarodziejstwa leży w gieniuszu żywego słowa.
Zawiele napisano o hiszpańskim dramacie, aby dzieła te cytować wszystkie. Wymieniam najcelniejsze:
Ad. Ferd. Schack. Historya literatury i sztuki dramatycznéj w Hiszpanii.
Sismondi. Historya literatur Południa.
Tichnor. Historya literatury hiszpańskiéj.
Hartzenbusch. Wstęp do pomnikowych wydań Lopesa de Vega i Kalderona, z apendyksem zawierającym szerokie cytaty z hiszpańskich i obcych krytyków.

Montpellier, w kwietniu, 1887 r.
Edward Porębowicz.





UWIELBIENIE KRZYŻA.
(LA DEVOCION DE LA CRUZ).
(Napisane przed r. 1630, drukowane 1633 r.)


OSOBY:

Euzebiusz.
Kurcyusz, starzec.
Lisardo.
Oktawiusz.
Albert, starzec.

Czelio.   zbójcy.
Rykardo
Czylindryno 

Dżyl, wieśniak, „gracyozo“.

Bras   wieśniacy.
Tyrso,
Torybio, 

Julia.
Arminda, służąca.
Menga, wieśniaczka „gracyoza“.
Zbójcy i wieśniacy.

Rzecz dzieje się we Włoszech.





DZIEŃ PIERWSZY.



SCENA I.
Menga i Dżyl (za sceną).
Menga.

Patrz-że, gdzie ci osioł lezie?

Dżyl.

Ha, łotrze, duszo bydlęca!

Menga.

Rozmruż-że ślepie, gdzie skręca!

Dżyl.

Prr! A niech cię wilk powiezie,
A niech cię czarci przyprzęgą
Do wózka na tysiąc mil!

Menga.

Dobrze-żeś się spisał, Dżyl!...

Dżyl.

Dobrześ się spisała, Mengo!
Skądże ja? To twoja wina.
Umyślnieś na grzbiet mu siadła,
A potem w uszy nakładła,
Żeby mię zwabił oślina
Do błota — ot, by rozjuszyć.

Menga.

To tyś chciał, żeby mię zmoczył,
Tyś w dół naumyślnie zboczył.

Dżyl.

Jakże go teraz wyruszyć?

Menga.

Toć nie dasz, by go ropuchy
Zżarły?...

Dżyl.

— Cóż, sam nie poradzę.

Menga.

Ja się do zadu przysądzę,
A ty pociągnij za słuchy.

Dżyl.

Byłoby może najsprawniéj
Uczynić, co z ową bryczką,
Co to wjechawszy uliczką
Ugrzęzła w niéj ot, niedawniéj
Jak wczora. Owa w ohydną
Parę kobył — odpuść Boże! —
Bryka w swéj podartéj korze
Miała minę bardzo wstydną.
A z przekleństwa chyba saméj
Prababki (nieszczęsna bryka)
Zataczała się z chodnika
Na chodnik, z bramy do bramy
Przyparta kołem w rynsztoku.
Szlachciura prośbami zatem
I grzecznie, woźnica batem,
Zwolna, znagła, z tyłu, z boku,
Już pochlebstwem, groźbą już
Starali ją wydostać:
Łatwo było szkapy chłostać,
Moja bryka ani rusz.
Widząc, że niezawahana
Żadną klątwą ni przezwiskiem,

Przywiązali jéj przed pyskiem
Kobylim dwie wiązki siana.
Szkapy węsząc siana smak
Tak się gwałtownie naparły,
Że ją z rynsztoku wydarły;
I my możem zrobić tak. —

Menga.

Żeby choć dwa marawedy
Warte były twe gawędy.

Dżyl.

Mengo, gdy jeść trzeba wszędy,
I kobylej żal mi biedy.

Menga.

Pójdę obaczyć, czy drogą
Nie idzie ode wsi który
Z sąsiadów; zawołam z góry,
Niech przyjdą, niech ei pomogą,
Kiedyś sam tak do niczego.

Dżyl.

Czy ci się język nie zruszy?

Menga.

O oślico mojej duszy! (odchodzi).

Dżyl.

O oślico serca mego!
Byłaś we wsi najstaranniéj
Edukowaną oślicą;
Nigdy ciebie nie pochwycą
Ludzie w niezacnej kompanii.
I nie byłaś powsinogą;
Najprzyjemniej było tobie
Stać cichuteńko przy żłobie;
Gdyś szła, to najprostszą drogą;
A na twój żywot przykładny
Najzłośliwsi nie zakraczą:
Nigdy u okna próżniaczo
Nie widział cię osioł żadny
Skądże ci tak smutna kréska
Przyszła na koniec — niewinnéj?...
Nigdy mówiąc źle o innéj
Nie rzekłaś: To z mego pyska.
I nie skąpiłaś majątku:
Kiedyś nie dojadła sieczki

Dawałaś zaraz bez sprzeczki
Lichszemu od się oślątku.

(Słychać głosy za sceną).

Co to? Zda mi się, hałasu
Dosłyszałem...; dwaj ludzie zsiedli
Z koni, w trawę je odwiedli
I zmierzają wprost do lasu.
Tak biedzi i o téj porze
Już w polu? Przysięgnę w oczy,
Że żrą glinę, lub ich tłoczy
Obstrukcya. Kto ich zna? Może
Zbójcy?... Ha, co mi tam szkodzą!
Lecz by nie zadzierać z biedą,
Tu się schowam. Och, już idą;
Śpieszą się, skręcają, wchodzą.

(Kryje się).



SCENA II.
(Wchodzą) Lisardo i Euzebiusz.
Lisardo.

Zatrzymajmy tutaj kroki:
To ustronie w drzew zacieniu
Przed traktem skryte w głęboki
Bór wraz sprzyja mym zamysłom.
Euzebiuszu, dobądź szpady;
Na takie, jak twoja zdrady,
Na takich ludzi ja środków
Używam takich.

Euzebiusz.

— Powodów
Aż nadto dla tych zachodów
Wyprowadzenia mię w pole,
Lecz — istotne poznać wolę.
Jakież na mnie wnosisz skargi,
Lisardo?

Lisardo.

— Takie ogromne,
Że w słów tłumie milkną wargi.
Rozumowi racyj braknie,
Cierpliwość śród krzywd ustaje.

Proś raczej, niech je zataję,
Proś raczej, niechaj zapomnę,
Bowiem staną się raz drugi
Obrazą, gdy powtórzone.
Znasz te listy?

Euzebiusz.

— Rzuć pod nogi,
Podniosę z ziemi.

Lisardo.

— Masz, chciałeś.
Wahasz się? ha! czy nie z trwogi?

Euzebiusz.

Źle czyni człowiek, przez dzięki
Źle czyni, kiedy powierza
Tajemnicę papierowi.
Jest to, jak rzucony kamień:
Wie się, z czyjéj pada ręki,
Nie przeczuje, dokąd zmierza.

Lisardo.

Przyjrzałeś się im dokładnie?

Euzebiusz.

Niezawodnie — listy moje;
By przeczyć — tutaj nie stoję. —

Lisardo.

Zowie się Lisardo z Seny.
A synem jestem Kurcyusza.
Uniewinniony dziś snadnie
Mego ojca gust pańskości
Pożarł w krótkim czasie włości
Stanowiące dziadów schedę.
Nie wiedzą, jak bardzo błądzą,
Co porwani uciech żądzą
Zostawiają dzieciom biedę.
Lecz jeśli ta ostateczność
Na szlachcica rzuca plamę,
Nie uwalnia z obowiązków,
Jakie się mu z rodu sądzą;
Julia więc — (Niebiosa same
Wiedzą, jak wyznać mię boli) —
Lub ich nie poznała jeszcze,
Lub cenić nie miała woli.
Lecz Julia jest moja siostra;
— (Bogdaj nigdy nią nie była!) —

A wiedz, że kobiet jéj stanu
Nie wabi się miłosnemi
Listami, ni pochlebnemi
Dowcipy im się nie wdzięczy,
Ni przez faktory nie stręczy,
To jeszcze niecham Waćpanu;
Użyłbym może téj saméj
Broni, u wybranéj damy
By zdobyć usług przyjęcie.
Gniewu mego w tem przyczyna,
Żeś korzystał z méj przyjaźni;
I tak większéj warta kaźni
Z jéj przewiny twoja wina,
Gdy zachciałeś mieć za żonę
Mą siostrę, co jest szalone
Zachcenie — (ani zaś marzę,
Abyś śmiał w innym zamiarze
Mizdrzyć się) — bo Bogiem żywym!
Raczej, niźli z nią szczęśliwym
Ciebie, jąbym widzieć wolał
Martwą; — gdyś jednak zamarzył
Miéć z niéj żonę, rzecz godziwa,
Abyś był ojcu przedstawił
Rychlej, niż jéj swe zapały.
Ojciec mój byłby rozważył,
Czyli ją dać ci wypada,
A sądzę, żeby jéj nie dał.
Bo dziś szlachcic zubożały,
Gdy w takich razach nie może
Dorównać wianem godności,
By rodu nie odźwierciedlić
Hańbą wiecznéj panieńskości,
Osadza córki w klasztorze.
Owoż Julią, siostrę moje
Czeka to tak niezawodnie,
Że jutrzejszy ujrzy ranek
Mniszką z musu czy po woli.
A że skromność nie pozwoli,
By chowała zakonnica
Zakłady płochéj miłości
I nieopatrznych zachcianek,
Składam je w ręce waszmości.
Żem zaś sobie przyobiecał,

Iż nie owa miłość jeno,
Lecz sam przedmiot zginie dla niéj,
Dobądź szpady i niech stratą
Życia jeden z nas przypłaci:
Ty, byś się o nią nie kusił,
Ja, abym nie patrzał na to.

Euzebiusz.

Powstrzymaj szpadę, Lisardo,
I gdym ja słuchał bez wstrętu
Obelg miotanych tak hardo,
Słuszna mię słuchać wzajemnie,
A choć długo kreślić moje
Przygody i choć rzecz pewna,
Że gdy jest nas tylko dwoje,
Szkoda czas tracić daremnie,
Bo obu konieczna bić się,
Jednemu umrzeć konieczna; —
Jednak, gdy każe przedwieczna
Moc, że moja śmierć już blizko,
Uważ, cudowne zdarzenie
I niezwyczajne zjawisko,
Nie godzi się, by z mym skonem
Zapadło w wieczne milczenie.
Ojca mego jako żywo
Nie znałem; wiem to, że wrzosy
Pod krzyżem moją kołyską,
Kamień był matczynem łonem,
Dziwne były urodziny
Moje; wiem to z ust pasterza,
Żem był znalezion w tym stanie
Pod górą, w głębi kotliny.
Trzy dni słyszeli me łkanie,
Ale przystąpić nie śmieli
Do téj skalistéj kościeli
Z obawy dzikiego zwierza.
Żaden nawet mię nie drasnął.
Miały zwierzęta — rzecz pewna —
Cześć dla krzyżowego drewna,
W któregom obronie zasnął,
Podniósł mię z tych bezmanowcy
Pasterz, szukający owcy
Zapadłéj w skalną szczelinę
I do Euzebiusza chaty,

Który się w niéj owéj daty
Chował, zaniósłszy dziecinę,
Opisał niepospolitość
Mych urodzin, a Bóg litość
Z jego połączył litością;
Bo wskazał, że mię do domu
Swego przyjął i jak syna
Własnego — uczył pacierza.
Zowę się Euzebiusz z Krzyża,
Jego imieniem i owem,
Które me dzieje zaczyna
I był mi pierwszym piastunem.
Skory do rycerskiéj sztuki
I chciwy byłem nauki.
Rozdzielił mię z opiekunem
Smutny skon; jego majątku
Pozostałem spadkobiercą;
A jeśli życia początku
Strzegł mi cud, gwiazdę dziś czuję
Nad sobą, eo prześladuje
Raz, a drugi raz mię broni.
Już u mamki niemowlęciem
Łona gwałtowną naturę
Objawiłem i okrutnym
Czynem zaświadczyłem o niej.
Bo samych dziąseł ściśnięciem
I jakimś szatańskim środkiem
Rozraniłem pierś, co słodkim
Pokarmem schlebiała wargom.
A ona mściwa w boleści
I oślepła prawie z szalu
Rzuciła mię do kanału
Wodnego, gdziem leżał długo,
Odzywając się nie skargą
Dziecka, które z bólu kwili,
Lecz śmiechem; ludzie mówili,
Żem płynął, zniesiony strugą
I że małemi rączęty
Trzymałem krzyżyk podjęty
I położony na ustach.
Dnia pewnego, gdy się palił
Dom, a płomień rozszalały
Ratunek życiu zawalił

I zawalił przejściu bramy,
Ja w tych ogniowych upustach
Pozostałem sam i cały.
A gdym dziwił się, skąd przecie
Nieba taki cud zesłały,
Spostrzegłem, że był dzień Krzyża.
Lustrum mi liczono trzecie,
Gdym podróżował do Rzymu.
Okręt mój w owéj podróży,
Śród bardzo gwałtownéj burzy
Stłukł się o podwodne skały
I roztrzaskany na szczęty
Zapadł u brzegu w odmęty.
Ja uchwyciwszy się deski
Dobiłem z woli niebieskiej
Lądu; deska była zbita
W kształt krzyża. Szedłem raz z drugim
Przez ten kraj dzikiego zwierza
I bandytów; na rozstajnéj
Drodze wznosił się zwyczajny
Drewniany krzyż. Gdym tam chwilę
Wstrzymał się zmówić pacierza,
Mój towarzysz naprzód śpieszył;
A kiedy widząc się w tyle,
Ruszyłem za nim, ujrzałem
Ległego zabitem ciałem;
Nóż zbójecki pierś mu przeszył.
Raz w pojedynku dla zwady
Jakiejś upadłem od ciosu
Przeciwnika i na ziemi
Leżałem bez tchu i głosu;
A gdy między stojącemi
Wkoło wszyscy rozpaczali,
Że niema już dla mnie rady,
Ujrzano ślad dumnéj stali
Na krzyżyku, co u mojéj
Zwieszon szyi, miasto zbroi
Posłużył. Raz gdy na łowy
Wyszedłem w te tu parowy,
Niebo czarną brzydkie chmurą
Zapowiedziało ponuro
Grzmotem padołom zniszczenie;
Z strug deszczu zrobiło włócznie,

Z gradu bojowe kamienie.
Wszyscy przed złością ulewy
Pod rozłożystemi drzewy
I zaplecionemi krzewy
Stanęli, jak pod namiotem.
A wtem płomień, co był złotym
Kometą niesionym na wietrze,
W dwu ugodził, i starł w proch,
Którzy stali mnie najbliżej.
Olśniony, zgłuchły, bezmowny
Czekałem, że i mnie zetrze,
I ujrzałem obok krzyż,
Który — wierzyć mi potrzeba —
Jest ten sam, co mi cudowny
Dał początek; jego piętno
Noszę na piersi, bo Nieba
Dbałość swą nieobojętną
Tym znakiem na mnie wycisły
Na jakieś tajne zamysły.
A chociaż nie wiem, kto jestem:
Takim mię ochrzciła chrzestem
Duma, taką siłą zmysły,
Takiem serce pożądaniem,
Że szlachectwa mego tajnia
Mówi mi, iż Julii godna,
Bo szlacheckość udostajnia
Nie mniéj zdobyta, jak rodna.
Tu stoję i choć rozumiem
Twe zarzuty, i choć snadnie
Rzec dla usprawiedliwienia
Mógłbym coś, takie mną władnie
Oburzenie, tak nie umiem
Ścierpieć twéj chełpliwéj mowy,
Że nie proszę przebaczenia,
Ani nawet skarg dopuszczę;
A jeśliś bronić gotowy,
By nie była moją żoną,
Wiedz, że czy w domu zamieniona,
Czy skrytą w klasztornéj celi,
Wszędzie moja chuć dostrzeli;
A ta, co była zbyt godna
Na żonę, będzie wygodna
Na kochankę; — tak mi chciwość

Mojéj zrozpaczonéj chęci
I podrażniona cierpliwość
Rankor na twą dumę nęci,
Roznamiętniona obrazą.

Lisardo.

Euzebiuszu, gdzie żelazo
Ma głos, niech język nie gada.

(Dobywają broni i walczą, — Lisardo pada, a próbując powstać, pada na nowo).

Ranny jestem!...

Euzebiusz.

— Ha! śmiertelnie?...

Lisardo.

Nie; ramiona mi się slonią,
Ale mam dość sił... Ach, biada!...
Braknie mi... ziemi... pod dłonią.

Euzebiusz.

Niech ci w gardle głosu braknie!

Lisardo.

Nie daj umrzeć... dusza łaknie
Spowiedzi.

Euzebiusz.

— Ha! mrzyj, bezczelny!

Lisardo.

Klnę cię na ten nieśmiertelny
Krzyż, na symbol śmierci Chrysta!

Euzebiusz.

To imię dziś cię wydziera
Grobowi; podnieś się z ziemi,
Bo kiedy Chrystusowemi
Klniesz mię znaki, złość zamiera
W mym gniewie, w dłoni mrze siła.
Podnieś się z ziemi!

Lisardo.

— Nie mogę.
Czuję, że mi pogardziła
Dusza w ciekącéj krwi bytem
I gotuje się iść w drogę
Śród ran tylu zawahana,
Która dla niéj drzwiami rana.

Euzebiusz.

Oprzyj mi się na ramieniu
I odetchnij; gdzieś tu w cieniu

Drzew stoją — (pomnę, przed laty
Stały) — pustelnicze chaty:
Tam możesz przyjąć sakrament,
Jeżeli zdołasz dojść żywo...

Lisardo.

Za tę łaskę dobrotliwą
Przysięgam ci na firmament
Nieba, — na które jeżeli
Wstąpić i swoje oblicze
Ujrzéć Stwórca mię ośmieli,
Że się prośbami przyliczę,
Byś nie umarł bez spowiedzi.

(Euzebiusz podnosi go w ramionach).



SCENA III.
(Wychodzi Dżyl z ukrycia, z drugiéj strony Bras, Tyrso, Menga, Torybio).
Dżyl.

Niesłychane rzeczy w świecie!
Litości ja nie przyganiam,
Lecz za taką pięknie kłaniam.
Zabić i ponieść na grzbiecie!...

Torybio.

Tuś go — mówisz — zostawiła?

Menga.

A tuć został on i bydlę.

Torso.

Masz go: jak na malowidle.

Menga.

Dżyl, coś to widział?

Dżyl.

— Aj, Mengo!

Torso.

Dżyl, co sie stało?

Dżyl.

— Aj, Tyrso.

Torybio.

Cóż to było? Gadaj, nuże!

Dżyl.

Aj, Torybio!

Bras.

— Dżyl, mów przecie,
Czego krzyczysz, co cię boli?

Dżyl.

Aj Bras, aj, aj, przyjaciele,
Jakże ja wam to powtórzę?
Zabił go, poniósł jak cielę
Na grzbiecie; — pewno zasoli...

Menga.

Kto go zabił?

Dżyl.

— A czy ja wiem?

Tyrso.

Kto zabił?

Dżyl.

— A czym się pytał?

Torybio.

Kogo niósł?

Dżyl.

— Z czoła-m nie czytał.

Bras.

I kto niósł?

Dżyl.

— Toć ten, co zabił;
Opowiem wam, gdy nie wiecie.
Chodźcie!

Tyrso.

— Gdzież cię czarci wleką?

Dżyl.

Nie wiem jeszcze; chodźcie przecie,
Bo ci dwaj tu niedaleko.

(Wychodzą wszyscy).



SCENA IV.
(Julia i Arminda).
Julia.

Dozwól mi, Armindo, łez
Nad wolnością utraconą,
Bo gdzie kres życia, tam pono

Najpewniejszy bólu kres.
Widziałaś strumyk, jak płynie
Z gór, jak szczebiotliwie pluska,
Jak łagodnie brzegi muska.
Przewijając się w dolinie?
Aż gdy go opadłym sądzą
Z energii nadbrzeżne kwiaty,
Rzuca się na ich bławaty
Zniszczenia porwany żądzą.
Tak mnie runęły na zmysły
Cierpienia i żalu tonie;
Bo zatrzymały się w łonie,
A przez powieki wytrysły.
Dozwól, niech na ojca srogość
Się użalę.

Arminda.

— Pani, racz...

Julia.

Co zostaje mi nad płacz,
Nad rozpacz i śmierci błogość?
Życie, gdy się ból w nie sączy,
Cierpiąc, — przydawa mu chwały;
A potem, ból to jest mały,
Jeśli się przed śmiercią kończy.

Arminda.

Jakiż nowy cię spotyka
Cios i do płaczu porusza?

Julia.

Wszystkie listy Euzebiusza
Lisardo z mego stolika
Zabrał.

Arminda.

— Ach, jakże na Boga
Wiedział, iżeś tam je kryła?...

Julia.

Tak już dla mnie wypatrzyła
Nieszczęście przeznaczeń sroga
Gwiazda. Spostrzegłam ja wczora,
Że chodził zły, chmurny taki;
Myślałam, że ma poszlaki,
Nie, — że już skryć się nie pora.
Wtem przystąpił do mnie blady,
Mówił coś, że grał i stracił.

I że długu nie zapłacił
I tu przyszedł szukać rady.
Prosił mię o jeden złoty
Pierścień, chcąc wyjść z téj potrzeby,
A gdym klucz dobyła, żeby
Otworzyć w biurku klejnoty,
Nie czekał, lecz wyrwał z ręki,
Otworzył gniewnie i z skrytki
Pierwszéj wyrwał owe zwitki,
Zmierzył mię i ścisnął szczęki;
Potem nic nie mówiąc, — Boże! —
Zaniósł je ojcu i obu
— Nie wątpię — o mego grobu
Ostateczności w klasztorze
Słyszałam rozhowor długi.
Wyszli i podobno z dworu
Skręcili wprost do klasztoru,
Jak powiedziały mi sługi.
A jeśli, co téj godziny
Uradzili i co w planie
Ma ojciec, chcą w wykonanie
Wprawić, to nie bez przyczyny
Lękam się; bo jeśli każe
Od Euzebiusza daleko
Odejść, to nim mię obleką
W habit, — śmiercią ich przerażę.




SCENA V.
(wchodzi Euzebiusz).
Euzebiusz. (n. s.)

Nikt uciekający kary
Tak rozpacznie, tak szalenie
Nie śmiał wybrać za schronienie
Mieszkania swojéj ofiary.
Zanim wieść o śmierci brata
Rozgoryczy ku mnie duszę
Julii, pomówić z nią muszę.
Przez głowę myśl mi przelata
Ratunku w przeklętém dziele:

Wyłudzę przysięgę od niéj
I nie wiedzącą o zbrodni
Uciekać z sobą ośmielę.
Rażona wieści téj ciosem
W ekstazach miłosnéj nocy,
Widząc się w mojéj przemocy
Musi pogodzić się z losem.

(głośno).

Piękna Julio!

Julia.

— Co to znaczy?
Ty w tym domu?...

Euzebiusz.

— Tak jest; siła
Na ten hazard mię skłoniła
Méj miłości i rozpaczy.

Julia.

Lecz jakim wejść mogłeś czarem?
Szaleństwo jest w tym hazardzie!

Euzebiusz.

Wszedłem tem, że mam we wzgardzie
Śmierć.

Julia.

— Przebóg! z jakim zamiarem?

Euzebiusz.

Natchnęły mię me zapały,
Bym dodał z twych łask zaszczytu
Miłości nowego bytu,
Pożądaniom nowéj chwały.
Wiedziałem, że źle pogląda
Twój ojciec na me zaloty
I że zna moje roboty
Tajemne i że zażąda
Jutro, abyś ty oblekła
Welon, który ci przeznaczył,
A ja o szczęściu zrozpaczył
W łzach beznadziejnego piekła.
Jeśli to miłość niekłamnie
Ta miłość, co z ócz ci wiała,
Gdy prawda, żeś mię kochała,
Gdy prawda, żeś tchnęła dla mnie,
Uchodźmy!... Wszak czujesz jasno
Swą dolę; znasz w ojca duchu

Dumę, co żąda posłuchu.
Gdy za nami się zatrzasną
Drzwi domu, znajdziemy radę.
Ujrzawszy nasze stateczność,
Z gniewem swoim tę konieczność
Pogodzi, przebaczy zdradę.
Mam włości, by cię w nich chować,
Mam ludzi, aby cię bronić,
Złoto, by dla ciebie trwonić,
Duszę, by cię w niéj piastować.
Jeśli szczery był nasz ślub,
Jeśli miłość twa nie myli,
Ośmiel się, albo w téj chwili
Ujrzysz moje śmierć i grób!...

Julia.

Słuchaj, Euzebiuszu!...

Arminda (wbiegając).

— Pani,
Pan idzie!

Julia.

— Ja nieszczęśliwa!

Euzebiusz.

Wszystko chyba zło się zrywa
Na mnie z piekielnéj otchłani.

Julia.

Może wyjść?

Arminda.

— Niepodobieństwo;
Pan już tu... wszedł w korytarze...
Puka w drzwi... otworzyć każe!

Julia.

Jaka trwoga!...

Euzebiusz.

— Ha, przekleństwo!
Którędy ujść?

Julia.

— Skryć się musisz.

Euzebiusz.

Skryć się, — gdzie?

Julia.

— Tu w téj alkowie.

Arminda.

Prędko; pan nic się nie dowie.




SCENA VI.
(Wchodzi Kurcyusz).
Kurcyusz.

Córko, skoro już się kusisz
O stan dostojny i skoro
Niedługo nim cię zaszczycę,
Miałbym cię za niewdzięcznicę,
Gdybyś stanęła zaporą,
Gdybyś nie zdała się ciałem
I duszą ojcowskiéj woli.
Do téj świetnéj dla cię roli
Tak wszystko przygotowałem,
Że masz się tylko przystroić,
Aby wejść piękna i czysta
W liczbę oblubienic Chrysta.
Nie każdéj o takim roić
Dano świetnym losie młodéj
Dziewczynie; wzbudzisz zazdrości,
Gdy cię ujrzą w téj wyższości
Chętną na niebieskie gody.
Cóż powiesz?

Julia (n. s.)

— Ha! słów mi brak.

Euzebiusz (n. s.)

Zechce — to sobą nie władnę,
Tu na miejscu trupem padnę.

Julia (n. s.)

Nie wiem, odpowiedzieć jak.

(głośno).

Panie, pieczołowitości
Ojca i jego powadze
Zdane me życie; lecz władzę
Niech wstrzyma wobec wolności,
Nie była-ż — niech się użalę —
Słuszna, przede mną zachody
Twoje objawić i zgody
Méj wpierw zażądać?...

Kurcyusz.

— Nie, wcale,
Bo moja jedynie wola

W tem, co prawe, co nieprawe
Winna służyć za podstawę
Twym chęciom.

Julia.

— Biedna-ż ma dola!
Więc z tak brutalnego rządu
Synowi wolno jedynie,
Chłopcu, a nigdy dziewczynie
Mieć prawo wolnego sądu?
Zostaw mi czas na objęcie,
Rozebranie tego planu,
Bowiem wieczystego stanu
Nie obiera się w momencie.

Kurcyusz.

Dosyć tu mego wyboru,
A ja stan ci już wybrałem.

Julia.

Gdy ma istność twym udziałem,
Wstąpże za mnie do klasztoru.

Kurcyusz.

Zmilcz, szalona bezwstydnico,
Lub ci jak stryczkiem warkocze
Około szyi otoczę,
Lub ci te palce wychwycą
Język z niekarnéj gardzieli,
Aż mię obrażać przestanie!...

Julia.

Wolności ci wzbraniam, panie,
Nie życia; niech się spopieli,
Bieg skończywszy, pełen męki
I z trosk uwolni ci skronie;
Bowiem ci życia nie bronię,
Które mi wyszło z twéj ręki;
Wolę mam z niebios przekazu,
I przeto woli ci wzbraniam.

Kurcyusz.

Ha, teraz wierzyć się skłaniam,
Com podejrzewał odrazu:
Że honor mój ktoś pokalał
I matka twa była niecna,
Kiedy twoja złość obecna
I upór tak się rozszalał,
Iż obraził w twarz rodzica,

Co w rodzie swym więcéj części,
Szlachectwa i blasku mieści
Niż słońce.

Julia.

— Co mię zaszczyca
Z twéj strony, z jéj strony kala,
Ja nie wiem.

Kurcyusz.

— Zostaw nas dwoje.

(Daje znak Armindzie, która wychodzi).

Teraz, gdy me niepokoje,
Którem dotąd trzymał zdala
Ciebie, strzegąc tajemnicę
Wzmogłaś do występku skora,
Ustami powiedzieć pora,
Co już rzekły me źrenice.
Wiedz, że Seniorya państwa
Seny dla tarczy uczczenia
Naszéj z swojego ramienia
Wysłała mię do papieża
Urbana z hołdem poddaństwa.
Twoja świętobliwa matka,
Któréj szlachetność i rzadka
Cnota czyniły z niéj w Senie
Rzymianek upodobnienie
I prawdziwy wzór kobiety,
(Nie pojmuję, jak me wargi
Śmią ją krzywdzić w czci... niestety
Czuję ulgę, gdy ołowiem
Ciążące wynurzam skargi), —
Została w Senie; mnie w Rzymie
Zatrzymano z ambasadą
Ośm miesięcy; w chwili bowiem
Owéj rokowano z Radą
O odstąpienie Senioryi
Papieżowi; — niech Bóg w swojéj
Łasce da im, co przystoi
Ich dobru; nas to nie tyczy.
Wróciwszy do Seny — (tu mi
Oddech śród piersi się tłumi
I język lodowacieje
I duch w przygnębieniu mdleje) —

Zastałem — (wyznać mi smutnie!) —
Zastałem twą matkę w stanie
Tak doszłym, że rozwiązanie
Miało nastąpić niebawem.
Już ona kłamiąc wierutnie
Chciała stan ten dowieść prawym
Twierdząc fałszywemi listy,
Że już, gdym wyjeżdżał z domu,
Czuła się matką, a sromu
Mego był tak oczywisty
Dowód, że przez jego same
Myśl na czole czułem plamę. —
Nie rzekę, by prawdą było:
Lecz kto strzeże swojéj tarczy,
Temu nie potrzeba wierzyć,
Temu pomyśleć wystarczy.
Przecie, — co zacnemu znaczy
Być skrzywdzonym, — (o tyrania
Praw okrutnych! o honoru
Frymarka!) — gdy od rozpaczy
Nieświadomość go obrania?
Niecne prawo. Tajemnica
Nie przejdzie w pewność u tego,
Co jéj wątku znać nie zdolny.
Jakie prawo niewinnego
Karci? Czyim sługą wolny?
Niecne prawo. Jest różnica:
Nieszczęściem to jest, — nie plamą.
A jednak... prawo to samo
Dyshonor zarówno kładnie
Na Merkurego, co kradnie,
Jak na Argusa, co strzeże.
Ha! jeżeli świat tak bije
Na niewinnego swéj hańby,
W jakiej-że pokara mierze
Tego, co ją zna i kryje? —
— W takich więc myśli mozole,
Na takich wątpień bezdrożu
Ani dosytu przy stole,
Ani snu zaznałem w łożu,
Tak bardzo sobą niewładny,
Że mię serce z ustawnego
Lęku brało za obcego,

Dusza brała za tyrana.
Mówiłem sobie sto razy,
Że domysł mój bezzasadny,
Ona nieposzlakowana.
Tak w myśl podrażnioną wbiłem
To przypuszczenie obrazy,
Że mścić się postanowiłem,
Jeśli nie nad nią niewinną,
To nad własnéj marą głowy.
By zemstę w tajemniczości
Spełnić, urządziłem łowy,
Pozorem: — człowiek w zazdrości
Nawykł iść drogą nie inną
Jeno udaną; — tu w boru,
Gdy śród gończego ferworu
Rozbiegli się towarzysze,
Ja miłosnemi namowy
— (Jak zna ich użyć, kto kłamie,
Jak sam w nie wierzy, kto kocha!)
Wprowadziłem ramię w ramię
Matkę twą w leśne zacisze,
I powiodłem ją zdradziecko
Pośród skał ukrytą stecką
Między pniów upadłych tramy,
Kędy słońce nie zna bramy,
Bowiem przed niemi mur rośnie
Pozaplatanych swawolnie
— Że już nie powiem miłośnie —
Drzew, krzaków, gałęzi, liści,
I tam gdzie niewyciśnięty
Był zdawna ślad ludzkiéj pięty
We dwoje...




SCENA VII.
(Wbiega Arminda),
Arminda.

— Jeśli ci, panie,
Téj, co pierś twą opierścienia
Odwagi i doświadczenia,

Co udostojniło włos
Na wielkie nieszczęście stanie
I niespodziewany cios,
Niech cię dziś hart ten ustrzeże
Od rozpaczy.

Kurcyusz.

— Skąd się bierze
Ta śmiałość, że bez rozkazu
Wszedłszy, przerywasz mi?

Arminda.

— Panie!...

Kurcyusz.

Skończ, bo to samo wahanie
Obraża mię.

Julia.

— Milczysz, czego?

Arminda.

Nie mogę znaleść wyrazu
Na mój strach, nieszczęście wasze.

Kurcyusz.

Gdy ja się słuchać nie straszę,
Ty nie bój się najgorszego
Wymówić.

Arminda.

— Lisardo, panie...

Kurcyusz.

Tego jeszcze mi nie stało!

Arminda.

Syna twego, panie, ciało
Na zakrwawionym tapczanie
I niesione przez pasterzy
Ranami straszne — tam leży.
Oto orszak już nadchodzi;
Nie patrz!...

Kurcyusz.

— W jakiejże powodzi,
Nieba! szczęście me topicie.
Biada!




SCENA VIII.
(Wchodzą wieśniacy z Lisardem na noszach i z zakrwawioną twarzą).
Julia.

— Jakaż nieczłowiecza
Moc wykrwawiła to życie
Z piersi i jakaż zdziczała
Dłoń w krwi naszéj wykąpała
Na niewinność wściekły miecz?
Boże!

Arminda.

— Zważ, pani!

Bras.

— Na krwawy
Nie patrz widok.

Kurcyusz.

— Idźcie precz!

Tyrso.

Uspokój się...

Kurcyusz.

— Ha! z cielesnéj
Dusza chce mi wyjść oprawy.

Pozwólcie patrzeć mi na trup ten siny
Zlodowaciałą nieszczęścia spuściznę,
Dzieło przekleństwa, młodości ruiny,
Na tę krew, serca mojego truciznę;
Jakaż moc z ciebie zrobiła, jedyny
Synu mój, posąg grozy i siwiznę
Ojca zmieniła w białe prześcieradło,
By się całunem na twe ciało kładło?

Mówcie-że, mówcie mi, kto śmiał tak skrycie
Zabrać go, lubą pociechę méj głowie?

Menga.

Dżyl widział zwadę obu i zabicie,
Bo stał ukryty za drzewem; — niech powie.

Kurcyusz.

Mów, przyjacielu, kto mu wydarł życie?

Dżyl.

Wiem tyle, że się Euzebiusz zowie:
Tak go panicz zwał...

Kurcyusz.

— Jeszcze ta gadzina!
Dziś mię pozbawia honoru i syna.

(do Julii).

Masz, broń-że teraz ślepo i uparcie
Rozzuchwalonéj żądzy, którą dysze;
I w czystą miłość wierz, gdy miast na karcie
Piórem, krwią twoją chęć lubieżną pisze.

Julia.

Ojcze!...

Kurcyusz.

— Nie mów mi nic, dziecko bękarcie,
I zbierz się jeszcze dziś, bo kiedy w niszę
Grobową ciało syna mego złożę,
Urodę po nim pogrzebiesz w klasztorze.

Niechże się pogrzeb dziś podwójny święci,
Bo dwie istoty dzisiaj śmierć mi skradła:
On — zmarły światu, żywy méj pamięci,
Ty — światu żywa, méj pamięci zbladła.
Tu zostań! abyś ujść nie miała chęci,
Drzwi zamknę; — tutaj nad trupem przysiadła
Ucz się twem nędznem jestestwem poterać
I jego śmiercią za życia — umierać.

(Wychodzą wszyscy, pozostaje Julia i Euzebiusz, który wszedł drugiemi drzwiami).
Julia.

Usta pragnę tysiąc razy
Otworzyć, krwawy człowiecze,
I mało mi nie uciecze
Dusza i milkną wyrazy.
Zakamieniałem z cierpienia,
Po sercu gadem się wlecze
Litość pełna oburzenia
A oburzenie — litości.
Chciałabym skryć me spojrzenia
Przed krwią niewinnie wylaną,
Bo trup zemsty każdą raną
Woła na mnie; to znów czuję,
Że żale moje przebaczą
Tym męskim oczom, co płaczą,
Albowiem rany i oczy,
To usta nigdy niekłamne.

Więc miłość po jednéj stronie,
Po drugiéj te smutne mary
To pragną w twojéj obronie
Stanąć, to żądają kary.
Tak przez uczucie dwubramne
W głowie méj myśl się wypręża,
Bo litość bój ze mną toczy,
A straszna boleść — zwycięża.
Tak że zniewolić mię pragniesz?
Sądzisz, że miłość mą nagniesz
Kiedy czynisz miast pieszczoty
Okrucieństwem twe zaloty.
Kiedy ciebie przyjacielem
Chciałam mieć, a ślub nasz niebem,
Tyr dzisiaj zamiast weselem
Smutnym mię darzysz pogrzebem?
Gdy dla ciebie, samolubny,
Nie uczciłam ojca głowy,
Dzisiaj zamiast sukni ślubnéj
Kładziesz na mnie strój kirowy?
Gdy pod grozą życia straty
Schadzki ułatwiałam tobie,
Zamiast małżeńskiéj komnaty
Posłanie ścielesz mi w grobie?
Gdy dłoń moje nieprzytomnie
Gardząc niebezpieczeństwami
Oddaję-ć, ty sięgasz po mnie
Twą własną, gdy krew ją plami?
Jakiéj mam doznać rozkoszy,
Gdy mię w miłosnéj tęsknicy
Wstępującą do łożnicy
Krwawy trupa widok płoszy?
Jak się świat wzgardy powstrzyma
Ujrzawszy, że ciągle stoi,
Gdy nie krzywda w myśli mojej,
To krzywdziciel przed oczyma?
A gdy zechcę w zapomnienie
Wtrącić ją, wszak samo chcenie,
Gdy się ujrzę w twym uścisku,
Krew mi zjawi w myśli błysku.
Więc, choć jeczcze kochać będę,
W sercu mem miłość rozprzędę
I w gniew zmienię, co zawoła

Zemsty: bo jakże chcesz zgoła,
By pod tak dwoistym wpływem
Żyła dusza w ciele żywem,
By żądając na cię kary
Razem chciała ją odwrócić?..,
Do téj podźwignę ofiary
Miłość mą, że ci przebaczy,
Byłeś nigdy nie chciał kłócić
Twym widokiem méj rozpaczy.
To okno, które wychodzi
W ogród, wyjście ci otworzy,
Niebezpieczeństwa odgrodzi.
Odejdź i uchodź co skorzéj;...
Gdyby cię znalazł mój ociec,
Krew-by musiała znów pociec. —
Idź, Euzebiuszu, i pragnij
Zapomnieć o mnie; zważ na to,
Żeś pracował nad mą stratą
Ty sam. Idź i szczęście nagnij
Ku sobie; niech ci da tyle,
By się twoje błogie chwile
Nie opłacały niedolą.
Ja życie krótką niewolą
Zamknę do śmierci w klasztorze,
Lub zaraz w grób się ułożę,
Bo gniew ojca śmierć mi znaczy,
Tam zleję łzami rozpaczy
Los mój taki nielitośny
I byt mój taki nieznośny,
Namiętność tak nieowładną
I gwiazdę szczęścia tak zdradną
Planetę tak na mnie mściwą
I miłość tak nieszczęśliwą
I w tak okrutnym kochanku,
Że mi odebrały życie
A nie zadały mi śmierci,
Bo przez to uczuć rozbicie
Żywa — konam bez ustanku. —

Euzebiusz.

Jeśli surowszą być może
Nad twe wyrazy twa ręka,
Tu u stóp twych głowę złożę,
Niech mię twa zemsta ponęka.

Miłość twoja jest łańcuchem,
Wzdrygam się przed niemi duchem.
Myśl własna jest moim katem,
A oczy twe majestatem
Sądu i poglądam z drżeniem
Jak mi głoszą wyrok skonu.
Lecz niech mi ze swego tronu
Sława głosi: Ten umiera,
Bo kochał; — gdyż jedna szczera
Zbrodnia, — moja miłość była. —
Uniewinniać się nie kuszę.
Niech nie wyda się, że duszę
Zbawić pragnę; chcę jedynie,
Byś na mnie pomściła mordu.
Masz, i ostrzem tego kordu
Przebij pierś, co tak się podli:
Duszę, co się tobie modli
Wydrzyj, patrz, jak życie spłynie;
A jeśli twa dłoń się wzdraga,
Zawołam, że tu się kryję:
Niech wpadnie, niech mię zabije
Twój ojciec...

Julia.

— Stój, stój, na Boga! —
A że nam dwoista droga
Kreśli się, obcemi twarze
Mają być, uczyń, co każę.

Euzebiusz.

Przyrzekam...

Julia.

— Masz wyjść stąd skrycie
I ratować swoje życie.
Masz przyjaciół i masz mienie
Na obronę.

Euzebiusz.

— Czyż ja cenię
Bez ciebie złoto i ludzi?
Póki krew się nie ostudzi
W tych żyłach, wielbić cię będę.
Niczém méj żądzy nie wstrzymam.
Nie podoła cię obronić
Klasztor; i tam cię dobędę.

Julia.

Strzeż się, potrafię się bronić.

Euzebiusz.

Nigdy więc ujrzeć cię nie mam?

Julia.

Nie.

Euzebiusz.

— I nie ma już sposobu...

Julia.

Nie marz o nim.

Euzebiusz.

— Wiec koniecznie
Już pogardzić chcesz mną wiecznie?

Julia.

Gardzić tobą się przymuszę.

Euzebiusz.

I zapomnisz o mnie?

Julia.

— Nie wiem.

Euzebiusz.

Nie ujrzę-ć nigdy!...

Julia.

— Do grobu.

Euzebiusz.

Więc ta nasza miłość przeszła?...

Julia.

Więc te obecne katusze?...
Otwierają, wyjdź, Euzebio!

Euzebiusz.

Idę i słucham rozkazu.
Ale nie ujrzeć ni razu!...

Julia.

Tak! nigdy mię ujrzeć nie masz.

(Hałas za sceną; oboje rozchodzą się; wchodzi służba i wynosi ciało).





DZIEŃ DRUGI.



SCENA I.
(Strzał za sceną; wchodzą: Rykardo, Czelio i Euzebiusz z arkebuzami).
Rykardo.

Pierś mu przeszył ołów
I wyszedł krwawszy od owych aniołów,
Co plamią kwiaty na dolinie boju.

Euzebiusz.

Krzyż mu postawcie i niech go w pokoju
Chowa Bóg.

Rykardo.

— Patrzcie, a w książkach się czyta,
Że być pobożnym nie umie bandyta!

(Rykardo i Czelio odchodzą.)
Euzebiusz.

Gdy los, z którym daremnie
Walczyłem, herszta zbójców zrobił ze mnie,
Niechże i swoje zbrodnie
Na liczbę swoich boleści rozpłodnię.
Jak gdybym zabił zdradą
Lisarda, gdym mu odpowiedział szpadą,
Mordercę we mnie ściga
Kraj; a że furyj tych pierś ma się wzdryga,
Własnego życia bronię,
Pogrzebłszy tyłu na śmierci wygonie.
Niedość majątku straty,
Wiosek mych konfiskaty,
Zmienili mię w nędzarza,

Myśl jutra mię przeraża.
Więc nie przejdzie podróżny
Tędy, abym mu nie pozostał dłużny
Sakiewki lub żywota.

(Wchodzą Rykardo i zbójcy z Albertem)



SCENA II.
Rykardo.

Gdym poszedł spojrzeć, czy mu krew się miota
Z rany, posłuchaj, wodzu, co ujrzało
Oko me.

Euzebiusz.

— Cóż się stało?

Rykardo.

Oto kula spłaszczona
Ugrzęzła w księdze, co mu strzegła łona.
Jéj winien ocalenie.
Gdy padł, nie śmierć to była, lecz omdlenie.
Stoi tu zdrów i żywy.

Euzebiusz.

Lęk mię ogarnia jakiś na te dziwy.
Ktoś jest dostojny starcze,
Któremu niebo tak staje za tarczę
I dla którego cudami się trudzi?

Albert.

Jestem dziś, wodzu, najszczęśliwszy z ludzi,
Co dotąd żyli; pokorny przed Panem,
Którego zwę się niegodnym kapłanem;
A profesorem byłem teologii
W Bolonii przez lat czterdzieści i cztery.
Ojciec mi święty za ten trud mój szczery
Zdał biskupstwo Trydentu,
Studyów nagrodę; lecz z świata zamętu,
Widząc, że nie przystoi
Być tylu dusz pasterzem,
Kiedy zaledwo strzedz potrafię swojej,
Rzuciłem laury i prawdy żołnierzem
Wszedłem dusznego zdrowia
Szukać między te samotne pustkowia,
Gdzie czystość i powaga
Cnoty i prawda zamieszkuje naga.

Śpieszę do Rzymu, do świątobliwości
Jego, by raczył mi na założenie
Pustelni w górach tych dać pozwolenie.
Wtem twe szaleństwo skrycie
W wątku chce przeciąć losy me i życie.

Euzebiusz.

Co to za książka?

Albert.

— Jest to moja praca,
Któréj zawartość trybutem opłaca
Trud wieloletni.

Euzebiusz.

— Ale treść jéj jaka?

Albert.

O wierzytelnym początku opiewa
Tego boskiego i rajskiego drzewa,
Skąd Chrystus z dłońmi skłótemi i łonem
W śmierci zawładł nad skonem.
Tytułem: Cuda krzyża
Zwie się ta księga.

Euzebiusz.

— Nie dziw, że się zniża
Śmierć przed tak świetném objawieniem boskiem,
A ołów staje się potulnym woskiem.
Bodaj Bóg rąk mię zbawił,
Gdybym jéj białe karty kiedy skrwawił
I na święte wyrazy
Padły złości méj okazy.
Bierz życie i pieniądze,
Sobie jedynie tę księgę przysądzę. —
— Wy towarzyszcie mu, aż się bezpieczny
Znajdzie na drodze.

Albert.

— Niech sprawi Przedwieczny,
Byś przejrzał światło w zbrodniach i grabieży.
Śród których żyjesz.

Euzebiusz.

— Gdy-ć me dobro leży
Na sercu, módl się, niech mi nie dopuści
Mrzeć bez spowiedzi.

Albert.

— Oto ci przyrzekę
Modlić się dla cię o bożą opiekę

I przyrzeczenie-ć daję
(Tak mi gniew na twą litościwość taje), —
Iż każdéj chwili z méj pustelni, gdy mię
Wezwiesz, do cię pośpieszę,
Skruszonego rozgrzeszę; —
Kapłanem jestem, Alberto me imię.

Euzebiusz.

Słowo mi dajesz?

Albert.

— I tu konfirmuję
Dłonią.

Euzebiusz.

— Powtórnie stopy twe całuję.

(Odchodzą: Albert, Rykardo i zbójcy).



SCENA III.
Wchodzi Czylindryna.
Czylindryna.

Za twemi, wodzu, tropy
Po wszystkich górach zamęczyłem stopy.

Euzebiusz.

Cóż, przyjacielu?

Czylindryna.

— Niedobre nowiny.

Euzebiusz.

Mów! — Ostatecznéj lękam się ruiny.
Cóż?

Czylindryna.

— Pierwsze złe opiewa,
Iż dano Kurcyuszowi...

Euzebiusz.

Skończ; ta wiadomość wiele mi stanowi.

Czylindryna.

Wolność schwytania cię zmarłym lub żywym.

Euzebiusz.

Na drugą słuch rozwarłem,
Bo w niepokoju okropnéj rozterce
Mocno mi bije serce
I jestestwa posady
Drżą w przeczuciu zagłady.
Mów, co się stało.

Czylindryna.

— Julia...

Euzebiusz.

— Niedaremnie
Trwoga się miota we mnie,
Kiedy poselstwo od Julii imienia
Zaczynasz. — Julia, mówisz..
Dość dla mojego rzekłeś przerażenia.
Bogdaj ta gwiazda światło wyroniła,
Co mię ku niéj zbliżyła!
Julia, — mów dalej.

Czylindryna.

— W klasztorze zamknięta.

Euzebiusz.

Zanieczulenie rozpacz moje pęta.
Tak w okropnéj zawiści
Zemstą niebo już wieje
Na stracone korzyści,
Na stracone nadzieje.
A gdy mnie się dlań zrzeka
Julia, — na niebo ma zazdrość się wścieka.
Chuci mych rozpętanie,
Kiedy żyję morderstwem,
Gdy się karmię wydzierstwem,
Choć jeszcze zgrzeszę, gorszem się nie stanie.
Niech chęć nie stawa w pędzie,
Gdy już myśl wyszła za skruchy krawędzie,
Czelio, Rykardo... (Kocham nieprzytomnie!)

Czelio.

Idę...

Euzebiusz.

— Powiedz im, niech tu przyjdą do mnie.

(Czylindryna wychodzi).

Przejdę przez murów zakonniczych straże
Ni świętokradztwa klątwy się przerażę,
Bo abym panem stał się jéj urody,
Szał miłosny mię goni
Gwałtem przedrzeć się do niéj,
Złamać klauzur przeszkody
I zbezcześcić świątnicę;
Tego wszystkiego w rozpaczy się chwycę.
Gdyby mię nawet nie żegł
Szał miłosny ku temu,

Uczyniłbym, com przerzekł,
By zbrodnię zbrodni, a złe przydać złemu.




SCENA IV.
(Wchodzą Dżyl i Menga).
Menga.

Spotkamy go tu pewnikiem,
Bo mie rodzi mać w złéj dobie.

Dżyl.

Czy ja, Mengo, nie przy tobie?
Nie trzęś się przed okrutnikiem,
Przed tym hersztem rzezi-miechów;
Nimby cię uszkodził na czem,
Spotkałby się z tym sękaczem.

Menga.

Strach mi, Dżylu, jego grzechów:
Za nami, jak za omastą!
Przypomnij-no Sylwkę ino:
Weszła do lasu dziewczyną
A wyszła z lasu niewiastą.
To ci dziewki nie ozdobi...

Dżyl.

Hej, żal mi biednéj sierotki!
Ze mnie, choć też strzegę cnotki,
Baby ten zbójca nie zrobi.[4]

(Spostrzegają Euzebiusza).
Menga.

Źleście się Jegomość wdali:
Euzebiusz chadza tędy.

Dżyl.

Uchodź Jegomość w te pędy!

Euzebiusz (n. s.).

Widocznie mię nie poznali.

Dżyl.

Chcecie temu stryko-robcy
Wpaść pod rękę?

Euzebiusz.

— Jestem obcy.
Czém nagrodzę, moi mili,
Tę troskę?

Menga.

— Zmykaniem skorem,
Przed tym zbójcą; ta maszkara,
Chociaż mało się tam para
Waszym dworem i honorem,
Złapawszy, — zetnie na trzaski.
A gdy się wami pokrwawi,
Krzyżyk na grobie postawi
I to ma za zbytek łaski.




SCENA V.
(Wchodzą Rykardo i Czelio).
Rykardo.

Tu został?

Czelio.

— Tu.

Dżyl.

— Niech odpuści
Sam Bóg Waćpanu; to zbóje!...

Rykardo.

Euzebio, co cię wstrzymuje
Tu?

Dżyl.

— Euzebio zwą go?...

Menga.

— Juści.

Euzebiusz.

Euzebiusz jestem. Co chcecie?
Czemu każdy na mnie kracze?

Menga.

Dżyl, gdzie masz teraz sękacze?

Dżyl.

Djabła mam, i niech cię zgniecie!

Czelio.

Z tych tam skalistych okopów
Pod górą któréj bark morze
Broni, w potoczystym zworze

Widziałem gromadę chłopów
Idących na ciebie zbrojnie,
I myślę, że już jest blizka.
Tak groźnie się Kurcyusz ciska
Na ciebie w pomściwéj wojnie.
Myśl, co uczynić masz zgoła.
Zbierz ludzi i śpieszmy daléj.

Euzebiusz.

Chcę, byście ze mną zostali,
Ta noc gdzieindziéj mię woła.
Zabieram z sobą więc obu
I ufam, że w ręce prawe
Zdaję me dobro i sławę.

Rykardo.

Nie zawiedziesz się do grobu,
Już byt nasz z twoim jest zrosły.

Euzebiusz.

Wieśniacy, daję wam życie
Na to, że mi posłużycie
Do mego wroga na posły.
Kurcyuszowi opowiécie,
Że ja przy dzielnéj drużynie
Życia mu wzbraniam jedynie,
Nie czyham na jego życie.
Źle, że z tak liczną gromadą
Narusza mię w mym pokoju,
Bom Lisarda w równym boju
Wyzwany zabił, — nie zdradą.
Walczyliśmy ciało z ciałem;
Mógł mi w piersi szpadę wbić.
A nim jeszcze przestał żyć,
W mych ramionach go dźwigałem,
By przed księdzem odbył spowiedź.
Za co mi się cześć należy;
A gdy na mnie mieczem mierzy,
Ja mu mieczem dam odpowiedź.

(Do zbójców).

A ci, aby nie zdradzili,
Gdzie idziemy, najroztropniéj
Przywiązać oboje do pili.
Tak się trop za nami zmyli
Przed wojskiem.

Rykardo (do Czelia).

— Powiąż szlachciankę!

Dżyl.

Zrobili ze mnie kapcana
Świętego Sebastyana.

Menga.

A ze mnie Sebastyankę.
Wiąż panie, ani nie beknę,
Lecz oszczędź tego nędzarza!

Dżyl.

Panie, niech ze mnie k... rza
Zrobią, jeżeli ucieknę.
I jéj także daruj życie;
Przysięgnij tak samo, Mengo!

Czelio.

Już są związani i tęgo.

Euzebiusz.

Wszystko idzie wyśmienicie,
Noc czarna nam się zwiastuje,
Ciemności niebo obiegły.
Dziś, choćby cię nieba strzegły,
Julio, — twych wdzięków skosztuję.

(Odchodzą zbójcy, zostawiając Dżyla i Mengę).
Dżyl.

Niechże, Mengo, padnę trupem,
Jeśli widząc, jak niepieknie
Tu stoim, każdy nie rzeknie:
Stoją pod katowskim słupem.

Menga.

Ratuj mię, Dżylu, niebogę,
Odwiąż, bo już żal mi trzewi.

Dżyl.

Ty mię, Mengo, odwiąż drzewiéj,
A potem ja ci pomogę.

Menga.

Chodź ty pierwszy, bez baj-bajek;
Jesteś gaduła i nudziarz.

Dżyl.

Nie przejdzież tu jaki dudziarz,
Jaki wędrujący grajek,
Ktoś, co się zerwał ze stryczka,
Albo, co ich nigdy nie brak,
Od klasztoru jałmużniczka,

Albo z próżnemi dwojaki
Jakiś studencina głodny?...
Nie przyjdą, boja dziś szkodny!...

(Głos za sceną).

Słyszę jakiś głos; w te krzaki
Pójdźcie i obaczcie prędko!

Dżyl.

Ktoś jest, człecze? Miejże tkliwość,
I rozwiąż mi tu wątpliwość,
W któréj pocę się na miętko.

Menga.

Jeżeli szukacie, panie,
Powroza w téj leśnéj dziurze,
To tu wam powrózkiem służę.

Dżyl.

Mój twardszy, na dłużéj stanie.

Menga.

Już przeto, żem jest niewiasta,
Należy mi się pierwszeństwo.

Dżyl.

Nie zważaj-ta, gdzie starszeństwo,
Rozwiążcie mię wprzód i basta!

(Wchodzą: Tyrso, Bras, Kurcyusz, Oktawiusz).



SCENA VI.
Tyrso.

Z tamtéj strony głosy słyszę.

Dżyl.

Bodajś zgorzał!

Tyrso.

— Dżylu, to ty?

Dżyl.

Czart się zagził! O mój złoty
Tyrso, odwiąż, ledwo dyszę.
Gadki potem.

Kurcyusz.

— Cóż to?

Menga.

— Panie,

W dobrą przyszliście godzinę,
Żeby skarać tę gadzinę.

Kurcyusz.

Któż to odszedł was w tym stanie?

Dżyl.

Kto? Euzebio; i powiedziéć
Kazał, — nie wiem co; i w parze
Związał tak, żeśmy w tym jarze
Do dnia sądu mogli siedzieć.

Tyrso.

Nie becz-że teraz, ciemięgo.
Mógł się obejść mniéj wspaniale;
Złego nie wyrządził wcale,
Kiedy zostawił cię z Mengą.

Dżyl.

Nie tego ja się rozbabrał,
Tyrso, iże mi nic złego
Nie zrobił.

Tyrso.

— Więc czego?

Dżyl.

— Czego?
Tego, że Mengi nie zabrał.
Antkowi zabrał i blizko
Pół roku czynił niewieście
Gwałt, a gdy wróciła wreszcie,
Sprawiliśmy weselisko.
Antek wytrząsł sto reałów.
A Bartolo: pomnij ino,
Ożenił się z Katarzyną:
Nie czekając dwu kwartałów
Zległa; więc w wielkiem nadęciu
Mówił: Kto ci zrobi więcéj?
Coś ty kuł dziewięć miesięcy,
Z tém ja się załatwił w pięciu.

Tyrso.

Żaden gwałt mu nie zaduży.

Kurcyusz.

Ten człek środkiem niesłychanym
Stał się już tych stron tyranem.
Taka czelność w końcu znuży.

Menga.

Myślcie, panie, jak go złapać.

I kobietom już obrzydły
Te sprosności; wziąwszy widły
Pójdziem oczy mu wydrapać.

Dżyl.

Pewna, że się tu gdzieś wwiercił,
Wszystkie te, panie, krzyżyki,
Których tu widzicie szyki,
Stawia tym, których uśmiercił.

Oktawiusz.

To najgłębiéj utajony
Kąt lasu.

Kurcyusz.

— Nieba! Poznałem
Miejsce to: tutaj ujrzałem
Ów dowód nadprzyrodzony
Nieskalaności bez zmazy
I niewinności bez cienia,
Na których blask podejrzenia
Śmiałem rzucać tyle razy,
Tak widocznie bezpodstawne.

Oktawiusz.

Jakie pasye, panie, draźnią
Twą wzburzoną wyobraźnią?

Kurcyusz.

Wspomnienie to bólu dawne,
Oktawio, co duszę mroczy,
A wstyd, którego przed nikim
Nie wygłosiłem językiem,
Teraz mi tryska przez oczy,
Każ, Oktawio, niech żołnierze
Poczekają w głębi jaru,
A ja z méj troski ciężaru
Jeszcze raz niebu się zwierzę.

Oktawiusz.

Ziskać się, a baczyć na wsze
Strony.

Bras.

— Jako?...

Dżyl.

— Darmo z pyska-ć

Wyszło pytanie: wyiskać
Każe się i baczyć na wsze[5].

(Wychodzą).
Kurcyusz (sam.)

Kto z doświadczeń własnych nie wie,
Że lepiéj w żalu i gniewie
Czuć piekło bólu i sromu,
Niżeli wyznać je komu?
Tak ja z duszą własną sprzeczny.
Kołatam rozpaczą, zaczem
Już westchnieniami i płaczem
Dościgam morza i wiatru
I sam sobie dostateczny
Towarzysz śród drzew i krzaków,
Oddaniem całego mienia
Gotów okupić cierpienia,
Nawet już źródeł i ptaków
Za świadki ich mieć się boję;
Bo nakoniec szepcą zdroje,
A ptak w piosence wyśpiewa;
Nie pragnę innéj kompanii
Nad te niechowane drzewa;
One jedne mię nie znają:
Tajemnicę mą zatają.
Zaszło więc na gór tych scenie
Najcudowniejsze zdarzenie,
Jakie od starożytności
Gwałtowi ślepéj zazdrości
Przeciwstawiła niewinność.
Ale jakże nie przełamie
Zaufania podejrzenie
Temu, komu prawda kłamie?...
Zazdrość jest miłości skonem,
Nielitośną na nic zmorą;
Nie zmiękczysz chłopską pokorą,
Ani odstraszysz jéj tronem.
Ot — w tem samem miejscu właśnie
Na Rozmirę — gdy myśl wspomni,
Zda się w gardle głos mi zgaśnie

I duch się ubezprzytomni;
Tu mię liść szelestem trwoży,
Każdy kwiat się na mnie sroży,
Kamień oczy we mnie wdraża,
Każdy pień mi włosy zdębia,
Każda skała mię przygnębia,
Każda góra mię przeraża...
Wszystkie one są świadkami
Mojéj okropnéj infamii, —
Podniosłem szpadę: a ona
Spokojna, nieprzelękniona,
Bo dzielność nosi w orężu
Zawsze i honor i cnota,
Rzekła: Zatrzymaj się, mężu;
Bo gdy ci przyszła ochota
Zabić mię, bezbronna stoję,
Gdyż bronić gdzież mam przyczynę,
Życia, co wiecznie jest twoje?
Niech tyle tylko uzyskam,
Że mi oznajmisz mą winę,
Pozwolisz, że cię uściskam.
Ja rzekłem: W wnętrznościach własnych
Oddawna nosisz tę żmiję,
Która cię dzisiaj zabije.
W nich dostateczny się mieści
Dowód twej — niecna! — bezcześci,
Lecz go nie wydasz przed światem,
Bo wprzód niewinnéj dzieciny
I twoim stanę się katem.
— Kiedy już — na to odparła —
Twe dochodzenia cię wiodły
Ku wierze w czyn taki podły,
Słuszna jest, abym umarła.
Ale te Chrystusa rany
— Stał tu, jak dziś krzyż drewniany
— Mówiła — na świadki biorę,
Iż nie wiem, bym w jaką porę
Skrzywdziła cię; ufam żywię,
Że się im usprawiedliwię.
Wtedy ja w żalu i skrusze
Uczułem, że już się muszę
Rzucić jéj do nóg, gdyż biła
Niewinność z jéj czystéj twarzy.

Lecz kto się chwyta potwarzy,
Niechaj baczy, co poczyna.
Bo gdy raz na nią się waży,
Choć potem uciszyć chce się,
Twierdząc, że była przyczyna,
Wątpienie spokój uniesie.
Nie przeto-ż, iż nie wątpiłem,
Że dostateczna jéj wina,
Lecz, że w ten sposób méj zbrodni,
Ogłuszając się, broniłem,
Podniosłem ramię wzburzony
I szpadą na różne strony
Ciąłem; — ostrze zdala od niéj
Krajało jeno powietrze.
Ciało jéj od chusty bledsze
Legło pod krzyżem; ja-m uciekł,
Lecz kiedym wrócił do domu,
Stanąłem, jak rażon od gromu,
Znalazłszy piękną jak zorza,
Gdy niesie słońce na ręku,
Rozmirę; dziecina hoża
Obraz piękności i wdzięku
(Uciecha nieogarniona!)
Leżała u matki łona.
Porodziła dziecię w boru
Tego samego wieczoru
W tém miejscu u krzyża stóp.
A dla jéj zaszczytu, lub
By swojego majestatu
Znamię Bóg pokazał światu,
Nowonarodzone dziecię
Nosiło na piersi krzyż
Krwią i ogniem malowany.
Tłumiła tę rozkosz przecie
Ta okropna pewność, iż
Tam w górach druga istota
Została, bo położnica
Czuła śród bólów żywota,
Iż rodzi dwoje. Ja wtedy...

(Wchodzi Oktawiusz).



SCENA VII.
Oktawiusz.

Z doliny zbrojne czeredy
Zbójców widne; trzeba zatem,
Nim się zwali noc nad światem
I potyczkę udaremni,
Iść ku nim; bo gdy się ściemni,
Oni góry znając lepiéj
Uszkodzą nas.

Kurcyusz.

— Niech się skrzepi
Wojsko i naprzód posuwa.
Wszelką mi chwalę zatruwa
Myśl, żem się nie pomścił jeszcze.

(Wychodzą).



SCENA VIII.
Noc. Klasztor. Euzebiusz, Rykardo, Czelio z drabiną.
Rykardo.

Chodź cicho i pod tym kątem
Przystaw drabkę.

Euzebiusz.

— Jestem gotów
Ikarem zostać bez lotów
I bez ognia Faetontem.
Wspiąć się dziś myślę na słońce
I jeśli mię wesprze światło,
Rozbujawszy się aż na tło
Nieba, firmament roztrącę.
Miłość uczy być tyranem,
Gdy wejdę, drabkę odstawcie,
Tu na dole się zabawcie,
A przyjdźcie znowu za danym
Znakiem. W górę huraganem,
Kto się pnie, czy jutro spadnie,
Czy mu prochy wiatr rozkradnie,
Już owa upadku męka
Sławy jego nie ponęka:
W bólu rozkosz będzie na dnie.

(Zatrzymuje się.)
Rykardo.

Czemu czekasz?

Czelio.

— I wahanie
Czemu twe dumne porywy
Hamuje?

Euzebiusz.

— Nie widzisz?...
Ogień mi odgraża.

Rykardo.

— Panie!
Fantazyi cię rozigranie
Straszy.

Euzebiusz.

— Straszy?...

Czelio.

— Wejdź!

Euzebiusz.

— Już wchodzę.
Oślepły w blasków pożodze
Wkoło siebie ognie czuję.
Lecz nic mię nie zahamuje,
Piekielne żary przebrodzę.

(Wchodzi po drabinie).
Czelio.

Już w górze.

Rykardo.

— Jakaś go trwoży
Śród strachu upolowana
Złudzeniem ugruntowana
Mara z fantazyj bezdroży.

Czelio.

Weź drabinę.

Rykardo.

— Aż do zorzy
Czekać nam tu pewno każe.

Czelio.

Było to ogromnie wraże!...
Choć ja, zamiast gonić mary,
Wolałbym spać przy méj staréj.
Lecz — znajdziem się jeszcze w parze.

(Oddalają się).



SCENA IX.
(Korytarz klasztorny).
Euzebiusz.

Po gmachu snuję się całym
Zatopionym w czarnéj ciszy.
Wszyscy śpią, nikt mię nie słyszy.
Upornym wiedziony szałem
Do każdéj celi zajrzałem
Przez drzwi zaledwo przymknięte:
Wszędzie śpią mniszeczki święte.
Nie wiem, gdzie Julii ukrycie.
Gdzież bez celu mię gonicie
Wy, nadzieje nieujęte?...
Jaki strach, ciszy powaga.
Ciemność roztoczyła sieci. —
Co to?... W téj celi się świeci?

(Podnosi się zasłona, w głębi Julia śpiąca).

To Julia!... Czemu się wzdraga
Stopa? Tak-że mię odwaga
Wspiera, że zbliżyć się boję?
Czemu-ż w ziemię wrosły stoję?
Ha! w takim myśli nieładzie
Śmiałość zbroję na mnie kładzie,
Śmiałość ściąga ze mnie zbroję.
Ktoby powiedział, że doda
Jéj wdzięku ta suknia zgrzebna?
Tak; szat krasa niepotrzebna,
Kiedy jest czysta i młoda.
Jéj niezwyczajna uroda,
Przekleństwo mego kochania
Powstrzymuje mię i skłania,
Bom już nie zaznać nie zdolny
Dla piękna chuci swawolnej,
Dla cnoty poszanowania. —
Julio, Julio!

Julia.

— Kto powtarza
Me imię?... O rany Chrysta!
Czy to moja myśl nieczysta,
Czy tęskność tę marę stwarza?...

Euzebiusz.

Tak cię mój widok przeraża?

Julia.

Któżby twego się widoku
Nie lękał?

Euzebiusz.

— Straszny wyroku!

Julia.

Czego chcesz, formo bez ciała,
Na mą duszę naleciała,
Nie widna, jeno dla wzroku?
Czy ty jesteś moją karą,
Czy wyobraźni wyrazem,
Czy złudzenia obrazem,
Albo pokusy maszkarą,
Albo chłodnéj nocy marą?...

Euzebiusz.

Jam Euzebiusz w własnem ciele
Co do nóg się twoich ściele.
Wszak gdybym był myślą tylko,
Stałbym z tobą każdą chwilką.

Julia.

Ha! teraz widzę cię w dziele
Godnym ciebie i porywa
Takie mię drżenie rankoru,
Że milszy byłby upioru
Widok, niż postać prawdziwa,
Tu, gdzie płacząc konam żywa,
Gdzie żyjąc cierpię męczarnie.
Czego chcesz? Lęk się na mnie garnie.
Czego szukasz? Słucham konając.
Czego żądasz? Blednę, czekając.
Co zamierzasz i bezkarnie
Jakeś tu się wejść odważył?

Euzebiusz.

Miłość się nie lęka kar.
Twa uporność a mój żar,
Dziś wahanie me przeważył.
Dotąd jam cierpiał, bom marzył,
Iż dobiję się twéj ręki;
Ale widząc twoje wdzięki.
Dla mnie stracone, jam w złości
Nie uszanował świętości,

Bezpiecznych z prawa poręki.
Czyli słusznie, czyli bez prawa
Winę ponosim oboje.
Ja — mam sprzymierzeńców dwoje:
Chuć i gwałt siłę mi dawa.
Samo niebo mi przyznawa
— Tuszę — zabiegów nagrodę:
Nim odjęto ci swobodę
Byłem tobie poślubiony,
A małżeństwo i zakony
Wszak nie wchodzą z sobą w zgodę.

Julia.

Tak: byłam z tobą związana
W padołach waszego świata
Tym węzłem, co słodko splata
Dwie wole; wzajem kochana
Nawet mężowskiego miana
Nie wzdragałam się; bezsprzecznie
Twoją byłam dawniej, lecz nie
Dzisiaj, gdy — patrz — muszę czysta
Być oblubienicą Chrysta,
Bo zaprzysięgła mu wiecznie.
Jego jestem, przecz mię kusisz?
Wyjdź; świata się katem stajesz,
Gdy niewiastom gwałt zadajesz,
Mężczyzn zarzynasz i dusisz.
Euzebio, przytłumić musisz
To serca oszołomienie.
Niech cię chwyci przerażenie,
Żeś zgwałcił mury klasztoru! —

Euzebiusz.

Wpływem twojego oporu
Podrasta moje zachcenie.
Więc przemogłem nocą czarne
Ścian tych straże i daremnie?
— To nie miłość żyje we mnie,
To zmysłów chęci niekarne.
Chodź, i niechaj cię przygarnę,
Lub powiem, że mię w zamknięciu
Dla swych chuci od dni pięciu
Utrzymujesz w własnéj celi,
I tak mię rozpacz ośmieli

W mojém gwałtownem zacięciu,
Że zawołam i powtórzę...

Julia.

Euzebio, czekaj!... (O Panie!)
Zda mi się, słyszę stąpanie,
Stąpanie ludzi na chórze.
Nieba! Strachem myśli mrużę.
Skryć go w celi jedna droga.
Tak uczynię; jedna trwoga
Drugą z duszy méj wygania.

Euzebiusz.

Jaka miłość mnie pochłania!

Julia.

Jaka dola moja sroga!

(Wychodzą).



SCENA X.
(Rykardo i Czelio pod murem).
Rykardo.

Już trzecia. Wczesna godzina!

Czelio.

Komu się uciechy darzą,
Rykardo, pod nocy strażą,
Słońcu się nie przypomina.
Szyję dam, że mu się zdaje,
Iż się nigdy nie kwapiło
Tak bardzo i przyśpieszyło
Dziś wschód.

Rykardo.

— Zawsze ono wstaje
Późno temu, co pożąda,
Wcześnie temu, co używa.

Czelio.

Ręczę ci, że się nie gniewa,
Ani na wschód nie pogląda.

Rykardo.

Dwie godziny już!

Czelio.

— Nie sądzę,
Aby je poczuł Euzebio,

Bo go w rozkoszy kolebią
Niepomne na zegar żądze.

Rykardo.

Wiesz, że mi się podejrzaną
Zdaje sprawa owa cała.
Julia wezwać go musiała:
Gdyby go nie przywołano,
Kto ma dość odważną minę,
By sie przez klasztorne mury
Darł?

Czelio.

— Rykardo, słychać z góry
Jakiś szmer.

Rykardo.

— Przystaw drabinę.




SCENA XI.
(Ukazują się w oknie Euzebiusz i Julia).
Euzebiusz.

Puść mię, kobieto!...

Julia.

— Więc kiedy
Twemi żary spłomieniona,
Na gorące prośby zmiękła
I westchnieniami zalękła,
I łzami rozpancerzona,
Dwa razy obrażam Boga,
Bo Boga i Oblubieńca,
— Rzucasz mię i nie posiadszy
Żart czynisz z mego poddania
I hańbę z mego rumieńca?
Dokąd chcesz ujść?...

Euzebiusz.

— Puść, niech skryję
Twarz; z twych ramion na mnie patrzy
Bóstwo i przystępu wzbrania.
Z twoich oczu płomień bije,
Twój oddach — fala ogniowa.
Wulkanu snop — twoja mowa,
Każdy warkocz — żmija złota;
Każdy wyraz śmiercią wionie,

Piekłem twa każda pieszczota;
Takich nabawia mię dreszczy
Znak dojrzany na twem łonie.
Stygmat to dla mnie złowieszczy;
A niech niebo nie dozwoli,
Abym zbezcześciwszy ciebie,
Cześć pogwałcił razem krzyża;
Bo gdybym go na swawoli
Mojéj zawezwał świadectwo,
Zniósłby-ż podłe me jestestwo,
Gdy się k’niemu z hołdem zbliża?...
— Wróć, przeznaczeń nie odwlekaj:
Serce me tobą nie gardzi;
Idę — bo dziś wielbię bardziéj. —

Julia.

Wstrzymaj się, Euzebio! Czekaj!...

Euzebiusz.

Tu drabina...

Julia.

— Błagam, zostań,
Albo weź mię stąd!...

Euzebiusz.

— Nie mogę.
Więc tak z tryumfu pobladłem
Na rozpacz licem — odchodzę.

(Schodzi po drabinie).

Ratuj mię, niebo! upadłem.

Rykardo.

Co się stało?...

Euzebiusz.

— Nie widzicie
Wichru rozognionych chłostań?
Nie widzicie, jak niebo w pożodze
Zarzuciwszy krwawe płaszcze,
Chyli się na mnie... przygniecie!
Ha! gdzie skryję się, jak spłaszczę?.
Krzyżowe drzewo, przysięgam
I tu najsroższemi sprzęgam
Klątwami wzniesione ręce,
Że gdziekolwiek znak twój ujrzę,
Ukorzony bożéj męce
Odmówię Zdrowaś Maryja.

(Podnosi się, odchodzą wszyscy trzéj, pozostawiają drabinę).
Julia (sama).

Dusza mrze, mózg mi się zwija.
Więc taka była, niewdzięczny,
Twoich przysiąg nieugiętość,
Taka twéj miłości świętość
I taka jest świętość mojej?
Pókiś mię na twéj rozpusty
Wstyd nie skłonił groźbą, łzami,
Pragnąłeś; lecz nad złamanem
Sercem ledwo swéj zawlekłeś
Rządy woli i mym panem
Nazwać się mogłeś — uciekłeś!
Nad cię kto uciekł w zwycięstwie?
Konam, litościwe nieba!...
Na co są jady w przekleństwie
Natury, gdy nie potrzeba,
By zabić, — nic, jeno wzgardy.
I nowe stąd dla mnie smutki,
I nowy wstyd się wydziela,
Bo pożądam — wzgardziciela.
Kto widział miłości skutki
Tak dziwne? Gdy na rozkosze
Łzami Euzebiusz mię kusił,
Nie chciałam; — dziś on mię zmusił
Płakać: — on wzgardził, ja proszę.
Bo taka sprzeczność się mieści
Chęci w naturze niewieściej,
Że bronim się im w téj saméj
Minucie, gdy pożądamy.
Kto chce rzucić nam przynętę,
Niechaj ma serce zamknione:
Bowiem gardzimy wielbione,
A kochamy odepchnięte. —
I nie to jest mi sromotą
Że nie kochał, lecz, że rzucił. —
— Tu upadł. Skoczę i zginę
Lub go dopędzę!... Lecz co to
Widzę u muru? Drabinę?...
— Jakież w myśl mi błyskawice
Biją! Zblednij, wyobraźni,
Roznamiętnieniem nie drażnij,
Bo gdy cię na chęć pochwycę,
Tuż zbrodnia spełni się za nią.

A Euzebiusz?... Czy nie dla mnie
Na klasztorne darł się ściany?
I gdy niezahamowany
Zawisł nad klątwy otchłanią,
Czy nie schlebiał mi? Więc czemu
Waham się, lękam i cierpię?
Zstępując, odpłacę jemu
Odwagę hazardem własnym
I w jego uśmiechu jasnym
Słodkiéj nagrody zaczerpnę.
Już za grzechu przyzwolenie
Jak za grzech kary się głoszą,
Więc gdy pewne me zhańbienie,
Niechaj mu ulżę rozkoszą.
Tak; chcę; — już Bóg odjął ze mnie
Swe dłonie, zepchnął mię w ciemnie.
Lecz spełnionego w rozpaczy
Występku czy nie przebaczy?
On litośny... Na cóż czekam?

(Schodzi na dół).

Przed światem, honorem, Bogiem,
Zbyłam szacunku i cnoty,
Kiedy tak oczy oblekam
Okropnéj bielmem ślepoty.
Demonem jestem, co strącony
Za niebios runął opony,
Gdy utraciwszy nadzieję
Odkupienia, nie szaleję.
Za święte wyszłam warownie,
A noc w ciemności i ciszy
Jakimś strachem ku mnie dyszy,
Jakąś grozą ku mnie wieje.
Stąpam w okropnym bez-echu,
Gubię się w czeluściach grzechu
I potykam w nim ponownie.
Co czynię, co chcę, gdzie dążę?
W takiem osłupieniu krążę,
W takiéj okropności trupiej,
Że mi krew pod sercem krzepnie
I włos na głowie się słupi.
Wyobraźnia, nim oślepnie,
W próżni kształty jakieś tworzy
I szept ponury mię trwoży

Głoszonego na mnie sądu.
Występek dumnie wezbrany,
Co w śmiałość we mnie się spiętrzył,
Teraz się w bojaźń rozjętrzył.
I ledwo śmiem dźwignąć nogi,
Bo téj saméj olbrzym trwogi
Do nóg mych przypiął kajdany.
Czuję, — ciśnie mi ramiona
Jakieś przekamienne brzemię
I gnę się i wrastam w ziemię
Jak posąg zlodowacona.
Nie; — naprzód krokiem nie ruszę;
Wrócę napowrót do celi
I modlitwą się pokuszę
O przebaczenie; a tuszę,
Że mi go jeszcze udzieli
Dobrotliwość bożéj łaski,
Bo nie tak na niebie słońca
Liczne, a nad morzem piaski,
A ciał atomy na wietrze,
Jako liczne te przewiny,
Które litośnéj godziny
Bóg mój zapomnieniem zetrze.
Lecz co to?... Stąpania słyszę...
Tutaj cofnę się w tę niszę
Aż przejdą, potem niezwłocznie
Wrócę do celi.




SCENA XII.
(Wchodzą Rykardo i Czelio).
Rykardo.

— Widocznie
W przestrachu zapomniał o niéj
Euzebio i wziąć nie kazał.
Mógłby ktoś, gdy się odsłoni
Dzień, ujrzeć ją...

(Wziąwszy drabinę odchodzą).
Julia.

— Już ich niéma.
Więc teraz wrócę bezpiecznie

Skąd wyszłam, poszlaki zgonię,
Co to?... Własnemi-ż oczyma
Patrzę? Nie po tej-że stronie
Stała u muru drabina?...
Może po téj drugiéj?... Lecz nie!
Więc tu mi zostać potrzeba;
Więc tu się grób mój poczyna.
Tak mi zagrodzono drogę
Do żalu; bo gdy mą butę
Pragnę przemodlić, pokutę
Czyniąc, wstrzymana — nie mogę.
Więc gdy mi Bóstwo nie raczy
Udzielić łaski, obaczy,
Co jest kobieta w rozpaczy.
Czyny me niebo zachmurzą,
Zbrodnie moje świat odurzą,
Podziwieniem będą wiekom,
Grzechu twarz w bladość obleką
I przerażą samo piekło!






DZIEŃ TRZECI.



SCENA I.
(Las. Wchodzi Dżyl ubrany w krzyże; jeden większy dźwiga na piersiach).
Dżyl.

Przysłała mię tu po trzaski
Menga; abym był bezpieczny,
Gdzie chodzi ten zbój niegrzeczny,
Wziąłem się na wynalazki.
Mówią — przed świętemi drzewy
Euzebio ma być nabożny;
Więc się ubrałem ostrożny
Od czuba aż do cholewy,
Pomyśleć — zrobić: ot rada! —
Tak mię strach łechce po skórze,
Że nie wiem, w jakiéj się dziurze
Skryć; a dusza mi usiada
Na ramieniu. Dziś mię w lesie
Nie spotkał. Niech przejdzie, raczéj
Wolę; tu mię nie obaczy,
Bo oto w te duże krze się
Skryję. Aj, aj, kole jucha!
Co tam; — niechaj sobie kole,
Boć — Jezu mój! — stracić wolę
Kawałek skóry niż ducha.
Wolę to, niż by mię chmurnie
Zmierzyła Waligórzyna[6]

Choć lgnie do wszystkich jak glina; —
Niż być zazdrosnym o durnie.




SCENA II.
(Wchodzi Euzebiusz)
Euzebiusz.

Nie wiem, gdzie iść, gdzie się skryć.
Nędzarz życie ma przestrone,
Śmierć nie godzi w jego stronę,
Właśnie, iż mu męka żyć.
Julią czułem już u łona,
Wtem, gdy miłość się skłaniała
Żarem tchnąć na nasze ciała,
W łańcuch zmienić jéj ramiona,
Wydarłem się, nie używszy
Lubych wdzięków; a nie zbrodni
Strach, lecz mię odepchnął od niéj
Z tajnych przyczyn przestrach żywszy.
Bo gdym dyszał na rozkosze,
Na jéj piersi krzyż ujrzałem
I zlękły uszanowałem
Znak, który na własnéj noszę,
A gdyśmy w tak niezwyczajny
Sposób zrodzeni oboje,
Stygmat to mistycznéj zbroje
Bogu jedynie nie tajny.

Dżyl.

Kłuje tak, że mi już szuby
Nie staje.

Euzebiusz.

— Głos z tego krzaku
Słyszę. Kto tu?

Dżyl.

— Nieboraku,
Ot nie stało ci rachuby.

Euzebiusz.

Człek przywiązany do jodły
Krzyż ma na brzuchu upięty,

Klęknę; — ślub mię wiąże święty
Przed krzyżem odprawić modły.

(Klęka).
Dżyl.

A cóż tu przede mną zgięty,
Euzebiuszu, dokazujesz?
Gdym święty, czemu krępujesz,
Gdy krępujesz, jakżem święty?

Euzebiusz.

Ktoś jest?

Dżyl.

— Jakto? nie znasz Dżyla?
Odkąd mię tu twym rozkazem
Przywiązali z Mengą, razem,
Napróżno mi się wysila
Gardło, by Dżyla w tym stanie
Zlitował się kto na świecie.

Euzebiusz.

Miejsce nie to samo przecie,
Gdzie cię związano.

Dżyl.

— Tak, panie;
Prawda to jest szczera; ino
Widząc, żem niedosłyszany,
Szedłem tak sam przywiązany,
Ażem tu zaszedł z drzewiną.
Taka była moja bieda
I trafunek taki dziwny.

Euzebiusz (n. s.)

Wezmę go; chłop jest naiwny,
Może mi się na co przyda.

(głośno).

Poznałem, że jesteś zuchem,
Odkąd my z sobą mówili
I pragnę, byśmy już byli
Przyjaciółmi.

Dżyl.

— Oj, to; duchem!
Przyjaciółmi; bądźmy niemi,
Ale tak, żebym w te pędy
Ja szedł tędy, ty owędy,
Bo tu będziem prawdziwemi
Rabusiami; — a to pono

Słodkie życie... niech go liznę!
I nie chodzą na pańszczyznę.

Euzebiusz.

Idźże więc za mną; tą stroną.




SCENA III.
(Wchodzą: Rykardo i zbójcy, prowadząc Julię ubraną pomęsku i zamaskowaną).
Rykardo.

U stóp góry, pośród chróstu,
Gdzie trakt łamie się w ścieżynę,
Spolowaliśmy zwierzynę,
Co przypadnie ci do gustu.

Euzebiusz.

Pożądana zdobycz świeża.
A tu patrzcie, towarzysze:
Dzisiaj w szeregi zapiszę
Nowiuteńkiego żołnierza.

Rykardo.

Któż to?

Dżyl.

— Jużci Dżyl; czyś ślepy?

Euzebiusz.

Ten chłop, choć się zdaje głupi,
Nieraz biedzie nas wykupi;
Zna wszystkie górskie wertepy
I stanie za czyczerona,
Oprócz tego w ogień pójdzie,
A w ostateczności ujdzie,
Chociażby jako stracona
Pikieta; daj mu w téj chwili
Strzelbę i mundur.

Czelio.

— Masz, bracie.

Dżyl.

Ot, zbój ze mnie w tym kabacie,
Bo mię już — widzę — złotrzyli.

Euzebiusz.

Skąd jest i jak się nazywa

Ten okutany podróżny?

Rykardo.

Nie wiem; pytać trud był próżny,
Ni kto jest, ni skąd przybywa;
Mówił, w ucho jeno twoje
Ma powierzyć tajemnicę.

Euzebiusz.

Możesz więc odsłonić lice:
Jestem wódz, który tu stoję.

Julia.

Ty wódz?

Euzebiusz.

— Tak jest.

Julia.

— Wielkie nieba!

Euzebiusz.

Mów, kto jesteś, w jakim celu
Przychodzisz.

Julia.

— Jest tu nas wielu,
A dwom tylko zostać trzeba.

Euzebiusz.

Cofnijcie się, towarzysze!

(Zbójcy wychodzą).

Teraz jesteś ze mną zgoła
I jeno ja cię usłyszę
I te drzewa i te zioła,
Nieme świadki; więc twarz ukaż
Z pod téj milczącéj zasłony
I mów, z jakiéj idziesz strony,
Jak się zwiesz i czego szukasz.
Mów.

Julia (dobywając szpady).

— Abyś wiedział już w porę,
Kto jestem i skąd się biorę,
Po com przyszedł, — dobądź szpady,
Bowiem ci wyznam bez zdrady,
Że tu przychodzę cię zabić.

Euzebiusz.

Obroną zdołam osłabić
Moję bojaźń a twój cios,
Choć wolałbym, by mię wiodły
Ku niéj czyny twe, — nie głos.

Julia.

Skrzyżuj ze mną szpadę, podły!
Ujrzysz, że z méj odpowiedzi
Oszczędzisz tchu i spowiedzi.

Euzebiusz.

Walczę raczej, by się bronić,
Niż, by twoje krew wyronić.
Zależy mi na twem życiu:
Bo nie dojdę po zabiciu,
Za com zabił, — ty wzajemnie,
Za coś duszę wygnał ze mnie.
Jeśli więc śmiem cię o laskę
Tę prosić, z twarzy zdejm maskę.

Julia.

Dobrześ rzekł! Bowiem w honoru
Zemstach zadośćuczynienie,
Gdy się w nim karą sumienie,
Nie zjawi, nie ma waloru.

(Odsłania twarz).

Znasz mię? I skądże zdumienie
Takie w twéj twarzy?...

Euzebiusz.

— Popchnięty
Pomiędzy jaw i wątpienie
Stoję osłupieniem zdjęty,
A myśl mi się w głowie mroczy
Na to, co widzą me oczy.

Julia.

Widzisz mię?

Euzebiusz.

— Ha! i z widoku
Twego tak mój przestrach rośnie,
Ze gdy wprzód twego uroku
Pragnąłem, drżący miłośnie
Za każdą chwilą kosztować,
Dzisiaj poświęciłbym tyle,
Bym mógł wzrok przed tobą schować,
Ile — by cię widzieć dawniej!
Ty tu, w skał żywéj mogile
I nie czująca odrazy
K’sukni, co stan twój dwa razy
Gwałci, przychodzisz tak śmiało?
Kto cię wiódł?

Julia.

— Pogardą twoją
Wiodłam się i zrozpaczeniem,
Byś zaś wiedział, że jest strzałą
Padła z łuku, działa tchnieniem
I błyskawicznym promieniem
Kobieta, co chęć swą goni,
Powiem ci, że nie spełnione
Nie tylko lubią się zbrodnie,
Lecz, że mię skrucha nie płoni,
Że mi w sumieniu pogodnie.
Uciekłam, wyszedłszy z celi,
W te góry; a gdy mię ostrzegł
Raz pasterz, że za złą wodzą
Podróżuję, bo tu śmieli
I mężczyźni jeno wchodzą,
Ja zuchwała, nim się spostrzegł,
Bojąc się już, aby czasem
Nie chciał wieść mię tem bezdrożem,
Uspokoiłam go nożem
Własnym, co mu tkwił za pasem.
Tym samym narzędziem krwawym
Przebiłam pierś podróżnego,
Co mię w popędzie łaskawym
Przyjął na siodło własnego
Konia; gdy na wieczorynki!
Uparł się szukać spoczynku
W wiosce, ja mu za uczynny
Trud spoczynek dałam inny.
Trzy dni całe i trzy noce
W puszczy żyłam sama zgoła;
Pokarmem były mi zioła,
Spałam na chłodnéj opoce.
Widzę chatę w tem pustkowiu:
Spoczynkiem mi się uśmiecha
Jéj złocona słońcem strzecha
Milszym, niż na złotogłowiu.
W chacie mię biedni górale
Uczcili nad stan wspaniale
W względach o wygody moje
Prześcigając się oboje.
Omdlałą z trudów i głodu
Gościli pełni zachodu

Stołem smacznym choć ubogim,
Jadłem choć skromnym, chędogim,
Ale potem na rozstaniu,
W trwodze, by w poszukiwaniu
Mych tropów nie powiedzieli
Siepaczom: Myśmy widzieli, —
Górala, który mi drogę
Wskazywał, zabiłam; potem
Zaszedłszy do nich z powrotem
Zabiłam jego niebogę, —
Czując, że się samym strojem
Zdradzam i że zbirem moim
Najprędzéj suknia się stanie,
Postanowiłam przebranie.
Więc wreszcie z tego manowca
W broni i ubraniu łowca,
Którego sen nie marzeniem,
Lecz istnem przeobrażeniem
Uczyniłam na śmierć życia,
Weszłam w trop twego ukrycia
Złamawszy wszystkie przeszkody,
Chodząca z grozą w zawody.

Euzebiusz.

Słucham zalękły na duchu
I z trwogą na cię poglądam:
Czarem mi jesteś dla słuchu,
A dla wzroku bazyliskiem.
Nie mam, Julio, wzgardy dla cię,
Ale skryć się już pożądam
Przed zemsty w niebie pociskiem
Widnym i uciekam przeto...
Julio, wracaj do klasztoru,
Bo ja się boję, kobieto,
Tego na twéj piersi krzyża...
Słychać hałas; ktoś się zbliża.

(Wchodzą zbójcy).



SCENA IV.
Rykardo.

Przygotuj, wodzu, obronę,
Bowiem już zmierza w tę stronę

I już wejść musiał na górę
Kurcyusz w ogromnéj czeredzie
Zbrójnych ludzi; nadto z wiosek
Okolicznych chłopstwa chmurę
Zebrał wściekłą i tu wiedzie,
Nawet kobiety i dzieci;
Wołał, że po krew twą sięga,
Że ci ją z ciała wykrwawi
Za śmierć syna i przysięga,
Iż cię przykładem postawi,
Oddawszy na pohańbienie
Żywym lub umarłym w Senie.

Euzebiusz.

Julio, rozprawiać daremno
W téj chwili; skryj twarz, chodź ze mną;
Nie dobrze, byś w ręce wpadła
Twojego ojca i wroga.

(Do zbójców).

Bracia! Stojąc dziś u proga
Śmierci, pokażcie odwagę.
Aby się wam nie zakradła
W serce bojaźń, pod uwagę
Weźcie, że nas zabić idą,
Lub pojmać — co jedno znaczy;
Bowiem późniéj w kazamacie
Pod miecz kata głowę dacie
I tę hańbę świat obaczy.
Więc otrząśnie się z obawy
Każdy dla życia i sławy.
Na dowód, że się nie boją
Dzieci gór, przeciw ich rojom
Pójdziem pierwsi; szczęście zawsze
Na dzielniejszych jest łaskawsze.

Rykardo.

Ujść gdzie niema, bo już oto
Pod nami.

Euzebiusz.

— Przed tą hołotą —
Ostrzegam — niech nikt nie tchórzy;
Bo na Bóg żywy! jeżeli
Kto cofnie się, albo zmruży
Przed kulą zalękłe oko,

To jego naprzód posoką
Ta biała stal się odbieli.




SCENA V.
Kurcyusz (za sceną.).

Spostrzegam na szczycie góry
Bezczelnego rozbójnika:
Ze skał sobie czyni mury;
Próżny trud, próżna taktyka.

(Inni za sceną).

Widzę ich stąd między krzaki:
Nie skryjecie się, sobaki!

Julia.

Na nich! (wybiega.)

Euzebiusz.

— Zaczekajcie, podli!
Byście w zapale ochłodli,
Postaram się, że wam rzeką
Fale krwi na pola ścieką.

Kurcyusz (za sceną.).

Hej! Euzebio, gdzie się chowasz?

Euzebiusz.

Tu jestem. Zbliżyć się poważ!

(Wybiegają wszyscy, za sceną odzywają się strzały).



SCENA VI.
(Wchodzi Julia).
Julia.

Ledwo na góry téj szczycie
Pod stopą mi klękły zioła,
Gdy usłyszałam dokoła
Marsowych potworów wycie.
Gromliwa echa kaskada,
Białéj stali błyskawice:
Śród jednych mi słuch przepada
Od drugich mi lśnią źrenice.

Co to?... Atak nie na żarty!...
Przewalony i wyparty
Cały hufiec Euzebiusza
Mój ojciec cofać się zmusza!...
Uciekają... więc pośpieszę
I Euzebiuszowe rzesze
Nową odwagą pokrzepię;
Ą jeśli te bandy zczepię,
Żołnierzom wpadnę na karki,
Nożycami się dlań Parki
Stanę i życia prawidłem.
Świata stanę się podziwem,
Przyszłości upiorem mściwym
I wszystkich wieków straszydłem.

(Wybiega).



SCENA VII.
(Wchodzi Dżyl przebrany za zbójcę).
Dżyl.

By się o biédę nie otrzeć
Pozwoliłem im się złotrzyć:
A tu, ledwom wziął te szmaty
Wpadam w takie tarapaty!
Kiedym sobie był chłop prosty,
Nie inny, a ja-m brał chłosty;
Dziś, kiedy wszedłem w te szajkę,
Znów mnie skórę drą na krajkę.
Choć nie jestem żaden sknera,
Bieda mi się na kark wdziera,
Ą taka uparta bieda,
Że gdybym przypadkiem w żyda
Zmienił się, to mi się widzi —
Popadliby w nędzę żydzi.

(Wchodzą Menga, Bras, Tyrso i inni wieśniacy).



SCENA VIII.
Menga.

Na nich, na nich! uciekają.

Bras.

Załatwimy się z tą zgrają.
Żaden nie ujdzie!...

Menga.

— Chodź ino!
Jeden tutaj za krzewiną.

Bras.

Niech mrze łotr!

Dżyl.

— O! święta Trójca,
Ratuj! Patrz-że, com zacz, bracie...

Menga.

Jużto poznać po kabacie,
Rabusiu, że jesteś zbójca.

Dżyl.

Przysięgam ci, że łże kabat
Jak czort, co się klnie na sabat.

Menga.

Daj go tu!

Bras.

— Zgrzej po czerepie!

Dżyl.

Już ja zgrzany i wydany...
Litości!...

Tyrso.

— Dla zbrodni tylu
Niema łaski.

Dżyl.

— Otwórz ślepie!
Dżyl jestem, na Chrysta rany!...

Menga.

Czemu-żeś nie gadał, Dżylu?

Tyrso.

Czemu-żeś, Dżylu, nie gadał?

Dżyl.

Jakto? Czym wam nie powiadały
Żem jest ja? i od początku?

Menga.

Co tu robisz?

Dżyl.

— Nie widzicie,
Że dorabiam się majątku
I więcéj ludzi umorem
Gubię, niż lato z doktorem?

Menga.

A ta kapota?...

Dżyl.

— Dyabelska.
Zabiłem człeka i z cielska
Jego włożyłem na własne.

Menga.

Lecz czemu nie ubroczona,
Kiedyś zabił?...

Dżyl.

— O! toć jasne:
Zmarł ze strachu; — owoż ona
Przyczyna.

Menga.

— Dżylu, chodź z nami.
Zbójcy gonią już światami.
Biegnijmy-ż za niemi, nuże!
Bo się nie ostoją tchórze.

Dżyl.

Wprzód otrząsnę z tych szmat żebra,
Choć brr... trzęsie mróz, jak febra.

(Wybiegają).



SCENA IX.
(Wchodzą Euzebiusz i Kurcyusz).
Kurcyusz.

Owóż my sami — we dwoje.
Owóż dzięki Niebu, stoję
Przeciw twojéj mściwy zdradzie
Nie powierzywszy nikomu
Mego ojcowskiego sromu,
Ni zemsty niczyjéj szpadzie.

Euzebiusz.

Kurcyuszu, Bogu wzajemnie
Dzięków czynię tysiąc, że mnie
Śle ku tobie dobrą porą;
Bo jeśliś tu przyszedł skoro
Obrażony, wyjdziesz skorzéj
Obrażony i skarcony.
Jednak — dziwny mię owłada
Szacunek tak, iż mię trwoży
Bardziéj gniew twój, niźli szpada.
To znów, choć gniew straszyć sam
Może, w drugiéj trwodze trwam,
By nie zniosła mię w lękliwość
Twoich zacnych włosów siwość.

Kurcyusz.

Euzebiuszu, chciéj mi wierzyć,
Żeś zdołał w części uśmierzyć
Mój gniew, skoro się przyglądam
Twéj osobie; — lecz nie żądam,
Byś mniemał, że ci ma biała
Głowa odwagę zabrała,
Gdy ją zabrać dzielność może.
Skrzyżuj oręż, bo już żadna
Gwiazda w niebie nie pomoże,
By cię zemsta ma przykładna
Nie dosięgła. Skrzyżuj szpadę!

Euzebiusz.

Odwagę zabrać?... Veto kładę!
Nie jest strach, co jest szacunek.
Ą tu ci się wyspowiadam,
Że zwycięstwem, co mię nęci,
Jest — zrzucić dumy rynsztunek
I błagać, byś w niepamięci
Pogrzeb! mą winę. Więc składam
Miecz w te dłonie, co tak wielu
Czci uczyły.

Kurcyusz.

— Nie w tym celu
Stoję tu, bym bił przewagą.
I ja rzucam szpadę nagą.

(n. s.)

(Tak konieczność ciosu zręcznie

Usunę.) — więc gołoręcznie
Walczmy.

(Mocują się).
Euzebiusz.

— Co znaczy, nie wiem,
Że w piersi coś mię pali jak zarzewiem,
Że mię na poły żal i mściwość mroczy
I ta się męka wylewa przez oczy;
Że przed nieprzyjacielem
Radbym krzywd jego własnym być mścicielem, —
Oto na pokaranie
U nóg twych życie moje pełza, panie!

Kurcyusz.

Nigdy stal zacna, choć w pełni obrazy,
Z krwi bezbronnego nie nabędzie skazy,
Bowiem się w czestnéj swojéj chwale plami,
Kto pokonawszy wroga, — krwią się plami.

(Głos za sceną).

Chodź, tam być muszą.

Kurcyusz.

— Moja garść zwycięska
Szuka mię; twoich rozpędziła klęska
Na powszechne rozbicie.
Uchodź, bo jest daremny
Mozół przed tłumem mściwym
Ostać się zgrai ciemnej,
Ani z téj walki nierównéj wyjść żywym.

Euzebiusz.

Żadną ja się nie trwożę
Mocą prócz twojej, przed którą się korzę;
I ujrzysz, gdy mi w dłoni broń zawarczy,
Że choć na ciebie ducha mi nie stało,
Na zgraje twe wystarczy.




SCENA X.
(Wchodzą Oktawiusz i wieśniacy).
Oktawiusz.

Z dołu do szczytu przetrząsnąłem całą
Górę, znalazłem wszędzie jeno trupy;

Jeden Euzebiusz z téj bezładnéj kupy
Skrył się, w ucieczce nowéj sztuki użył.

Euzebiusz.

Kłamiesz, bo nigdy Euzebiusz nie tchórzył?

Wszyscy.

Euzebiusz tu? Niech ginie!

Kurcyusz.

Wstrzymaj się, Oktawiuszu!...

Oktawiusz.

Więc ty miast animuszu
Dodać, odbierasz? — przeciw téj gadzinie?

Bras.

Człowieka bronisz, co w twój dom obrazą
Wwiódł bezcześć i żelazo?

Dżyl.

Co po niebieski pował
Wszystkie te śliczne góry nam popsował
I nie zostawił, aby nie skosztował
W całéj wsi naszéj melonu ni dziewki?
I z strzelby, jak z konewki
Śmierć sypał?... Co to robisz!

Oktawiusz.

Co mówisz, panie? Na co się sposobisz?

Kurcyusz.

Stójcie — czekajcie!... (Nieszczęsne zdarzenie!)
Nie lepiej-że, by żywcem stanął w Senie?
Zdaj się, Euzebio. Przysięgą się wiążę
Czestną, iżby cię ułaskawił książę
U tronu twoim będę adwokatem.

Euzebiusz.

Zdałem się przed twych oczu majestatem,
Lecz przed sędzią — nie mogę.
Tamto cześć była, — tubym zdradził trwogę!

Oktawiusz.

Niech mrze!...

Kurcyusz.

— Czekajcie!...

Oktawiusz.

— Jakiż cię posiada
Obłęd, że bronisz go? To kraju zdrada!

Kurcyusz.

Ja zdrajca?... Zarzut gdy mię już obarcza

Taki, ustąpić — Euzebiuszu — musi
Z przed twoich piersi, piersi moich tarcza.

Euzebiusz.

Więc ustąp z pod méj szpady,
Kurcyuszu, by mię lęk nie opadł blady;
Wzrok przed ich mieczmi mrużę,
Gdy służysz ludziom owym za przedmurze.

(Wychodzą, ucierając się).
Kurcyusz.

Otoczyli go. Ach! gdybym nie złotem,
Lecz mógł, dzielny młodzieńcze,
Życie twe własnym okupić żywotem!
Widzę go — gdzie dolina;
Ranny musi być — ręczę;
Słania się, lecz odcina.
Zstąpił w dół... biegnę za nim;
Jest jakaś w krwi téj siła
Mrącej, co woła lękliwem wołaniem,
Jak gdyby moją była.
Cudza krew tak nie woła,
Ani jéj cudzy człek dosłyszeć zdoła.

(Wybiega).



SCENA XI.
(Wchodzi Euzebiusz chwiejąc się).
Euzebiusz.

Gdy mię w śmiertelne otchłanie
Strąca ta góra, człowieczéj —
Widzę — pościeli mi przeczy,
Garści ziemi na posłanie.
Lecz gdy mi przed oczy stanie
Obraz méj bezbożnéj winy,
To nie téj mi strach godziny: —
Pada na mnie trwogi bladość
Myślą, jak uczyni zadość
Jeden byt za takie czyny.
Gdy nią w pomściwéj zajusze
Uparcie huf zbrojny ściga,
Jedno dla mnie się rozstrzyga:

Bronić się, lub oddać duszę.
A! nie. Lepiéj upaść w skrusze
Przed Bogiem na tym granicie
W nieśmiertelnego zachwycie
Drzewa; bo tam z owych stron
Padnie na mnie krótki skon,
A ono da długie życie.
Drzewo niebieskiego krzyża,
Co wydało lekiem miodny
Owoc na grzech pierworodny,
0 kwiecie nowego Raju,
Tęczy ty słoneczny maju
Na powszechnéj wód powodzi,
Któréj wieczność nie przebrodzi,
Piękne ziele, płodna winnico,
Nowego Mojżesza tablico,
Harfo Dawida, co zawodzi
W boży hymn, — spójrz na zbrodniarza!...
Twéj żądam sprawiedliwości,
Bo na tobie się za złości
Grzeszników Bóg upokarza,
I twa śmierć mię wyposaża:
Gdyby nie było nikogo
Na świecie, za mnie by srogą
Śmierć poniósł; więc on mnie gwoli
Cierpiał, bo bez méj swywoli
Golgocką-by nie szedł drogą.
Widzisz — moje oko śledzi
Znak twój z korną zawsze wiarą;
Nie pozwól Święta Ofiaro,
Abym konał bez spowiedzi.
Nie pierwszym łotr, co nawiedzi
Błaganiem łaskawość Twoję;
A kiedy jest nas już dwoje,
Ten zaś łotrem się wyznawa,
Niech-że nie utracę prawa
W odpuszczenia wejść podwoje.
Lisardowi, gdym oręży
Zwycięskich prawem mógł zadać
Śmierć, dałem się wyspowiadać,
Nie czekając, aż w rozpręży
Członków ciało mu się stęży.
Owego starca sędziwa

Postać w myśl mą wraca żywa.
Nie odpychajcie mię wzgardą!
Spójrz, kto umiera — Lisardo!
Alberto! — słysz, kto cię wzywa.

(Wchodzi Kurcyusz).



SCENA XII.
Kurcyusz.

Tu go znaleść mam nadzieję.

Euzebiusz.

Jeśli się z katami łączysz,
Dużo życia nie wysączysz,
Bo już w pustych żyłach mdleje.

Kurcyusz.

Jakiż bronz nie odtwardnieje
Widząc, jak to życie precz
Wzlata; — zdaj, młodzieńcze miecz!

Euzebiusz.

Komu?

Kurcyusz.

— Kurcyuszowi.

Euzebiusz.

— Masz!
Do twych nóg przytulam twarz,
Tylko z czoła chmurę zwlecz
Tę gniewną... Milkną me słowa,
Bo mi już przez żył odkrycie
Ujść pośpiesza duch i życie
I myśl zalękla się chowa
W kąt duszy...

Kurcyusz.

— Biedna ma głowa!
Śmierci-ż nie założy tamy
Sztuka ludzka?

Euzebiusz.

— Już balsamy
Cielesne i ludzka troska
Mniéj tu się zdadzą, niż boska.

Kurcyusz.

Gdzie rana?

Euzebiusz.

— Tu, w piersi saméj.

Kurcyusz.

Pozwól mi przyłożyć dłonie,
Bym zbadał, czy się nie zrywa
Oddech... Ha! Wszechmocy żywa,
Jaki to znak na twem łonie,
Na którego widok w skronie
Krew mi bije uczuć gwarem?...

Euzebiusz.

To znamię jest krzyża darem,
U któregom stóp się rodził.
Reszty napróżno-m dochodził.
Tum leżał, pod tym wiszarem,
Bo odmówił mi kołyski
Ojciec, którego nie znałem;
Widocznie przeczuł, że miałem
Takie nań przywieść uciski.
Oto miejsce.

Kurcyusz.

— I tu blizki
Dzisiaj ból mój méj uciechy.
We łzach tają me uśmiechy
Przez własnego pamięć czynu
Z losu przekleństw. O mój synu!
Bo żeś synem mym, z téj cechy
Widzę, hańbo ma i części!
Własnym synem mym, którego
Opłakałem jak zmarłego,
Dzisiaj mrący sam z boleści.
Rozjaśnia mi się z powieści
Twéj przeczuwana zagadka:
Tu cię zostawiła matka.
Tak; — poznaję najwyraźniej,
Gdzie méj zbrodni i méj kaźni
Niebo dało krzyż za świadka.
Samo miejsce niezawodny
Dowód zdarzeń tych mi zgłasza,
A wątpienia już rozprasza
Ów ognisty znak przyrodny
Z Julii znamieniem tak zgodny.

Boskiéj to woli zwiastuny
Niby tajemnicze runy
Wypisane na was cudem.

Euzebiusz.

Nieba! ojcze!... Mówić z trudem
Ledwo mogę, bo całuny
Śmierci mroczą mię, a wianie
Nadlatującego ciosu
Na odpowiedź wzbrania głosu,
A życia na twe poznanie;
A duszy na pokajanie...
To odkrycie za śmierć stanie,
Pierś dwa razy mi przewierci...
Alberto!

Kurcyusz.

— Ach! płaczę w śmierci,
Gdym go nienawidził żywym!

Euzebiusz.

Przyjdź, Alberto!...

Kurcyusz.

— O! z pomściwym
Walczyłem losem.

Euzebiusz.

— Alberto!

(umiera).
Kurcyusz.

Ten ostatniéj cios katuszy
Pomógł z ciała wzlecieć duszy.
Niech opłaci włos mój siwy
Mą boleść!...

(Szarpie się za włosy).



SCENA XIII.
(Wchodzi Bras).
Bras.

— Już trup nieżywy.
Lecz czyż kiedy nieowładny
Los cię zgnębić zdoła?

Kurcyusz.

.
— Żadny

Takim nie był mi siepaczem.
Patrząc na te straszne mary,
Górę tę oblewam płaczem
I obramienia ją płacz jak pożary,
Smutna ma gwiazdo, o srogi sojuszu
Wszystkich boleści!...

(Wchodzi Oktawiusz).



SCENA XIV.
Oktawiusz.

— Dziś ma się, Kurcyuszu,
Zaświadczyć, ile nieszczęsny przetrzyma,
Kiedy na niego fatalność się zżyma!
Bóg widzi, jak mi taka wieść niemiła...

Kurcyusz.

Dobij mię!

Oktawiusz.

— Julia klasztor opuściła.

Kurcyusz.

Ha! Powiedz. Mógłże w saméj wyobraźni
Takiéj okropnéj ból się stworzyć kaźni?
Patrz! tu moje niedole
Szersze, niż siane katuszami pole.
Patrz! Ten trup z krwi rubinem
Na piersi, ten trup — słuchaj! jest mym synem!..
Czy taka jedna chwila mi nie stanie
Za ustawiczne w katuszach konanie?
Niech mi niebo użyczy
Cierpliwości, lub zgarnie
Te żywota męczarnie
I pokutą policzy!




SCENA XV.
(Wchodzą Dżyl, Tyrso i wieśniacy).
Dżyl.

Panie!...

Kurcyusz.

— Nie dosyć jeszcze?

Dżyl.

— Rozbójniczy
Lud, co uciekł bet w jary,
Znowu zebrał się w chmary,
A wiedzie ich czort taki,
Co sobie przykrył twarz dla niepoznaki.

Kurcyusz.

Dla mojéj biednéj głowy
Ulgą już każdy cios staje się nowy.
Zachowajcie te szczęty
Śmiertelne; ja im grób zacny i święty
Temi smutnemi dłońmi przysposobię.

Tyrso.

Jakże? To chcesz go w poświęconym grobie
Chować?... A sakramenty?...
Wszak bez spowiedzi umarł, i wyklęty! —

Kurcyusz.

O chłopa zemsto podła!
Tak-żeś się z krzywdy swéj błahéj wywiodła,
Że się tu z rozbestwieniem
Urągasz nawet nad śmiertelnym cieniem?..

(Odchodzi płacząc).
Bras.

Niech to ciała brzydastwo
Za karę pożre zwierz i krwawe ptastwo.

Inny.

Lepiéj je z góry zwalić,
Niechaj się w sztukach idzie w piekle palić.

Tyrso.

Najlepiéj bylejaki
Dać mu grób, ciało rzuciwszy w te krzaki,
A noc mu już udzieli
Pogrzebu na téj wilgotnéj pościeli.
Niech tu na górze jeszcze Dżyl zostanie,
Żeby nas niespodzianie
Nie naszli w tym sposobie
Zbójcy. Dasz nam znak!

(Odchodzą).
Dżyl.

— O, wygodni sobie!
Jego pogrzebli w krzaku,

A ty sam przy nim wartuj, nieboraku.
Panie Euzebio, nie bądź-że już łotrem!
Pomnij, żeś zwał mię kmotrem.
Co to?.. Śni mi się, alem gotów przysiąc,
Że mi za piecem stoi zbójców tysiąc!




SCENA XVI.
(Wchodzi Albert).
Albert.

Powracając z Rzymu właśnie,
Znowu przez te same góry
Iść muszę. Zmierzch dzienny gaśnie
A jam zbłąkał się — raz wtóry,
W téj saméj znów okolicy,
Gdzie mię niegdyś rozbójnicy
Napadli; lecz drżę tym razem,
Czy mi znowu ujdzie płazem.

Euzebiusz.

Alberto!

Albert.

— Co to za ton,
Smutno jak pogrzebny dzwon,
Cicho, jakby dźwięku cieniem
Bije w ucho mem imieniem?

Euzebiusz.

Alberto!

Albert.

— Po drugi raz
Wzywa mię ten głos zwichnięty
Stamtąd, gdzie pod krzyżem głaz.
Spojrzeć pójdę...

Dżyl.

— Panie święty!
To Euzebio... Strach nad strachy
Porywa mię — aj! — za pachy.

Euzebiusz.

Alberto!

Albert.

— Wola z pobliża.
Skargo ty, tak z duszy chyża

Z wiatrowym lecąca szelestem,
Kto jesteś?...

Euzebiusz.

— Euzebiusz jestem.
Albercie, zbliż się z téj strony,
Kędy jestem pogrzebiony;
Rozpleć gałęzi przewoje.
Nie bój się.

Albert.

— Ja się nie boję.

Dżyl.

Ale ja!

Albert.

— Już cię gałęzi
Sieć poplątanych nie więzi,
Czego żądasz?

Euzebiusz.

— Nieszczęśliwa
Dusza — Albercie — cię wzywa,
By w grozie wiecznéj ruiny
Spowiedzią wyznać swe winy.
Już od chwili ma mię grób,
Bowiem już uwolnił duszę
Rozwiązań niemocą trup.
Ale w śmierci zawierusze
Chociaż oboje rozstrzelił
Cios, jeszcze ich nie rozdzielił.

(Podnosi się).

Chodź, niech grzechów mych ogromy
Zrzucę i uproszę łaski.
Liczne są, jak morza piaski,
Liczne, jak słońca atomy.
Dało cud, da i zbawienie
Tuszę — Krzyża Uwielbienie.

Albert.

A ja umartwień zasługi
Moich wszystkie zlewam na cię,
Niech przez wzgląd bożego sługi
Nieba ci odpuszczą, bracie!

Dżyl.

Boże! chodzi jakby żywy,
A żeby go widzieć dłużéj

Nawet słońce się nie mruży.
Idę ogłosić te dziwy.

(Euzebiusz z Albertem wychodzą).



SCENA XVII.
(Zdrugiéj strony Julia z kilku zbójcami).
Julia.

Kiedy zaśnie po wygranéj
Czerń ufna i nieostrożna,
Najlepiéj napaść ich można;
Aż się zbudzą w krwi rumianej.

Jeden.

Chcesz-li ich napaść znienacka,
Tutaj najlepsza zasadzka.
Idą ku nam; bić, a dzielnie.




SCENA XVIII.
Kurcyusz.

Mam żyć chyba nieśmiertelnie,
Kiedy mię boleści żmija
Ciągle ssie, a nie zabija.

Dżyl.

Chodźcie tutaj wszyscy ludzie,
Niech wam opowiem o cudzie
I o najdziwniejszym dziwie.
Euzebiusz, gdyście go w krzaki
Porzucili, wstawszy taki
Jak był żyw, zwołał kleryka
I... lecz cóż wam darmo prawię, —
Gdy go każdy widzieć może
Tam, w pokorniuchnéj postawie,
Ot, jak klęczy u krzyżyka.

Kurcyusz.

To syn mój jest. Wieczny Boże,
Jakie twe wyroki tajne!

Julia.

To zdarzenie niezwyczajne!

Kurcyusz.

Patrzcie: gdy mu starzec święty
Włożył w usta sakramenty,
Absolwowawszy, — raz drugi
Padł u stóp bożego sługi.

(Wchodzi Albert).



SCENA XIX.
Albert.

Pośród tylu świetnych cudów
Znanych dziejom wszystkich ludów,
O jednym zaświadczę jeszcze,
Który między boskie mieszczę.
Gdy zmarł Euzebiusz, zechciało
Niebo, iż napowrót w ciało
Duch wrócił sprawą tajemną,
By odbył spowiedź przede mną.
W takiéj jest u Boga cenie
Wielkiéj — Krzyża Uwielbienie.

Kurcyusz.

O przedmiocie méj rozpaczy!
Zaiste — nie jest ten biedny
Czyje śmierć w tak niepowszedny
Sposób laską Bóg odznaczy.
I Julia o swym obłędzie
Przekona się.

Julia.

— Nieba mściwe,
Jakie odkrycie straszliwe!...
Więc ja razem Euzebiusza
Kochanką jestem i siostrą?
Niech wie mój rodzic, ta głusza
Leśna, niechaj się rozpostrą
Grozą na świat me wyznania,
Niech ze strachu twarz przysłania
Przerażoną ten tłum ludzi:
Jam Julia; me samo imię
Niech wam w żyłach krew ostudzi.
Lecz kiedy były publiczne
Me występki bezgraniczne,

I pokuta taką będzie.
Przebaczenie niech posiędzie
U świata mój przykład zdrożny,
U Boga żywot bezbożny.

Kurcyusz.

O ty przezbrodnicza żmijo!
Moje ręce cię zabiją,
By się brzydsza od żywota
Stała śmierci twéj brzydota.

Julia.

Ratuj mię, ty znaku krzyżowy!
Świętemi się wiążę słowy,
Ze powrócę i w klasztorze
Pokutnicze ciało złożę.

(Kurcyusz bieży ku niéj ze szpadą, Julia obejmuje krzyż stojący nad mogiłą Euzebiusza i znika).
Albert.

Wielki cud!

Kurcyusz.

— A tu do końca
Wysłuchaną tak uważnie
Sztukę: Uwielbienie Krzyża
Szczęśliwie zamyka autor].


[Montpelier, w sierpniu, 1886 r.]






DWOJE BRAM – TRUDNA STRAŻ.
(CASA CON DOS PUERTAS MALA ES DE GUARDAR).
[Napisano 1629 r.]


OSOBY:

Don Feliks, galan.
Lisardo, galan.
Fabiusz, starzec.
Harbuz, lokaj.
Kowalik, parobek.
Laura, dama.
Marcela, dama.
Sylwia, pokojówka.
Celia, pokojówka.
Lelio, służący.

Rzecz dzieje się w Ocańa pod Aranjuezem (czyt. Aranhues).





DZIEŃ PIERWSZY.



SCENA I.
Ulica. Wchodzą Marcela i Sylwia w mantylach, za niemi Lisardo i Harbuz.
Marcela.

Ścigają nas?

Sylwia.

— Nie ustali.

Marcela.

Poczekaj. — Kawalerowie,
Dość myślę, gdy raz się powie,
Nie ruszycie krokiem daléj.
A jeśli będziecie trwali
W niegrzeczności, to się spłoszę
I nie wrócę, bo nie znoszę
Uporu; a jeśli mała

Racya to, by was wstrzymała,
Raczcie odejść, bo ja proszę.

Lisardo.

Prośba pani nieskuteczna
Zażądać od heliotropu,
By twarz zwrócił z słońca tropu,
Gdy mu życiem twarz słoneczna.
Magnesowi tak konieczna
W światełko patrzeć polarne
I zakazy gwiazdy marne.
Magnes próżno czułby żal,
Że ku niemu ciągnie stal.
Gdyś więc słońcem, ja się garnę
Kwiatem patrzeć w słońca świętość;
Gdy gwiazdą twe przykazanie,
Magnesem me pożądanie;
Gdy magnesem twa zawziętość,
Stalą moja nieugiętość.
Jakże mię więc stąd oddalą
Prośby, choć się ślicznie żalą,
Krokom mym kładąc się kresem,
Gdyś słońcem, gwiazdą, magnesem,
Gdym ja kwiatem, skalą, stalą?..

Marcela.

Wszakże i heliotropowi
Ulga, gdy dzień skona biały,
Wszak i dla magnesu skały
Moc południe zastanowi.
Poddając się przykładowi,
Pragnę i ja ujść waszmości:
Powiedźcie waszéj stałości,
Waszéj skale, stali, kwiatu,
Że noc dla słońc majestatu,
Że jest dzień dla gwiazd jasności,
I odejdźcie, bo wam ręczę,
Że jeśli o mym sekrecie
Prześladując się dowiecie,
Już nazawsze sie odstręczę
I zerwę nici pajęcze,
Które między nami snować
Zaczął los; a gdy panować
Dotąd nad moją lekkością
Nie mogłam, dotrwam z pewnością.

Lisardo.

Od twoich chcę apelować —
Pani — wstrętów do niéj chęci;
Gdy nie ścigać cię w tym względzie
Niezawodnie grzeczność będzie,
Grzeczność głupstwem się wyświęci.
Więc zważ, co mię bardziéj nęci,
W głupstwie żyć, czy niegrzeczności?
Głupstwo słynie z téj własności,
Że jest — pani — niepoprawne,
By więc nie wpaść w głupstwo jawne,
Wpadam mimo lube złości
W to drugie. Czwarty to ranek
Jak Amor ślepy i srogi
Prowadzi cię na te drogi
Stawać się wzorem tyranek.
O téj porze, gdy zórz wianek
Zwykł blednąc, już razy cztery
Słońcem zbiegła ze swéj sfery,
Nimfa z łąk swych przybłąkaną,
Boginią wiosny przebraną
Z kwietnéj gdzieś schodzisz kwatery.
Wszakże tyś mię giestem śmiała
Przybliżyć się zawezwała;
Jabym nigdy się nie ważył
Obcy, ni o łasce marzył
Takiej... Odtąd jesteś żmiją,
Co się chowa pod liliją,
Już nie nimfą; nie boginie
Bowiem chyba, lecz zdrajczynie
Pod kwiatami jady kryją.
Kazałaś, bym co drugie rano
Przyszedł na tych łąk kobierce,
I tęsknota wiodła serce
Niby w ziemię obiecaną.
Przyszedłem — i cóż mi dano?
Próżne były i wzgardzone
Moje prośby znamiętnione,
Byś w nagrodę zaufania,
Że kocham bez oglądania,
Podnieść raczyła zasłonę.
Widząc, że ciągle mój rośnie
Hazard, a nigdy twe względy,

Utrwalam moje zapędy;
I gdy mnie pali nieznośnie
Ciekawość, a ty zazdrośnie
Kryjesz się, ktoś jest — się dowiem
Wreszcie...

Marcela.

Seńor, jedno powiem:
Dziś nie można — na Bóg żywy!
A więc odejdź i cierpliwy
Na dziś jeszcze chciéj być, bowiem
Poznasz wnet, mój — jak-em rzekła —
Dom i samę. —

Harbuz.

A ty ranny
Wiatrku, panno owéj panny
(Panno mówię, bo mi piekła
Strach, gdybyś jeszcze nie zwlekła
Panieństwa) — masz też zasady,
Że się taisz?

Sylwia.

Tak; i w ślady
Gdy waść będziesz szedł, ogłoszę...

Harbuz.

Co?

Sylwia.

Że prześladujesz.

Harbuz.

Proszę!
Ileto logicznéj swady.
Nie powiesz? — no, to sam zgadnę.

Sylwia.

Zakład, że nie. Cóż?

Harbuz.

Wasanna
I tamta pani czy panna
Buziaczki macie nieładne.

Sylwia.

Waszeci wdzięków nie skradnę.

Harbuz.

Bo spotkała-byś się z biédą:
Byłbym dla panny Kupido.

Sylwia.

Wywód głupi.

Harbuz.

— Jakto głupi?

Sylwia.

Ty nic don, a mnie nie kupi.

Harbuz.

I nawet targi nie idą?...

Marcela.

Poraź drugi przyrzeczenie
Składam.

Lisardo.

— Nazbyt to jest kruchy
Zakład dla mojéj otuchy.
Jakież lepsze zapewnienie
Dostanę?

Marcela.

— Moje spojrzenie.

(Odchyla woal).
Lisardo.

Śmiałość moję — pani — zdradnie
Tak usidlić — to nieładnie.
Bo kto nie widząc, za tobą
Szedł tak wiernie, jakże sobą
Obaczywszy cię, owładnie?

Marcela.

Wierzcież mi, jak ja wam wierzę,
Że już wkrótce obaczycie
Mieszkania mego ukrycie.
Kto cierpliwy, dank odbierze:
Ręczę, panie kawalerze.

Lisardo.

Stoję ot, jak słup lodowy.

Marcela.

Więc ufna, że was na nowéj
Niegrzeczności nie pochwycę,
Wchodzę w tę oto ulicę.

Lisardo.

Żegnam.

Marcela.

— Seńor, bądź mi zdrowy.

(Marcela z Sylwią wychodzą).
Harbuz.

Wystrychnęły nas na dudki.

Idźmy, może wywąchamy
Co to za przebiegłe damy.

Lisardo.

Nie potrzeba! Uważ skutki.
Musi swoje mieć pobudki
Że swój sekret chować rada.
Zostań tu.

Harbuz.

Tak pan powiada?

Lisardo.

Tak.

Harbuz.

Ja nie, bo trudu warta.
Jabym za nią szedł do czarta.

Lisardo.

Zostań, mówię — nie wypada.
Wprawdzie czwarty dzień upływa,
Gdy tu za nią jak duch błądzę,
Lecz przykrości nie wyrządzę,
Skoro ją ciekawość gniéwa.

Harbuz.

To czego nas z łóżek zrywa?

Lisardo.

Dosyć, skoro dałem słowo.
Zawiedzeni dziś nanowo
Pomyślmy, co za figura
Ta w woalu awantura.
Ruszmy głową.

Harbuz.

Ruszmy głową.
Pierwszy wy, mój dobry panie.
Cóż pan o téj damie powie?

Lisardo.

Sądząc po pańskiéj wymowie,
Zważając strojne ubranie,
Takie oto moje zdanie:
Wyższego stanu kobieta,
Która, by nie być poznana,
Tutaj zawoalowana
Przychodzi, sposobność chwyta
Porozmawiać i posłuchać
Wybierając twarze obce.

Harbuz.

Ja się lepiéj znajdę w kropce.

Lisardo.

Mów, cóż mogłeś ty wyniuchać.

Harbuz.

Dama, co przychodzi gruchać
Z obcym i tak brać na spytki
W dostojnéj niby kobietki
Kolorze naiwność czyją
Musi być — niech mię zabiją —
Koczkodan stary i brzydki,
Więc dziób zasłania — o wyga!

Lisardo.

A jeśli ja-m dojrzał dzioba
I znalazłem twarz cheruba?

Harbuz.

Boże ratuj, pewno strzyga!
Krew cmokać na gardło siędzie.

Lisardo.

Niechaj sobie czém chce będzie —
Do jutra wytrwać należy.

Harbuz.

Że przybędzie znów — pan wierzy?

Lisardo.

Przybędzie, czy nie przybędzie,
Mało, albo nic nie stracą
Niestalone me nadzieje.

Harbuz.

A wstawać, ledwo zadnieje,
Czy się takie straty płacą?

Lisardo.

Zamilcz mi już raz, ladaco!
Nie ta zakwefiona wróżka,
Interes mię zrywa z łóżka.

Harbuz.

Kędyś tutaj ich mieszkanie,
Znikły mi niespodziewanie.
A ot — i nasza kwatera.




SCENA II.
(Wchodzą Don Feliks ubierając się i Kowalik).
Lisardo.

A! Dzień dobry, don Feliksie.

Feliks.

Dzień dobry, luby Lisardo.

Lisardo.

Już ubrany i tak wcześnie?

Feliks.

Pewna sprawa, co i we śnie
Swe kłopoty ze mną dzieli,
Zerwała mię ot — z pościeli.
Lecz gdy ci się dziwnem zdaje,
Że ja równo z słońcem wstaję,
Cóż ty? Mówiłeś z wieczoru,
Że być musisz dziś u dworu
W Aranjuez. Cóż cię skłania,
Że powracasz do Ocańa?

Lisardo.

Gdy mię pamięć nie zawodzi,
To z praw grzeczności się godzi.
By odpowiedź i pytanie
Stały na tym samym planie.
Gdy więc twa odpowiedź własna
Zbyć mię pragnie „pewną sprawą“,
Mniemam, że mam równe prawo.
Interes — przyczyna jasna —
Interes mię zwrócił z drogi.

Feliks.

Trzebaż, ledwoś wszedł w me progi,
Już sprawami się mozolić?

Lisardo.

Ha!

Feliks.

Więc pragnąc cię zniewolić,
Byś zdjął tę fałszywą zbroję,
Pierwszy sprawę wyznam moje.

Harbuz.

Mają teraz równe szanse
Wyśpiewać swoje romanse.

Cośby nan przekąsić warto.
Kowalku, mam chęć zażartą.

Kowalik.

W mojéj izbie, mój Harbuzie,
Będziesz mógł rozruszać buzię.
Mam podobno — nie na drwinki
Kawałek świeżuchnéj szynki.

(Harbuz i Kowalik wychodzą).
Feliks.

Pomnisz te młodzieńczéj krasy
Pełne i szczęśliwe czasy,
Gdyśmy to przy pełnéj szklance
Studentami w Salamance
Razem żyli. Pomnisz równie,
Jak buńczuczno, jak zuchwale
Szydziłem w wolności szale
Z Amora i Afrodyty,
Marnemi-m ich bogi zwał,
Z wdzięków jéj i jego strzał
Niby z świateł i piór zwity
Tryumfujący szaleniec
Nosiłem na głowie wieniec.
Bogdaj była, mój Lisardo,
W tym nierównym boju bardo
Pierś się moja nie stawiała,
Nie doznałbym, co ich mściwość!
Bogdaj była jego strzała,
Co bez szkody często wzlata
Ponad dziedzinami świata
W powietrzu rozwianym błyskiem,
Ale nie zemsty pociskiem
Nasiąknięta jadem takim,
Że wypadłszy pierzym lotem
W powietrzu leciała ptakiem,
A w pierś uderzyła grotem
I teraz ssie ją, jak żmija.
Pierwszy raz, gdym drgnął z przelotu
Tego okropnego grotu
(Co rani a nie zabija,
Tem straszniejsze jego rany) —
Był to roku młodociany
Czas, czarowny wieczór kwietni,
Lecz nie — było to o świcie.

Słuchasz i dziwisz się może,
Że wziąłem wieczór za zorze,
Oto nawał chmur w błękicie
W dzień ów czoło nieba brudził
I świt o zmierzchu się zbudził.
Więc lubiąc takie spacery,
Z mojéj studenckiéj kwatery
Wyszedłszy, krokiem nieszparkim,
Nie kładąc przechadce kresu
Wszedłem do Aranjuesu,
Który, że blizko Ocańa
I wstępu zwykle nie wzbrania,
Ulubionym był nam parkiem.
Ku ogrodom mię wabiła
Tajemnicza jakaś siła,
Widziałem je razy tyle!
Wejście, jak wiesz — pod tę chwilę,
Gdy majestat w nich nie gości,
Otworzone publiczności.
Ku wyspie zwróciłem kroki,
O niepojęte wyroki!
Tam gdzie masz się spotkać z szkodą,
One fatalnie cię wiodą.
Jak motyl, gdy nieopatrznie
Nęcony światła zachceniem
Z własną śmiercią igrać zacznie
I nad czerwonym płomieniem,
Jak zawieszony u sidła
Wstrząsa karminowe skrzydła;
Tak nieszczęśliwy po woli
Koniecznej, zdradzieckiéj doli
Nie wiedząc, co go popycha,
Ku przepaści się uśmiecha.
Tam więc u pierwszéj krynicy,
Co bije z drążonéj skały
I z której, jakby się bały,
Że się przeleje potopem,
Skoro jéj więzy rozpęta,
Chodzą pić wszystkie zwierzęta
Parku, — tam stała kobieta
Od świeżych mirtów odbita
Zjednostajnionéj zieleni,
Gdzie w szmaragdowych pierścieni

Oprawie krople się śmiały
Jak brylantowe kryształy.
A tak zamyślona z wody
Okiem swéj kształty urody
Łowiła, żem pojąć zrazu
Nie umiał, czy to obrazu
Kształty, czyli postać żywa.
I jak owe nimfy srebrne,
Co u źródeł stoją strażą,
Tak żywe, że się nie ważą
Szeptać usta, by nie drgnęły;
Tak owe kształty przeciwnie
Niby przemienione dziwnie
W nieme marmury się ścięły.
I zdało mi się, że tam
Sztuce mówiła natura:
Chełpić się tobie daremnie,
Że zadajesz śmierci kłam,
Żeś dostojniejsza ode mnie,
Bo ja życiu kłam zadaję;
A cóż większem ci się zdaje?
Choć ty życie w marmur wdroży
Duszy bez życia nie stworzysz.
Gdy ty ożywiasz marmury,
Ja posągi z ludzi kuję.
Na szelest liści od góry,
Sprawiony, kiedym chciał zblizka
Ślicznego dojrzeć zjawiska
W pełnéj zachwytu ekstazie
(Zachwyt to już był serdeczny)
Spojrzała — posąg zdumienia.
Pomnę, że śród zapłonienia
Rzekłem, że jest niebezpieczny
Hazard tak w własnym obrazie
Zatapiać źrenice swych zorze,
Bo zakochać się w nim może
I jak rusałka nad wodą
Narcyza uledz losowi...
Ona dumnie i dostojnie
Nie odrzekłszy nic, spokojnie
Odwróciła ku mnie plecy
I poszła ku ogrodowi,
Podążając ku kobiecéj

Grupie pomiędzy rabaty,
Aż się wyrównała z niemi.
Szła prędko kroki lekkiemi,
Rozsiewając w drodze kwiaty;
Bo gdzie postawiła stopy,
Wynikły takie potopy
Kwiatów na ścieżynach piasku,
Że w kielichów jasnych blasku
Porozpłomienianych wszędy
Zniknęły dróżki i grzędy
I by jeden ogród duży
Stóp jéj odcisk w każdéj róży.
Patrzyłem na jéj ubioru
Formę: strój to był mieszany,
Suknia nie wsi i nie dworu,
Lecz czar i prostota sama:
Elegancyą wielka dama,
A wdziękiem piękność wieśniacza.
Na szerokim kapeluszu
Bogatego pióropuszu
Kiść; zdało się walkę stacza
Oń to ziemia, to powietrze,
Bo kwiatem byłby na ziemi,
Na powietrzu byłby ptakiem.
Oczyma zachwyconemi
Patrząc, szedłem kwietnym szlakiem
Owym za rusałek gronem,
Co śród ptaków i drzew grania
I rytmicznych plusków wody
Z rąk splecionych korowody,
Z kroków świąteczne igrania,
Z ruchów robiąc hoże tany
Szły. Chór cały był mi znany,
Wszystkie mieszkały w Ocańa.
Jednéj tylko jéj nie znałem,
Tej, która była tęsknoty
Méj przyczyną; — już nią była.
Od chwili, gdy ją ujrzałem,
Już mi duszę usidliła
I dotąd ją dzierży w złotéj
Swojéj sieci. Że dwukrotnie
Kochał, niech nikt nie powiada.
Choć tu wzdycha, tam usycha,

Tu wygrywa, tam przepada,
Miłość może dać jedynej;
Bo niepodobna, by owe
Skutki były jednakowe,
Których różne są przyczyny.
Zatem wyszedłszy z ogrodu,
Dam owych o mą pytałem
Boginią i usłyszałem,
Że piękności mogła sprostać
Snadnie wysokością rodu.
Przyczyną, czemu ta postać
Dotąd była mi nieznana,
Było to, że wychowana
Na dworze, gdzie plotka tania,
Nie udzielała się światu,
Dzisiaj zaś mieszka w Ocańa,
Aby żyć tam, gdzie zabija.
Milczę, żem długo jéj służył
Szczęśliwy i zakochany.
Wspomnienie szczęścia, co mija,
Niedoli rozdrażnia rany.
Powiem tylko, że zwalczona
Wiernością trwałą i długą,
Delikatnemi podstępy,
Afektów stałych zasługą
I licznemi próśb zastępy
Przyzwoliła wreszcie na tę
Łaskę, że w piękną majową
Noc przez ogrodową kratę
Pierwsze z nią zmieniłem słowo,
Szczęśliwości owéj rzadkiéj
Noc i sad biorąc za świadki.
Im jeno zwierzyć się chciałem:
Ogrodowi i téj nocy,
Bo taka moc majestatu
Wieje z gwiazd i wieje z kwiatu,
Że im trudno się nie zwierzyć;
Jedne zresztą okiem śledzą,
Drugie z szeptów się dowiedzą
Coś zacz — bo gwiazdy i kwiecie
W powabnem miłości dziele,
Co je w jedne siłę plecie,
To kochanków stręczyciele.

Tak czując, już szczęścia pełny,
Wiatry za sobą łaskawe,
Na miłości wszedłszy nawę,
Wpadłem na niepewne wełny;
Aż potem wiatrem miotany,
Dostałem się w uragany
I między zazdrości prądy
Strzaskałem o jakieś lądy.
Powiadam: prądy zazdrości,
Bo kto zaznał raz miłości,
Nie ocalą go piloty
Ni najchyższe żaglów loty.
Sądzisz pewno, druhu luby,
Gdy się tak na zazdrość żalę,
Ze szukała ze mnie chluby,
Cios zadając?... O, nie wcale,
Jéj skutek niech ci nie będzie
Skazówką źródła w tym względzie,
Bo ja sam ją obudziłem,
A w działaniu swem zawiłem
Obudzona tak zabija,
Jakby własna a nie czyja.
Na co żyje ten śród ludzi,
Co jéj niezna, ani budzi?
Pewnéj żyjącéj w Ocańa
Damie mych amorów rankiem
Służyłem lekkim kochankiem.
Dzisiaj ona mszcząc się na mnie
Poznawszy ją, twierdzi klamnie,
Ze pewne zobowiązania
Zawsze jeszcze z nią mię łączą.
Pomyśl, Lisardo, jak rączo
Zazdrość sycona kłamstwami
Mimo prawdę się omami,
Więc nagle czułości zmienia,
Od siebie precz mię oddala
I nawet nic nie pozwala
Rzec dla usprawiedliwienia.
Pomyśl, czy mogę w téj wojnie
Z urojeniem spać spokojnie,
Oddychać w téj sferze dusznej,
I krzywdzie nie kląć niesłusznej,
W najlichszéj pociechy braku

Żyć w ciągłym życia niesmaku
I czuć, żem niewinny zgoła
Obraził na się anioła?...
Bo wiesz, cierpienie bez winy
Jak z życia czyni ruiny.

Lisardo.

Don Feliksie, choć zazdrości,
Które w takiéj cię żałości
Zostawiły, w liczbie kładę
Wielkich nieszczęść, ta myśl sama
Że są dane, nie cierpiane
Zbyteczną czyni mą radę.
Bo nie wiem, czego masz biadać:
Insza cierpieć je, a zadać.
Taki między niemi przedział
Jak kochać — a być kochanym,
Kiedy „zazdrość“ wymówiłeś,
Żaliłem się nad twym stanem;
Ale skorom się dowiedział,
Że to tylko urojenia,
Litość mi się w zazdrość zmienia.
Bo niema większéj uciechy
Nad te miłosne zachody:
Podejrzywać, z wstydu kraśnieć,
Godzić się, by się znów waśnić,
Waśnić się, by dojść do zgody.
Ruszaj-że do damy swojéj,
Bo choć się tak w opór zbroi
I choć zazdrość ją przypieka,
Wiem, że równocześnie czeka,
Choć dla ciebie nie ma względu,
Sama pierwsza wyjść z obłędu.




SCENA III.
(Marcela i Sylwia otwierają drzwi zasłonięte przede drzwiami i chowają się we framudze).
Marcela.

Temi drzwiami się osłania
Wejście do mego mieszkania.
Muszę widzieć mego brata

Bo choć myśl mu nie przelata
Przez głowę, w com się bawiła,
Lepiej, bym się upewniła.

Sylwia.

Stój pani; jest z nim ten młody
Kawaler, co u nas gości.
Nasz pan ma ważne powody,
Że wam mówić z sobą wzbrania!

Marcela.

Co mię gniewa, co mię złości.
Słuchajmy, o czem z nim radzi.

Lisardo.

Nim się to wszystko wygładzi,
By ci zaufania dowieść
Moje wytoczę tu powieść;
Po twéj serdecznéj niedoli
Na moje przychodzi koléj.

Marcela. (n. s.).

 
Słucham.

Lisardo.

Ledwo zdjąłem pęta
Uniwersytetu, studenta
Togę na kirys żołnierza,
Na szpadę zmieniłem pióro,
A cichy pokój Minerwy
Na Marsa grozę ponurą
I Tagu lube wybrzeża
Na bojowe Flandryi pole.
Skoro w trwającym bez przerwy
Rok twardéj walki mozole
Nie wsparty nawet protekcyą
Żadnego możnego pana,
Dostałem roty dyrekcyą
I to w stopniu kapitana,
Po ukończeniu kampanii
Zażądawszy wraz urlopu,
Pośpieszyłem do Hiszpanii,
Za to nadstawienie głowy
Pragnąc zyskać krzyż wojskowy,
Który najpiękniejszym plonie
Ogniem na rycerskiem łonie.
W tym celu na dwór przybyłem,
A jegomość król łaskawie

(Którego niech niebo strzeże,
By się stal w swéj jasnéj sferze
Feniksem naszego wieku) —
Przyrzekł dać folgę méj sprawie,
Skoro z pośród dworskich steku
Zajęć, jak słońce do kresu
Powróci do Aranjuesu,
Co jest pawilonem wiosny,
Bo jakże w nim nie ożyją
Wszystkie barwy, wszystkie wonie,
Kiedy za jednym w koronie
Kwiatem, najbielszą, najczystszą
Kwiatów królową liliją[7]
Ciągnie każdy kwiat zazdrosny
I zawiści barwą płonie
I tęsknoty wonią wzdycha.
Więc pociągnąłem za dworem
Owym ukwieconym torem,
Poddańczym raczéj afektem
Wiedzion, niż troską o sprawę;
Bo król w znawstwie ludzi bystry
Wybiera takie ministry,
Że kto polecił zasługą
Prośbę swą, nie czeka długo
Na rozwiązanie łaskawe
Dzięki temu, który czasem
Pokoju tak dźwiga brzemię
Państwowe, jak niegdyś ziemię
Herkules dźwigał z Atlasem.
Do Aranjuesu przybyłem,
Gdzieś mię odwiedził w gospodzie;
A widząc, że źle trafiłem,
Bo — nie mówiąc o wygodzie —
Dano rai izbę przeklętą.
Jaką Pan Bóg dawać wzbrania
Masztalerzom lub petentom
Chciałeś mię wziąć do Ocańa.
Łatwo stamtąd w dzień audyeneyi
Przebyć dwie mile — nie więcéj —
Konno, załatwić u dworu

Sprawę i wrócić z wieczoru.
Więc dla dogodzenia raczéj
Twéj chęci niż méj wygodzie
Przystałem. Dotąd tłómaczy
To wszystko życzliwość twoja;
Lecz odtąd powieść przelata
Ku najdziwniejszéj przygodzie,
Jaką z czarownego świata
Wywabił kiedy Cervantes.

Marcela (n. s.)

Tutaj ja w historyą wchodzę.

Lisardo.

Pewnego dnia wstawszy raniéj,
Niż Febus ze swéj przystani
Nad światem rozpuścił wodze,
Wyjechałem konno w pole.
Aż wracając i już blizko
Ocańa, miedzy topole
Ujrzałem zgrabną kobiecą
Postać; pozdrowiłem grzecznie,
Lecz ledwom ujechał nieco,
Usłyszałem swe nazwisko.
Zdziwić się — pojmiesz — koniecznie
Musiałem; wiec Harbuzowi
Oddawszy konia, podszedłem
I rzekłem: „Szczęsnym się zowie
Przychodzień, którego imię
Znane damom“. Wtedy ona
Zawsze szczelnie osłoniona
Odezwała się półgłosem:
„Kawaler równy waszmości
Nie jest obcy tam, gdzie gości“.
I przydała takiéj łaski,
Że mi skromność nie pozwala
Powtórzyć jej; bo ma plaski
Dowcip i umysł ma gruby
Mężczyzna, co próżnéj chluby
Szuka z tego, że gdzieś czulsze
Spotkał słowo lub spojrzenie.

Sylwia (n. s.)

Nasze powiada zdarzenie.

Marcela.

Jakże-by ich rozjąć obu!

Przerwać mu niema sposobu,
Musi już wszystko wygadać.

Feliks.

Dalej?

Lisardo.

Potém moja dama
Tak mnie zaczepiwszy sama,
Poszła, dawszy przyrzeczenie,
Że bylebym nie chciał badać,
Gdzie jéj dom i jakie miano,
Powróci znów w drugie rano.
Istotnie czterykroć zorza
Słońcu wstającemu z łoża
Otwierała wschodnie bramy,
Zastawałem na téj saméj
Ścieżce zawoalowaną,
Niecierpliwy z tego trwania
Zagadki, w któréj już byłem
Śmieszny, zejść postanowiłem
Wracającą do Ocańa.
Nie mogłem, bo się zwróciła
Nagle, a widząc mię w tyle
Z trwogą kroku przyśpieszyła
I znikła z oczu na chwilę,
W téj ulicy.

Feliks.

W téj ulicy?

Lisardo.

Tak, znikła niespodziewanie,
Tu być musi jéj mieszkanie.
Drugim znów mi rzekła razem,
Że się muszę z jéj rozkazem
Zgodzić, bo tu w grze jéj życie.

Feliks.

Dziwnej-ś wpadł w ręce kobiécie.

Marcela (n. s.).

Wyda się już, to mię złości!...

Feliks.

Mów daléj.

Lisardo.

Więc...




SCENA IV.
(Wchodzi Celia w mantyli).
Celia.

Don Feliksie,
Czy może ktoś z laską pana
Pomówić na osobności?

Feliks.

Czemu nie?

Marcela (n. s.).

O mój aniele,
Jakże ci zawdzięczam wiele!

Feliks.

Dokończysz mi twojéj dramy,
Jednéj chwilki pozwól ino,
Niech pomówię z tą dziewczyną:
To pokojówka méj damy.

Lisardo.

A... zaraz-że będziesz wiedział,
Że jest prawdą, com powiedział.
Wysłuchaj-że własnéj sprawy,
Inną porę, gdyś ciekawy
Zostawię mojéj intrydze.

(Odchodzi).
Feliks.

A! Przecież cię, Celio, widzę!

Celia.

Zdziwię pana i przerażę,
Że tu sama przyjść się ważę.
Pani uniesiona złością,
Że tu postała ma noga
Zabiłaby mię z pewnością.

Feliks.

Taka zawsze na mnie sroga?

Celia.

Z posyłką przechodząc tędy
Wstąpiłam obaczyć pana,
Ale uciekam w te pędy.

Feliks.

A pani, ma ubóstwiana?...
Co mówi — błagam, — co czyni?

Celia.

O niewdzięczność pana wini,

Feliks.

Skarż mię Bóg, jestem niewinny!

Celia.

Powiedz jéj sam! — Strach dziecinny.

Feliks.

Powiedz, gdy nie chce mię słuchać.

Celia.

Gdybyś pan przyrzekł nie zdradzić,
Mogłabym cię zaprowadzić,
Gdziebyś mógł widzieć się z panią,
Mówić z nią i udobruchać.

Feliks.

Ach Celio, przyrzekam z góry,
Będę milczał jak marmury.

Celia.

Chodź pan więc; gdy wyjdzie z domu
Mój pan, pod jakimś pozorem
Drzwi pozostawię otworem.
Możesz wejść do domu skrycie.

Feliks.

Celinko, wracasz mi życie.

Celia.

Najlepiéj tą właśnie porą;
Chodź-że pan za mną, a skoro.

Feliks.

Już idę.

Celia.

O! to naiwny.
Jaki to sposób przedziwny,
Gdy do się tęskniąca dama
Sprowadzić pragnie kochanka.

(Wychodzą).
Marcela.

Upiekło mi się, jak grzanka.

Sylwia.

Ba! żeby już się upiekło.
Nie uszło, co się odwlekło.
Wróci — i oddajmy duszę.

Marcela.

Przeszkodzić temu potrafię.

Sylwia.

Jak?

Marcela.

Nie wie, żeśmy w téj szafie
Słuchały; listem go zmuszę
Milczeć, nagradzając schadzką.

Sylwia.

To się pani spisze gracko.
Ale...

Marcela.

Jezu mój kochany!

Sylwia.

Ciekawam, jakie to plany.

Marcela.

Nie jest-że mój brat galantem
Laury, mojéj przyjaciółki?
Czy ona nie wie, co miłość?
Laurę przybiorę do spółki
I stworzę taką zawiłość
Miłosną, jakiéj za życia
Nie widziałaś; bo w przebraniu...
Lecz nie chcę w opowiadaniu
Wydać myśli mojéj śmiałéj.
Znany plan smak traci cały.

(Wychodzą).



SCENA V.
(Dom Fabiusza. Fabiusz i Laura).
Fabiusz.

Dziwny mi smutek chmurzy
Śliczną twarzyczkę mojéj lubéj róży.
Co ci jest, co cię boli,
Że w takiéj ciągłéj siedzisz melancholii,
Że nigdy nie obaczę
Uśmiechu, tylko szlochy, tylko płacze?...

Laura.

Ach, ojcze mój kochany,
Gdybym ja znała przyczynę téj zmiany,
(n. s.) — Bogdajbym mniéj ją znała! —
Rada-by łatwa była, szkoda mała.

Bowiem pojęcie złego i poznanie
To pierwszy środek na jego złamanie.
Lecz znikąd nie wynikły
Me łzy i troska; to mój smutek zwykły
I ot tak sam przychodzi,
Że nie wiem, skąd się bierze, co go rodzi.
Z niedotykalnéj powstają pobudki
Melancholia podobna i smutki.

Fabiusz.

Już nie znajdę ci rady,
Lecz ból twój na mnie pisze swoje ślady.
Dla ciebie, dziecię, żyję,
Ciebie żal trawi a mnie śmierć zabije
Bo mi się dusza mroczy,
Gdy na te lube patrzę we łzach oczy.

(Wychodzi).
Laura.

W jakimże nędznym bycie
Wiodę me smutne życie
I co to jest, o Boże?...
Co jest? Ha, zazdrość to tylko być może.
Robak mściwego szału,
Co gryzie mózg pomału,
W piersi wpełznięta żmija,
Co ssie a nie zabija,
W sercu utkwione groty
Rozpaczy i tęsknoty,
Furya, co rozum wściekła,
Pękami rózg osiekła.
Jakież potwory, jaki zwierz i żmija
Tak parska gniewem i jadem i czyja
Pierś tyle w sobie łączy okropności,
Ile kryje zazdrości
Hydra? W niéj jednéj razem się zebrały
Gniew, jady, groty i zdrady i szały.
Gdybym była odgadła,
Feliksie, żem twą miłość innéj skradła,
Unikając spotkania
Wolałabym się zrzec twego kochania.
Bo choć jeszczem nie znała,
Co miłość, ufająca, zuchwała,
Jużem wiedziała przecie,
Że taka miłość źle się kończy w świecie.

Niechajże Nizę pieści,
Mnie niech pozwoli choć umrzéć z boleści.




SCENA VI.
(Wchodzi Celia zdejmując mantylę).
Celia.

Pani...

Laura.

Ty, Celio? Jakżeś się sprawiła?

Celia.

Tak jak mi poleciła
Pani. Niechże już pani porozgania
Z czoła te chmury. — Weszłam do mieszkania
Mówiąc, że szłam przypadkiem
Tamtą ulicą i chciałam być świadkiem
Jego wyrzutów sumienia. Ponury
Był i płaczliwy; — zmiękły-by marmury.
Pytał o panią, pełen łez i trwogi.
Więc mu skreśliłam srogi
Twój gniew, dodając, że mi wydrzesz życie,
Skoro się dowiesz o mojéj wizycie,
I żem z własnéj pobudki
Przyszła, by spytać, czemu gryzie smutki
I czemu nie przychodzi
O przebaczenie prosić, jak się godzi.
Rzekł, że cię udobruchać
Pragnął, lecz nie chcesz słuchać.
Na to ja przyjść mu każę,
Mówiąc, że chociaż pani się narażę,
Byle mi przyrzekł ni słowem nie zdradzić,
Tum go gotowa do ciebie sprowadzić.
Żem go wpuściła skrycie,
Sekret mi przyrzekł cały już w zachwycie.
A że się w tych nie zwleka
Sprawach, u bramy tam już znaku czeka.
Pan wyszedł, pewno zechce zostać w mieście,
Najlepsza pora wpuścić go nareszcie.

(Wychodzi).
Laura.

Niechże już przyjdzie; bo choć Nizie wierzę

I méj zazdrości, tak ciekawam szczerze
Jego tłómaczeń słuchać,
Że radam sama skruchę tę poddmuchać.
Ta w któréj jad zazdrości
Do ostatecznéj rozburzył się złości,
Pierwsza rada ofiary
Ponieść, wymówkom choć nie daje wiary;
Bowiem ból taki rodzi się z jéj grotów,
Że się złudzeniem nawet leczyć gotów.




SCENA VII.
Celia i Feliks. (n. s.).
Celia.

Don Fabiusz co tylko z domu
Wyszedł, więc pan pokryjomu
Możesz wejść już do mieszkania.

Feliks.

Celio, raj mi się odsłania!

Celia.

Udaj, jakby prawdą było,
Że chcesz wejść do domu siłą —
— Don Feliksie, co to znaczy?
Pan się waży?...

Feliks.

— Cicho!

Celia.

— W dziki
Sposób tu...

Feliks.

Precz, bo inaczéj...

Laura.

Co to przy drzwiach za krzyki?

Celia.

Cóż ma być? Don Feliks oto
Mimo prośby i błagania
Wszedł przemocą do mieszkania.
— O Boże, gdyby w téj chwili
Pan mój nadszedł!

Laura.

— Kawalerze,

Tak gwałtem — czy wzrok mię myli?
Wchodzić — oczom mym nie wierzę
Do mego apartamentu?

Feliks.

Kto do życia nabrał wstrętu
Nie dba na nic, ni się lęka.
Gdy ma być méj śmierci męka
Twojéj pani — zemstą wzgardy,
Niechaj skonam u twych stóp.
— Szczęścia dozna chociaż trup.

Laura.

Tyś mię zdradziła niegodnie.

Celia.

Co? ja?

Laura.

— Bramę niezawodnie
Otwarłaś.

Celia.

— Była zaparta.

Feliks.

Daj pokój biednéj dziewczynie.
Ja-m winien i sam się winię.
Skarć śmiałość, gdy kary warta,
Gdy koniecznie zemsty szukasz,
A potem i Celią ukarz,
Gdy nie masz pobudek innych
Nad zwyczaj — karać niewinnych.

Laura.

Dobrze mówisz: to ja-m winna,
Ja-m tłomaczyć się powinna.
Mój to błąd jest oczywisty.
Gdyś nie ty do Nizy listy
Pisał, nie tyś u niéj bywał,
Nie tyś do siebie ją wzywał,
Więc od kłamczyni wierutnéj
I złośliwéj i okrutnéj
Cierpisz — ach — prześladowanie,
Niewinny, zacny mój panie!
A gdy tak jest, gdym fałszywa,
Kiedym zmienna, kiedym mściwa,
Płocha i niesprawiedliwa,
Czego szukasz, czego żądasz?

Feliks.

Rzec, że niéma we mnie winy
I że czujesz bez przyczyny
Zazdrość.

Laura.

Któż mówił waszmości
O mojéj rzkomo zazdrości?

Feliks.

Sama z sobą jesteś sprzeczna.

Laura.

W jaki sposób?

Feliks.

— W taki sposób:
Lub czujesz zazdrość — lub nie.
Gdy nie, toć jest niedorzeczna
Chować obrazę do osób,
Którym obce jéj powody.
Gdy czujesz — czemu przeszkody
Stawiasz usprawiedliwieniu?
Czyje serce zazdrość smaga,
Wszak sam ulżyć mu pomaga.
Czy chcesz mych wymówek słuchać,
Czy się zemstą udobruchać,
Cierpliwości trzeba chwilę.

Laura.

Jeśli się z dowodzeń snuje
Twoich ten wniosek konieczny,
Ze zazdrosny, kto gniew czuje,
Argument byłby dorzeczny;
Lecz ponieważ argumenta
Przyciosujesz, tak wnioskując.
Gdyż być mogę gniewem zdjęta
Zazdrości przecież nie czując,
Ni się tobie mam spowiadać,
Ni waćpana sprawek badać...

Feliks.

Na Bóg żywy, słuchać będziesz,
Albo mnie się nie pozbędziesz
Zazdrosna, czy tylko gniewna.

Laura.

A pójdziesz sobie? Czy pewna?

Feliks.

Pójdę.

Laura.

— Mów więc i idź sobie.

Feliks.

Zaprzeczać ci, że kochałem
Nizę, Lauro...

Laura.

— Czekaj wasze!
W tym zaczyna się sposobie
Usprawiedliwienie nasze,
Że gdy czekam pokojowych
Zwierzeń natchnionych zapałem
I miłości słów miodowych
Czy prawdziwych, czy obłudnych, —
Bo potrzeba w chwilach trudnych,
Kto chce kochać, kłamstwa nawet, —
Śmiesz mi mówić w oczy same,
Że kochałeś owę damę?
Zważ, że próżno się mozolisz,
Wszak tą drogą ci przebaczyć
Nie mogę.

Feliks.

— Gdy nie pozwolisz...

Laura.

A zdołasz się wytłómaczyć?

Feliks.

Zdołam.

Laura.

— Niech cię Amor wspiera.

Feliks.

Słuchaj więc.

Laura.

— A pójdziesz potém?

Feliks.

Pójdę.

Laura.

— Mów więc i idź sobie.

Feliks.

Przeczyć, Lauro, że lubiłem
Nizę, — wymówka jałowa.
Lecz sądzić, że miłość owa
Była, jaką dla cię żyłem?...
Miłosierną cię sądziłem.
Gdy się przy niéj czas mój dłużył,

Nie miłość — była to próba,
Jak potem kochać cheruba.
Bym nauki godniéj użył,
Za ucznia-m w jéj szkole służył.

Laura.

Skrzywienie serca niestety
Jest złą takich studyów stroną;
Miłość, aby być uczoną
Nie chodzi na fakultety,
Bo są takie jéj zalety,
Że księga, co ją wykłada,
Z swych i cudzych złud się składa.
I już wieki to spostrzegły,
Że ten w niéj jest najmniéj biegły,
Który ją najpilniéj bada.

Feliks.

Więc inne, gdyś tak szydząca,
Porównanie: Ślepy człowiek
Marzył z pod zamkniętych powiek,
Jak być musi jaśniejąca
Największa planeta — słońca,
Co chodzi w kołach błękitu.
W pewną noc jasną zachwytu
Pełen odzyskuje oczy;
Pierwszą rzeczą, którą zoczy,
Jest księżyc u nieba szczytu.
Patrząc w jego jasność miłą
W niebie wzrok zatapia rzewnie,
Mówiąc: Tak, to słońce pewnie.
Wtem się niebo rozjaśniło,
Zorza blaski w krąg rozdaje,
I przed słońcem gwiazda taje.
Więc czyliż gniewać się godzi,
Czy obraża, — gdy zachodzi —
Księżyc, słońce, które wstaje?
Tak ja, póki ócz nie miałem,
Gdym od ciebie żył zdaleka,
Marzyłem, jak ów kaleka
Zachwycon ogniskiem małem;
Lubiłem to, co widziałem,
I za miłość tom poczytał,
Mniemając, żem szczęście chwytał;
A ja znałem księżyc tylko,

Który mię zabawiał chwilką,
Aż w tobie-m słońce powitał.

Laura.

Nie, nie, przestaw swoje raczéj
Podobieństwo innym końcem:
To Niza jest tobie słońcem,
Mnie się tylko księżyc znaczy.
Bo pomyśl, czy nie inaczéj:
U mnie nuda cię zabija
W noc; jéj lubo dzień przemija,
Jest kochana i pieszczona.
Któż z nas słońcem: Ja, czy ona.
Powiedz, czyj dzień, a noc czyja.

Feliks.

Niebo biorę tu na sędzię,
Przysięgam, Lauro, żeś w błędzie.
Niech mi grom na śmierć zadzwoni,
Jeślim poszedł kiedy do niej,
Odkąd mieszkasz ty w Ocańa.
Trzebaż usprawiedliwienia?
Wszak to samo kłam jéj zada,
Że ona mą cześć napada.
Bo pomyśl, co za tortura
I czy z was potrafi która
Przyznać się, że zazdrość czuje
Przed tą, co ją wywołuje?

Laura.

Niestety, wszystko dowodzi,
Że obmawiając nie zwodzi.

Feliks.

Jakto?

Laura.

— Prawdą to być musi,
Czuję z bólu, co mię dusi,
A wiesz — ból nigdy nie mami.
Znasz to przecież z doświadczenia,
Mój Feliksie, że cierpienia
Są jakby astronomami,
Co każdą gwiazdę wyśledzą,
Co o każdéj krzywdzie wiedzą.

Feliks.

Wyznajesz teraz najprościej,
Że czujesz męki zazdrości?

Laura.

Jakże milczeć mam bezkarnie,
Gdy mię bierzesz na męczarnie?

Feliks.

Gdy wymarzona tak rani,
Cóż istna?

Celia.

Pan wraca, pani.

Laura.

Odejdź tędy przez pokoje:
To mieszkanie ma drzwi dwoje,
Co na dwie ulice wiodą.

Feliks.

Jakże się rozstajem — droga?

Laura.

Jak sam chcesz.

Feliks.

Ja pragnę zgodą.

Laura.

Wróć potem, nie będę sroga.
Widzieć cię téj nocy muszę,
Choć mi Nizę przypomina.

Feliks.

Ach, Lauro, krajesz mi duszę!

Laura.

Ach, Feliksie, twoja wina!

Celia.

Ach, jak w takich czułych dramach
Wygodny dom o dwu bramach!






DZIEŃ DRUGI.



SCENA I.
(Dom Laury. Wchodzą przez jedne drzwi Laura i Celia, przez drugie Marcela i Sylwia w mantylach; za niemi Kowalik).
Laura.

Witam cię, witam, Marcelo,
Tak, jak przyjaciółka wita!

Marcela.

Widzę-ż cię zdrowo, wesoło?

Laura.

Jakże mię twoja wizyta
Cieszyć nie ma?

Marcela.

Cofnij słowo.
Zawiedziesz się na mnie srodze:
Kłopot ci sprawić przychodzę.

Laura.

Już go sprawiasz, kryjąc długo,
Jaką mogę cię usługą
Zobowiązać. Przynieś krzesła,
Celio, tu nam w sali siedziéć
Będzie lepiéj niż na dworze.

Kowalik.

Proszę pani, chciałbym wiedzieć,
O jakiéj mam przyjść znów porze?

Marcela.

Przyjdź, Kowalku, gdy się ściemni.

Kowalik.

Ściemni, ściemni... o tym czasie
W głowie właśnie rozjaśnia się.

(Wychodzi).
Marcela.

Piękna Lauro, przyjaciółką
Jesteś moją; śliczne czółko
Same wdzięki ci stroiły,
Pełne zacnéj krwi twe żyły;
Toż w przyjacielską pochopność
Ufam tej, w któréj się łączą
Tak przyjaźń, zacność, roztropność.

Laura.

W taki kłębek przezorności
Obesnułaś swe orędzie,
Że umieram z ciekawości
Moja luba, co to będzie.

Marcela.

Czy jesteśmy same?

Laura.

Same.
Celio, wyjdź, moje kochanie.

Marcela.

Nie szkodzi, niechaj zostanie.

Laura.

Mów, najdroższa.

Marcela.

Słuchaj zatem.
Pewien młody i z szlacheckiéj
Bardzo familii kawaler
Co z ławy uniwersyteckiéj
Jeszcze znał się z moim bratem,
Zszedł się z nim tutaj nanowo,
Właśnie, gdy do Aranjuesu
Z sekularnego zakresu
Zeszło czwartego Filipa
Słońce; — za brata namową
Ów kawaler u nas gości.
Lecz nie miał pilniejszéj rzeczy
Mój brat w swojéj o mnie pieczy,
Jak mię w jednem domu skrzydle,
Gdzie mi, jak ptakowi w sidle,
Ciasno, schować, — me pokoje

Zająwszy z gościem we dwoje.
Tam więc mieszkam pokryjomu
I tak strzeżona najściślej,
Iż mu nie postanie w myśli,
Że w tym samym żyję domu.
Zrobił to, by ujść szeptania,
Że sprowadził do Ocańa
I w dom młodego człowieka,
Podczas gdy ma na wydaniu
Siostrę przystojną i młodą —
Te drzwi jednak, które wiodą
W tak przedzielonem mieszkaniu
Na jego apartamenta —
Ostrożność bardzo pojęta —
Kazał przysłonie przed drzwiami
Wsuniętemi w głąb’ framugi.
Tak gość nie wiedząc o drugiéj
Połowie domu, jest pewny,
Że zamieszkują go sami,
Przez te drzwi więc, co nas grodzą,
Tylko on i Sylwia wchodzą.
Lecz pozostawmy Lisarda,
Co nie wiedząc, że o ścianę
Mieszkają dwie liszki szczwane,
Nie krępuje się w swobodzie; —
Pozostawmy don Feliksa,
Który sądzi, że ubodzie
W samo sedno i zagrodzi
Drogę złemu, gdy przeszkodzi
Widzieć się lub mówić z sobą,
A zajmijmy się osobą
Moją własną; która widząc
Tę przezorność i zachody
Ustrzeżenia mię od szkody,
Poczułam je za obrazę;
Bo niema rzeczy na świecie
Tak nienawistnéj kobiecie
Roztropnej, jak nieufanie.
Ileż razy się umota
Właśnie w tych zastawkach cnota!
Tak kto się zapomnieć sili,
Z samego usiłowania
Pamięć się w nim każdéj chwili

Budzi. Tak ze snu ockniony,
Gdy się do snu gwałtem skłania,
Własna jego chęci jędza
Sen mu ciągle z oczu spędza.
Jak kto przerzucając karty
Księgi, trafi na zatarty
Ustęp, chęć niepokonaną
Czuje znać, co w nim pisano; —
To też owa bezwątpienia
Przezorność, chociaż mi jasna,
Albo ma ciekawość własna,
Albo gwiazda przeznaczenia
(Przyczyn, widzisz, było dość
Mojéj chęci doświadczenia,
Czyli nasz rycerski gość
Był dorzeczny jak przystojny), —
Nie kusiłaby mię pono,
Gdyby nic mi nie broniono.
Sądzę, że się nam ta mała
Niedoskonałość dostała
Już po matce Ewie w spadku, —
Więc aby z nim bez wypadku
Widzieć się, dla niepoznaki
Zmyliłam naprzód poszlaki.
Wyszedłszy pewnego rana
Na drogę do Aranjuesu
Pilnie zawoalowana,
Na łąkę kwiatami wonną,
Którędy miał jechać konno.
Zawołałam, Lauro, za nim,
Wiedziona tém przekonaniem,
Że wypadnie z téj okazyi
Dogodzenie swéj fantazyi,
Nic więcej; ha! pozór złudny,
Łatwy wstęp a odwrót trudny
W téj najwdzięczniejszéj z potyczek.
Niech opowie o tém morze,
Co zaprasza takie hoże
Patrzeć na zielone fale,
Grono dziewcząt, rówieśniczek
Tańcem po toni krysztale
Bujających wraz i wraz.
A kto ufny zbyt się zbliży

Pod ten fal szumiący las,
Nieostrożność wnet opłaci,
Straci grunt i życie straci.
Tak ja na morze miłości
Patrząc, jak na fal zaloty,
Poczuwszy jego pieszczoty,
Wraz poczułam i srogości;
A niestety — me kłopoty
Dziś sięgają dalej, niż
Że się czuję zakochaną
Po spotkaniu w owo rano,
Bo ma sprawa zeszła z toru
Miłości na tór honoru.
Lisardo don Feliksowi
(Pod drzwiami do méj alkowy
Wysłuchałam ich rozmowy
I w złości ściskałam pięści) —
Już, już wszystko miał wygadać...
Gdy Celia weszła na szczęście.
Księga nateraz zamknięta,
Ale jestem strachem zdjęta,
Że czyli z opisu twarzy,
Bom się dała Lisardowi
Widziéć, — czyli z ostrożności
Mego obejścia, czy po tem,
Że aż do domu z powrotem
Szedł za mną, — Feliks się dowie
I pozna tajemną damę.
Więc aby założyć tamę
Obawie, w któréj się duszę,
I gorączce, w któréj pałam,
Z Lisardem dziś mówić muszę.
Sylwią z listem doń wysłałam,
W którym każę, by nikomu
Nie mówiąc, ze mną w tym domu
Chciał się widzieć.

Laura.

Stój, Marcelko!
Przykrość mi zrządziłaś wielką
Nadużywszy praw przyjaźni.
Nie mogłaś mną już doraźniéj
Rozporządzić, gdyś tak śmiała
Tutaj do mnie go wezwała

I to bez mego pytania,
Nie zważywszy, jakie mogą
Wypaść z tego zawikłania.

Marcela.

Już zważyłam i powtarzam,
Ze cię w niczem nie narażam.

Laura.

Jakto nie narażasz? Sądzę...

Marcela.

Słuchaj jeno, jak urządzę:
Twe mieszkanie ma drzwi dwoje
Wychodzących na dwie strony.
Tu przez Sylwią wprowadzony,
Przez owe boczne pokoje
Wszedłszy, nigdy się nie dowie,
Jak się właścicielka zowie,
Przytem jako nietutejszy
W czemże może ci zaszkodzić?

Laura.

Hazardu mego nie zmniejszy,
Że obcy; zacznie dochodzić,
Kto jestem, i weźmie wreszcie
Za owe damę w woalu.

Marcela.

Nie miéj, droga, do mnie żalu;
Pozna mię z twarzy odkrytéj;
Udam w twoim domu panią.
A ten strój — wracam z wizyty.

Laura.

Wiem, dojrzawszy twego noska,
Że się o mnie nie zatroska;
Ale jakże się wyśliznę,
Nieszczęsna, gdy ojciec wróci,
I zastanie tu mężczyznę.

Marcela.

Ach, sprzeciwiać chcesz się wiecznie:
Czyż musi wrócić koniecznie?
Już go tak fatalnym sądzisz?
Nie! tę łaskę mi wyrządzisz,
Któż się tak z kochaniem drażni!
Ufam zacnéj twéj przyjaźni.

Laura (n. s.)

 
Zostałam nad wiarę wszelką

Mimowolną stręczycielką.
A i ten strach mam na względzie,
Że tu Feliks wnet przybędzie
I znajdzie mię, znajdzie zatem
Z własną siostrą i kamratem.




SCENA II.
(Wchodzi Sylwia w mantyli).
Sylwia.

Zbiegłam tysiąc mil w Ocańa,
Nim znalazłam go.

Marcela.

I cóż?

Sylwia.

List mu według rozkazania
Oddałam; ledwo przeczytał,
Wraz pobiegłszy za mną, już
W ulicy pod bramą czeka.

Marcela.

Patrz, Lauro, w tobie opieka,
Nie bądź-że mi obojętna.

Laura.

Ha! Przystaję, lecz niechętna.

Marcela.

Zdejm ze mnie, Celio, mantylę,
Ty idź po Lisarda, Sylwio.

(Sylwia wychodzi).
(do Laury).

A ty, luba, wyjdź na chwilę,
Bo byłabyś za przystojną
Służącą.

Laura.

Ha! Jużeś panią,
Naszedłszy fortecę zbrojno,
Marcelko, uważ-że na nią!

(n. s.)

Jaka niewygodna spółka
Tak szalona przyjaciółka.

(Wychodzi).



SCENA III.
(Wchodzi drugiemi drzwiami Sylwia i Lisardo).
Sylwia.

Jesteśmy już, seńor, w domu.
Wasza zakwefiona dama
Teraz widzialna i sama.

Lisardo.

Takie szczęście padło-ż komu?

Marcela.

Zadziwisz się bezwątpienia,
Don Lisardo, że w nadmiarze
Łaski aż cię szukać każę.

Lisardo.

Wyznam, żem tego marzenia
Wwieść nie ufał w wykonanie.
I teraz pytam: Czy marzę,
Bo widziałem zawsze w parze
Szczęście i niedowierzanie.

Marcela.

Chociaż prawda, że mi mila
W domu mym osoba wasza,
Własna śmiałość mię przestrasza.
Przetom jeno to zrobiła,
By złajać za nadużycie,
Które się wam zaraz zgani.

Lisardo.

Nadużycie? Jakie, pani?

Marcela.

Którego nie popełnicie
Więcéj.

Lisardo.

— Jeśli rozgrzeszenie
Tak dostaję za niewiedzę,
Niech z pomocą twą wyśledzę,
W czem leży me przestąpienie,
Dopóki jest jednokrotne,
Bym powtórnie w nie nie wpadał.

Marcela.

Komuś, seńor, opowiadał
Nasze poznanie przelotne,

Gdy ci przerwała służąca
Piękną powieść?

Lisardo.

— A, rozumiem.
Lecz nie odpowiem, choć umiem,
Bo mi się w mózgu zamąca
Dama, co o méj kwaterze,
Która przecież jéj nieznana,
Tak jest poinformowana.
Dama, która tak się strzeże
Człowieka, co mi się głosi
Przyjacielem, a ma szpiega
W jego domu, który biega
I me słowa jéj odnosi... —
— Dobrze, że nie domówiłem,
Ale odejściem dopowiem;
Nim twym sługą — pani — bowiem
Jego przyjacielem byłem.

Marcela.

Rozumiesz pewno w téj chwili,
Chwiejny, co począć z tym fantem,
Że jest Feliks mym galantem —
Lecz w tem waść się bardzo myli,
Bym jego damą być miała.
Owszem, wierzyć mi należy,
Jeśli ten, co kocha — wierzy,
— Być nie mogę, choćbym chciała.

Lisardo.

Błąd jest w téj wniosku budowie
I argumentujesz ślizko.
Skąd znasz pani me nazwisko,
Skąd wiesz o każdem mem słowie?
Jakichże czarów fortelem
Doszłaś tak jednym momentem,
O czem w pokoju zamkniętym
Rozmawiałem z przyjacielem?

Marcela.

Nigdy się nie dogadamy,
Obracając się tak w kółko.
Wiedz, że jestem przyjaciółką
Pięknéj don Feliksa damy.
Ona zpośród nowin wielu
Z praw przedawnéj znajomości

Mówiła mi o waszmości
Jako jego przyjacielu,
Choć zaś uznam duszą całą
Jego rycerskie zalety,
Tam najpewniejsze sekrety,
Kędy się ich nie wydało.
Zatem proszę Feliksowi
Nic nie mówić z łaski waszej;
Niech się nikt o schadzce naszéj;
Ni o domu mym nie dowie.
Wielki w tem się hazard mieści,
Bo z nieszczęsnego odkrycia
Mogę zbyć nie tylko życia,
Ale co ważniejsza — części.

Lisardo.

Sądziłaś, że już ustanie
Wątpliwość po téj rozmowie,
Tymczasem mi wstaje w głowie
Jeszcze większe zamieszacie;
Bo gdy nie jesteś...




SCENA IV i V.
(Wbiega Celia).
Celia.

— Seńora!

Marcela.

Cóż, Celio?

Celia.

— Źle się nam zdarza.
Kroki pana z korytarza
Słychać.

Marcela.

— Chętniéj bym upiora
Widziała. Jest jaka rada?

Celia.

Nie; pan wszedł przez drzwi te same,
A puszczać przez drugą bramę
Nie trzeba i nie wypada.
Pan już tu.

Marcela.

— Jestem w rozpaczy,
Co zrobić?

Celia.

— Ukryć go trzeba
W tym pokoju.

Lisardo.

— Wielkie nieba!

Celia.

Prędzej — ach! — bo gdy obaczy!...

Lisardo.

Doczekałem się sromoty!

(Wchodzi do przyległego pokoju).
(Wbiega Laura).
Marcela.

Staję martwa jak słup głazu.

Laura.

Patrz-że, od pierwszego razu
Takie wniosłaś mi kłopoty.
Śmieszne to, — ja się nie śmieję.

Marcela.

Przepraszam cię za ambaras.
Któż wiedział, że wróci zaraz?




SCENA VI.
(Wchodzi Fabiusz).
Fabiusz.

Celio, co się tutaj dzieje?
Drzwi otwarte — tracisz głowę —
Gwoli ślubu, czy wesela?

Laura.

Odwiedziła mię Marcela,
Więc kazałam drzwi wchodowe,
Którędy jéj niedaleka
Droga i wprost do mieszkania,
Otworzyć dla przywitania.
Teraz na jéj wyjście czeka.

Fabiusz.

Przebaczcie, piękna Marcelo;

Mrok, co się na ziemię zwleka,
Nie dał dostrzedz was zdaleka.

Laura.

Fatalności grób mi ścielą!

Celia.

Jaka trwoga! (wychodzi).

Sylwia.

— Jaki strach!

Marcela.

Zajęta mą przyjaciółką,
Widząc blade w chmurach czółko
A jéj śliczne oczy w łzach,
Przyszłam spróbować, czy zdołam
Memi ptaszemi szczebioty
Wyprowadzić ją z tęsknoty.

Laura.

Śmiechu niemi nie odwołam;
Widzisz, jak mi nie pomogły
Twoje na mą troskę leki.
Owszem, czułością opieki
Miast zmniejszyć jeszcze się wzmogły.
Skutek gorzki, choć lek słodki.

Fabiusz.

Straciłem już nad nią władzę
I widzę, że nie poradzę,
Gdzie nie pomogły szczebiotki.
Świateł! Noc się już poczyna.




SCENA VII.
(Wchodzą Celia że świecami, które stawia na biurku i Kowalik).
Celia.

Oto są.

Kowalik.

— Właśnie, seńora,
Myślę, że iść nam już pora.
Wybiła ósma godzina.
Przychodzę tu wedle woli
I myślę, że iść nam lepiéj
Żeby nie pogubić ślepi.

Marcela.

Nie uwierzysz, jak mię boli,
Że masz kłopot z méj przyczyny,
Ale co zrobię, co pocznę!...

Laura.

Już to skazanie widoczne
Cierpieć mi za cudze winy.

Marcela.

Nie uwierzysz mi, co znoszę.
Przebacz-że mi, — nie poradzę.

Fabiusz.

Seńora, ja odprowadzę.

Marcela.

Nie trudźcie się — seńor — proszę.
Żegnam.

Laura.

— Lepiéj weź go z sobą,
Choć to droga niedaleka —
Wypuszczę tego człowieka.

Fabiusz.

Pragnę służyć swą osobą...

Marcela.

Tak jesteście niezrównani,
Że byłby to niegrzeczności
Dowód odmówić waszmości.

Fabiusz.

Racz mi ramię podać pani.

Marcela.

Byłby grzech doprawdy istny
Nie wziąć pana za rycerza.

(Fabiusz, Marcela, Sylwia, Kowalik wychodzą).
Laura.

Patrz, Celio, robota świeża.
Taki na mnie los zawistny:
Nie popuści, gdy obsaczy.
Któż uwierzy, że schowany
Tu człowiek jest mi nieznany?
A on znów, gdy mię obaczy!
Wszak mu zaraz się wyjawi,
Że ja jestem panią domu.

Celia.

Nie stanie się nic nikomu.
Zaraz wszystko się naprawi

Przez chwilę, nim pan powróci.
Niech się pani stąd oddali,
Ja go wyprowadzę z sali
I jeszcze się nie ocuci,
Jak już znajdzie się za bramą.
Toż strach pani bezzasadny;
Nie obaczy tutaj żadnéj.

Laura.

Rzec, a zrobić nie to samo.
Idź-że. Już tu nie postanie!
Wprowadź. Z trwogi ledwo dyszę.
Nie — stój! Kroki w sieni słyszę.

Celia.

Ot, drugi... Na zawołanie!




SCENA VIII.
(Wchodzi don Feliks).
Feliks.

Ledwo nocnych mroków mary
Rozpostarły płaszcz swój szary,
Którym nocą dla przebrania
Jasne niebo się osłania,
Gdy mię pierwsza gwiazda złota
Zeszła u twych bram. Tęsknota,
Która uprzedza minuty,
Tu mię gnała. Więc dopóty
Stałem z głową pałającą
U bram rajskiego ogrojca
Aż ujrzałem wychodzącą
W towarzystwie twego ojca
Siostrę moję; zatem śpieszę
W takiéj bezmiernéj uciesze
Z zawartéj dziś rano zgody,
Żem chciał z czasem iść w zawody,
By po dniach ciągłego znoju
Zakosztować łask pokoju.

Laura.

Cóż z tego, gdy równocześnie
Sądząc, że mi radość sprawiasz,
Nowéj troski mię nabawiasz.
Sądziłeś, że nie dość wcześnie

(Zda mi się, że strach mój słyszy)
Wieczorem dom się uciszy,
I takim sposobem śmiałym
Wchodzisz, widząc, że nas może
Zejść mój ojciec o téj porze?

Feliks.

Powiedzieć ci jeno chciałem,
Że oczekuję w ulicy,
Aż odejdą domownicy;
Abyś nie mówiła znowu,
Że wracam prosto od innej.
Biegnę w ulicy postoję.

Laura.

Idź-że prędko, bo się boję,
Że już wraca; skoro zaśnie,
To najlepsza chwila właśnie
Porozmawiać z tobą, drogi.
Idź i pozbaw mię téj trwogi,
Bo myślę, że w podejrzeniu
Już nas ma, i widać pilny
Już na nas dozór skierował,
Gdy wziął klucz od bramy tylnéj
(Mówię, abyś się pilnował
Spotkać z nim u bramy owéj) —
Gościom tędy drogę grodzi,
Od dni kilku sam nią wchodzi.

Feliks.

Gdy się rzecz tak ma, nie zwlekam,
Biegnę i w ulicy czekam.




SCENA IX i X.
(Fabiusz za sceną).
Fabiusz.

Hola! Światła tu!

Laura.

— Weź świecę
I poświeć, Celio.

Celia.

— Już lecę.

(Bierze świecę i wychodzi).
Feliks.

Gdy od tamtéj drugiéj bramy
Klucza — jak mówisz — nie mamy,
Więc się stąd nie wydobędę,
W tamtym pokoju usiędę.

Laura.

Zostań, nie wchodź, tam niemożna.

Feliks.

Nie można? A to dlaczego?

Laura.

Mój ojciec, gdy coś pilnego
Ma pisać, w téj sali lubi
Zasiadać wieczór z robotą.

Feliks.

Przebóg, chodzi tu nie o to.
Przez drzwi — wszak mi się nie marzy —
Dojrzałem tam ludzkiéj twarzy.

Laura.

Uważ...

Feliks.

Zważać nie mam czasu.

Laura.

Patrz...

Feliks.

Nie dbam o życie czyje...

Laura.

Że mój ojciec już za drzwiami.

Feliks.

Gorę, w oczach mi niejasno.
Jeśli narobię hałasu,
Staremu hańbę odkryję;
Gdy nie, to ja ścierpię własną.

(Wchodzi Fabiusz).
Fabiusz.

Co widzę? Don Feliks u mnie?

Laura (do Feliksa).

Nie rób sceny nierozumnie,
Kto nosi imię szlachcica
I krew zacna go zaszczyca,
Dba naprzód o cześć kobiety.

Feliks (n. s.)

Prawda i muszę niestety
Zacisnąć mój wybuch złości,

Póki-m zdolen ścierpieć ostre
Kły burzącéj się zazdrości.

(Głośno).

Przychodzę po moję siostrę;
Mówiono mi, że tu będzie.

Fabiusz.

Wyręczyłem was w tym względzie,
Seńor; pod samo mieszkanie
Powiodłem, służąc za giermka.

Feliks.

Nie mam słów na dziękowanie,
Tak uprzejma ta opieka.

Fabiusz.

Obecnie was w domu czeka.

Feliks (n. s.)

Nie wiem, jaka dla mnie rada.
Zostać tutaj nie wypada;
Iść, a tamtego zostawić,
To tchórzostwo; dom zniesławić
Wyznaniem — podłość; a czekać,
Rychło zechce stąd uciekać,
Podczas gdy dom ma drzwi dwoje —
Rzecz próżna. Czemu Lisarda,
Mojego wiernego druha,
Nie przywiodłem tu? we dwoje
Ułowilibyśmy zucha.
Lecz już wiem, co zrobię, (gł.) Żegnam.

Fabiusz.

Dobranoc.

Feliks (n. s.)

Obawy żegnam;
Poznam dziś, czy szczęście służy,
Kto się łowić go nie tchórzy.

(Don Feliks wychodzi szybko, Fabiusz odprowadza go do drzwi, potem bierze jedną świecę, Celia drugą i wychodzi).
Fabiusz.

Poświeć, Celio, w sieni ciemno.
Ty, Lauro, zechciéj pójść ze mną;
Mówić z tobą o czemś muszę.

Laura (n. s.)

O nieba, nowe katusze,

Jakie usłyszę pytanie?
Co się stanie, co się stanie?...

(Wychodzą).



SCENA XI i XII.
(Wchodzi Celia ze światłem, które zasłania, oglądając się lękliwie).
Celia.

Nie czekając, aż poświécę,
Feliks zemknął mi z widoku,
Żeby prędzéj wpaść w ulicę,
Miał coś bardzo płochą minę.
Wróci może za godzinę.
Lecz nim wróci, tamten drugi
Musi swéj dopełnić fugi.
I mój pan się nie spostrzeże,
Bo u siebie. — Kawalerze,
Z wielkim wyszliśmy kłopotem
Z łaski pana.

(Wchodzi Lisardo).
Lisardo.

Już wiem o tem.
Słyszałem stamtąd rozmowę,
Chociaż jeno przez połowę,
Bo tłumiła głosy ściana.
Wiem to, że zakłopotana
Była pani z méj przyczyny.

Celia.

Idźmy prędko.

Lisardo.

Idźmy prędko.

Celia.

Niech raz za drzwi ich wyszyję,
A potem gwałtowną chętką
Mogą sobie łamać szyje.

(Gasi światło i wyprowadza go).



SCENA XIII.
(Wchodzi don Feliks).
Feliks.

Tu w jednym kącie podsienia,
Gdzie się poczynają schody,
Nie czekając, aż rozwidni,
Przetrzymałem bez hałasu.
Mrę z gniewu i oburzenia!
Wszak jeszcze nie mieli czasu
Wypuścić gaszka bezwstydni
I nie puszczą go tak snadnie,
Wiedząc, że mi w ręce wpadnie.
Za mało dowodów mam
Na przeniewierstwo widoczne,
Ale wiem oto, co pocznę:
Stąd go wyprowadzę sam,
Udając sługę, któremu
Wypuścić go powierzono,
Jako wtajemniczonemu.
Drzwi do pokoju tą stroną
Otwarte. — Pst, kawalerze,
Proszę iść za mną; swój jestem.
Nie chce zdradzić się szelestem...
Nie ma go? Nic się nie rusza,
Ha! więc pukać mię przymusza.

(Wchodzi do drugiego pokoju).



SCENA XIV i XV.
(Wchodzi Laura ze światłem).
Laura.

Nie miał nic bardziéj ważnego
Mój ojciec do powiedzenia,
Jak tylko, że jutrzejszego
Dnia chce do poblizkiéj wioski
Wyjechać dla załatwienia
Spraw. Więc wracam do méj troski.

Celio! Hej!... Gdzieś mi zginęła.
Wszystka się na mnie spiknęła
Niedola; wrogiem mi wszyscy.
Zostałam sam-na-sam z trwogą.
Wołam jéj — nie ma nikogo.
Co w tym ambarasie pocznę?
Feliks pewnie w bramie czyha.
Wypuścić tego? Widoczne
Szaleństwo; zadam mu licha.
Lecz pierwsza miłość od siebie.
Żałuję szczerze, Marcelko.
Mus musem. — Pst, kawalerze,
Którego w takiéj potrzebie
Zostawiła swywolnica,
Nie trwóż się obcego lica.

(Otwiera drzwi, wchodzi don Feliks zasłonięty).
Feliks.

Jakże, jakże strach powstrzymam,
Jak twéj twarzy bać się nie mam,
Lauro?

Laura.

O nieba, co widzę!

Feliks.

Ty zmiennica?

Laura.

Wielki Boże!

Feliks.

Tak czuła?

Laura.

On? Czy być może!

Feliks.

O tak, być może, bo jest!
Doprawdy, wyznać się wstydzę,
Że mi wynikło w zazdrości
Bolesne odczarowanie.
Lecz nie; zazdrość to kochanie,
A tu potrzeba mściwości.

Laura.

Feliksie, łzy mię uduszą.
Dobro me, życie me, panie!

Feliks.

Wstydzie mój, śmierci, katuszo!
Czego żądasz?

Laura.

Czego żądam?
Niczego nie żądam.

Feliks.

Wierzę,
Że tak, gdy na cię poglądam,
Bo gdy pani się nie przyzna,
Że w téj sali był mężczyzna,
Że mi wstępu nie wzbraniała,
Bo spotkania się nie bała,
Że nie przyszła w téj minucie,
By go cieszyć na pokucie,
Gdym nie widział sam. Lecz mniejsza,
Nie wiem nic, nie pisnę słowa.
W lichą porę się wybrałem,
Gdy tak o twój honor dbałem,
Bądź zdrowa, Lauro, bądź zdrowa!

Laura.

Zatrzymaj się; tu ważniejsza,
Aby prawdę się wykryło.

Feliks.

Więc może to złudą było?

Laura.

Tak jest; być to złudą mogło.

Feliks.

Widziałem, a ty mi trwasz...

Laura.

Co widziałeś?

Feliks.

Męską twarz,
Ot taką, jak moja druga.

Laura.

Może być, że który sługa...




SCENA XVI.
(Wchodzi Celia).
Celia.

Niech się pani nie przeraża,
Nic nam więcéj nie zagraża,
Bo już na ulicy oba.

(Spostrzega Feliksa i miesza się).
Feliks.

Ha! Jak ci się to podoba?

Celia (n. s.)

Skądże to? Nieszczęście nowe.
Skąd się wziął? Zachodzę w głowę!

Laura.

Patrz, Feliksie, co wyniknie,
Gdy się złe na kogo spiknie.
A przecież ja-m — ja-m niewinna.

Feliks.

Więc któż? Wymówka dziecinna.

Laura.

Tak szacuję cię i kocham,
Że milczę, o co tu chodzi,
Bo wiedzieć ci się nie godzi.

Feliks.

Znana to i stara sztuka,
Że winny milczy, bo szuka
Odpowiedzi. Ha! szalone
Serce, milcz. Wszystko skończone.
Bądź zdrowa!

Laura.

Poczekaj!

Feliks.

Puść mię!

Laura.

Nie wyjdziesz tak.

Feliks.

Na Bóg żywy.
Zawołam, aż się obudzi
Twój ojciec, i wobec ludzi
Powiem, ktoś jest.

Laura.

Nieszczęśliwy!

Feliks.

Skorzystasz tyle jedynie,
Że wzgląd dla twych wdzięków stracę.
W zazdrości szacunek ginie.

(Wybiega).
Laura.

Wstrzymaj go, Celio!

Celia.

Ucieka.

Laura.

A więc teraz mnie wstyd czeka
Gonić go. Płocha dziewczyna!
Oto wszystko to jéj wina.

(Wychodzi).



SCENA XVII.
(Dom Feliksa, Lisardo i Harbuz).
Harbuz.

Co się wam stało, panie
Skąd i tak późno i w tak dziwnym stanie?

Lisardo.

Ach nie wiem; — oszaleję —
Ni skąd przychodzę, co się ze mną dzieje.

Harbuz.

Uciekłeś sam beze mnie,
A tak się — pomyśl, czy mi to przyjemnie —
Lokajom nie odpłaca
Przychylnym. Wpadasz tu teraz jak raca
Nad samem prawie ranem,
Zły, wściekły, groźny, z włosem rozczochranym.

Lisardo.

Kto ci, — żebyś mię badał —
Dał prawo? Nie myśl, żem zmysły postradał,
Ale idź, pakuj tłómoki na drogę
Dziś wyjeżdżamy; — i spytaj, czy mogę
Do don Feliksa na chwilę rozmowy
Wejść; śpiesz-że, abyś rychło był gotowy.

Harbuz.

Don Feliks, panie, choć już rozedniało,
Nie wrócił; spędził całą
Za domem noc dzisiejszą.

Lisardo.

Szczęśliwy! Miał dziś nad sen rzecz ważniejszą
Do wypełnienia, bo dziś święcąc zgodę
Lubą miłości odbierał nagrodę.
Co tejże nocy mnie nieszczęśliwego
Spotkało!

Harbuz.

Cóż takiego?

Lisardo.

Słuchajże, co się darzy,
Lecz proszę, zostaw mię bez komentarzy:

Bilecikiem mię zaprasza
Wczoraj nieznajoma nasza,
Abym, nie mówiąc nikomu,
Zechciał mówić z nią w jéj domu.
Idę, służąca na przedzie
Krocząc przez ogród mię wiedzie.
Wchodzimy, na dole w sali
Oczekuje mię ta sama,
Którąśmy wówczas poznali,
Piękna tajemnicza dama,
Piękna — mało rzec sto razy.
Zaraz pierwszemi wyrazy
Strofuje mię za owego
Sekretu niedotrzymanie.
Ojciec jéj niespodziewanie
Nadchodzi, — mnie potrącają
Do przyległego pokoju
I o dalszéj ich rozprawie
Wiem mało, albo nic prawie,
Bo gdy ściany uszy mają;
To dla siebie, — a ja w głębi
Czekając tak pełen męki,
Słyszę bez znaczenia dźwięki.
Jakiś człowiek drzwi uchyla,
Pomyśl, czy krytyczna chwila.
Chwytam szpadę i twarz kryję,
Wtem się znowu drzwi zatrzasną.
Światło błysło niedość jasno
I ja nie wiem, ręce czyje
Otwarły je i zamknęły.
Za chwilę z trwogi bezmowa
Wchodzi inna pokojowa,
Wyprowadza mię w ulicę
Prosząc, abym tajemnicę
Przed don Feliksem zachował.
Sam czart-by tutaj zwaryował!
Toż czoło mam całe w pocie,
Bo w tym niezwykłym kłopocie,
Waham się, co mam uczynić,

By przypadkiem nie zawinić
Przyjacielowi, bo gdy mu
Zataję mą awanturę,
Owo podejrzenie, które
Dokucza mi bezustanka,
Że to jego jest kochanka,
Zmieni mię — co za myśl sroga —
W jego własnym domu w wroga.
Jeżeli mu wyznam znowu,
A moja urocza pani,
Co tak ufa memu słowu,
Jest jemu obca istotnie,
Wyjdę z sprawy téj sromotnie.
Więc z tych niepewności dwojga:
Czy mam wyznać, czy zataić,
By sobie zła nie naraić,
Uciec myślę od obojga.
Tak się ani Feliksowi
Nie narażę, gdy zataję,
Ni damie, co mi oddaje
Tak łaskawie zaufanie,
Nie zaszkodzi me wyznanie.
Idźże pakuj moje rzeczy,
Bo zanim się słońce wzbije,
Mając własne me na pieczy
Dobro, a spokojność czyje,
Wyjadę prędko z Ocańa,
Choć tu mi się serce skłania,
Choć zostawiam miłość w pączku,
A w jéj wdziękach moje duszę.

Harbuz.

Śliczna rada — wyznać muszę!

Lisardo.

Rad jestem z twego uznania.
Za powolność niepowszedną
Wybierz sobie z ubrań jedno.

Harbuz.

Ręce wam całuję, panie,
Całuję wam, panie, stopy,
A nie tyle za ubranie,
Choć to danie brylantowe,
He, że dajesz gotowe.
Bo słuchaj, ile oszczędza

Człeku kłopotów łaskawca,
Co go wydziera z rąk krawca:

(Zmieniając głos).

„Panie majstrze, ile łokci
Potrzeba mi na ubranie?“
„Siedm i trzy ćwierci stanie“.
„Sześć i pół — myślę — aż nadto“.
„Chyba z bożego dopustu,
Jeśli chcesz pan według gustu.
Trzeba-by pozbyć paznokci
I zębów, żeby wyciągnąć“.
„Podszewki? — „Ośm“. — „Siedm dosyć“.
„Siedm i pół. Nie dam się prosić“.
„Aksamitu?“ — „Cztery“ — „Ależ“.
„Jeśli zyskam jeden halerz,
Niech trupem padnę“. — „Jedwabiu?“
„Dwanaście uncyj, a wełny
Trzydzieści“. — „Do potrzeb waty?“
„Pół łokcia“. — „Co?“ — „Mniéj bez straty
Nie mogę“. — „Zgrzebnego płótna?“
„Tyleż“. — „Guzików?“ — „Trzydzieści
Tuzinów“. — „Bajka wierutna.
Mówisz trzydzieści jak z książki“.
„Lamówka — hafty i wstążki,
Tak. Teraz idźmy wziąć miarę.
Nogi razem; głowa prosto,
Spokojnie; ramiona w górę“.
„Cóż to? Do tańca figurę
Ustawiasz ze mnie, mój majstrze?“
„A, a, jakie będą spodnie!“
„Kaftan ma leżeć swobodnie
W barkach; — byle nie obwisły;
W łokciach i w stanie obcisły“.
„Nie kupiliśmy tasiemki“.
„Kup sam“. — „Zapomniałem panu
Powiedzieć, że brak barchanu
Pod rękawy“. — „Mam płaszcz stary,
Wytniesz sobie zeń do miary.
Na kiedyż będzie?“ — „Pojutrze
O dziewiątej“. — „Już dwunasta
I nie ma. Dam ja ci kutrze!“
„Panie majster, z jego winy
Nie wyszedłem dziś do miasta“.

„Z przeproszeniem łaski pana,
Dłubanie koło kaftana
Takie żmudne i niespore,
Że nie mogłem skończyć w porę.
Kawalerze, pracy dużo.
Sukno suche“. — „Zmoczyć trzeba.
Czemu takie krótkie spodnie?“
„Z sukna są, to się wydłużą.
Zresztą w krótkich teraz modnie“.
„Kaftan szeroki“. — „Nie szkodzi.
Skurczy się, gdy się rozchodzi“. —
A niechże cię bies poturczy!
Sukno dłuży się i kurczy
Według tego, jak chce żydek.
„Czemu taki krótki płaszcz?“
„Prawie do połowy łydek,
Tak dziś noszą, niech pan wierzy“.
„Ileż za to się należy?“
„Dwadzieścia spodnie, dwadzieście
Kaftan, — liczę w drobnéj cenie...
Kołnierz, rękawy, kieszenie
Dwa i płaszcz — dziesięć — a nareszcie
Dziurkowanie, szamerunek
Trzydzieści — i to i owo“...
Słowem taki jest frasunek
Z tą drugą skórą, że muszę
Hymny śpiewać na mą duszę,
Kto mi ją daje gotową.
Więc biegnę na pana hymny
Spisać w pieśni wielorymnéj.

(Wychodzi).
Lisardo.

Gdybym to ja mógł dziś takim
Stać się na nowo pustakiem
I miał takie myśli płoche,
Uwalniając głowę trochę
I te ćmy spędzając z łona:
Żegnaj, moja zakwefiona,
Tajemnico okutana,
Już do reszty się okutaj,
Bo ja prędzéj mózg wysuszę,
Niźli prawdy dojdę tutaj.




SCENA XVIII.
(Harbuz wraca).
Harbuz.

Kazałem, żeby bez zwłoki
Wydano nam tu tłómoki;
Bo mamy odjechać precz,
Do Irlandyi.

Lisardo.

Śliczna rzecz!
Ni stąd, ni z owąd z Ocańa
Dziś podwika mię wygania!




SCENA XIX.
(Wchodzą Marcela w mantyli, Sylwia z nią w rozmowie i zatrzymują się przy bramie).
Sylwia.

Zważ pani, że się narażasz.

Marcela.

Nowe znów przeszkody stwarzasz,
Ale nic mię nie odwiedzie.
Powiadasz mi, że dziś jedzie?

Sylwia.

Tak.

Marcela.

Więc nie dziw się, kochana,
Że działam jak opętana.
Widać Laura mu wyznała,
Kto jestem, to też ucieka —

Sylwia.

Gdy tak, czem tego człowieka
Zatrzymasz?

Marcela.

Pomówię w oczy,
Co najłatwiéj teraz, zwłaszcza,
Że brat mój przyjść się nie waży,
Nie kazawszy przynieść płaszcza.

A może aż w wieczór wróci...
Ty postój w bramie na straży.

(Sylwia wychodzi).
Lisardo.

Obacz, Feliks wrócił może?

Harbuz.

Feliks nie, ale się trwożę,
Że nasza piękna w mantyli.

Lisardo.

Co mówisz?

Harbuz.

Ecce quam amas.

Marcela.

Czy to pięknie, don Lisardo,
Że z niekawalerską wzgardą
Tak się waść uciec wywija
Od kobiety, co mu sprzyja?

Lisardo.

Tak prędko mój zamysł świeży
Doszedł, pani, twego słuchu?

Marcela.

Ha, zła wieść jak piorun bieży.

Harbuz (n. s.).

Czarownica! Święty duchu!
Katalina de Acosta[8],
Co szuka swojéj „figury“,

Marcela.

Więc odjeżdżasz?

Lisardo.

Tak, — rzecz prosta —
I to, pani, z twojéj winy.

Marcela.

Z tego, co powiadasz, wnoszę,
Że wiesz, ktom jest. (n. s.) Męki znoszę!
Więc jeśli innéj przyczyny
Nie ma twojego odjazdu,
Jedź z Bogiem; — ale się boję,
Żeśmy tu winni oboje:

Ja, że mi nie wolno wydać,
Ty, że kryć ci się nie godzi.

Lisardo.

Nie rozumiem, o co chodzi,
Bo nie wiem — jak cześć mi miła —
Nad to, coś wyznać raczyła
Sama; ten brak zaufania
Raczéj z domu mię wygania.

Harbuz.

Pst! Don Feliks; — już na naszéj
Ulicy.

Marcela.

Ja nieszczęśliwa!

Lisardo.

Co cię miesza, co cię straszy?
Ze mną jesteś!

Marcela.

Ach, cóż z tego?
Więc gdy na mnie tyle złego
Ze wszech stron jak ćma się zrywa,
Gnębiąc od jednego razu,
Wiedz, że jestem... nie, nie wolno
Rzec mi strasznego wyrazu.
Moja cześć i moje życie
W waszych rękach; — obronicie!
Za kotarą się ukryję.

(Kryje się).
Lisardo.

Niecierpliwość mię zabije.
Jego dama — ani słowa,
Kiedy tak się przed nim chowa.




SCENA XX.
(Wchodzi don Feliks).
Feliks.

Lisardo!

Lisardo.

Co ci? Tak blady!

Feliks.

Straszne dziś przechodzę próby —

Rozczarowań. — O mój luby,
Pokrzep, pociesz, udziel rady!

Lisardo.

Gdy noc całą aż do rana
Nie wróciwszy

(Do Harbuza).

— Przyjdziesz potem. —
Gdzieś bujałeś sowim lotem,
Pomyślałem: Ot, rzecz znana,
Z swoją damą pokój święci.
A teraz wracasz o wschodzie
Jakże? Z fortuną w niezgodzie?

Feliks.

Już tak; troska troskę nęci.
Dobrześ mówił o zazdrości,
Że jéj przebolesne skutki:
Podejrzliwość, gniewy, smutki
Nie kąsają tak dotkliwie,
Kiedy zazdrość jest zadana,
Jak gdy nią opanowana
Dusza w mękach ledwo żywie.
Oto teraz w nich się silę
Znowu, bolą, jak bolały,
O! zadawać je wiek cały
Wolałbym, niż cierpieć chwilę.

Lisardo.

Skądże poszły? (n. s.) Ha, pojmuję,
Musiał nas oboje śledzić
I waha się wypowiedzieć.

Marcela (n. s.).

Niechaj niebo się zlituje!

Feliks.

Wczoraj wieczorem wezwany,
Choć łez potok dawno spłacił
Fawory, którem utracił, —
Bym to, o co podejrzany
Byłem, zatarł do ostatka,
Już do ostatniego cienia
Rozwiałem jéj podejrzenia,
Już miała służyć za świadka
Noc, jak brałem z przeciwniczki
Rąk za męki i za szkody

Zasłużonéj dank nagrody,
Już wbiegłem — w głębi uliczki
Przeczekawszy — znaleść życie
Nowe, w rozkosznym nastroju,
Gdy drzwi drugiego pokoju
Otwarłszy, — straszne odkrycie —
Ujrzałem — lub mi się śniło, —
Ujrzałem — słuchaj — mężczyznę!

Lisardo (n. s.).

Już się teraz nie wyśliznę;
Wiem, lepiéj co się zdarzyło!...

Feliks.

Hańba mi, jakżem się zbabił,
Żem (jéj ojciec właśnie wracał)
Na jéj cześć uwagę zwracał,
Żem na miejscu go nie zabił,
Jenom się na siły zdobył
Czekać, aż wypuszczą gaszka,
A ja w lot schwyciwszy ptaszka
Dowiem się...

Lisardo.

— No i wiesz, kto był?

Feliks.

Nic, bowiem już go usłużne
Ręce wywiodły z powrotem.
Szukałem go wszędzie potem,
Już szukanie było próżne.
I tak jeszcze o jutrzence
Stałem, w téj nadziei płonéj
Pomyśl — ja głupi, szalony,
Że może wpadnie mi w ręce.
Takiéj wściekłości i sromu
Nie wiem, czy zaznał kto w świecie.
Zazdrość dusi mię, przygniecie!
Zawiść — nie wiem przeciw komu.

Lisardo (n. s.).

Nie wstrzymam — góro mię przywal.
Widocznie sprawa ta sama:
Ona — tajemnicza dama,
A ja ów zamknięty rywal.
Wszystkie się zgadzają znaki,
Lecz gdy nie wie, że kobieta
Owa u mnie tu ukryta,

Ani nie wie, kto on taki,
To mój wyjazd koniec kładzie
Na te miłosne zatargi.
Na mnie nie zostanie skargi
Ni się dowie o jéj zdradzie.

Feliks.

Jakie dziwne zamyślenie!
Lisardo, nie mówisz do mnie?

Lisardo.

Bo zadziwiasz mię ogromnie.
Niepospolite zdarzenie!

Feliks.

Cóż mam czynić ostatecznie?

Lisardo.

Zapomnieć.

Feliks.

— Ach, któż to może?




SCENA XXI i XXII.
(Wchodzi Harbuz).
Harbuz.

Jakowaś dama na dworze
Chce z panem mówić koniecznie.

Feliks.

Przyszła tu — niepowstydzona!
Niech idzie; — wstrętna kobieta.

Lisardo.

Idź wprzód obacz, może nie ta.

(Wchodzi Laura w zasłonie).
Feliks.

Nie poznał-żebym? To ona
Przyszła tu, bo się pociesza,
Iż jéj dowieść mi się uda,
Że to wszystko była złuda.

Lisardo (n. s.).

Teraz mi się wszystko miesza:
Gdy to dama Feliksowa.
Gdy mnie u niéj widział wczora —
Boć mnie i boć nie upiora —
Któż jest do pioruna owa?

Laura.

Seńor, raczy nie odmówić

Prośbie — grzeczność wasza rzadka. —
I zostawi nas bez świadka.
Z don Feliksem pragnę mówić.

Feliks.

Lecz któż powiedział, seńora,
Że z nią Feliks mówić chętny?

Laura.

Proszę.

Lisardo.

— Nie będę natrętny.
Cnotą rycerstwa — pokora.
(n. s.) Pozostawiam za firanką
Tamtę; winna sobie sama,
Że jest mimowolną branką.
Oddycham, że jego dama
Nie jest razem mą tyranką.

(Wychodzi z Harbuzem).
Laura.

Zatrzymam, choćby przemocą.
Muszę ci powiedziéć, po co
Przychodzę. Słuchaj łaskawie,
Drogi.

Feliks.

— Na jaki użytek?
Wiem, co mi powiesz... — Słów zbytek —
Że była zmysłów majaka,
Gdym go widział, dotknął prawie.
A gdy rzecz widoczna taka,
Cóż jeszcze możesz powiedzieć?
Zresztą nie chcę więcéj wiedzieć.

Laura.

A gdyby to ze skojarzeń
Wyszło iście dziwnych zdarzeń?

Feliks.

Jakto?

Laura.

— Słuchaj.

Feliks.

— Pójdziesz potem?

Laura.

Pójdę.

Feliks.

— Mów więc i idź sobie.




SCENA XXIII.
(Marcela wychyla się z za firanki).
Laura.

Przeczyć, że był człowiek skryty
W mym pokoju...

Feliks.

— Czekaj nieco.
Sposób iście wyśmienity
I sztukę w nim znać kobiecą,
Więc gdy mogłem się spodziewać
Pochlebnych, pokornych słówek,
Ciepłych miłosnych wymówek,
Drugi raz chcesz mię rozgniewać?
Czyliż nie cierpię obrazy,
Gdy ją powtarzasz dwa razy?

Laura.

Kiedyż-bo przerywasz zaraz.

Marcela (n. s.).

Kto widział większy ambaras?

Feliks.

Cóż usłyszę?

Laura.

— Żem niewinna.
Słuchaj.

Feliks.

— Pójdziesz sobie potem?

Laura.

Pójdę.

Feliks.

— Mów więc i idź sobie.

Laura.

Przeczyć, że był u mnie skryty
Człowiek i że pokryjomu
Wszedł tam, wymówka dziecinna.
Bo w oczy zaprzeczać komu
To, co widział i namacał,
Jest dać — gdy pociechę łowi —
Postronek desperatowi.
Lecz byś zaraz to obracał
Na dowód méj niestałości,

Nie godzi się; jest to sądzić,
Że się plami słońca złota
Twarz. Myśl, luby, czy ma cnota
Mogła strasznie tak pobłądzić?

Feliks.

Więc co zacz był człowiek owy?

Laura.

Daruj — tego już nie powiem.

Marcela (n. s.).

Co za kręt labiryntowy!

Feliks.

A to czemu?

Laura.

— Czemu? bowiem
Sama nie wiem, co on zacz.

Feliks.

Któż go tam skrył i dlaczego?

Laura.

Nie mogę ci rzec i tego.

Feliks.

W czem więc twe uniewinnienie?

Laura.

W niewiedzy.

Feliks.

— Lube stworzenie!
Nie wiedziéć — ma być wymówką,
Zbrodnią ma być jedno słówko
Na mój spokój; w cóż mam wierzyć:
W to, co wiem, czy czego nie wiem?
Lauro, bronić się daremnie.

Laura.

Feliksie, nie zmuszaj-że mnie.
Uniewinnić się jest rada,
Lecz jéj użyć nie wypada.

Feliks.

Drugi raz już to powtarzasz.
Lub żałujesz, lub obrażasz.
I niechaj mię po raz trzeci
Ten sam wyraz nie doleci.
Zaspokojenie bezzwłoczne
Mam tu miéć.

Marcela (n. s.).

— Cóż teraz pocznę?

Już wyzna; — ma taką minę —
Boć musi; a ja, ja zginę.

Feliks.

Życiem przypłacę lub zdrowiem
Taką niepewność.

Laura.

— Już powiem...

Marcela (n. s.).

Nie, nie powiesz, bo przeszkodzę
Wyznaniu, choćby w pół-drodze.
Szaleństwem tu się wykręcę.
Amor, wiedź-że mię za ręce,
Bo widzisz, żem zbyt zuchwała.

(Wychodzi zasłonięta, grożąc Feliksowi; ten chce za nią biedz, Laura go wstrzymuje).
Laura.

Tyłem tylko wiedzieć chciała.

Feliks.

Co to, co to za kobieta?

Laura.

Aha, to nasze sekreta!

Feliks.

Puść mię, Lauro, bo zrozpaczę.
Niech zatrzymam, niech obaczę.

Laura.

Wiem, dlaczego chcesz dogonić:
By zaklinać się i bronić
Przysięgając swojéj pani,
Że to mnie porzucasz dla niéj.
Nie, nie złudzisz mię nanowo.

Feliks.

Lauro moja, ma królowo,
Niech ujrzę piekło bezedna,
Jeśli wiem, co to za jedna.

Laura.

Nie wiesz, nich cię to nie zgryza
Ja ci powiem, kto to: Niza.

Feliks.

Nie Niza i nie wiem wcale,
Skąd wejść mogła tak zuchwale.

Laura.

Nie wiedzieć ma być wymówką
Wiedzieć ma się równać zbrodni?

Czemu zaufać wygodniéj:
Czy téj wiedzy, czy niewiedzy?
Bądź zdrów.

Feliks.

Jeśli w tym momencie
Nie wierzysz w moje zaklęcie,
Cierp, że ci się odwzajemnię.
Czemże moje pewność złamiesz?

Laura.

Ja mówię prawdę, ty kłamiesz.
Ja wiem, kto jestem.

Feliks.

— Ja niemniej.
Widzę u ciebie mężczyznę!,.

Laura.

Widzę u ciebie kobietę.

Feliks.

Nie wiem, kto ona.

Laura.

— Ja niemniéj.

Feliks.

Wiesz, Lauro; wszakże przed chwilką
Miałaś wyznać — już co tylko.

Laura.

Lecz odejdę bez wyznania,
Bo głupi, kto tak przewrotnym
Ludziom pokorą się kłania.

Feliks.

Zważ, Lauro.

Laura.

— Puść mię, Feliksie.

Feliks.

Idź; jest głupstwem niepowrotnem
Prosić tak, kiedy się kocha.

Laura.

Odejdź, bo jest prośba płocha
Wymówkami nużyć głowę,
Widząc coraz zdrady nowe.

Feliks.

Ja-m się uniewinnił wszakże.

Laura.

Jeśli tak twierdzisz, ja także.

Feliks.

Kiedym tam widział mężczyznę?

Laura.

Gdym tu widziała kobietę?

Feliks.

Boże, gdy to kochać znaczy!

Laura.

Gdy tém miłość się tłomaczy!

Oboje.

Boże, grom na miłość wszelką[9].
Amen, amen.






DZIEŃ TRZECI.



SCENA I.
(Marcela i Sylwia).
Sylwia.

Sztuczka — pani — była śmiała.

Marcela.

Ha, cóż! widząc, żem zgubiona,
Bo już Laura wyznać miała,
Kto był u niéj, — przelękniona,
Że się wyda sprawa cała,
Chciałam oszczędzić relacyi
Wybrykiem istnéj warjacyi,
Wiedząc, iż to prawda szczera,
Że fortuna śmiałych wspiera.

Sylwia.

To słuszna.

Marcela.

— Jeszcze z téj racyi
Mogłam wyjść w tak wielkiéj bucie,
Że Lisardo na ulicy
Stał czekając na wyklucie
Losu swéj awanturnicy
Siedzącéj tam na pokucie,
A ja wiedząc, że jest prawy
Rycerz, byłam bez obawy,
Bowiem w razie ostatecznym
Obowiązkiem mu koniecznym
Było bronić mojéj sprawy.

Wypadło nad spodziewanie
Wszystko to, co miałam w planie.
Przeszłam gładko jak po lodzie
Pozostawiwszy w przechodzie
Takie straszne zamieszanie,
Że mi Lisardo nie zdradził,
Kto go do Laury sprowadził,
Ani mię Feliks nie schwytał,
Ani się sprawy dopytał.
Tak horyzont się wygładził.

Sylwia.

Żeśmy dotąd całe — zgoda —
Lecz gdy dojdzie sprawek onych,
Otóż nam będzie nagroda!

Marcela.

Jakaż może wypaść szkoda
Z niebezpieczeństw już minionych?
I owszem; ta sztuczka świéża
Tak we mnie odwagę wzwyża,
Kiedy nam poszło tak gracko,
Że dumam nad nową schadzką
Z Lisardem.

Sylwia.

— Pst, ktoś się zbliża.




SCENA II.
(Przez tajne drzwi wchodzi don Feliks).
Feliks.

Marcelo!

Marcela.

— Jakaż nowina
Wiedzie pana brata w gości?

Feliks.

Od skargi się rozpoczyna,
A puka do roztropności
Twojéj; — a oto przyczyna:
Wczoraj, kiedy się ściemniło,
Gdyś wyszła z domu Fabiusza,

Wszedłem widzieć się z mą miłą
Laurą i tam — mrze mi dusza —
Ujrzałem...

Marcela.

— Cóż? Cóż tam było?

Feliks.

Mężczyzna.

Marcela.

— Ach!

Feliks.

— Nie inaczéj.
Laura dziś mi się tłomaczy,
Wtém jakaś — zważ kłopot nowy —
Dama wychodzi z alkowy.

Marcela.

A! słuszny powód rozpaczy.

Feliks.

Lisardo coś wie, lecz czuje,
Że nadużył zaufania
I domowi czci ujmuje,
Więc rzec cośkolwiek się wzbrania.
Tłomacząc, że nie pojmuje,
Skąd weszła. Niech co chce będzie,
Gdy się każdy wyznać wzdraga,
Laura w zazdrosnym zapędzie
Teraz mię szyderstwem smaga,
W rozpustników stawia rzędzie.
Ja, by z gniewu jéj zaszydzić,
Niby nie dbam o te sprawy.
Nie chcę słyszeć, nie chcę widziéć;
Ale — tu się muszę wstydzić —
Jestem przecież tak ciekawy,
Co robi o każdéj porze,
Że tu plan ci mój wyłożę.

Marcela.

Mogęż twoją być wspólniczką?

Feliks.

Udać ci trzeba, siostrzyczko,
Że po pewnym ze mną sporze
Tak ci pobyt ta dolega,
Że dla gniewu i dla sromu
Mieszkać chciałabyś w jéj domu,
Tak będę miał u niéj szpiega,

Co mi wyda pokryjomu, —
Bo już z męki oszaleję —
Co się codzień u niéj dzieje,
Kto ów człowiek jest nieznany.
A tak poinformowany,
Będę wiedział, skąd wiatr wieje.

Marcela.

Mam swe ale — lecz wybornie!
Zaraz do niéj się sprowadzę.

Feliks.

Nie dziś jeszcze; bo przekornie,
By dowieść, w jak małéj wadze
Mię ma, wesoła pozornie
Wyszła w téj przybranéj roli
Nad stawy do Hontigoli.

Marcela.

A więc pójdę jutro z rana.

Feliks.

Życie mi wracasz, kochana,
W mojéj serdecznéj niedoli.

(Wychodzi).
Marcela.

Trzebaż milszego wezwania,
Gdy tą samą chęcią dyszę
Nowe marząc zawikłania?...

(Do Sylwii)

Ale wyjdźno; kroki słyszę.
Któż tam wchodzi bez pukania?

Sylwia.

Pani Laura z Celią wchodzi.




SCENA III.
(Laura z Celią w płaszczykach i kapeluszach).
Marcela.

Laura mi samotność słodzi?

Laura.

Nie strasz się, Marcelko miła,
Coś mi tyle zawiniła.

Marcela.

Nie przeczę, bo się nie godzi.

Laura.

Tak jak ty — najmilsza — wczora
Wyzyskałaś me poddanie,
Dzisiaj twe wyzyskać pora.

Celia.

Stąd się uczcie, moje panie:
Za jedne łaskę — półtora.

Laura.

Człowieka, co mi tak wielką
Sprowadził w dom wczoraj burzę,
Don Feliks widział, Marcelko.

Marcela.

Jezu mój!

Laura.

— Już nie powtórzę,
Jak się to wszystko zebrało,
Bo nieszczęściu wystarczało,
By niem było, aby zaraz
Przywiodło na mnie ambaras.
Przyszłam w chęci wyrównania
Sporu do jego mieszkania,
Nie zważając — ja dziecinna —
Na szacunek, jakim winna
Swéj godności; gdym tam weszła,
Rozpoczęłam od wymówek,
Tak jednak, by w téj potrzebie
Nie narazić mnie ni ciebie.
Wtem śród wzajemnych przemówek
Jakaś kobieta z alkowy
Wybiegła: Niza z pewnością.

Marcela.

Tak, tak, Niza niezawodnie.

Laura.

Płacę więc zazdrość zazdrością.

Marcela.

Ha, patrzcież — i takie zbrodnie
Uchodzą! — Cóż Feliks na to?

Laura.

Rzucił się, chciał ją dogonić;
Nie dałam; — zaczął się bronić,
Aż w końcu wynikło z tego,

Że znać nie chce méj obrony,
Ani ja chcę słuchać jego.
By dowieść na podrażnienie,
Że gniew jego lekko cenię,
(Ach ileż kosztuje duszy
Kłamać uciechą katuszy!)
Nad hontigolskie jezioro
Wyjechałam w szczebliotliwéj
Dziewcząt rzeszy; lecz te niwy
I ta woda zbladły, skoro
Obaczyły, że mi mroczy
Taki smutek tęskne oczy.
I już ni widok królowej, —
Która niech nam w czas majowy
Żyje, by dojrzały z kwiatu
Francyi w Kastylii owoce, —
Jak jéj zieloną karocę
W słonecznego majestatu
Blaskach przywiodła Aurora
Nad kwietne brzegi jeziora;
Ni widok téj dumnéj wody
Co udaje Oceanu
Nurt, gdy w szumne korowody
Buja w kształt złotego łanu,
Co go zlekka wiatr uderza,
I widząc kto ku niéj zmierza,
Odmienia się w srebrne piany,
Odmienia się w kryształ szklany;
Ani potem widok łodzi,
Wozu mórz, bo się ją wodzi
Jak rumaki, by nie zniosły
Cugiem — dwoistemi wiosły,
Jak się poddańczo schylała,
By po rzuconym pomoście
Przeszli na nią świetni goście
Za tą, co jak słońce pała
W spłomienionéj kształcie róży,
Któréj sama Zorza[10] służy;
Ani orszak dam bogaty,
Co jak zaplecione kwiaty

Naokół róży, lub w lesie,
O których wieść stara niesie,
Rękoma pozaplatany,
Kroczy hufiec Dyany;
Ni widok, że tak wspaniale
Szła łódź owa po krysztale,
Po fali rozkołysanej,
Że gdy podeszła do wyspy
I do kwiatowéj altany,
To na tę kwiatami ludną
Łódź patrząc już było trudno
Rozpoznać z drugiego brzegu,
Gdzie jest łódź, a gdzie altana;
Gdy obie w te kwiaty zbrojne
Jak dwie bojowe armaty
Wydały sobie tam wojnę
Jaśniejące i swywolne —
Cieszyć mię nie były zdolne.
Bo cała ta pompa złota
I te szumiące kryształy
I owa kwiatów ochota,
I te zefiry, co wiały,
I owe liście grające,
I to pośród kwiatów słońce,
I ten ptaków szczebiot głośny,
Smutne się zdały zazdrośnéj
O Feliksa; patrz, czy mało
Smuci się, kogo to wszystko
Rozesmucić nie zdołało!
On tłómaczeń już ode mnie
Nie usłyszy, boć nikczemnie
Cieszyć go w mojéj żałości
Jeszcze widokiem zazdrości.
Zakończę sprawę doraźniéj
Używając tu przyjaźni
Twojéj i jeśli ma Nizę
U siebie, orzech rozgryzę
I dopatrzę wreszcie jądra
Twoją łaskawą pomocą
Ukryta, gdzie się osłania
Wchód do twojego mieszkania.
Zapytasz, jak mogę nocą
Nie strzedz penatów rodzica,

Uganiając jak wietrznica?
Ojciec mój dzisiaj wyjedzie
W okolicę, gdzie go wiedzie
Konieczność jakiejś afery,
Nie wróci, aż za dni cztery.
Przez ten czas, moja dziewczyno,
Stanę u ciebie gościną;
A że mi będziesz gościnna,
Tuszę, boś mi już coś winna,
Boś rozsądna, luba, grzeczna,
Przyjaciółko ma serdeczna!

Marcela.

Odmówić nie w mojéj mocy,
Gdy mię już twa dobroć pęta,
Kiedy bierzesz do pomocy,
Moje własne argumenta.
Jedna tylko jest przeszkoda:
Własna chęć środek ci poda
Usunąć go. Masz otwarty
Mój dom — co mówię! twój własny.

Laura.

Cóż jest tym twoim szkopułem?

Marcela.

Mój brat równie w sercu czułem
Tak jest zazdrością rozżarty,
(Co tam — niech go złość kolebie,
Pierwsza nam miłość od siebie) —
Że prosił, abym udała,
Iż wskutek pewnego swaru,
Chcę go zbyć mego ciężaru.
I ażebym zamieszkała
U ciebie, służąc mu szpiegiem.
Więc gdy chcesz u mnie noclegiem
Stanąć, jakże dom zostawię?

Laura.

Już znajdę radę w téj sprawie.
Udaj zaraz dąsy swoje
I odejdź, własne pokoje
Oddawszy na moje plany.
Prędzéj będzie przekonany,
Że jest w domu sam, swobodnie.

Marcela.

Dobry sposób — niezawodnie,
Nie pomyśli ni przez chwilę...

Laura.

Jak zrobimy?

Marcela.

Słuchaj, tak:
Ty mi, Sylwio, daj mantylę
I powiedz mu, że do Laury
Pójdę dla owego sporu
Udanego dziś z wieczoru.

(n. s. do Sylwii).

Słuchaj, Sylwio, jedno słowo:
Pójdziesz zaraz do Lisarda:
Niech przyjdzie widzieć się ze mną
W jéj domu, gdy będzie ciemno.
Ty zostaniesz pokojową
Laury, a ty, Celio, moją,
Bo kiedy tak rzeczy stoją
Personał z domem się zmienia.

Laura.

Czy to zaraz?

Marcela.

Bezwątpienia.
Bowiem po decyzyi świeżéj
Te rzeczy idą najchyżej.

Laura.

Marcelo, gdy pod straż bierzesz
Mój dom, czci mojéj w nim strzeżesz.

Marcela.

A ty w moim strzeżesz mojéj.
Niechaj się żadna nie boi.
Ciekawam, jak też wypadnie
Nasz żart.

Celia.

O, to zgadnąć snadnie:
W awanturę się odmieni,
Co nas zgubi lub pożeni.

(Celia z Marcelą, Laura z Sylwią rozchodzą się).



SCENA IV.
(Lisardo i Harbuz).
Lisardo.

Cóż to za papier?

Harbuz.

A cóżby?
Papier — ot — papieru listek,
Jeno zapisany wszystek.
To rachunek z mojéj służby.

Lisardo.

Cóż to znowu, cóż to znaczy?

Harbuz.

Ot, czy mówić potrzebuję?
Za służbę panu dziękuję.

Lisardo.

Chcesz więc odejść?

Harbuz.

Nie inaczéj.
A czemu?... Jezu mój złoty!
Bom sekretami karmiony,
A pan...

Lisardo.

Co?

Harbuz.

Otumaniony.

Lisardo.

Ach, nie wiesz... moje kłopoty!

Harbuz.

Czyż nie winien jak na tuza,
Chociaż ma i swoje kwasy
I sekreta i niewczasy,
Pan rachować na Harbuza?
Pomyśl, czy mi to przyjemnie —
Boć i ja o godność dbam, —
Że tak chodzisz, jeździsz sam,
Zawsze sam, zawsze beze mnie,
Jakąś tajną, krętą drogą,
Że jesteśmy, miły panie,
Niby miłość i śniadanie.
Zakwefiona dama wpada

Do cię — Harbuz, precz uciekaj.
Gdy ty do niéj — w bramie czekaj,
Bo iść z panem nie wypada.
Tak wiecznie masz na mnie fukać?
Niedola na moje mać!
I to ma się służbą zwać?
Idę indziéj szczęścia szukać
I bardziéj ludzkiego pana,
Bo — niech mię tu grom położy —
Nigdzie miéć nie mogę gorzéj.
Znajdę choćby luterana,
Choć chudego palestranta,
Choć jakiego chudeusza,
Co nic nie ma prócz gieniusza,
Liczykrupę albo franta,
Poetę, co pcha swój wózek
Z komedyami ciasną dróżką;
Będzie panem tam i służką
W własnéj osobie Harbuzek.
Znajdzie się synek mamaszy
Lub szczebiotliwy papinka,
Albo miękliwy malinka,
Choć ten mię najbardziéj straszy —

Lisardo.

Wszystko to, co mi się zdarza,
Tak ci, Harbuzie, nie nowe,
Że nie przeszło mi przez głowę
Powtarzać; — któż na to zważa?
Wszak byłeś świadkiem intrydze:
Naprzód tak pełną obcesu
Na drodze do Aranjuesu,
Potém ją w jéj domu widzę,
Tam kłopotu mię nabawia
Ta przedziwna awantura
Tak podobna do tej, która
Don Feliksa w zazdrość wprawia.
Dzisiejszego do mnie ranka
Sama wpada, zostać prosi,
Mnie samego złość unosi.
Myślę: Feliksa kochanka?...
Schodzi nie wiem skąd — jak z chmury,
Jak przypadła, tak ucieka,
A, toć rozdrażnią człowieka

Takie cudaczne figury.
W głowie mi się robi pustka
Z dociekań; i cóż ci mam
Rzec nad to, coś widział sam?

Harbuz.

Patentowana oszustka,

Lisardo.

O tyle, że jéj nie szkodzi,
Że poglądam jak na cuda
Myśląc: prawda-li, czy złuda,
I że nas tak za nos wodzi,
A my się jéj damy rządzić.
Bo gdy za damę ją miałem
Feliksową, to wiedziałem
Przynajmniej, co o tem sądzić.
Lecz gdy tamta między nami
Zjawiła się i człowieczy
Chyba rozum nie zaprzeczy,
Że nie są sobowtórami,
Na wszystko się teraz ważę,
By zdjąć maskę méj kobietce,
Już i cześć jéj ważę letce,
Gdy Feliksa nie obrażę.

Harbuz.

Hm, hm, ja prawdę wywlekam
Z kłębka.

Lisardo.

Wiesz, kto jest? No, powiedz?

Harbuz.

Niech mi duszę porwie łowiec
Piekielny...

Lisardo.

Mów, niech nie czekam.

Harbuz.

Czyli nie jest intrygantka,
Czyli nie jest szpieg i plotka,
Czy nie jest fałszywa kotka
I czy nie jest z cicha frantka?
Wątpliwości niéma cienia,
Że jest — na wszystko przysięgę,
Lub miej mię pan za ciemięgę, —
Że jest...

Lisardo.

Dokończ-że,

Harbuz.

Dueńa.

Lisardo.

Głowa wiatrem nadymana.




SCENA V.
(Wchodzi Sylwia).
Sylwia.

Seńor, proszę was na słowo.

Harbuz.

A ty skąd tu, białagłowo?

Lisardo.

Cóż powiesz, moja kochana?

Sylwia.

Pewna dama, któréj oczy
I któréj znacie mieszkanie,
Prosi was na posłuchanie
Dzisiaj wieczór, gdy się zmroczy.

(Wychodzi).
Harbuz.

Hej ty kryjnosku z kryjnosków
Czekaj! (Chce biedz).

Lisardo.

Stój, gdzie wiatr cię pędzi?

Harbuz.

Puść mię pan, bo ręka swędzi
Wyciągnąć z niéj parę wniosków
O tamtéj drugiéj wietrznicy.

Lisardo.

Język ci się w wiatrak zmienia,

Harbuz.

Niech-no przyjdzie tu, Dueńa
Zaszczepiona na łotrzycy!

Lisardo.

Słuchaj; na zachodnim końcu
Horyzontu blady pas
Światła niknie; że już czas

Odejść, noc powiada słońcu.
Ja pełen lubéj nadziei
Śpieszę się; przynieś mi tarczę[11]
I postój.

Harbuz.

Ha! już nie starczę
Cierpliwością; niech z Judei
Żyd czeka. Gdzie tak zelżywie
Zamknięto pana jak żaka,
Gdzie ojciec nie bez kułaka
A gach drugi w perspektywie,
Sam nie pójdziesz,

Lisardo.

Pójdę sam.




SCENA VI.
(Wchodzi don Feliks).
Feliks.

Dokąd-że i o tym czasie?

Lisardo.

A mój drogi, co tu gra się. —
Nie wiem, co już myśléć mam —
Za czarodziejstwo w Ocańa!...
Czy masz parę chwil do zbytu?

Feliks.

Ach, mam; od zmierzchu do świtu.

Lisardo.

Tak?

Feliks.

Ogień, co mię pochłania,
Nim buchnie bardziéj zażarcie,
Ułożył się i przyczaił.

Lisardo.

Nic ci więc nie będę taił
I wszystko wyznam otwarcie.
Bo jeślim się dotąd wzdragał

Zwierzyć ci me podejrzenia,
To przeto, że zatajenia
Własny honor twój wymagał.
Lecz skoro rzecz inny bierze
Obrót, a ty jesteś, który
Jesteś, mojéj awantury
Cały sekret ci powierzę.
Pójdź-że, gdzie cię zrobię świadkiem
Najdziwniejszego zdarzenia.
Pośpieszajmy bez stracenia
Czasu...

Feliks.

Takim jesteś rzadkim
Lekarzem, że śmierć rozbroisz,
Frasunki spędzasz w minucie,
Gdy tak miłosne otrucie
Miłosną dryakwią goisz.

Harbuz.

A ja co?

Lisardo.

Domu pilnować!

Harbuz.

Bądź zdrów, Harbuz, z twoją weną!
Zostawać i czekać jeno
I gębę sobie skneblować!
Na cóż ja się godził jadać
Chleb lokajski i tak biedzić?
Ot, by słuchać, żeby wiedziéć,
Ot, by wiedzieć, żeby gadać,
A tak mię w psim stawia rzędzie
I téj mi pociechy skąpi.
Nie — odtąd pan już nie stąpi
Sam; z Harbuzem tak nie będzie.
Obrażą się i lokaje
Podobnem niezaufaniem.
Ot, i teraz pójdę za nim,
Przebiorę się i przyczaję,
Żeby nie przydybał czasem.
Jeśli nie da wyjść na zwiady,
Słuchać, węszyć, dawać rady,
Od czegóż jestem fagasem?




SCENA VII.
(Noc. Pole. Głosy za sceną. Wchodzi utykając Fabiusz, za nim Lelio).
Lelio.

Niech się pan pokrzepi chwilę,
Będziem wnet w Ocańa przecie.

Fabiusz.

Co za ból! Nigdy tak w świecie
Nie cierpiałem. Choć się silę,
Nie wytrzymam; z konia oto
Zsiadłem, może ból rozchodzę
I ulżę zwichniętéj nodze,
Idąc ten kawał piechotą.

Lelio.

To szczęsne zrządzenie boże,
Że nam klacz tu niedaleko
Padła; tak pan pod opieką
Moją dojść do domu może,
Gdzie się pan już wy wczasuje,
Poturbowany tak srodze
Upadkiem.

Fabiusz.

Tu w prawéj nodze
Ból nie do zniesienia czuję.
Przytłoczył ją, kiedym padał,
Koń swym ciężarem widocznie.

Lelio.

Niech pan siądzie i odpocznie.

Fabiusz.

Nie, lepiej, abym nie siadał,
Bo tak noga nie zachłodnie.

Lelio.

Tak jest, dobrze pan powiada,
Lecz zważ pan, że noc zapada,
A my się snujemy żmudnie,
Podczas, gdy ciemności rosną,
Więc choć iść piechotą lepiej,
Bo się pan wzmocni i skrzepi;
Wróciwszy, gdy wszyscy posną,
Trudno będzie porą nocną
Chorą nogę poratować.

Fabiusz.

Idź-że więc konia przyprowadź
I ściągnij popręgi mocno —
I jedźmy; już dwa pagórki
Tylko, choć wyznam, mój drogi,
Wolałbym nie zjeżdżać z drogi,
Żeby nie przestraszać córki,
Przybywszy tak niespodzianie.
Tak mię bardzo kocha bowiem,
Że może przypłacić zdrowiem,
Gdy mię ujrzy w takim stanie.

Lelio.

Ani wątpię, że boleśnie
To poczuje.

Fabiusz.

Moja duszka!
Pewno ją zerwiemy z łóżka!
Bo iść spać musiała wcześnie.

Lelio.

Z pewnością.

Fabiusz.

Jak mię to boli,
Ze przestraszę ją i wzruszę!
Lecz czuję — powrócić muszę,
Ot co: podjedziem powoli,
Zachowując się najciszéj,
By nie budzić, i do bramy
Pryncypalnéj zapukamy.
Być może, że nie usłyszy,
Bo daleko jéj sypialnia!

Lelio.

Nie wątpię, że się seńora
Rozrzewni. Lecz śpieszmy — pora!
Na Boga, niech pan nie zwalnia.

Fabiusz.

Nie dziw się méj troskliwości,
Jestem, choć to wiek nie rany,
Tak w jéj cnocie zakochany,
Jak są młodzi w jéj piękności.




SCENA VIII.
(Ulica. Lisardo i don Feliks)
Feliks.

Zabawna, bardzo zabawna
Twoja awantura sławna.

Lisardo.

Opuszczam szczegółów mnóstwo,
Opisując moje bóstwo,
Bowiem boję cię się znużyć.
Już czas musi ci się dłużyć.
Odejdź; — mój zamysł waryacki.

Feliks.

Rzec mi, że idziesz na schadzkę,
Dodając, że z owéj schadzki
Grozi ci niebezpieczeństwo,
I kazać, bym poszedł sobie?...
Daremnie; tego nie zrobię,
Bo nie jestem z rzeszy owej,
Co to zbywa przyjaźń słowy.
Ja daję dłoni pierwszeństwo
Przed językiem. Luby druhu,
Pośpiesz-że utonąć w puchu
I miłości i zachwytu, —
Ja tu czekam aż do świtu.

Lisardo.

Tak mi rozbroiłeś duszę,
Że opierać się nie kuszę.




SCENA IX.
(Wchodzi Harbuz, podsłuchując).
Harbuz.

Gdybym tak, co mówią, wiedział,
Jak wiem, że idą, wiedziałbym,
I co mówią i gdzie idą.
Lecz się mogę spotkać z biédą...

Lisardo.

Co to?

Feliks.

Jeśli mię nie mami
Słuch, ktoś się czai za nami.

Lisardo.

Dajno mu powąchać swojéj
Szpady.

Feliks.

Kto idzie?

Harbuz.

Już nikt,
Bo nie idzie ten, co stoi.

Feliks.

Kto jesteś?

Harbuz.

Człowiek uczciwy.

Lisardo.

A więc przechodź, pókiś żywy.

Harbuz.

Jestem nieprzechodni, panie.

Lisardo.

Szpadą przejdę cię, kapcanie.

Feliks.

Zabij.

Harbuz.

Aj, Jezus, Maryja,
Niech pan, niech pan nie zabija.
Harbuz jestem; znasz Harbuza?

Lisardo.

Chciałeś się nabawić guza?
Co tu robisz, czego chcesz?

Harbuz.

Widzieć, gdzie się pan wałęsa.

Lisardo.

Bierz za to.

(Bije go).
Feliks.

I bierz, i bierz (bije).

Lisardo.

Daj pokój, nie tłucz mu mięsa,
Niedaleko tu na skręcie
Ów dom, którego szukamy.

Feliks.

Więc tu jest mieszkanie damy,
Co czeka na twe przyjęcie?

Lisardo.

Tak jest.

Feliks.

Przystojna powiadasz?

Lisardo.

Jak anioł.

Feliks.

I z ojcem mieszka?

Lisardo.

Tak.

Feliks.

Mów! Ciekawość mię pali,
Tu cię zamknięto w téj sali?
I z nią to rozmawiałeś,
Gdy schroniła się przede mną?

Lisardo.

Z nią.

Feliks.

Zważ, może źle dojrzałeś.
Czy to ta sama ulica?
Noc mamy niezwykle ciemną,
Bo ani skrawka księżyca.
Przypatrz się: Domy te same?

Lisardo.

Ależ tak. Ot, okiennica.
Tutaj znak mam dać, tę bramę
Mi otworzą.

Harbuz (n. s.).

Zapamiętam.

Feliks.

To okno — ta brama. — Nieba!
Łaski; gniewu nie opętam,
Lauro, tegoż było trzeba!
O ty po dwakroć fałszywa!

Lisardo.

Cofnij się, znaku czekają,
Po którym mię poznać mają.

Feliks.

Powiedziałeś jednakowo —

(n. s.)  Krzep się biedna moja głowo! —
Ze dama, pod któréj bramą
Stoim teraz, jest tą samą,
Co się skryła za firankę,
Gdym przyjmował mą kochankę,

Lisardo.

Toż tak.

Feliks.

I że tamta druga...




SCENA X.
(Celia pokazuje się u okna).
Harbuz.

Aha!

Lisardo.

Cicho, to jéj sługa.

Celia.

Czy to don Lisardo?

Lisardo.

Tak.

Feliks.

To Celia.

Celia.

Dam panu znak,
Czekaj pan, gdy drzwi otworzę.

Lisardo.

To służąca mi powiada,
Że bramę otworzyć schodzi.

Feliks.

Wprzód powiedz koniecznie (n. s.) — Boże! —

Lisardo.

Nie rozumiem, o co chodzi.

Feliks.

Czy...

Lisardo.

Bądź zdrów, już na mnie czeka.

Feliks.

Ta dama...

Celia.

Niech pan nie zwleka.

Lisardo.

Pomówimy, skoro wrócę.

(Wchodzi do domu, don Feliks chce wejść za nim, Celia zamyka drzwi).
Feliks.

Drzwi przed nosem mi zatrzasła.

Harbuz.

Nie szkodzi; czy to pan z masła?
Drzwi drewniane lecz okute,
Więc i czci to nie powala.
Żelazo honor ocala.

Feliks.

Co się w mojéj głowie dzieje!
Myśl się mąci — oszaleję.
Skąd u Laury niespodzianie
Tamta druga ma mieszkanie,
Co przeszła tak rezolutnie
Podżegając nasze kłótnie?
Więc nie Laura być powinna.
Lecz jakże? tu mieszka inna?
Czemum nie prosił Marceli,
By dziś była przyszła jeszcze.
Jużbyśmy zaraz wiedzieli,
O czem wspomnieć biorą dreszcze.
Ot, wstydu tylko przymnażam,
Gdy tak stoję, tak rozważam.
Zazdrości! ha, nie dociekaj,
Nie wahaj się i nie zwlekaj,
Idź rozstrzygnij losy moje.
Laura jest — albo nie Laura.
Jeśli nie ona, cóż stracę,
Jeżeli się uspokoję,
Cóż stracę, jeśli to ona?
Życiem i duszą przypłacę,
Gdy już uciekły mi z łona?
Uderzę i drzwi rozwalę.
Nie, nie, — to nazbyt zuchwale;
Lisardowi słowo dałem
Przyjaźni. Lecz co po całym
Szacunku i zaufaniu,

Co po słowa szanowaniu?
W zazdrości wszystko się kończy.
Niema honoru, przyjaźni,
Milknie cześć i milknie serce.

(Uderza w drzwi, z drugiéj strony słychać podobne uderzenia).
Harbuz.

Aj, panie!

Feliks.

Precz, bo uśmiercę.

Harbuz.

Nie zabijaj, jeśli łaska.

Feliks.

Z drugiéj strony ktoś w drzwi trzaska.

Harbuz.

Co się dzieje! Koniec świata,
Tamten drugi też kołata.
Cóż dziwnego — ależ wali —
Skoro oba zwaryowali.




SCENA XI i XII.
(Fabiusz za sceną).
Fabiusz.

Otwórz, Celio, otwórz, Lauro.

(Celia za sceną).
Celia.

O mój Boże, pan powraca.

Feliks.

To Fabiusz.

(Słychać szczęk broni).
Fabiusz. (za s.).

Takiegoż sromu
Doczekałem w własnym domu?

Harbuz.

Ha! Już go tam szpadą maca.

Feliks.

Drzwi przeklęte strzaskam.

Harbuz.

Amen.




SCENA XIII.
(Wchodzi Lisardo, niosąc Marcelę na rękach).
Lisardo.

Niech cię, pani, nic nie straszy.
Ten, co tu pukał do bramy,
Pewny jest; bać się nie mamy
Czego.

Marcela.

Lisardo, opiece
Waszéj cała się polecę,
Oraz rycerskości waszéj.
W twym domu będę bezpieczna.

Lisardo.

Dobrze, lecz iść nam konieczna
Z przyjacielem mym, co czeka.

Marcela.

Z Feliksem?

Lisardo.

Tak.

Marcela.

Czekaj, proszę!...

Lisardo.

Boisz się tego człowieka?
Prędzej, prędzej, męki znoszę.
Feliks?

Feliks.

Kto tam?

Lisardo.

Me nieszczęście!

Feliks.

Cóż to? — Jak się niepokoję! —

Lisardo.

Zaledwośmy ja i pani
Znaleźli się sami dwoje,
Kiedy najniespodziewaniéj
Ojciec jéj wraca i pięście
Na drzwiach stępiwszy, drzwi łamie
I wypada na mnie z bronią,
Na szczęście światło zagasło
I ciemności nas osłonią.

Weź ją i unieś do domu;
Gonić was nie dam nikomu,
Zasłoniwszy swą osobą.
Harbuza zostawię z sobą.

Harbuz.

Harbuz z biedą się nie zwadzi.

Feliks.

Niech ją lepiéj odprowadzi,
A my tu zostańmy oba.

Lisardo.

Jakże tak damę zostawić?
Nie, nie; z praw rycerstwa przecie
Naprzód obrona kobiecie.
Więc jeśli ci się podoba,
Bądźże, Feliksie, tak grzeczny;
Składam ją — sądzę — w bezpiecznéj
Ręce?

Feliks.

Tak, racyą masz może.

(Do Lisarda)

Ha, nareszcie w mojéj mocy
Mam cię dziś, Lauro!

Marcela (n. s.).

— O Boże!

Feliks.

Ginę z gniewu.

Marcela (n. s.).

— Ginę z trwogi.

Feliks.

Choćbym się winien nie żalić
Twych łez, nie będę tak srogi.
Jestem szlachcic, — chcę ocalić.

Marcela (n. s.).

Gdzie nieszczęśliwsza nade mnie?

Feliks (n. s.).

Z kogo los szydzi jak ze mnie?

(Feliks z Marcelą wychodzą).



SCENA XIV.
(Wbiegają Fabiusz i Lelio ze światłem, oraz służba z bronią).
Fabiusz.

Choć starcowi brakło sił,
Siły jeszcze na skazanie
Hańby honorowi stanie.

Lisardo.

Wstrzymaj, panie, twe zapędy,
Bo mi nikt nie przejdzie tędy.

Fabiusz.

Ha, bezczelny! Szpadą sobie
Drogę przez twą pierś wyrobię.

Harbuz.

Masz, nieszczęśliwy Harbuzie,
Skończyłeś szpiegi na guzie.

Lisardo (n. s.).

Feliks pewno już daleko.
Nim poznają mię w téj hecy,
Lepiéj może podać plecy.
To nie podłość, lecz przezorność.

(Ucieka).
Fabiusz.

Zaczekaj, łotrze, zaczekaj.

Harbuz.

Jaka zdrada i potworność
Zostawić tak... O ja bieden!

Lelio.

Jeszcze tutaj został jeden.

Feliks.

Więc nie czekaj, Lelio; — zabij!

Harbuz.

Zatrzymaj się!

Fabiusz.

— Ktoś jest taki?

Harbuz.

Nie zabijajcie sieroty!
Jestem — niewczesny ciekawiec.

Fabiusz.

Rzuć szpadę! Ja was, łajdaki!...

Harbuz.

Ależ chętnie, panie złoty!

Kapelusz, pochwę i szablę.
Kapotę, ineksprymable.

Fabiusz.

Czy jesteś sługą nędznika,
Co się wdarł tutaj?

Harbuz.

— Tak, panie.
I z tego wdarcia wynika,
Że się mu pisze wcieranie.

Fabiusz.

Jak się zwie i skąd się bierze?

Harbuz.

Lisardo — i jak żołnierze
Wszyscy, jest obieżyświatem,
A don Feliksa kamratem.

Fabiusz.

By nie zacząć od najlichszych,
Nie zabijam cię.

Harbuz.

— I słusznie.

Fabiusz.

By tę napaść wytłómaczyć
I łotra w oczy obaczyć,
Do Feliksa idę prosto.
Jak kruchy honor i cnota
W domu, który ma dwa wrota!




SCENA XV i XVI.
(Dom Feliksa. Wchodzi don Feliks prowadząc Marcelę za rękę, przez drugie drzwi wchodzą Laura z Sylwią).
Feliks.

Hola! Świateł tutaj. Prędzéj!

(Kowalik za sceną).

Niosę, niosę. A niech zczeźnie,
Jak tu szukać światła we śnie?

Laura (n. s. do Sylwii).

Don Feliks z nią idzie; słyszę...
Skryjmy się słuchać w tę niszę.

Feliks.

Teraz, ha teraz, niegodna,

Wyczerpałaś chyba do dna
Mą cierpliwość.

Laura.

— Mówi do niej.

Feliks.

Nic cię teraz nie obroni.
Jesteś niewierna, okrutna,
Zdradna, kłamczyni wierutna,
Już mi chyba teraz w oczy
Nie powiesz, że mi się mroczy!

Marcela.

Ha, teraz widzę, już po mnie.

Laura (n. s.).

Tak, niezawodnie, to ona.
Co dziś przyszła zakwefiona.

Feliks.

W méj mocy rada nierada
Poznasz, jak się płaci zdrada.
Więc na to tyle cierpiałem,
I na to tyle kochałem
Z niehamowanym zapałem
Tę, co mi serce dziś kraje?

Laura (n. s.).

Czy nie słyszysz? Sam wyznaje,
Że ją kochał. Ha, tyranie!
Cierpliwości mi nie stanie.

(Chce biedz).
Sylwia.

Gdzie biegniesz?

Laura.

— Krew mi się ciska
Do serca. Chcę słuchać zblizka.

Feliks.

Światła!

Kowalik (za sceną).

— Idę, proszę pana.

Marcela.

Gdy je przyniesie, co pocznę?

Feliks.

Nie odpowiadasz mi? Prawda,

Cóż odpowiesz, o widoczne
Przeniewierstwo przekonana?

(Puszcza ją, Marcela ucieka, Laura wbiega między nich, Feliks chwyta ją za rękę).
Marcela.

Gdyby znaleść gdzie ukrycie,
Bo inaczéj stracę życie.

Feliks.

Nie uciekaj; dość mi zemsty.
Ha, jak mię ta myśl zachwyca,
Że wiesz, iż znam, żeś wietrznica.

Laura (n. s.).

Ciągle mię za tamte bierze.
Niechaj miarka się przebierze;
Nie mruknę, aż wniosą świecę
I obaczy tę wietrznicę.

Marcela.

A, wyjdę z tego zamętu.
Drzwi mego apartamentu
Tutaj: o asylum świete!

Sylwia.

Pani Laura?

Marcela.

— Nie, nie Laura.
To ty Sylwio?

Sylwia.

— Tak jest, pani.

Marcela.

Jestem wreszcie u przystani.
Zamknij te drzwi i uciekaj,
Prędzej, prędzéj chodź, nie czekaj.




SCENA XVII.
(Wchodzi drugiemi drzwiami Kowalik ze światłem).
Kowalik.

Niosę; ot co szybkość znaczy!

Feliks.

Postaw tu i stań przed drzwiami.

Laura.

Co powie, gdy mię obaczy?

Feliks.

Jestem, Lauro, chyba z ludzi
Sam jeden, co dla infamii
Takiéj ma dość cierpliwości.

Laura.

Cóż to znaczy? To mię złości!
Patrzy i ani się miesza!

Feliks.

Sam, co własną galantowi
W jéj domu kochankę łowi.
Mów, że cię krzywdzę, kochanie!

Laura.

Ha, jaki to wybieg szczytny!
Doprawdy, że jesteś sprytny,
Mój bardzo cnotliwy panie,
Bo widząc, że cię złapano,
Gdy mię za rękę trzymałeś,
Sądząc, że przemawiasz do tej,
Co tu była wczoraj rano,
Mnie się się teraz przypytałeś!

Feliks.

Ha, ha, tego tylko brakło,
Byś ratując cnotę zblakłą
Przedstawiała się niewinną
Twierdząc, żem rozmawiał z inną!

Laura.

A więc czemu się przerażasz,
Jeśli prawda?

Feliks.

— Znów powtarzasz?
Więc gdzie jest, gdzie jest ta druga?

Laura.

Jeżeli dom z dwiema wroty
Przyprowadza o kłopoty,
To trudniéj ustrzedz pokoje,
Które mają furtek dwoje.
Uciekła.

Feliks.

— Lauro, na Boga,
Idź, niech cię przede mną nie mam.
Oszaleję, nie wytrzymam,

Bo mi rozum się rozplecie.
Sam cię tu przywiodłem przecie.
Wszak wiesz... twój ojciec... na dworze,
U ciebie Lisardo... Boże!
Słów mi brak.

Laura.

— Otóż się mylisz...
Ja na dzisiejszą noc całą —
Już nie taję — powiem śmiało,
Wzięłam Marceli mieszkanie,
Chcąc wiedzieć, co się tu stanie.
Ona...

Feliks.

— Prawdaż to? Mam wielką
Chęć dowiedzieć się, — Marcelko!




SCENA XVIII.
(Wchodzą Marcela i Sylwia).
Marcela.

Czego bracie? — (n. s.) Udać muszę,
Bo inaczéj zgubię duszę.

Feliks.

Prawdaż to, siostrzyczko miła,
Żeś Laurę dziś gościła
W nocy u siebie?

Marcela.

— Ja Laurę?
Skądże? Prawda — jutro rano
Byłam iść zdecydowaną
Do niéj; ale ona u mnie?..!

Laura.

Jak mi kłamiesz nierozumnie!
Czym cię dzisiaj nie prosiła,
Byś mi skryć się pozwoliła
W twem mieszkaniu — ty wzajemnie...

Marcela.

Chyba chcesz żartować ze mnie.
Nie rozumiem, co powiadasz.

Feliks.

Widzisz, próżno się wykradasz

Wybiegami. Wszak Marcela
Z domu ruszyć się nie śniła,
I do ciebie nie chodziła.

Laura.

Cóż to? Nie poznaję ciebie!

Marcela. (do Laury).

Ha! Pierwsza miłość od siebie.

Laura.

Gdy mię twa czelność ośmiela,
Wyznam już wszystko. Marcela
U mnie...

(Zgiełk za sceną).
Sylwia.

— Pukają do bramy.




SCENA XIX i XX.
(Lisardo za zceną).
Lisardo.

Otwórzcie mi, don Feliksie.

Feliks.

A, teraz prawdę poznamy,
Bo twój galan, Lauro, wraca.

Laura.

Lepiéj tak; mękę mą skraca.

Marcela.

Tak, tak; prawdę się wyśledzi.

(N. s.)

Ach kto Lisarda uprzedzi
O mojéj strasznéj obawie?

(Wchodzi Lisardo).
Lisardo.

Feliksie, późno się jawię,
Broniłem, by cię nie gonił.
Gdzieżeś moję damę schronił?

Feliks.

Tutaj stoi; ale raczéj
Niż w twych rękach ją obaczę,
Niż doznam, że się oddała
Tobie, duszę wydrzyj z ciała.

Lisardo.

Nigdy dotąd nie sądziłem,
By szlachciców było znamię
Zawodzić tych niegodziwie,
Co się zdali na ich ramię.
Dama, którą ci zwierzyłem,
Gdzie jest, proszę?

Feliks.

Twoja dama,
Którą-m przywiódł? Toż ta sama.

Lisardo.

Nie.

Feliks.

Ha! Cóż to jest, mój panie?
Cierpliwości mi nie stanie.
Dosyć tego.

Marcela.

O, ja biedna!

Lisardo.

Jakaś się tu mimowiedna
Omyłka zdarzyć musiała.
Feliksie, tłómacz się jaśniej.

Laura (n. s.).

Plącze się tu coraz ciaśniej!
Trzeba rozpleść. Don Lisardo,
Czy to ta, o którą chodzi?

Lisardo.

Ta sama. Cóż cię przywodzi
Kazać jej, aby się kryła?

Laura (do Feliksa).

Przypatrz-że się, jak Marcela
Z domu ruszyć się nie śniła.

(Do Marceli).

Ha! pierwsza miłość od siebie.

Feliks.

Przekleństwo! téj szpady ostrze
Zada śmierć niegodnéj siostrze.

Marcela.

Lisardo, broń mię, bo zrani.

Lisardo.

Siostrą jego jesteś pani?

(Staje między niemi).
Feliks.

Ha! Pomszczę się i nad tobą.

Lisardo.

Wiesz, kto jestem i co znaczy
Szlachectwo; swoją osobą
Zasłaniam ją.

Feliks.

Nie inaczéj,
Wiesz, kto jestem, ja i w domu
Mym spojrzeć na nią nikomu,
Jak mężowi — nie pozwolę.

Lisardo.

Więc przyjmij mą szczerą wolę;
Chcę nim być.




SCENA XXI.
(Wchodzą Fabiusz, Harbuz i służba).
Fabiusz.

To jego dom.
Wejdźcie!

Feliks.

Ha! co to takiego?

Fabiusz.

To jest, don Feliksie, honor.

Harbuz.

Ładny taniec się rozpocznie:
Będzie gorąco i skocznie.

Fabiusz.

Gdzie jest pewien don Lisardo,
Wasz towarzysz?

Lisardo.

Tutaj stoję,
Nigdy twarzy się nie boję
Odkryć.

Harbuz.

Przepiękna zaleta!
Lecz nie lubi też kryć grzbieta.

Fabiusz.

O zdrajco!

Feliks (Stając między niemi).

Wstrzymajcie, panie,
Gniewu niepohamowanie.
Jeśli czujesz się skrzywdzony,
Do mnie żal twój obróć, proszę,
Bo ja winę tu ponoszę.
Laury zaś, jako méj żony,
Bronię.

Fabiusz.

Gdy Laurę za żonę
Chcesz wziąć, wszystko złagodzone.

Feliks.

Za tę łaskę składam dzięki.
Nie odrzucaj mojéj ręki,
Lauro; domy o dwu wrotach
W naszych miłosnych kłopotach,
Dziwnemi powikłaniami
Sprowadziły rozterk cały,
Toż o domu z dwiema drzwiami
Tu komedya się zamyka.


[Montpellier, w styczniu 1887 r.]







LEKARZ SWEGO HONORU.
(EL MÉDICO DE SU HONRA).
[napisano r. 1637.]


OSOBY:

Król Don Pedro.
Infant Don Henryk.
Don Gutierre Alfonso.
Don Arias.
Don Diego.
Kokin, lokaj.
Ludovico, cyrulik.
Dońa Mencia de Acuńa.
Dońa Leonora.
Ines, pokojówka.
Hiacynta, niewolnica.
Dwór.
Żołnierze.
Muzyka.
Służba.

Rzecz dzieje się w Sewilli i w okolicy.





DZIEŃ PIERWSZY.



SCENA I.
(Zgiełk polowania; wjeżdża na koniu Don Henryk i pada, za nim wbiegają Don Arias i Don Diego, nakoniec król Don Pedro).
Henryk.

Imię Chrysta, ratuj-że mię!

Arias.

Łaski Nieba!

Król.

Co się stało?

Arias.

Koń się spłoszył, pomknął strzałą
I runął z infantem na ziemię.

Król.

Jeśli ma murom Sewili
Takie wybijać pokłony,
Lepiéj mu było w te strony

Nie zachodzić, a siedzieć w Kastylji.
Henryku, bracie mój!

Diego.

Królu!...

Król.

Ocknął się?

Arias.

W jednéj minucie
Stracił puls, kolory, czucie.
Jaki nam cios!

Diego.

Ile bólu!

Król.

Śpiesz, don Ariasie, bezzwłocznie
Do téj kwinty niedalekiéj,
Gdzie nam należnéj opieki
Nie odmówią; infant spocznie
Po upadku, przyszedłszy do siebie.
Mnie zaś zaraz konia dawać:
Trudno mi tutaj zostawać
Dłużej, bo choć w téj potrzebie
Winienbym, aż się przesili
Stan ten, nad brata wezgłowiem
I nad tem szacownem zdrowiem
Czuwać, dziś chcę być w Sewili.
Tam pomyślnych wiadomości
Oczekuję.

(Odchodzi).
Arias.

Król surowy:
Tu oto dokument nowy
Hartu czyli nieczułości.
Kiedyż-bo tak brat rodzony
Nieludzko i niełaskawie
Odchodzi brata?...

Diego.

Szalony!
Zmilcz i zważ, że jeśli ściany
Mają uszy, las też żyje
I ma wzrok, my mamy szyje,
A katowi topór dany.

Arias.

Jeżeli wam się podoba,

Don Diego, mieszkańcom owym
O wypadku infantowym
Donieście. Nie, — raczéj oba
Nieśmy go, gdzie się ocuci.

Diego.

To najroztropniejsza rada.
Chciałbym rzec: Niech świat przepada,
Gdy mój pan do życia wróci.

(Wynoszą infanta).



SCENA II.
(Kwinta don Gutierra. Wchodzą dońa Mencia i Hiacynta niewolnica).
Mencia.

Z dworującéj ponad kwintą
Wieży wzrokiem za nim biegłam,
I choć twarzy nie spostrzegłam,
Czuję, że się, Hiacynto,
Stało nieszczęście. Rwał cwałem
Junacki rycerz po błoniu
Na tak rozhukanym koniu,
Że się na wietrze zbujałym
Zdał ptakiem; — a mówię ptakiem,
Bo mu pierze pióropuszu
Furkało na kapeluszu,
Niby skrzydła nad rumakiem.
A łąka z słońcem się na téj
Girlandzie o dank spierały,
Bo nieba blaski jéj dały,
A łąka dała jéj kwiaty,
Z taką ochotą zazdrosną
Bawiąc się z tym wiatru gońcem,
Że raz wydawał się słońcem,
A raz wydawał się wiosną.
Wtem koń gwałtowniéj podfrunął
I upadł; — ze skutkiem takim,
Że co przedtem było ptakiem,
Skoro ptak na ziemię runął,
Stało się różą; i w ślad
Zawichrzyło się na łące

Niebo, wiatr, ziemia i słońce,
Ptak i rumak, promień, kwiat.

Hiacynta.

Do pałacu wchodzi, pani...

Mencia.

Kto taki?

Hiacynta.

Gromada ludzi.

Mencia.

Jakiś we mnie strach się budzi..
Niosą go?... Ludzie nieznani.




SCENA III.
(Wchodzą don Arias i don Diego z infantem, którego sadzają w krześle).
Diego.

W domach z szlacheckiemi godły
Taki ma walor wysoki
Krew królewska, że w téj porze
Wprost do waszego nas kroki
Niezawahanych powiodły.

Mencia.

Ha! Co to spostrzegam? Boże!...

Diego.

Spójrz, pani. Infant don Henryk,
Króla Piotra brat dostojny,
Z koniem padł u waszéj bramy.
Tu bez zmysłów go dźwigamy.

Mencia.

Boże mój, wypadek jaki!

Arias.

W któréj mu pani komnacie
Chwilowy spoczynek dacie,
Nim odzyska dech i zbierze
Omdlałe siły. Lecz co to?
Seńora?...

Mencia.

Don Arias?...

Arias.

Wierzę,

Że mi sen po zmysłach pisze,
To co widzę i co słyszę.
Więc gdy lube marząc plany
Gorejący, zakochany
Infant zjeżdża do Sewili,
U twych wrót, w téj saméj chwili
Powitanie, — w stanie tym...
Sen że?...

Mencia.

Bogdaj było snem!

Arias.

Twa bytność tutaj co znaczy?

Mencia.

Cicho; dowiesz się; — a raczéj
Myśl odwróćmy na sposoby
Trzeźwienia czesnéj osoby
Infanta.

Arias.

Któżby przewidział
Tak niefortunne spotkanie!

Mencia.

Przebóg! Słowa o tem nie rzec.

Arias.

Czemu?

Mencia.

Czci méj salwowanie
W tem. — Do sąsiedniéj komnaty,
Gdzie damasceński kobierzec,
Na dywanie w złote kwiaty
Nieść go; zbyt to podłe łoże,
Lecz na téj skromnéj pościeli
Wypocznienie znaleść może.
— Nagotuj bielizny świeżéj,
Aromatów do kąpieli,
Hiacynto, jak należy
Dla tak zaszczytnéj usługi.

(Hiacynta wychodzi).
Arias.

Infanta twojéj opiece
Oddaję, pani; sam lecę
Na skrzydłach w don Diega ślady
Szukać leków, szukać rady.

(Wychodzą oba).
Mencia.

Odeszli. Zostałam sama.
Ha, któż w tak okropną próbę
Śmie honorowi na zgubę
Dozwolić, by się łzom brama
Ócz otwarła; kto śmie słowy
Rozbić wrota téj śniegowéj
Wieży, gdzie żar był zakuty,
Co dziś w popioły rozsuty
Jest ruiną i powiada:
Tu była miłość... Com rzekła?
Miłość... Echa dźwięk przepada...
Zwiał się. Znów jestem, czém byłam.
Nie! Niech tajemnicę wróci
Wiatr, co mi z wargi uciekła,
Bo choć rozwiana, stracona,
Mogłaby wyszeptać ona,
Czego ja nie domówiłam
I o czem myśleć się boję
Nawet, bo dziś z praw przykazu
Uczucie moje — nie moje;
Bo dziś w tę chwilę mozolną
Jeśli jeszcze czuć mi wolno,
To by chęć przytłumić lubą.
Dziś cnota stali się próbą,
Jak złoto w ogniowéj fali
I jako magnes na stali,
Dyament na dyamencie
I w ogniu ruda metali.
Tak mój honor w tym momencie
Hartuje się tém zdławieniem
Serca, gdzie tkwią wszystkie szały.
Jeszcze był niedoskonały!...
Łaski nieba!... Niech więc żyje
Milczeniem, co mnie zabije. —
Henryku! Seńor!

Henryk.

Kto woła?

Mencia.

Bogu dzięki!

Henryk.

Ha! Gdzie jestem?

Mencia.

Tu, gdzie znajdzie Miłość Wasza
Kogoś, co nad własne zdrowie
Szczęścia życzy jego głowie.

Henryk.

Wierzę w nie, póki anioła,
Co jest przy mnie, wiatr szelestem
Powietrznych skrzydeł nie spłasza.
Dłonie po oczach przesuwam
I myślę: We śnie-li prawię,
Czy-li to marzę na jawie,
Czy razem i śnię i czuwam.
Sza, bo fantazyą ostudzę
I kwiat czarodziejstwa zwarzę.
Jeśli to prawda, że marzę,
Niechaj się nigdy nie budzę,
A niechaj nigdy nie zasnę,
Jeśli jawą jest to jasne
Zjawienie; o niech z niem zwiążę
Duszę moję!...

Mencia.

Zamilcz, książę,
A dbaj o zdrowie i życie,
Które niech w wieków rozkwicie
Trwa feniksem własnéj chwały,
Co raz po raz zmartwychwstały
Ptakiem, płomieniem i żarem,
Stosem, urną i popiołem,
Rodzi się, żyje, trwa, kona
Ojciec i syn sobie społem.
— Czyj ten dom, wnet się dowiecie.

Henryk.

Nie chcę, bo czar się rozplecie.
Gdy żyję i patrzę w ciebie,
Dość szczęścia, bo jestem w niebie;
Dość szczęścia, bom dobył nieba,
Gdy prawdą jest, żem za grobem.
Chwały-ż jeszcze szukać trzeba,
Gdzie żyją anieli tacy?...
Toż i niecham próźnéj pracy
Dochodzić, jakim sposobem
Tu się wziąłem, czyje modły
Ciebie mi, piękna, przywiodły;

I nowem życiem rozkwitam,
Żyjąc tu, gdzie ty oddychasz.
Reszty nie słucham, nie pytam.

Mencia.

Czas te łaski rozczaruje
I te blaski porozprasza.
Teraz proszę, jak się czuje
Na zdrowiu Wysokość Wasza?

Henryk.

Nigdy się nie miałem lepiej.
Ból w nodze, gdy się ukrzepi,
Zniknie.

Mencia.

Ratunek cudowny:
Na upadek tak gwałtowny
Spokój wiele dopomoże.
Już właśnie, dostojny panie,
Przygotowano posłanie:
Ubogie darujcie łoże
I zbytnią niegodność domu
Zechciejcie usprawiedliwić.

Henryk.

Mencio, zaczynam się dziwić:
Przemawiasz, jak zamku pani.
Jest-żeś nią?

Mencia.

Nie jestem, książę.
Dom ten ma tego za pana,
Komu ja sama poddana.

Henryk.

Ha! Któż on?

Mencia.

Kawaler zacny,
Don Gutier Alfonso Solis,
Wasz sługa, mój mąż i pan.

Henryk (zrywając się).

Wasz mąż?

Mencia.

Tak jest, mąż mój, książę.
Uważ seńor na twój stan.

Wszak utrzymać się na nodze
Nie możesz.

Henryk.

Co? Mogę, mogę.




SCENA IV i V.
(Wchodzi don Arias).
Arias.

Do stóp waszych, panie, dążę,
Ucałować je podchodzę,
Dzięki składając losowi,
Którego łaska stanowi
O naszém życiu.

(Wchodzi don Diego).
Diego.

Wysokość Wasza niech w komnaty owe
Zejść raczy; wszystko gotowe
Z takiéj pieczołowitości
Pani domu, że nic zgoła
Fantazya przydać nie zdoła.

Henryk.

Don Arias, dajcie mi konia,
Dajcie mi konia, don Diego,
Precz za te mury złowieszcze.

Arias.

Co mówisz?

Henryk.

Konia — raz jeszcze.

Diego.

Książę...

Arias.

Uważ...

Henryk.

Płonie Troja
Duszy mej; jak Eneasza
Strachem pożaru wypłasza.
Ach, Arias, przygoda moja
Nie przygoda, ale znak

Méj śmierci; i słusznie tak,
Że mię niebieskie dekrety
Umrzeć w to miejsce zesłały,
I za to dzięki im, — gdzie ty
Ożeniona i szczęśliwa,
Aby jedne śpiewy brzmiały
Ślubom twym i mojéj trumnie.
Rumak pod tych murów cieniem
Ujrzawszy się, zachciał dumnie
Poderwany uniesieniem,
Że w drodze słońce spotykał,
Sądząc się przedzierzgnion w ptaka,
Tak iść o lepsze z promieniem,
Jak się z wiatrami borykał.
Ha! Nie blask zbił mi rumaka.
Zwalił się pod twoje progi,
Bo mu dom ten w poprzek drogi
Górą zazdrości się spiętrzył,
A niema na ziemi zwierza,
By się takim nie rozjętrzył
Widokiem i nie zgryzł wędzidła
I jeźdźca nie wyparł ze strzemion.
Twojéj cudownéj mi skrzydła
Krasy osłoniły życie,
Lecz stoję przed nią oniemion
I smutny widząc, że na to
Śmierci mię wydarła wprzód,
Bym życiem płacił za cud,
A smutny to cud, o nieba,
Gdy mu śmiercią świadczyć trzeba.

Mencia.

Ktoby słyszał Wysokości
Waszéj skargi, żal, wymówki,
Mógłby o méj dobréj sławie
Powziąć pewne wątpliwości,
Zarówno i was krzywdzące.
Jeśli wiatr, co je rozprószył,
Szumem dźwięków nie przygłuszył
I coś na świat się uroni,
Niech je ma odpowiedź zgoni:
Z zarzutem w jednéj być cenie
Winno usprawiedliwienie: —
Książę w uczuciach swych hojny

I w swym wyborze łaskawy
I w swych żądaniach przystojny,
Jeśli mię duma nie mroczy,
Raczyłeś obrócić oczy
Swe na mnie. Dobréj mi sławy
Nie odmówi twój szacunek,
Doświadczywszy, że cześć moja
Była zawsze górą lodu,
Od któréj kwietna armata
Grzeczności skrzepła śród lata.
Z jakiegoż więc dziś powodu
Wiedząc, żeś szukał daremnie
Przedmiotu swych chęci we mnie,
Bom im nigdy nie schlebiała
Na kochankę za ambitna,
A na małżonkę za mała, —
Żalisz się i skarżysz książę?
A teraz, gdy tak niewieściéj —
Przebacz — chciałam bronić cześci,
Pokorną instancyą wnoszę:
Nie odchodź z naszego — proszę —
Domu, na szwank tak widoczny
Narażajac cenne życie.

Henryk.

Tuż je utrzymam, sądzicie?




SCENA VI.
(Wchodzą Don Gutierre i Kokin).
Gutierre.

Do stóp Waszéj Wysokości
Gnę się, jeśli mię nie zrani
Twój blask, o słońce Hiszpanii
I sławo hiszpańskich włości!
Smutku pełna i radości
Głowa ma k’tobie się chyla,
A dusza śród lęków tyła
To patrzy, to lśnię i kona,
W tym blasku w orlicę zmieniona,
W tym ogniu zmieniona w motyla,
Smutna z owego zdarzenia

Co osłoniło w téj chwili
Żałobą ziemię Kastylji,
A wesoła z ocalenia
I z tego że się nie zmienia
Jasność, coć siada nad czołem.
Patrz, jaki we mnie te społem
Uczucia wywarły skutek:
Kto widział w radości smutek,
Kto widział smutek wesołym,
Niechaj na próg mój poziomy
Dostojności twéj powaga
Wstąpić, panie, się nie wzdraga.
Tak słońce oświeca domy
Złote i topazy słomy
Na strzesze chaty wieśniaczej.
Niech twe słońce zatem raczy
Tu odpocząć; wszak z własności
Praw tam pałac, gdzie król gości,
Sfera słońc, gdzie ją słońce znaczy.

Henryk.

Mile w waszym cnym umyśle
Widzę takie chęci szczere,
Wierzę téż w nie, don Gutierre,
I tak je w pamięci kreślę,
Jak o ich prawości myślę.

Gutierre.

Z łaskawości jesteś słynny.

Henryk.

Więc chociaż ten dom gościnny
Stał się — powiadam niekłamnie —
Sferą przedostojną dla mnie,
Jak nią jest dla gwiazdy innej,
Rzucić go jestem skazany;
Upadek mój, jak się trwożę,
Życie mię kosztować może
Nie tylko z powodu rany,
Ale z téj zahamowanéj
Chęci, co duszę zbezsila,
Każąc łask się wyrzec tyla.
Póki pewnego zwątpienia
Nie zbędę, w wiek mi się zmienia
Każda tu przebyta chwila.

Gutierre.

Macież tak ważne powody,
Panie, że dla nich musicie
Narażać to cenne życie,
Które w poświacie pogody
Niech laur stroi wiecznie miody?

Henryk.

W Sewili dzisiaj być muszę.

Gutierre.

Zbyt śmiały, jeśli się kuszę
Na książęce wpływać plany,
Lecz jako wierny poddany...

Henryk.

A jeśli wierzyć was zmuszę
Racyą mą?...

Gutierre.

Żądać nie śmiałem.
Szaleństwem jest godnem kary,
Wglądać w wysokie zamiary.

Henryk.

Słuchaj: Przyjaciela miałem,
Co był i duszą i ciałem
Mną drugim.

Gutierre.

Szczęsnym go mienię.

Henryk.

Odjeżdżając, całe mienie:
Kobietę, którą wielbiłem,
Świat mój — jemu powierzyłem;
Słuszna-ż, że mi przyrzeczenie
I wiarę, jak zdrajcy prości,
Kłamał w méj nieobecności?

Gutierre.

Nie.

Henryk.

Innego zrobił panem
W sercu, mnie dotąd oddanem,
I inny teraz w niém gości.
Ona też w zachwycie cala,
Weń się już tylko wsłuchała.
I możeż nie trysnąć z pod powiek.
Łzami kochający człowiek,
Serca nie wykrwawić z ciała?

Gutierre.

Zaiste, książę.

Henryk.

Więc skoro
Tak los na mnie urok rzucił,
Że gdziekolwiek-bym się zwrócił
W oczy mi się każdą porą
Zazdrość ciska krwawą zmorą
I otrząsać ją daremno...
Ot, znowu stoi przede mną
Precz goniąc, — toż choć w otchłanie
Skryję się, choć i zostanie
Ona, jéj cień pójdzie ze mną.

Mencia.

Pierwsza — powiadają — rada
Kobiecie z prawa należy.
Niech przysłowiu książę wierzy,
I tej, któréj na mnie spada
Mus przestrodze, co powiada:
Nie traćcie w zazdrościach miary.
Druhowi, który wam wiary
Nie dotrwał, dajcie cierpliwi,
Niechaj się usprawiedliwi.
Nie każda jest godna kary
Wina — i niech was nie łudzą
Owéj popędy zazdrości;
Śmiałym jest, kto prawo rości
W głąb’ przepatrzyć duszę cudzą.
Gdy się rozwagą ostudzą
Żale, może go nie zganią.
Wysłuchajcie wasze panią
Potem; uległa i ona
Pewno przemocą zmuszona;
Ja prawie, że ręczę za nią.

Henryk.

Nie, nie!

Diego.

Koń waszéj książęcéj
Mości już czeka przed drzwiami.

Gutierre.

Jeśli ten, co upadł z wami,
Nie dosiadajcie go więcéj.
Ja łagodności jagnięcéj

Mam w stajni konia, srokacza.
Gwiazdka na czole oznacza —
Bo i nad stadnicze gniazda
Świeci zła lub dobra gwiazda —
Że się w służbę wam przeznacza.
Rumak, panie, istny cud:
Jędrnych piersi, mocnych bark,
Krótką głowę ma i kark,
Jak z marmuru kuty przód,
Smukłą nogę, lekki chód,
Elementa wszystkie zlały
Nań swą dzielność i zapały.
Bo ma z przyrodzenia cech
Ziemią ciało, żarem dech,
Morzem pianę, wiatrem cały.

Henryk.

Doprawdy, nieladajaka
Rzecz, co lepsze, dojść odrazu:
Czy rumak według obrazu
Zmienion w rybę, płomień, ptaka,
Czy obraz takiego rumaka.

Kokin.

Tu ja wchodzę, więc precz konie.
Niech mi wasza poda dłonie
Mość książęca, albo nogi.
Korzę usta do podłogi...

Gutierre.

Odejdź stąd, głupcze, wygonię.

Henryk.

Pozwól, — nie jest bez humoru.

Kokin.

Żądano tutaj srokacza.
A z czego sens się wytacza,
I mnie, jego sobowtoru.

Henryk.

Ktoś jest?

Kokin.

Nie poznasz z ubioru
I stylu, jaki mój czyn?
Kokin, Kokinowy syn,
Pałacu tego masztalerz,
Krajczy koński, bo swój talerz
Z jego garniruję blin,

Kradnąc mu połowę siana.
A że to waszego dzień
Imienia, serdecznych tchnień
Składam hołd.

Henryk.

Mój dzień?

Kokin.

Rzecz znana.

Henryk.

Swoim zowę taki dzień,
Co jest wedle moich chceń.
Obsypany nieszczęść rojem,
Przez cóż mogę zwrać go swoim?

Kokin.

Prze to, żeście padli weń.
Mówię, jak kalendarz gada;
Jeśli się w nim tak nie czyta,
Bo ma odtąd stać — i kwita:
W dniu tym don Henryk przypada.

Gutierre.

Niech Wasza Wysokość siada
W siodło. Słońca rubinowa
Twarz do zimnych wód się chowa,
Zwełnionego boga gość.

Henryk.

Zabawili nas tu dość.
Piękna pani, bądź mi zdrowa!
Byś zaś wiedziała, że cenię
Radę, wnet niestałéj damy
O wymówkę zapytamy.
Źle leczę moje cierpienie,
Gdy mu zadaję milczenie.
Ha! już trudno; próżny płacz.
Ot, wyszedłem tu jak gracz.
Rzec nie mogę, abym źle grał.
On kochankę mi odegrał,
Ja mu odegrałem klacz.

(Wychodzą: Infant, don Arias, don Diego i Kokin).
Gutierre.

Moja urocza królowo,
Z którą istność życia dzielę,
Bo dwie dusze w jednem ciele,
A w dusz dwojgu jednakową

Myśl chowamy; patrz, o nową
Łaskę moja miłość prosi.
Kiedy nam niebo przynosi
Króla, śpieszy w czesne progi
Królewskie uściskać nogi
Wszystko, co się szlachtą głosi.
Pozwól odejść na przyjęcie,
Zwłaszcza, że księcia Henryka
Gdy go wypadek spotyka
Taki, odejść w tym momencie
Nie można; to wywichnięcie
Było przyczyną zaszczytu,
Jaki nam sprawił.

Mencia.

U świtu
Szczęścia mrok. Skądże się bierze
Nagły wyjazd?

Gutierre.

Mówię szczerze.

Mencia.

Wiem, — znajdziesz po dniach przesytu
U Leonory zbawienie...

Gutierre.

Luba, nie wspominaj o niéj.

Mencia.

Mężczyźni, tacy już oni!
Miłość, — po niéj zapomnienie.
Szały, — po nich zniechęcenie.

Gutierre.

Mencio, gdym nie widział słońca,
Uwielbiałem blask miesiąca.
Dziś, gdy słońce mię zachwyca,
Czemże przy niem twarz księżyca?
Słuchaj, jakie mi się wtrąca
W mój argument porównanie:
Świeci w noc na niebios stropie
Pochodnia w lazurów zatopię
Jak żagiel na oceanie...
Rozmajaczy się zaranie,
Niebo zapala latarnie
I wraz ciemność się rozgarnie,
Księżyc mroczy się i mieni,
Bo śród słonecznych promieni

Świecić nie wolno bezkarnie.
Tak mnie ona omamiła:
Nie wiedziałem, że ją piększy
Tylko odblask gwiazdy większéj,
Co mi dotąd lice kryła.
Tak, pochodnia mi świeciła,
Lecz tylko pochodnia owa,
Którą ty, ogniów królowa,
Zaćmiłaś, świateł pryzmacie,
Bo przy słonecznéj poświacie
Gwiazda najżywsza się chowa.

Mencia.

Tak twych gwarzeń słuchać lubię;
Lecz, poeto, hamuj wodze!

Gutierre.

Nie gniewasz się, że odchodzę?

Mencia.

Żądasz zbyt wiele; w téj próbie
Siłę mą i wolę gubię.

Gutierre.

Na cóż takie niepokoje?
Myślą będziemy oboje
Razem: ja w tobie, ty we mnie.

Mencia.

Już opierać się daremnie.
Bądź zdrów.

Gutierre.

Żegnaj, słońce moje.

(Wychodzi).
Hiacynta.

Tak smutne pani masz oczy...

Mencia.

Smutne tak, jak powód smutny.

Hiacynta.

Niby jakiś żal okrutny...
Ach, patrz, łza się za łzą toczy,
Jak perełki... Co cię tłoczy
Pani? Masz troski?

Mencia.

Istotnie.

Hiacynta.

Przychylność mą wielokrotnie
Wypróbowałaś...

Mencia.

Chcesz zatem,
Bym się wydała z méj światem
Duszy, czcią, i niepowrotnie
Straconém szczęściem? Niech będzie.
Słuchaj: Odkąd mię w Sewili
Ujrzał don Henryk, od chwili
Owéj prześladuje wszędzie.
Służył, ufał, że posiędzie.
Ojciec wierząc, że stanowi
O mem szczęściu, Gutierrowi
Dał mą rękę. Henryk wrócił,
Wspomnienie lube ocucił,
A teraz lubemu snowi
Honor grozi; — oto powieść.

(Odchodzi powoli).



SCENA VII.
(Pałac królewski. Wchodzą Dońa Leonora i Ines w mantylach).
Ines.

Już do kaplicy król w wielkiéj kompanii
Zbliża się; tu mu prośbę wręczysz pani.

Leonora.

Niech się nadzieja święci
Zemsty. Powtarzam krzywdę mą w pamięci.

(Wchodzą król, petenci, służba).
Głosy.

Miejsca!

Pierwszy petent.

Racz przejrzeć miłościwy panie,

Król.

Dobrze.

Drugi petent.

Majestat wasz niech me podanie uwzględni.

Król.

Zbadam.

Trzeci petent.

Zważ, co mię spotyka,
Mościwy królu!

Król.

Wystarczy suplika.

Żołnierz.

Przelękły, prośby nie umiem tłomaczyć...

Król.

Przelękły, czego?

Żołnierz.

Nie dość cię obaczyć?

Król.

Tak, prawda. Czego chcesz?

Żołnierz.

Wojskowo służę:
Awansu.

Król.

Nazbyt żądałeś niewiele,
By się ubierać w tchórze.
Daję ci rotę.

Żołnierz.

Do twych nóg się ścielę.

Starzec.

Ubogi jestem, proszę pożalenia.

Król.

Weź brylant, więcéj nie mam.

Starzec.

Z królewskiéj ręki!...

Król.

Żałować pierścienia?
By się próśb pozbyć wszystkich jednym razem,
Chciałbym świat widzieć brylantowym głazem.

Leonora.

Królu, do waszéj dobroci ogniska
Zbliżam się cała w trwodze.
Przychodzę prosić o wrócenie części
Słowy, co mówią jękami boleści,
Boleścią, która łzami z ócz mi tryska.
Przychodzę prosić u was, lub u nieba.

Król.

Podnieś się, pani, tak prosić nie trzeba.

Leonora. (podnosząc się).

Jestem...

Król.

Zbyteczna, aby was słuchali
Owi; — odejdźcie z sali.

(Suplikanci wychodzą).
Leonora.

Pedro, którego sprawiedliwym mieni
Świat; kastylijskie przedostojne słońce,
Gdzie na ziem nieprzemierzonéj przestrzeni,
Hiszpański Jowisz władając, ślesz gońce
Naokół — z miecza skrzesane, promieni
Krwawe kolisko, co śród chmur ze złota
Na karki Maurów ogniami miota.

Eleonora łaski twéj przyzywa;
Imieniem pięknéj Andaluzya czci mię,
A nie z piękności ten zaszczyt mi spływa,
Moja zła gwiazda dała mi to imię:
Kto mówi piękna — mówi nieszczęśliwa,
Bo biedna, któréj taki blichtr się imie!
Choćby jéj piękność była cieniem cienia
Już jéj niedolę niesie i cierpienia.

Wlubił się we mnie z pierwszego spotkania
Jeden z rycerzy waszych, który oby
Był bazyliszkiem mojego kochania,
Zazdrośną żmiją méj wiośnianéj doby.
Za spojrzeniami poszły pożądania;
Za niemi czułość, tak, że już sposoby
Wszelkiemi świadczyć zaczął swéj tęsknicy
Zorze witając i zmierzch w méj ulicy.

Jakże opowie dusza moja smętna,
Że na zaloty te patrzeć skazana,
Z powodu ludzkich oczu zrazu wstrętna,
O tych szczerości westchnień przekonana,
Zrazu mu wdzięczna, a potem już chętna,
Z chętnéj się stałam tkliwa, zakochana.
Bo miłość zanim szczytu rang swych dopnie
Przechodzi różne hierarchiczne stopnie.

Mała iskierka roznieca pożogi,
Wiatru dech lekki wiedzie z sobą burze.

Mały obłoczek zbóż zatapia brogi,
Blade jest niebo, zanim złote róże
Słońca oświecą horyzontu progi.
Taka i miłość; — z małych smutków duże.
I na to iskra, wiatr, obłok, tęsknota,
By się z nich ogień brał, burze, zgryzota.

Przysięgą świętą klął się, że zaślubi...
O, to na serca kobiece przynęta,
Zdradziecki rybak wie, co serce lubi.
Aż w sieć te biedne zwabi i opęta
I precz odrzuci, ledwo przyhołubi.
Mówić nie mogę daléj żalem zdjęta,
Na wargach mi się drżących skarga gubi,
Że mię oszukał... jakby było nową
Rzeczą złamane w takich ustach słowo.

Z takim warunkiem wszedł do mego domu;
A choć mój honor, królu, dotąd czysty,
Bowiem w miłości hojna, strzegłam sromu
I kroczyłam w nim, jak w zbroi ognistéj, —
Że nie przychodził do mnie pokryjomu,
Tak bardzo błąd mój stał się oczywisty,
Że lepiéj było cześć stracić wistocie,
Niż czysta — światu jawić się w sromocie.

Żądałam prawa — lecz jestem uboga.
Wnosiłam skargi — lecz on możny w wpływy,
Teraz co począć, nie wiem — ja nieboga,
Bo pojął żonę, królu miłościwy.
Więc tu mi żądać daj u tronu proga:
Niech tak skrzydziwszy, koszta niegodziwy
Za mój internat w klasztorze poniesie.
De Solis — królu — don Gutierre zwie się.

Król.

Pani, słuszność waszéj strony
Rozumiem, będąc Atlasem,
Który barki swe poddawa
Całemu brzemieniu prawa.
Don Gutierre ożeniony
Pretensyj, jakie wasz rości
Honor, wypełnić w całości

Nie może. Choć w każdéj mierze
Sprawiedliwość ja wymierzę,
Własny wasz rozsądek czuje,
Że wracać nie potrzebuje
Czci, którą chowacie całą,
Sprawiedliwą też się zdało
Wysłuchać uniewinnienia,
Gdyż przemawiać za swą sprawą
Obie strony mają prawo.
Odejdźcie uspokojona,
Leonoro, że sam pilnéj
Staranności tu dołożę;
Nie będziesz pani zmuszona
Rzec raz drugi, że on silny,
A ty słaba, gdym ja królem.
Lecz oto Gutier nadchodzi.
Mógłby, widząc cię tu, pani,
Domyślić się, o co chodzi.
Skryjcie się w owéj komnacie,
Za kotarą poczekacie
Aż do skończenia rozprawy.

Leonora.

Słucham was, królu łaskawy.

(Kryje się).



SCENA VIII.
(Wchodzi Kokin).
Kokin.

Jak cień chodzę z kąta w kąt:
Gdzieś mi pan się zawieruszył;
Sam nie umiem wyleść stąd.
O! do przeniebieskich kul,
Co spostrzegam? toć to król.
Ujrzał mię; już się napuszył.
Daj Bóg, by tam była miętka
Ziemia, gdy mu przyjdzie chętka
Przekolibać mie z balkonu.

Król.

Kto jesteś?

Kokin.

Ja, panie?

Król.

Tak.

Kokin.

Jestem zawsze tem, czem zechce
Abym był, majestat tronu.
Czem innem być mię nie łechce,
Bo mi jeden mędrzec radził,
Abym życie tak prowadził,
Bym był zawsze, czem król każe.
Więc tak z królem chodząc w parze,
Byłem, będę, zawsze jestem
Za królewskim gotów giestem,
Cały uchem, nogą cały
Ruszać uszy i pedały.
Więc za pozwoleniem waszem
Schodzę wam, panie, z widoku,
Jeżeli nie krokiem pewnym,
To przynajmniéj pewny w kroku[12].

Król.

Pomyślę, że waść jest kpem;
Mówisz mi to, o czém wiem,
A kto jesteś, — cię pytałem.

Kokin.

Ja téż odpowiedzieć chciałem
Na wasze ważne pytanie,
Lecz się zląkłem, wielki panie,
Byś usłyszawszy, com zacz,
Nie zechciał mię bez pardonu
Przerzucić na dół z balkonu,
Że ku królewskiéj osobie
Przystąpiłem — ot, tak sobie,
Oraz, że urząd piastuję,
Którego nie potrzebujesz.

Król.

Jakiż to urząd piastujesz?

Kokin.

Jestem niezbędnym biegusem,

Wszech nowin roznosicielem,
Wszech stosunków stręczycielem,
A oszukam jednym susem
Nowicyusza i przeora.
Według tego, kto da więcéj,
Przedstawiam w skórze jagnięcéj
Lub wilczej, kogo się zdarzy,
W każdym domu ma komora.
Tymczasem stoję na straży
Posiadłości don Gutiera,
Gdzie swoje racye odbiera
Z mojéj dłoni południowe
Jedna andaluska klacz.
Mam sobie spokojną głowę,
Ni się nudzę, ni się nużę,
Kiedy mojéj klaczy służę.
Oto, panie, com jest zacz.
Jestem, królu, śmiechu mistrzem,
Jestem uciechy ochmistrzem,
Jestem gustu szambelanem.
Widzisz przecie, jak mu służę; —
A nie dziw się téż, że tchórzę
Przed tak przedostojnym panem,
I żem rychło odejść rad.
Myślę: Król, co się nie śmieje,
Mógłby, sądząc mię włóczęgą,
Plecy kijem skropić tęgo,
Lub poświęcić nogą zad.
Ot, co jest.

Król.

Więc mi powiadasz,
Że na śmiechu zęby zjadasz?

Kokin.

Tak, mój królu; i gdy chcesz,
Żebym to pokazał dzisia,
Zaczynam rolę trefnisia.

(Nakrywa głowę).
Król.

Bardzo dobrze, — ani słowa,
A kiedy cię korci głowa,
Zróbmy zakład.

Kokin.

Zakład jaki?

Król.

Trwasz w tém mniemaniu do końca,
Że rozśmieszać umiesz?

Kokin.

Jużci.

Król.

Każdy raz, gdy ci się uda
Rozśmieszyć mię, dam sto skudów;
Lecz jeśli w ciągu miesiąca
Nie dokażesz, zamiast skuda,
Wszystkie zęby wybić każę.

Kokin.

Widzę — niech mi Bóg odpuści —
Omyłkę w takim podziale,
I szanse nierówne wcale.

Król.

Czemu?

Kokin.

Bo będę na dudka
Wystrychniony; jak? — rzecz krótka:
Kiedy kogo chichot ruszy,
Powiadają: zęby suszy.
Więc suszyć twe memi łzami
Jest to znowu drwić z natury.
Król — mówią — tak jest ponury,
Że lubi wyszczerzać zęby,
Więc śmiech zawsze mając w ustach,
Chcesz w moich czynić wyręby?
Ale przystaję; niech będzie.
Przynajmniéj mi się udało
Mieć czas jakiś skórę całą,
Bo przez miesiąc będę wszędzie,
W pałacu, czy na ulicy
Bezpieczny, że na pętlicy
Nie dam zwisnąć swéj osobie
I brodzie pozwolę zaróść.
A potem — niechaj już sobie
W gębie méj zamieszka starość.
Śpieszę się, panie mój słodki,
Przygotować me łaskotki,
I zawczasu już się cieszę,
Że rozśmieszę, że rozśmieszę.

(Wychodzi w podskokach).



SCENA IX.
(Wchodzą: Don Henryk, don Gutierre, don Diego, don Arias i służba).
Henryk.

Racz mi, najjaśniejszy panie,
Podać dłoń, niech ucałuje.

Król.

Jakże cię, bracie, znajduję?

Henryk.

Zażyłem nadspodziewanie
Więcéj obawy, niż bólu.

Gutierre.

I mnie, miłościwy królu,
Pozwól, niechaj choć niegodny
Téj wielkiéj łaski dostąpię.
Kraj, który twa noga depce,
To oceanu step wodny,
Kędy swoje blaski kąpie
Pochodnia niebios dwoista.
Witajże nam, pozłocista
Gwiazdo dnia w pięknéj kolebce
Andaluzyi, któréj syny
Głowie twéj chcą pleść wawrzyny.

Król.

Właśnie na was, don Gutierre...

Gutierre.

Cofasz rękę, miłościwy
Panie?

Król.

Żal mi tu zanoszą.

Gutierre.

Musi być niesprawiedliwy.

Król.

Kto jest, proszę cię, szlachcianka
Dońa Leonora z Sewili?

Gutierre.

Odrzec nie waham się chwili:
Nad wszystkie sewilskie rody
Słynie z cnoty i urody.

Król.

Jakie to zobowiązania,

Których waszmość nie dotrzymał
Z niegrzeczności czy pustoty?...

Gutierre.

Nie będę kłamstwa się imał,
Bo się kłamstwem nie zasłania
I to wobec tronu zwłaszcza,
Kto zna cześć rycerskiéj cnoty.
Służyłem jéj i w zamiarze
Przywiedzenia przed ołtarze.
Na czasu nieprzewidzianéj.
Rafie zbiły się me plany.
Z stosunkiem tym się nie kryłem
I do domu jéj wchodziłem
Otwarcie, lecz obowiązek
Żaden na méj czci nie cięży.
Potém jak dwoje gałązek,
Kiedy się ich splot rozpręży
Rozeszliśmy się; ja wolny
Pojąłem żonę w Sewilli;
Dońę Mencyą de Acuńa.
Mieszkam z nią w podmiejskiéj willi,
Szczęście nasze niezmącone.
Za złą radą, — bo źle radzi,
Kto na niesłuszne prowadzi
Uroszczenia, — Leonora
Żalów wypełniwszy łzawnik,
Chcę mię przywieść do rozwodu;
A choć nie znajdzie powodu
Doń najwykwintniejszy prawnik,
Ona z podejrzeń obłędu
Dopatruje się w tém względu
Dla mnie; — lecz pięknéj kobiecie
Czy brakło kiedy na świecie
Względów, ilekroć zechciała?...
W takiem zaślepieniu cała
Pragnie, władco mój i panie,
Skargę swą do tronu wnieść
Za zgwałconą rzkomo cześć.
Z drugiéj strony, ja w pokorze
Ku stopom waszym się korzę:
Niech za honor odpowiada
Głowa ma, za prawo szpada.

Król.

Jakiż to niespodziewany
Powód tak nagiéj odmiany?

Gutierre.

Królu! czyż to nie codzienny
Wypadek, że człowiek zmienny?

Król.

Lecz w takie ostateczności
By wpaść po takiéj miłości,
Racya musi być niezwykła.

Gutierre.

Nie nalegaj, miłościwy
Panie; ja szlachcic godziwy
Mówić źle o nieobecnéj
I niebronionéj kobiecie
Za czyn zawsze miałem niecny.

Król.

Więc istnieją przecie racye!

Gutierre.

Istnieją; lecz pozwolicie
Rzec, że gdyby od wyznania
Zależało nawet życie,
Wypowiedzieć mi zabrania
To, co wiem, rycerska prawość.

Król.

A jeżeli ja chcę wiedzieć?

Gutierre.

Błagam was, panie!...

Król.

Ciekawość.

Gutierre.

Zważcie!...

Król.

Dość proszę; — nie sięgaj
Za mą dobroć, bo na duszę!...

Gutierre.

Błagam, królu, nie przysięgaj.
Strwożony tym gniewu giestém,
Wolę przestać być, czem jestém,
Niż cień widzieć na twém czole.

Król (n. s.).

Głośno wyznać go zniewolę,
Prawdę zdołam tak wybadać.

Będzie mogła kłam mu zadać
Leonora, jeśli kłamie;
Jeżeli zaś prawdę powie, —
Słysząc, przynajmniéj się dowie
Leonora, że wiem o niéj.
(Gł.) Słucham.

Gutierre.

Czoło mi się płoni,
Lecz rzec muszę, gdy król gniewny.
Wchodząc do niéj nocy pewnej,
Usłyszałem szmer w przyległym
Pokoju, a gdy podbiegiem,
Miałem jeszcze czas zdaleka
Spostrzedz jakiegoś człowieka,
Jak z balkonu na dół skoczył.
Goniłem, — w ulicę zboczył
I znikł, — twarzy nie dostrzegłem.

Arias (n. s.).

Co to słyszę? Wielkie nieba!

Gutierre.

Ona, choć na potępienie
Miała usprawiedliwienie
I słuszne, — chcę zawsze wierzyć, —
Nie mogłem związku powierzyć
Naszego takiéj powadze.
Miłość i cześć, to dwie władze
Tak nierozerwalne w duszy,
Że ten, kto honor naruszy,
Obraża razem i miłość,
Bo każda na jednéj skaza
Drugiéj niechybna obraza.




SCENA X.
(Wychodzi z ukrycia Leonora).
Leonora.

Przebacz, najjaśniejszy panie,
Lecz mi odwagi nie stanie
Dotrzymać téj nieszczęść fali,
Co się na mnie nędzną wali.

Król (n. s.).

Zgadłem, kłamał, — na Bóg żywy!
Dowód spadł w porę jak grom.

Leonora.

Znękanej, uległéj łzom
Żaden przymus niegodziwy
Ludzkich praw już niezapłoni.
Niech prawda z łez się wyroni
Resztką; choćby memu czołu
Wykwitł stąd rumieniec sromu,
Mniéj mi życie stracić znaczy,
Kiedy mój honor w rozpaczy,
Niż cześć i życie pospołu.
Don Arias był w moim domu.

Arias.

Wstrzymaj się, seńona, proszę,
A ty, najjaśniejszy panie,
Pozwól, niechaj się ogłoszę
Mścicielem nad świętokradcą,
Coby drasnął cześć téj pani.
Była w domu Leonory
W ów dzień pewna dama młoda,
Któréj zyskałem fawory,
I któréj przedślubny wianek
Śmierć wzięła z czoła dziewiczy.
Ja natarczywy kochanek
Jak ten, co następstw nie liczy,
Bo mu rozum się przesłania,
Wszedłem za nią do mieszkania
Leonory, nim zdołała
Przeszkodzić. — Nagle przybywa
Don Gutierre. Zlękła cała,
Gniewna, w bocznym mię ukrywa
Pokoju;... źle cześć swą mieści,
Kto w takich razach pozwala
Powodować się niewieściéj
Trwodze. Wszedłem, a głos męski
Słysząc, nie ważąc już skonu,
Skoczyłem na dół z balkonu.
Lecz jeślim wtedy z orężem
Nie stanął, myśląc, że mężem
Jest pani, dziś błąd poznawszy
Rozprawy pragnę z nim krwawszéj.

Niech wasz majestat wyznaczy
Szranki; potwarca obaczy,
Że Leonora niewinna.
Myślę zaś, że szlachcicowi
Ta wolność z praw się stanowi.

Gutierre.

Ja tu zaraz...

(Dobywają szpad).
Król.

Co to jest?
Taki nieskromiony giest?
Ręce do szpad i przede mną?
Czyż na mą zmarszczoną brew
Patrząc, w oczach wam nie ciemno?
Gdzie ja, tam buta i gniew?
Precz! — Niech mi obu zabierze
Straż; zaprowadzić na wieżę.
Jeszcze jestém nie surowy,
Że nie strącam z karku głowy.

(Wychodzi).
Arias.

Gdy przeze mnie dobréj sławy
Pozbyła, na mnie trud cięży
Przywrócić ją; to jest prawy
Rygor szlacheckich oręży.

Gutierre.

Nie tak bardzo mię rozczula
Gniew i nieżyczliwość króla,
Jak się fatalnością smucę,
Że do Mencyi dziś nie wrócę.

(Wychodzą pod strażą).
Henryk (n. s.).

Mencyą dzisiaj pod pozorem
Łowów, gdy męża tu strzegą,
Mogę odwiedzić wieczorem.
Chodźcie ze mną, don Diego;
Muszę zamiar mój wykonać:
Już zwyciężyć mi — lub skonać.

(Wychodzi).
Leonora.

Mrę z gniewu. Niech cię skarze Bóg,
Fałszywéj wzorze poczwary,
Niewdzięczny, zmienny, okrutny,

Bez czci, bez Boga, bez wiary,
Żeś niewinnéj mnie i smutnéj
Cześć pogrzebał w wzgardy trunie.
Niech na ciebie zemstą runie
Niebo! Oby ból cię truł
Ten samy, co mnie dziś truje,
Byś zmaczawszy we krwi ręce,
Wił się tak w śmiertelnéj męce,
Jak w téj chwili ja się wiję.
Ten sam grot niech cię zabije,
Którym ty zabijasz. Amen.
Łaski nieba, cześć straciłam!
Śmierć znalazłam, łaski nieba!






DZIEŃ DRUGI.



SCENA I.
(Kwinta don Gutierra. Wchodzą Hiacynta i don Henryk, po ciemku).
Hiacynta.

Racz zachować książę ciszę.

Henryk.

Własne kroki ledwo słyszę.

Hiacynta.

Wstępujemy do ogrodu;
Pod nocnéj skrzydłem opony,
Kiedy pan mój uwięziony,
Lękać się nie masz powodu.
Z moją pokorną zachętą,
Śpiesz, książę, na lube święto.

Henryk.

Jeśli, słodka Hijacynto,
Przyobiecaną nagrodę
Uważasz może za małą,
Nie ociągaj się, — mów śmiało.
Duszą hojności dowiodę.

Hiacynta.

W téj tu bluszczowych wiszorów
Kotarą bronnéj altanie
Pani spędza część wieczorów.

Henryk.

Cicho, by nasze szeptanie
Nie doleciały jéj ucha.
Boję się, że wiatr nas słucha.

Hiacynta.

Aby z mego oddalenia
Nie powzięła podejrzenia
Moja pani, że się godzę
Na wasz, książę, gwałt, — odchodzę.

(Wychodzi).
Henryk.

Kiedy już nade mną władnie
Amor, niech mi sił dodaje.
Za drzew kotarą zieloną
Ukryję się i przyczaję,
Skryty za wasze ramiona,
Co słońca promienie kradnie.
Broń mię duchu Akteona!

(Kryje się za drzewa).



SCENA II.
(Wchodzą: Dońa Mencia i służące).
Mencia.

Sylwia, Fedora, Jacynta!

Hiacynta.

Pani?

Mencia.

Przynieście tu świéce,
Moje lube swawolnice.
Myślą jestém przy Gutierze, —
Smutek mię za serce bierze...
Jak tu wszystko jest dobrane,
Jak natura błyszczy piękniéj
Nad obrazy malowane!...
Fedoro!

Fedora.

Co pani mojéj?

Mencia.

Zaśpiewaj-no! Piosnka koi;
Rozweselcie!...

Fedora.

Lutnię stroję,
Lecz co znaczą piosnki moje?

(Przynoszą świece, Mencia opiera się na poduszkach. Śpiew).
Fedora.

Słowiczeńku, śpiewaj pięknie.
Pod cyprysów szatą ciemną,
Śpiewaj jeszcze, zostań zemną,
Lub mi serce z żalu pęknie.

Hiacynta.

Przestań piosenki, Fedoro.

(Patrząc na śpiącą Mencię).

Na tę głowę smutkiem chorą,
Sen pocichuteńku spłynął
I w podrażnionéj fantazyi
Smutek przed nim skrzydła zwinął.
Odejdźmy wszystkie, — nie budźmy.

Fedoro.

Nie dajmy szmerom okazyi
Zostając tutaj.

Hiacynta (n. s.).

My wróćmy
Do okazyi, co tam czeka.
Westchnienia słychać zdaleka.
O sługi! Ileż to cnót
Od waszych zginęło psót!

(Wychodzą).



SCENA III.
(Wchodzi don Henryk).
Henryk.

Została sama; me zmysły
Całe w lęku nad nią zwisły,
Że mi zniknie jak śród marzeń.
Korzystajmy ze skojarzeń
Losu; stan jéj wspiera śmiałość.
Piękna Mencio!

Mencia (budząc się).

Ha, mój Boże!...

Henryk.

Niechaj cię — piękna — nie trwożę.

Mencia.

Co takiego?

Henryk.

Zuchwałość,
Którą tyle lat tłómaczy
Méj nadziei i rozpaczy.

Mencia.

Wy książę...

Henryk.

Nie lękaj się!

Mencia.

Śmieliście...

Henryk.

Nie gniewaj się!

Mencia.

W ten sposób...

Henryk.

Wstrętem mię nie karz!

Mencia.

Do mego domu zawlekasz
Wstyd, kobietę upokarzasz
Uczciwą i tak znieważasz
Z zacném imieniem wasala?

Henryk.

Twoje słowo mię ocala,
Wszakże radziłaś mi sama
Zbadać, czy się owa dama
Nie uniewinni, tak srodze
Dotknąwszy mię; — więc przychodzę.

Mencia.

Ten mój błąd rzeczy nie zmienia.
Jeśli chcę uniewinnienia,
To nie myśl wysokość wasza,
Bym płaciła je honorem.

Henryk.

Ważąc się na to szaleństwo
Koniecznie-ż muszę obrażać
Twoje cześć i dostojeństwo?
Łowy me były pozorem.
Nie przybyłem oczywiście
Za uśpioném ptactwem łazić.
Albo czekać, rychło miłym
Ćwierknie śpiewem na dnia przyjście
Do ciebie, czaplo, śpieszyłem,
Co tak dumnie wzniósłszy głowę

Prując pole lazurowe,
Skrzydłem śród blasków kaskady
Trącasz w nieba balustrady.

Mencia.

Grzecznie przypisujesz książę
Czaplom takie z słońcem gony.
Mówią — ptak ten obdarzony
Podobno instynktém takim,
Że powietrznym pędząc szlakiem
Bez pobłysku ptasi promień,
Bez życia puchowy płomień,
Kometa bez ogniowéj grzywy
I z instynktém obłok żywy,
Chociaż z takiem dumnem czołem.
Przed królewskim mknie sokołem;
Już przeczuwa w przelęknionéj
Głowie, że mu wpadnie w szpony;
I tak, nim ją porwie jeszcze,
W przerażenia wpada dreszcze,
Że śmierć uprzedzając pewną,
Dziobem własne krwawi łono.
Taką czaplą przelęknioną
Byłam ja, kiedym zamilkła
Na wasze zjawienie, książę.
I przestrach język mi wiąże.
Bo mówi mi w téj minucie
Nieomylone przeczucie,
Z czyjéj ręki śmierć odbiorę.

Henryk.

Szukałem, znalazłem porę
I okazyi nie dam minąć.

Mencia.

Boże, pozwolisz mi ginąć?
Krzyknę...

Henryk.

Słudzy się wyroją.

Mencia.

Nie przyjdą-ż mi z lasów nocy
Dzikie bestye ku pomocy?

Henryk.

Zniecierpliwić mię się boją.




SCENA IV.
(Don Gutierre za sceną).
Gutierre.

Potrzymaj mi, Kokin, siodło
I każ niech bramę otworzą.

Mencia.

Don Gutier, na miłość bożą!...
Ha! przeczucie mię nie zwiodło;
Śmierć czuję, w oczach mi ciemno.

Henryk.

Przekleństwo na mojéj głowie!

Mencia.

Patrz książę, co mąż mój powie,
Gdy was w swym domu zastanie?

Henryk.

Cóż mam począć?

Mencia.

Skryj się książę!

Henryk.

Tak męskiéj ubliżać cześci?

Mencia.

To pilnować czci niewieściéj
Obowiązek was nie wiąże?
Jak wyjść? — (Dusza we mnie zmarła) —
Przebiedz mimo — myśl szalona,
Bo służba nieuprzedzona
Już pewno bramę otwarła.
Widzę, idzie; służba za nim.

Henryk.

Gdzież nareszcie głowę skłonię?

Mencia.

W tamtym — książę — pawilonie,
Co się łączy z mem mieszkaniem,
Przystań, póki się nie powie.

Henryk.

Nie wiedziałem do téj pory,
Co strach; ha! odwagi spory
Zapas muszą mieć mężowie.

(Kryje się).
Mencia.

Jeśli nieszczęście znajduje
Niewinna na równéj drodze,
Jak musi w ciągłéj być trwodze,
Która do się winę czuje!




SCENA V.
(Wchodzą don Gutierre, Kokin, Hiacynta).
Gutierre.

Droga ma rywalko wiośnie,
Niechaj szyję twą oplotę.

Mencia.

A ja twą, jak nitki złote,
Które się wiążą na krośnie
Tak mocno i tak miłośnie.

Gutierre.

Serca rzekły ci rachuby,
Że przyjdę?

Mencia.

Jesteś, mój luby,
Kochankiem czułym i stałym.

Gutierre.

Kochankiem być nie przestałem,
Chociaż mię związały śluby.
Czy pozwolą wdzięki twoje
By się czułość ma zluźniła?
Owszem, w dwójnasób jéj siła
Wzmogła się, bo miłość mą dwoję,
Kiedy ją na próbach stroję,
Gdy grom po jéj strunach przebieży.

Mencia.

Méj wdzięczności powód świeży.

Gutierre.

Uwięziono mię; dozorca,
Dawny druh, wybrany z korca
Maku, wyjść pozwolił z wieży
Na słowo; uwolnił ciało,
A uwięził za to duszę,
Bo go wiecznie kochać muszę.
Namiętną pędziłem strzałą.

Mencia.

Szczęście większe czy spotkało
Kogo, niż mnie?

Gutierre.

Niż mnie, żono.
Choć jeśli mię wypuszczono,
To tylko dla odmienienia
Postaci mego więzienia.
Tam bez duszy moje łono
Stało niby puste krwi;
Trzeba było téj przysługi,
Ażeby mi po raz drugi
Ciało, co zakrzepło już
Ogrzał zaplot naszych dusz.
Będąc z tobą, w tym zachwycie
Więźniem jestém, lecz na szczycie
Szczęścia; bo co za katusza,
Gdy w jednym więzieniu dusza,
A w drugiem więzieniu życie.

Mencia.

Mówią, że dwa instrumenty
Kiedy równo nastrojone,
Jednym tonem rozżalone
Opiewają swe lamenty,
Bo muzyka dłonią tkniętéj
Strunie drganie odpowiada
Wiatru i na drugiéj gada.
To samo czuję do siebie:
Gdyby tam cios dotknął ciebie,
Tu-by śmierć mi o tém rzekła blada.

Kokin.

Uracz-że go pani trocha
Ust miodowych cukrem trunku.
Daj rączkę do pocałunku,
Gdy miłuje tak i szlocha,
Nie wiedząc, dlaczego kocha,
Czego beczy; i czeka śmierci
Nie wiedząc, kiedy wywierci
Dziurę w brzuchu.

Mencia.

Gadasz jeszcze?

Kokin.

Gadam, bo się z słowem pieszczę,

Dzieląc dyskurs mój na ćwierci.
Wiem, — król mi już szyje buty.
To dobrze; lecz pan mój zamrze
Don Kichotem; śmiać się mam-że?
Ja w butach — a on bez buty!

Mencia (do Gutierra).

Obiad twój nie będzie suty;
Oczekiwałam tak długo,
Że będzie wielką zasługą,
Jeśli teraz ucztę złożę.

Gutierre.

Sługa która iść nie może?

Mencia.

A ja nie jestém twą sługą?
Być nią wszak miłość mi każe.
Hiacyntę ku pomocy
Biorę.
(N. s.). Honorze mój, mocy
Dodaj mi, bo się na wraże,
Na szalone dzieło ważę.
Co życie kosztować może,

(Odchodzą obie).
Gutierre.

Ty się bawisz znakomicie,
Kokin, a nie myślisz o tém,
Że musimy być z powrotém
W naszéj wieży już o świcie,
Patrzaj, nocy ciemność blednie.
Ja pójdę, a ty do rana
Zostań.

Kokin.

Mam ja tu dla pana,
Choć pod moją czaszką biednie,
Koncept przedniejszy nad przednie.
Życie panu nim ocalę.
Koncept, niechże go zachwalę...

Gutierre.

Cóż?

Kokin.

Koncept bez uszkodzenia
Na ciele jak wyjść z więzienia.

Gutierre.

Jakiż?

Kokin.

Nie wracać tam wcale.
To-ć się przedstawia wyraźnie:
Zostawiając tu pedały,
Będziesz żywy, będziesz cały.

Gutierre.

Zachowaj dowcipy, błaźnie,
Bo nareszcie się rozdraźnię.
Ani mi w głowie postanie.
Mam oszukać zaufanie
I przyjaźń mego alkada?
Nie, nie mogę; — podłość, zdrada.

Kokin.

Zaczynam lękać się, panie,
Że was jakoś nie rozczula
Chropowaty humor króla.
Że zaś jego praw klauzula
Nie odnosi się do sług,
Myślę, — jak mi miły Bóg —
Samego pana zostawić.

Gutierre.

Opuścisz?...

Kokin.

Cóż długo prawić!

Gutierre.

A co na to powie świat?

Kokin.

Więc to mam być śmierci rad,
Aby mię chwaliła gawiedź?
Gdyby na śmiertelne schody
Można było wejść i zleść,
Tobym na nie — pal go sześć —
Choć to człek niepewien szkody,
Piął się dla pańskiéj wygody.
Ale niech pan na to zerka,
Że życie to poniterka;
Ciągnę, wszystkie punkta tracę
I nie miedzią, — życiem płacę
Bez odgrywki. Śliczna gierka!
Przegrało się i przegrało.

Nie odegrasz się, choć chwat,
Za tysiąc i jeden lat.




SCENA VI.
(Wbiega Mencia pomieszana).
Mencia.

Mężu, ratuj mię struchlałą!

Gutierre.

Nieba! Mencio, co się stało?
Czegóż się strasznego dowie
Moje ucho...

Mencia.

Tam w alkowie
Mężczyzna zamaskowany.
Broń mię, broń, mężu kochany!
Strach, — jakie przeszło mię mrowie...

Gutierre.

Na taką zeszłem sromotę?
Odwagę mu każdy przyzna. —
Zamaskowany mężczyzna?

Mencia.

Widziałam.

Gutierre.

Ha! mam ochotę...

(Do Kokina).

Weź światło.

Kokin.

Ja?

Gutierre.

Głupcze, zgniotę!
Ruszaj, wszakże idziesz ze mną.

Mencia.

Tchórza popychać daremno.
Weź szpadę, moja kobieca
Bojaźń mniejsza... Zgasła świeca.

(Gasi i upuszcza świece umyślnie).



SCENA VII.
(Wchodzą Hiacynta, za nią Henryk).
Gutierre.

Jeszcze i to? Teraz ciemno,
Ale radę sobie dam.

(Wchodzi do alkowy).
Hiacynta (na stronie do Henryka).

Niech się miłość pan nie lęka,
Za mną; oto moja ręka.
Wszystkie w domu wyjścia znam.

(Gutierre wchodzi przez jedne drzwi, Hiacynta wyprowadza Henryka przez drugie. Gutierre spotyka Kokina i chwyta go).
Kokin.

Gdzie pójdę?

Gutierre.

Ha! łotra mam.
Ktoś jest?

Kokin.

Ja? Niech pan nie bije!

Gutierre.

Jak się łotr w mych rekach wije,
Na Bóg żywy, trzymać będę,
Aż ci odpowiedź dobędę
Z gardła, a potém zabiję.

Kokin.

Patrz-że...

Mencia (n. s.).

Boże, jak się lękam,
Jakże straszno mi w téj chwili.
Jeśli to on...




SCENA VIII.
(Wchodzi Hiacynta ze światłem).
Gutierre.

Zaświecili.
Ktoś jest?

Kokin.

Tu przed tobą klękam,
Ja-m jest.

Gutierre.

Ha! Z wściekłości pękam.

Kokin.

Jakto? Czyż nie powiadałem?

Gutierre.

Żeś się odzywał, słyszałem.
Lecz tamten uszedł mi z rąk.
Dusza moja pełna mąk.
Cierpliwość wścieka się szałem.

Mencia (do Hiacynty).

Wypuściłaś go z mieszkania?

Hiacynta.

Tak pani.

Mencia (do Gutierra).

Patrz, co się dzieje:
Zbadaj cały dom; złodzieje,
Gdy im wstępu nikt nie wzbrania,
Wchodzą sobie bez wahania.

Gutierre.

Zbadam dom. Gniew mi się zżyma
W piersi. Ha, niech go powstrzyma
Bóg, bym nie odkrył gadziny,
Co tak składa odwiedziny
Domowi, gdy mnie w nim niema.

(Wychodzi z Kolanem).
Hiacynta.

Potrzeba było szalenie
Czuć się odważną, seńora;
Za chwilę było nie pora.

Mencia.

Życia mego ocalenie
W tém czułam.

Hiacynta.

Jakież natchnienie!

Mencia.

Cudowne. Księcia Henryka
Pomyśl, — Gutierre spotyka
U mnie. Logiką nie zbłądzi,
Gdy mię spólniczką osądzi.
Tak niebezpieczeństwo znika,

Bo udawszy przerażenie
Mogłam — i w tém mię nadzieja
Nie zwiodła, — krzycząc na złodzieja,
Użyć fałszu na złudzenie.




SCENA IX.
(Wchodzi don Gutierre, trzymając pod płaszczem sztylet).
Gutierre.

Jakie mary, jakie cienie
Fantazyą ci opętały?
Pilnie dom obszedłem cały,
Nie znalazłem w całym gmachu
Ani śladu z twego strachu.

(n. s.)

Przebóg! Z twarzy mojéj białéj
Pozna łacno, że jéj kłamię;
Bo znalazłem ten puginał,
Co się odtąd będzie wrzynał
W serce me, aż je wyłamie.
Na teraz niech milczy ramię.

(Do Mencii).

Mencio, droga moja żono,
Już noc swoje chmurne łono
Pod ponury płaszcz ukrywa
I ucieka bojaźliwa
Przed jutrzenką przebudzoną.
Boleję i z żalu ginę,
Że znów same cię zostawię
I opuszczę w téj obawie;
Lecz na spóźnioną godzinę
Bacz.

Mencia.

Niech szyję twą obwinę,
Ręce jak bluszcz cię oplotą

Gutierre.

Luba moja...

(Mencia spostrzega sztylet).
Mencia.

Mężu, co to?

Na mnie wznosisz to żelazo?
Jakąż nieznaną obrazą
Zasłużyłam? Ha! tyś po to
Przyszedł... Łaski!...

Gutierre.

Co się stało,
Mencio? Mówisz dziś jak we śnie.

Mencia.

Nie wiem... Coś tknęło boleśnie...
Przeczucie... Już mi się zdało,
Że tu moje blade ciało
We krwi...

Gutierre.

Wziąłem dla obrony,
Gdybym został zaskoczony.

Mencia.

Wyobraźnia moja żywa...

Gutierre (n. s.).

Jezu, jaka myśl straszliwa!

Mencia.

Szukając w myśli obrazy...

Gutierre.

Jakie to dziwne wyrazy!

(n. s.)

Tylko kiedy się odzywa
Wina, sny takie myśl trwożą.

Mencia.

Moje smutki, ma tęsknota,
Rozdrażnienie, bezochota,
Ciągłe strachy wre mnie mnożą.

Gutierre.

Dziś w nocy z pomocą bożą
Jeśli stróż puści, przybędę.

Mencia.

A ja tu smutna zasiędę
Czekać. Idź! (n. s.) O smutne zorze!

Gutierre (n. s.).

Ha, mam ja z tobą, honorze,
Treści na długą gawędę.

(Wychodzą przez przeciwległe drzwi).



SCENA X.
(Sala w pałacu. Wchodzi król w barwnym płaszczu, zdejmuje go i zostaje w czarnym stroju — Don Diego).
Król.

Odbierz ten puklerz, Don Diego!

Diego.

Późno wasz majestat wraca.

Król.

Ba, niełatwa była praca
Przyjrzéć się każdéj ulicy,
Chciałem wiedzieć, co nowego
Porabiają Sewilczycy.
Bo jest to miasto, jak słyszę,
Które w swych rocznikach pisze
Co noc nową awanturę.
Chciałem mieć fakta naoczne,
Nim się namyślę, co pocznę,
By tę szeroką naturę
Okiełzać i loty bujne,

Diego.

Słuszna. Król winien mieć czujne
W państwie oko, argusowe.
Dowodem te oczy w berle,
Wzrok królewski w każdéj perle.
I cóż widział król jegomość?

Król.

Pookutanych galanów
I damy nieśpiące do dnia,
Bale, tańce, serenady
I rozhukane tawerny,
Skąd przez okna gwar niezmierny
Wytryskał z szumem kaskady,
I szyldy, które przechodnia
Zapraszały: „tu się gra“.
Potém junaków gromady,
Młokosów buńczuczne bractwo.
A nie znam równie nieznośnéj
Rzeczy, jak takie junactwo,
Co mi się tutaj rozrosło
Po mieście, — istne rzemiosło.

A by nie ganili rajce
Grodu, że nie chcę wyzwalać
Owéj sławetnéj czeladzi,
W jednym zaułku dotrwałem
Całéj tych rębaczy szajce.

Diego.

Szaleństwo.

Król.

Wzmianki nie warte.
Egzamin poszedł najgładziéj:
Krwią ich własną podpisałem
Każdemu frycowską kartę.




SCENA XI.
(Wchodzi Kokin).
Kokin.

Nie chciałem wchodzić do wieży,
Żeby tu zachwycić świeżéj
Wieści co do pańskiéj kozy,
Lecz co widzę. — Pss... i cicho.
Jest tu najzgryźliwszy pies[13]
Z całéj kastylijskiéj rasy.
Mogą być, Kokinie, basy.

Król.

Kokin!

Kokin.

Królu?...

Król.

Cóż tam słychać?

Kokin.

Odpowiem na to, jak student.

Król.

Jakże?

Kokin.

De corpore bene
Jeno De pecuniis male.

Król.

Jakże-to? Straciłeś wenę?
A dokazywałeś cudów!
Rozśmiesz — dostaniesz sto skudów.

Kokin.

Dostanę, to cię pochwalę
W komedyi, którą napiszę,
A któréj tytuł: Król Anioł.
Przedtém jednak zakład wygram
Produkując tutaj powieść,
A po powieści epigram.

Król.

Własny, — to pięknie; lecz dowieść
Trzeba, że nagrody wart.

Kokin[14].

Widziałem kapłona wczora,
Co się umizgał do kwoki.
Nie pęknąż ci — królu — boki
Od śmiechu, że mizdrzy-kurka
Chciał udać Wielkiego Turka?
Napisałem nań epigram.
Niechże cię już raz rozigram;
Nie chcę winnic, Piotrze Wielki,
Za nic mam kapitał wszelki.
Trochę śmiechu niech pochwycę
W tę wstydliwą rękawicę.
A oto epigram mój:
Florku, pusta twa chałupa
I powybijane szyby;
Drzwi pod ryglami, jak gdyby
Prosto z niéj wynieśli trupa.
Jakto? Bez ziarna skorupa
I bez konfitury słój?
Florku, próżny mozół twój.
Kto sad kopie pod sałatę,

Musi miéć bodaj łopatę,
A ty co masz, Florku mój?

Król.

Chłodny.

Kokin.

Już mi piec wygorzał.




SCENA XII.
(Wchodzi Infant).
Henryk.

Królu mój, rękę mi podaj.

Król.

Jakże się masz dziś, Infancie?

Henryk.

Czuję się zdrowym i bodaj
Z twojego widoku, bracie,
Zawsze w swoim majestacie
Jasnego; toż prośbę wnoszę
Do tronu. Don Arias — proszę...

Król.

Do ciebie jego osoba
Należy; więc niech odbierze
Wolność na przyjaźni świeże
Związki. Życie-ć winni oba.

Henryk.

Twego niechaj Niebo strzeże
Za taką szlachetność serca.
Żyj przez wieki, spadkobierca
Własnéj chwały.

(Król wychodzi).

Idź, don Diego,
Na wieżę, gdzie więźniów strzegą,
Niech ich wypuszczą alkadzi.

(Don Diego wychodzi).

O niechaj mi niebo radzi,
Bo utonę w tym nawale
Wzruszeń, w tym ogniu się spalę.
Ty Kokin? Jesteś tu jeszcze?

Kokin.

A wolałbym być we Flandryi.

Henryk.

Jakto?

Kokin.

Tu biorą mię dreszcze.

Henryk.

Czemu?

Kokin.

Przez natury nierząd
Król jest dziwolągiem zwierząt.

Henryk.

Zwierząt?

Kokin.

Kazała natura,
Że lew ryczy i byk ryczy,
Że koń rży a osioł krzyczy,
Że wilk wyje a pies szczeka,
Kot miauczy, baran pobeka,
Świnia krzaka a kruk kracze,
Że gęś gęga, kura gdacze, —
A śmiech jeno się stanowi
Z jéj przykazu człowiekowi.
Toż u Arystotelesa
Zowie się: Śmiejące zwierzę.
I skądże tutaj u biesa
Taki dziwotwór się bierze?
Król mi się roześmiać nie chce,
Nieba! Czemże go połecheę?
Podajcież mi wszystkie środki
Humoru na te łaskotki!

(Wychodzi).



SCENA XIII.
(Wchodzą don Gutierre, don Arias i don Diego).
Diego.

Oto tu więźniowie stoją.

Gutierre.

Niech się do twych kolan schylę.

Arias.

Życie wracasz nam w mogile.

Henryk.

Król — niechaj go nieba stroją
W laury — wzruszon prośbą moją
Ku wieczystéj nierozłęce
— Cieszę się, że dzień ten święcę —
Uwalnia was.

Gutierre.

W wiecznéj lidze
Cześć ma z Wami... Ha, co widzę!

(Porównywa sztylet ze szpadą księcia).
Henryk.

Więc podajcie sobie ręce.

Arias.

Tu moja.

Gutierre.

Tu moje daję
I poprzysiądz jestém gotów,
Że śmierć nie zniszczy tych splotów,
Chyba je w sztuki pokraje.

Arias.

Niechaj nieprzyjaźń odtaje
Nasza, niby wiosną lody.

Henryk.

Dajcież szczerości dowody
Pierwsze; a jako rycerze
Raz z sobą wszedłszy w przymierze,
Nie zadraśnijcie téj zgody
I trwajcie wiarą wzajemną,
Bowiem nią się honor znaczy.
A ktoby sądził inaczéj,
Miałby do czynienia ze mną.

Gutierre.

Przysięgam nienadaremno.
Daję słowo, — to na życie
I dziś się nie omylicie,
Książę. Wasza miłość raczy —
Tuszę — brać mię nieinaczéj,
Niżli jakim mię sądzicie.
Jesteście potężnym wrogiem!
Gdyby mię nie powodował
Honor, strach-by mię hamował.

Draźnić Was, świadczę się Bogiem!
W Waszem przymierzu tak drogiem
Naprzeciw mieczów i grotów
Downeść zawsze jestém gotów,
Na co się przyjaźń ośmiela.
Lecz mieć w Was nieprzyjaciela!...
Ha! Duch mój z samych zawrotów
Myśli blednie. To widziadło
Taką we mnie budzi trwogę,
Że — ot — i teraz nie mogę
Patrzeć, by lice nie zbladło.
A gdyby jeszcze wypadło,
Iżbym za nieznaną zdradę
Bezwiednie miał zetrzeć szpadę,
Wolałbym, by zgasło słońce,
Niż w te oczy pałające
Patrząc, widziéć swą zagładę.

Henryk (n. s.).

Taki wybuch namiętności
Nie wróży mi nic dobrego.
Don Ariasie, coś pilnego
Miałbym Wam na osobności
Powierzyć.

Arias.

Służę Wam, Mości
Książę.

(Wychodzą Henryk, don Diego i don Arias).
Gutierre.

Zamilkł. Już się boję,
Że pojął aluzye moje,
A ja na nieznaną zbrodnię
Skarżyć się mogę swobodnie,
Skarżyć!... Czyż się uspokoję?
Sam jestém, język mój wolny.
O Boże, któż będzie zdolny
W jednym wyrazie pomieścić,
W jedném małém zdaniu streścić
Takie krzywd i cierpień roty
I takie armie sromoty,
Co jak węże do ócz skaczą,
Jak kruki nad głową kraczą.
Ha, teraz, teraz, honorze,
Niechaj się w jękach wybroczy

Serce, niech mu się otworzą
Bramy duszy, któremi są oczy,
I niech się wyleje łzami,
Przed ludzkim ukryta szydem.
Łza — czci moja — cię nie splami,
Ani cię zapłoni wstydem.
Ha, teraz, teraz, odwago,
Potrzeba, byś zaświadczyła,
Jak cię boleść nauczyła
Rankor hamować rozwagą.
Nie — niechaj zamilkną żale,
Niechaj honoru i cześci
Dostojność nieméj boleści
Niemą wielkością utrwalę,
Bo schlebia katuszom ciosu,
Kto sprawozdania zeń żąda u głosu.
Sza... Przystąpmy do wypadku,
Może znajdziemy odpowiedź.
Ach, gdybym ją mógł wysłowić,
Gdybym ją tylko miał w mocy!
— Wróciłem do domu w nocy.
Bramę zaraz otworzono,
A ja rozmawiając z żoną
Nie widziałem w niéj zmieszania.
Wszedł. — Czy sama go wpuściła?
Wszak mię pierwsza uprzedziła.
Nie, — niepodobieństwa klecę.
Dlaczego zgasiła świecę?
Czy sama? Nie; — gdzież jest świadek,
Że jéj nie zgasił przypadek?
Potém, potém ten puginał.
Może go tam zgubił sługa?
Tak, — lecz zgodność broni obu
Tego samego wyrobu?...
Nie! Do czego złość ma zmierza?
Nie istnieje-ż taka druga
Broń? Wszak mogą być ich krocie
Ręki jednego płatnerza.
Lecz przypuśćmy, że wistocie...
Na tę same myśl już mrowie
Przebiega mię; — że w alkowie
Był on; że mi dom zeszpecił
Infant; — choć żem go nie schwycił,

Dziwno mi; — to pytam, czemu
Mencia ma być winna tému?
Wszak jak kluczem sztuką złota
Wszystkie się otwiera wrota,
Wszak nie dziwne sług przekupstwo.
Jak uczyniłem wybornie,
Żem się ułożył pokornie.
Skończyłem rozhowor. Głupstwo,
Gdy wszystko na to wychodzi,
Że Mencia jest tém, czém była,
A ja też jestém, czém byłem,
Kiedy się najmniejszym pyłem
Jéj cnota nie przypruszyła.
A przecież... kiedy po słońcu
Mała chmura się przetoczy,
Choć nie zgasi, już je mroczy,
Już obraża, już je plami...
Jakich praw paragrafami
Niewinnym tylko ból i wstyd są dane?
Jesteś, mój honorze, chory
I widmo śmiertelnéj zmory
Ustawnie zagraża tobie.
Jedną nogą stoisz w grobie,
Z nadzieją życia niewielką
Póki jest twą karmicielką
Kobieta, Ja cię wyleczę
I kiedy paroksyzm pierwszy
Taką na cię niemoc wlecze,
Pierwsze, jakie ci zadamy
Lekarstwo, jest: Zamknąć bramy;
Aby u twojego dworu
Choroba znalazła metę.
Więc Lekarz swego honoru
Przepisuję ci dyjetę
Milczenia, na popędliwość
Dając po pierwsze — cierpliwość.
Po drugie, mam być dla żony
Uprzejmy i umilony,
Usłużny, czuły, pochlebny,
Bowiem jest tu fałsz potrzebny,
Aby z tkliwości zmienionéj
Naraz w chłód, to złe nie wzrosło.
Niechęci, żale i złości,

Podejrzenia i zazdrości
Zwłaszcza wobec własnéj żony
Pogarszają stan, nie leczą.
Potém konieczną jest rzeczą
Dzisiaj, nie mówiąc nikomu
Cichaczem wrócić do domu,
Głębią rany wysondować
I zawinąć i zasnować,
Aby na jaw nie wytrysły
Podejrzenia i domysły,
Ta żałość i głupie płacze,
Ta boleść i te rozpacze,
Ten szal, co mię parzy piekłem,
Ta zazdrość... ha! zazdrość rzekłem?
Źle zrobiłem. Niechaj wróci
W łono głos. Nie, niech nie wraca,
Bo skoro to jad, co kłóci
Wszystkie mego wnętrza wodze,
To jeśli nie zabił w drodze
Z piersi do ust, to wracając
Z ust do piersi śmierć mi zada.
Jak o żmii się powiada,
Że się własnym jadem truje,
Gdy gad drugi ją ukłuje.
Zazdrość rzekłem? Zazdrość rzekłem?
Dość, — bo spalę się tém piekłem.
Kiedy mąż w sobie doszuka
Zazdrości, już blednie sztuka
I nie ma w środkach wyboru
Stanowczy lekarz swojego honoru.

(Wychodzi).



SCENA XIV.
(Wchodzą don Arias i Leonora).
Arias.

Nie myśl, piękna Leonoro,
Bym dla twéj nieobecności
Śmiał się zaprzeć powinności,
Którą-m ci dłużny; a skoro

Na szczęsną trafiwszy chwilę.
Dłużnik znalazł wierzyciela,
Nie sądź znów, że się ośmiela
Mniemać, iż ma środków tyle,
Że będzie zdolen szalony
Powinności téj dogodzić
I dług cały wynagrodzić
Wysokością niezmierzony.
Lecz jeśli ich nie posiadam, —
Że się dłużnikiem wyznaję,
Że się z wyznaniem nie taję,
Oto, co na zakład stawiam.

Leonora.

Chcę uprzedzić waszmość pana,
Że w waszym nieszczęsnym sporze
O mój honor byłam może
Głównie interesowana.
Straciłam — wszak waszmość winny
Ukochanego człowieka:
Zrządziła boża opieka,
Że mię cios ominął inny;
Bo lepiéj ostatnie tętna
Życia stracić, honor stracić,
Niźli miłością przypłacić,
Niźli żyć — mężowi wstrętna.
Niech sama karę ponoszę,
Jeśli moja była wina.
Jam pobłądziła jedyna
I moja gwiazda...

Arias.

O, proszę,
Nie mów tak, piękna pani.
Zaprzeć mi się winy w sobie,
To nadzieje wszystkie w grobie
Pochować. Jeśli w otchłani
Mych uczuć widzisz mą mękę,
Zrozumiesz, że mię popycha
Miłość, co pragnie i wzdycha
Tu prosić cię o twą rękę,
Kiedy cię w takiéj żałobie
Moja wina pogrążyła,
Gdyś męża przezemnie straciła,
Przyjmij go w mojéj osobie.

Leonora.

Seńor, uwierzcie, że cenię
Szlachetność waszéj ofiary;
Toż, że waścine zamiary
Uważam za poświęcenie,
Pozwólcie, bym wynurzyła
Słów kilka i z mojéj strony:
Nie mogę. — Nie aby żony
Waszéj godność mię raziła
Małą ceną; lecz że skoro
Wasz ów postępek stanowi
To, co właśnie Gutierrowi
Stało się okropną zmorą
Méj winy, gdyby obecnie
Widział mię żoną waszmości,
Nie miałby wątpliwości,
Że go oszukałam niecnie.
A mając mojéj niecnoty
Taki dowód oczywisty,
Sam-by przedstawił się czysty,
A mnie wydał na ramoty.
Ą wolę przeżyć w żałobie
Żywot już niczem niezdobny,
Niż mu podać powód drobny,
By słuszność przyznawał sobie.
Dziś go sądzą, że zawinił,
Tak ma być daléj i już nie
Powiedzą, że czynił słusznie,
Gdy ja wiem, że źle uczynił.

Arias.

Odpowiedź ta była płocha...
Zważcie, piękna Leonoro:
Jeśli wasze ową porą
Serce mówiło, że kocha,
Zrzeczenie się téj miłości
Usprawiedliwi was skorzej;
Bo o ileż będzie gorzej,
Jeśli nabierze pewności
O waszéj rzkomo niewierze,
Nie wiedząc, by jéj ktoś kłam
Śmiał zadać...

Leonora.

Żal do was mam,

Don Arias. Nie sprzyja szczerze
I zdradliwe to kochanie
Radzić na złe. — Więc zaniechaj.
To, co było krzywdą, niechaj
Nadal krzywdą pozostanie.
A byłoby stokroć gorzej,
Gdybym utraciła prawo
Wołać, że mię zelżył krwawo.
To zaś i wam nie przysporzy
Chwały.

Arias.

Dobrze, — niech się stanie.
Twa niewinność dla mnie święta.
Toż ma wiara nieugięta
Na każde wasze wezwanie
Świadczyć jéj gotowa orężem.
Już to pewnik niezawodny:
Nigdy zalotnik niegodny,
Zazdrośny, zostawszy mężem,
Nie skryje się niebios karze.
Że rozumne to przysłowie
Niech sam don Gutierre powie,
Bo kiedy rzuca potwarze,
I kiedy węszy dom cudzy,
We własnym wstydu nie czyta.
Ha, ha, wkrótce się dopyta,
Co u niego czynią drudzy.

Leonora.

Don Arias, próżno tém licem
Drwiącém skłonić mię się silisz,
Bo łub kłamiesz, lub się mylisz.
Don Gutierre jest szlachcicem,
Co nie zarumieni czoła,
I — na Bóg żyw — każdéj chwili
Czy językiem dumnym, czyli
Szpadą bronić się podoła.
Człowiek, co honor uzdrowi
Stalą, milczenia nie sprzeda,
I co się pokrzywdzić nie da
Kastylskiemu infantowi!
Jeśli sądzisz, że obmowa
I pochlebstwo siecią będzie
Na mnie, — seńor — jesteś w błędzie.

Sposób trafny, — ani słowa!
Patrzaj, nie dopiąłeś celu.
Gdybyś czuł honor szlachcica,
Wiedziałbyś, że nie zaszczyca
Plotka o nieprzyjacielu.
Patrzaj — ja jestém skrzywdzona,
Tutaj widząc go, jam drżała
Zdradne życie wydrzeć z ciała,
Lecz zaparłam w głębi łona
Niecne słowo o honorze.
Bo wiedz to, że każda z nas
Skoro ukochała raz,
Nieszczęsna już mścić się nie może.

(Wychodzi).
Arias.

Nie umiałem słowa bąknąć.
Popełniłem gruby błąd.
Harda jéjmość! — Ale skąd
Paragrafami nasiąknąć
Mogła tak — i o honorze?
— Wymówię się infantowi.
Niechaj sobie innych łowi
Myszkować w cudzéj komorze.
Czeka tam na mnie; dzień kona,
Lecz niech pokraje na ćwierci,
Nie powącham już do śmierci,
Gdzie do wzięcia cudza żona.

(Wychodzi).



SCENA XV.
(Kwinta don Gutierra. Ogród. Don Gutierre przeskakuje przez mur).
Gutierre.

Śród martwoty milczenia,
Co błogosławię, choć mi noc odmienia
W cmentarz, na nędzną głowę
Kładąc się cieniem jak niebo grobowe,
Jak złodziéj tu pod płotém
Czając się, wracam do domu z powrotem
W podłém upokorzeniu.
Mencia nic nie wie o mem uwolnieniu.

Chcę ją nieuprzedzoną
Zejść — o domysłach, co mi trują łono.
Gdy się lekarzem zowę
Swego honoru, niechże mu surowe
Lekarstwo przyłagodzę.
Pacyenta mego odwiedzić przychodzę
W ten sam czas, co i wczora,
Czy téż powtórzy mi cześć moja chora
Ów paroksyzm zazdrości?...
Boleść mi drogę ku prawdzie umości:
Przez ten mur ogrodowy
Przeszedłem, nie chcąc do bramy wchodowéj
Pukać. Mój Boże, co za świat plugawy,
Aby w nim nie śmiał swéj obelgi krwawéj
I krzywdy szukać człowiek,
By mu strach wstydu nie zamrużył powiek.
Kto wstydem zwał to, — skłamał,
Bo niepodobna, by się nie wyłamał
We łzach ten ból mozolny.
Kto mówi, że czul zazdrość i był zdolny
Zamilczeć, kłamie, lub jéj nie czuł szczerze.
Czuć zazdrość w łonie i milczeć?... nie wierzę.
W owéj oto altanie
Zwykle wieczorem siada na dumanie.
Więc zlekka, moja cześci,
Od echa kroków niech liść nie szeleści;
Choć wściekłość ją popycha,
Zazdrość się skrada niby złodziéj cicha.

(Patrzy na Mencię śpiącą).

Piękna jak senne mary.
O Mencio, tak mi dochowujesz wiary?
Nie, nie mogę; — powrócę;
Wszakże mój honor cały; po co kłócę
Spokój tą podłą wojną?
Wszak ją oglądam samą i spokojną.
Lecz dlaczego przy śpiącej
Gdy jest z nią zawsze, — nie widzę służącéj?
Szpieguje!... Myśli podła,
Już się buntujesz, jużeś mię powiodła
Na nowe podejrzenia!
Stało się; nie chcę ich mieć ani cienia.
Do reszty z nich oczyszczę

Duszę, choćbym w niéj pozostawił zgliszcze:
Zagaszę naprzód świecę.

(Gasi światło).

Bez światła i bez rozumu w dół lecę,
Ślepiec, ślepiec dwa razy.
By nie poznała, przytłumię wyrazy.
Mencio! (Budzi ją).

Mencia.

Ha!

Gutierre.

Cicho, nie zdradź się szelestem.

Mencia.

Kto to?

Gutierre.

Czy nie znasz mię, luba? Ja jestem.

Mencia.

Poznaję: czyjaż inna
Stopa śmiała-by...

Gutierre (n. s.).

Oddycham, — niewinna.

Mencia (n. s.).

Wszedł tutaj pokryjomu.
(Gł.) Wstąpić do tego domu?
Innemu jużbym w mojéj czci obronie,
I dotąd nieskalanéj
Cnoty, ten sztylet utopiła w łonie.

Gutierre (n. s.).

Dzięki, dzięki! Świt rany
W czeluściach duszy méj zapalił głownie.

(Głośno)

Przebacz mi, Mencio; wszedłem tak gwałtownie.

Mencia (n. s.).

Serce mi bije; — jakie przelęknienie!...

Gutierre.

Odwagę twoje i roztropność cenię.

Mencia.

Czém zawiniłam?...

Gutierre.

Już niczém!

Mencia.

.
Że wasza
Wysokość w méj mię samotni przestrasza?

Gutierre (n. s.).

Wasza wysokość? więc nie ja? Co słyszę?
Znowu w ciemnościach wiszę,
Męczarnia, piekło, walcie na mnie góry!

Mencia.

Chcesz mię narazić na śmierć po raz wtóry?
Myślisz, że każdéj nocy...

Gutierre (n. s.).

O, wściekłości!

Mencia.

Zdołasz się ukryć...

Gutierre.

O niebieskie mocy!

Mencia.

Zgasiwszy światło..

Gutierre.

Ha! zabij, zazdrości!

Mencia.

I wyjść po takiéj próbie
Wobec Gutierra?

Gutierre (n. s.).

Hamulce pogubię!
Jaż-to, ten sam, co byłem?
Jeszcze oddechem swym jéj nie zabiłem?
Więc drzwi nie zapewniła,
By nie wszedł; nawet przed nim się nie kryła
I tylko ją przeraża
Niebezpieczeństwo, co znowu zagraża
Téj ukochanéj głowie?
Więc tak. — Méj krzywdzie zemsta ma odpowie.

Mencia.

Błagam cię, wróć się, książe.

Gutierre (n. s.).

Wszystkie mi nerwy taki grom rozwiąże.

Mencia.

Niech tu już noga wasza nie postanie!

Gutierre (n. s.).

Któżby nie odszedł na takie błaganie!

Mencia.

Don Gutier wraca zwykle o téj porze.

Gutierre (n. s.).

Dławię się, ale cierpliwość ułożę.
Niechaj idzie roztropnie

Zemsta ma, — celu przy okazyi dopnie
(gł.) Nie przyjdzie, już w tém byłem.
Tam przyjaciela w bramie postawiłem.
I nikt nas nie zaskoczy: —
Luba, napasę tobą moje oczy.

(Obejmuje ją).



SCENA XVI.
(Wchodzi Hiacynta).
Hiacynta.

Ktoś tam jest, czy nie złodziej?
Szmery słyszałam.

Mencia.

Co to? Ktoś nadchodzi.

Gutierre.

Co zrobię?

Mencia.

Skryć się trzeba.
Nie do mych komnat; tutaj... wielkie nieba!

(Don Gutierre kryje się za drzewo).

Hej!

Hiacynta.

Pani?...

Mencia.

Patrzaj, wiatr co nakształt ducha
W fałdach zielonych tych firanek dmucha,
Podczas kiedy ja zdrzymnęłam się nieco,
Zagasił światło. Każ tu przyjść ze świecą,

Gutierre (n. s.).

W mym ogniu się zapali
Ta świeca; nie wiem, co mam począć daléj.
Jeżeli tu zostanę,
Dowie się Mencia, że wszystko mi znane,
A tak doznam dwa razy
Hańby: jednéj z obrazy,
Drugiéj stąd, że ją zdziwię,
Że wiem o wszystkiem, znoszę cierpliwie,
Patrzę i nie zabiję.
Oto, — co zrobię, że się nie wykryje:

(Przebiega na drugą stronę i woła głośno).

Hola! czemu się światło tu nie pali?

Mencia.

To Gutier; nowy cios na mnie się wali.
Ostatecznie mię zmoże.

Gutierre.

Nie wniosą świateł? O tak późnéj porze?




SCENA XVII.
(Wchodzi Hiacynta ze światłem, don Gutierre zbliża się z drugiéj strony).
Hiacynta.

Tu oto światło.

Gutierre.

Witaj, słońce lube.

Mencia.

Witam cię, mężu, szczęście me i chlubę.

Gutierre (n. s.).

Jakie podłe udanie!
Serce me, niechaj odwagi ci stanie.

Mencia.

Którędy wszedłeś?

Gutierre.

Klucz miałem w kieszeni.
Z ulicy w ogród a potém do sieni.
Zono ma, ma królowo,
Co tu robiłaś?

Mencia.

W tę tu ogrodową
Altanę zszedłszy, wsłuchana w krynicę
Siadłam, — tymczasem wiatr mi zgasił świécę.

Gutierre.

Ani mię to zdumiewa.
Lecz wiatr, co chodzi dziś pomiędzy drzewa,
Nabrał gdzieś takiéj mocy,
Że mi się zdaje oddechem północy;
A gdy mrozem swym buchnie,
Nietylko światło — i życie zadmuchnie,
I gdyś tu bez opieki
Spala, mógł życie ci zgasić na wieki.

Mencia.

Mężu mój, szydzisz ze mnie.
Chcę cię zrozumieć, — silę się daremnie.

Gutierre.

Czy nie widziałaś ty nigdy płomienia
Jak gaśnie nagle, gdy wiatr go rozkraje?
A płomień jeno siedlisko odmienia,
Na drugiéj świecy niepłonącéj wstaje,
Stąd biorąc życie, czem owy umiera.
Patrz, tu podobnie ta wietrzna chimera
Śmierć mogła zadać tobie
A mnie rozjaśnić.

Mencia.

W tym samym sposobie
Mówisz; jesteś nieznośny...
Rzekłabym — że zazdrośny.

Gutierre (n. s.).

Dość téj męki okropnéj;
Zduszę; — w zazdrości nikt nie był roztropny,
(gł.) Zazdrośny? Wiesz ty, co to zazdrość? wiesz ty?
Boja — ja nie wiem. — Zwaryuję do reszty.
Bo gdybym się dowiedział,
Gdybym..

Mencia.

Ach!

Gutierre.

Spytał siebie i powiedział:
Czuję zazdrość... co zazdrość!
Gdyby zazdrości był atom, cień, mara,
Ot, tyle, ile wydała ust para
Mojego niewolnika: —
To porwałbym nędznika,
Témi rękoma ducha-bym mu zdławił
I serce mu wykrwawił
I ogniem i krwią żądzę mą zabawił,
Podłe ciało rozdeptał,
Serce zębami darł i krew mu chłeptał
I wyrwałbym mu duszę
I — na Bóg żywy — oddał na katusze,
Gdyby czuć mogła dusza, tak jak ciało!...
— Jak dziwnie mówię.. Ha! Co mi się stało?....

Mencia.

Jak straszny jesteś, mężu! Ja się boję.

Gutierre.

Com mówił, życie moje?...
Tyś moje dobro, niebo, moja chluba,
Mencio moja luba,
Przebacz, moje kochanie,
Ten wybuch śmieszny. Myśli wyuzdanie
Stworzyło wyobraźni
Jakiejś gwałtownéj uczucie bojaźni.
Przysięgam i powtarzam,
Że cię uwielbiam, kocham i poważam,
Za słowa me się wstydzę.
Jezu, co mi się stało? Sam nie widzę.

Mencia (n. s.).

Strach, przerażenie wstrząsają mém łonem.
Czuję po ciele dreszcze jak przed skonem.

Gutierre (n. s.).

Skoro się zowę honoru lekarzem,
Hańbę mą dzisiaj pokryję cmentarzem.






DZIEŃ TRZECI.



SCENA I.
(Sala w pałacu. Wchodzą: Król, don Gutierre i dwór).
Gutierre.

Pedro, któremu dziedzina
Indyj z blasków wije wieńce,
Niech ucałuje twe ręce.

Król.

Odejdźcie.

(Dwór wychodzi).

Cóż za przyczyna?...

Gutierre.

Do cię, ziem tych Apollina
I do Atlasa Kastylji,
Który barki swoje chyli
Śród pogody i śród miru
Pod ziem naszych glob szafiru
I dyamentu, — w téj chwili
Podchodzę i życia szczęty
Składam, — źle bronnego życia,
Któremu pośród rozbicia
Cień bytu nawet odjęty,
Nie dziw się, że wypryśnięty
Żal się oczu wylał łzami.
Mówią ludzie, że gdy nami
Honor, albo miłość wstrzęsie,
Wolno zwisnąć łzie na rzęsie
I że taka łza nie plami.

Patrz, oboje żyją we mnie;
Honor od pierwszego tchnienia,
Miłość od tego spojrzenia,
Co mię skuło nierozjemnie
Z żoną lubą. Lecz daremnie
Ufałem, żem od zła skryty.
Zaszła chmura na błękity,
Co zmroczyła niezmącony
Dotąd lazur cnót méj żony
I mój honor niespożyty.
Bolesna to dla mnie sprawa
I zmieszany cały stoję,
Bo wymówić ją się boję.
Niech mi honor sił dodawa:
Żądam surowości prawa
Na waszego, Królu, brata.
Nie bym wiedział, że poświata
Już się starła z mojéj tarczy;
Ale pomyśleć wystarczy,
W kim się honor z życiem splata.
Szukam dla mego kaleki
Rady w Was; témi sposoby
Uprzedzając bieg choroby
Wczesne gotuję mu leki.
Bo gdyby z febryrcznéj spieki
Choroba weszła w złe fazy,
Na radę wszystkie obrazy
Wezwałbym, zadał truciznę,
W śmiertelną odział bieliznę,
Pod grobowe schował głazy
Krwią zmytego... Nie marszcz czoła,
Krwią jedynie piersi mojej.
O brata niech król się nie boi:
Bo infant bezpieczny zgoła,
Cześć ma na świadka powoła
Ten sztylet. Patrz: téj stalowéj
Klingi język brylantowy
Jego jest. A gdy mi jasny
Książę sztylet zwierza własny,
Snać jest pewien swojéj głowy.

Król.

Pochwalam to, don Gutierre,
Że nosicie takie szczere,

Jak zwierciadło części znamię,
Że się o nie słońce łamie
Swym blaskiem; toż pewni bądźcie,
Że wasz honor...

Gutierre.

O, nie sądźcie,
Panie, żem tu przyszedł po to,
By mi słów królewskich złoto,
Jak gdyby mnie już zabrakło,
Ozłociło cześć mą zblakłą.
Żywy Bóg! chwalić się mogę
Skarbem takiéj zacnéj żony,
Że jéj ustąpią korony
Lukrecya, Porcya, Tomirys.
Mówię tylko na przestrogę.

Król.

Dobrze, że tak czci swéj strzegłeś,
Don Gutierre, dzielną strażą,
Rozsądku oblókłszy kirys.
Co wiesz i czego dostrzegłeś?

Gutierre.

Niczego; ludzie jak ja,
Wystarczy, jeśli wymarzą,
Jeśli odgadną, przeczują.
Jeśli z powietrza wysnują,
Jeśli — nie wiem, jak mam rzec.
Niema słowa, coby zwlec
Zdołało z ust mych pojęcie
Rzeczy, co nawet atomem
Nie jest. Chciałem w tym momencie
Wam tu, najjaśniejszy Panie,
Oznajmić złe, nim się stanie,
Nim mi zawiśnie nad domem.
Gdybym to, czego się płonię,
Znał już, lekarstwo-bym zadał
Sam, miast tu przychodzić po nie.

Król.

Skoro się lekarzem zowiesz
Honoru, przynajmniéj powiesz,
Coś mu dotąd przepisywał,
Gdyś go pierwszy raz wybadał?

Gutierre.

Wiele, — jeno-m nie przyzywał

Zazdrości; miłość udałem
Czulszą; z kwinty, gdzie mieszkałem,
Choć wygodnéj i uroczéj,
Widząc, że tak na uboczy
Smutek żony mojéj wzrasta,
Dom przeniosłem tu do miasta,
Gdzie — mogę to wyznać szczerze —
Ma wszystko, czego zapragnie.
Łagodny jestém jak jagnię;
W brutalności rady szuka
Mąż głupi, bo mu się zdaje,
Że z pamięci swéj wykraje
Myśl krzywdy, gdy ją wyhuka,

Król.

Widzę, infant tu nadchodzi.
Spotkać wam się z nim nie godzi,
Bo domyśliłby się celu
Niezwykłego posłuchania.
Co zrobimy? Przed niewielu
Dniami — przypominasz sobie —
Skargę tu na cię wniesiono,
Wówczas to osobę oną
Za firankami ukryłem
I — jak pomnę — wyleczyłem
Złe w téjże saméj minucie,
Jad zadając na zatrucie.
Otóż dziś to samo zrobię,
Ufając owéj kotarze.
Ale zalecam i każę,
Byście, cokolwiek się zdarzy,
Nie śmieli pokazać twarzy,
I milczeli tam, jak grób.

Gutierre.

Ścielę się do waszych stóp,
Królu — i wytrwam w téj próbie
Niby ptak z kamieniem w dzióbie.

(Kryje się).



SCENA II.
(Wchodzi Infant).
Król.

Dobry wieczór wam, mój bracie,
Choć złym go może doznacie,
Znajdując mię...

Henryk (n. s.).

Ha! już po mnie!

Król.

Gniewnym.

Henryk.

Przelękły ogromnie
Pytać się ważę — na kogo?

Król.

Na was, infancie, samego.

Henryk.

Ach, to na mnie góra złego;
Już śmiertelny całun brać mi,
Bo śmierć, gdy słońce się zaćmi.

Król.

Czy nie wiesz, Henryku, o tém,
Że się czasem puginały
I w królewskiéj krwi walały?

Henryk.

Wiem. Dla kogóż to wskazanie
Groźby, najjaśniejszy Panie?

Król.

Dla ciebie, dla ciebie, Henryku.
Honor na duszy płomyku
Zasiada jak baczny stróż,
A ja-m nie jest królem dusz.
Dosyć; — słów nie chcę marnować.

Henryk.

Nie wiem...

Król.

Jeżeli sprostować
Nie zechce twa miłość dróg,
Które zapędowi mości
Do niedostępnych piękności,
Gdzie honor cnych moich sług

Zarówno żyje z ich prawem,
Stanie się, — przykładem krwawym
Nawet brata nie oszczędzę.

Henryk.

Seńor, choć słowa, co słyszę,
Święte mi i język je pisze
Twój w méj duszy, niby w księdze
Brązowéj, pozwolić raczysz
Słów kilka ku méj obronie.
Pamiętasz, że według prawa
Sędzia głos wolno oddawa
Zarówno przeciwnéj stronie.
Tak, królu. Kochałem damę,
Dość było jednego słowa,
Abym wiedział o kim mowa —
A tak bardzo ją kochałem...

Król.

Cóż tam po kochaniu całem,
Gdy jest niedostępna, mówię.

Henryk.

Niedostępna, ale...

Król.

Milcz.

Henryk.

Pozwól, królu, niech domówię.

Król.

Dopowiadań tutaj niéma.
Piękność to jest, co wytrzyma
Wszystkim natręctwom.

Henryk.

Tak, przecie
Czas wszystko kruszy na świecie,
Miłość przysięgi rozplecie.

Król (n. s.).

Boże mój, jak źle zrobiłem,
Że Gutierra tam ukryłem.

(gł).

Milcz, milcz!

Henryk.

Nie wybuchaj, królu.
To wyznanie mię osłoni,
Żem miał pewne prawa do niej.

Król.

Wiem, wiem o całéj intrydze...

(n. s.)

Co począć! Wyjścia nie widzę.

Henryk.

Że ją kochałem, wiesz zatém
Jeszcze z nim nieożenioną.
Czyż przez to zadarłem z magnatem,
Z tym wasalem?

Król.

Milcz, przeklęty!

Henryk.

Zanim była jego żoną,
Była...

Król.

Ani słowa daléj —
Wszystko to fałsz i wykręty
Wynalezione w zamiarze
Ujścia mym gniewom. Infancie,
Nie będę nanowo wszczynał
Badania. Znasz ten puginał?

Henryk.

Mój jest; bez niego wróciłem
Do pałacu jednéj nocy.

Król.

I nie pomnisz, gdzie ci zginął?

Henryk.

Nie, królu.

Król.

Przypomniéć muszę.
Tam gdzie mógł ci wydrzeć duszę
I tylko pierś ci wyminął
Przeto, że się znalazł w mocy
Nieskalanego wasala.
Nie widzisz, że zemstą włada
Człowiek, co choć obrażony,
Pierś i broń u nóg mych składa?
Spójrz na ten sztylet złocony.
Hieroglif to, co się pali
Złotemi pisząc głoskami
Twą winę, skarżąc się na cię.
Wierzę mu; przejrzyj się, bracie,

W zwierciedle téj stali prawéj,
Obaczysz w niéj swoje winy.

Henryk.

Panie, patrz, — tak bez przyczyny
Karcisz mię, że w pomieszaniu...

(Król podaje mu sztylet, infant pomieszany rani go w rękę).
Król.

Weź ten sztylet. Coś uczynił,
Zdrajco?...

Henryk.

Ja?

Król.

W niehamowaniu
Złości, którą dawno trawisz,
We krwi brata sztylet krwawisz?
Królobójca? Chciwy tronu,
Zwracasz go ku memu łonu?

Henryk.

Uważ, seńor, co powiadasz.
W pomieszaniu...

Król.

Śmiesz mi grozić?
Henryku, głowę postradasz.
Weź ten puginał. Umieram...

Henryk.

To może człeku zamrozić
Krew w żyłach.

(Rzuca sztylet).

Odejdę lepiej;
Wygnanie nad śmierć wybieram.
Jak niesprawiedliwyś, gdy cię
Niechęć ku bratu zaślepi.
Ja tobie odbierać życie!...

(Wychodzi).
Król.

Wspomóż mię Bóg! Co to było?
Jak nieznośne podejrzenie
W myśli mi się zapaliło.
We krwi własnéj się ujrzałem.
W téj nieszczęsnéj wyobraźni
Wstają groźne mordu cienie
I dreszcz gniewu i bojaźni
Chodzi mi po ciele całem.

Daj Bóg, — niechaj nie wytropię,
Że się tutaj zdrada kryje,
Bo twarz w okropnym potopie
Przelękłe słońce odbije.

(Wychodzi).



SCENA III.
Gutierre.

Wszystkie piekieł bramy pękły.
Zdziwion stałem i przelękły.
Nie dziw, że król nieprzytomnie
Odszedł, zapomniawszy o mnie.
Czegom się dowiedział, Nieba!
Lecz powtarzać czy potrzeba,
Gdy się mą niedolą mierzy
Ten obelgi dowód świeży?
Złe wyrwijmy od korzeni,
Tak nieszczęście się wypleni.
Niech umrze Mencia; jéj krew
Niech pierś zbroczy, gdzie króluje;
A skoro mię prześladuje
Drugi raz téj widmo stali,
Niech wrota otworzy jéj fali.

(Podnosi sztylet).

Uczynię to w tajemnicy,
Bo w milczeniu i w ciemnicy
Leży zwycięstw płód spowity,
Bo kiedy Obelga tajna
Żąda na się zemsty skrytéj,
Śmierć jéj będzie niezwyczajna,
Okropnością niesłychana,
Ach, nim poddam dłoń téj hydrze,
Niech mi niebo życie wydrze.
Bym patrzeć nie potrzebował
Na taki miłości koniec.
Dlaczego ta szyba szklana
Przejrzystych niebieskich pował

Ciężarem na mnie nie runie?
Czemu ten niebieski goniec
Jak Chrystowe zmiłowanie
Błyskawicą tu nie sfrunie?
Nie masz dla nędznych, o Panie,
Grobowego śmierci domu?
Dla rozpacznych nie masz gromu?

(Wychodzi).



SCENA IV.
(Dom Gutierra w Sewilli. Wchodzą Mencia i Hiacynta).
Hiacynta.

Jakiż żal ustawiczny
Nosisz, pani ma, na twarzyczce ślicznej,
Czemu w nocy i we dnie
Szlochasz i szlochasz?

Mencia.

Tak mi w duszy blednie
Wszelka świadomość bytu,
Że wieczny mrok bez świtu
Z myśli mych zrobił cmentarz.
Od owéj nocy, jeżeli pamiętasz,
Gdyśmy mieszkały w wili
I gdy w nieszczęsnéj chwili
Don Henryk przyszedł do mnie,
Struchlała jestém i zlękła ogromnie,
Ważąc, co mówisz, że to być nie może,
Bo o téj saméj porze,
Gdym się z tą dziwną znalazła osobą,
Infant rozmawiał z tobą.
Odtąd mi z leku kona
Dusza, szelestém lada przerażona,
Bo w jakąż otchłań dążę,
Jeśli to Gutier sam był, a nie książę?

Hiacynta.

Czyż zbłądzić było można?

Mencia.

Tak, Hiacynto; bo ja nieostrożna
Świecy zagasnąć dałam.

A gdy zmieszana szept jeno słyszałam,
Wzięłam go za Henryka.
Jeśli to Gutier był, mróz mię przenika.
Przytém z jego natury
Sądząc i widząc, że w sobie ponury,
A zemną jest wesoły,
Wiedząc, że smutki to ócz przyjacioły,
Które im nic nie kryją,
Straszną się we mnie trwogą myśli biją.




SCENA V.
(Wbiega Kokin).
Kokin.

Pani!

Mencia.

Cóż niesiesz znowu?

Kokin.

Zaledwo usta przejść pozwolą słowu.
Infant don Henryk oto...

Mencia.

Dosyć; to imię nad moją zgryzotą
Tak rozłożyło czarne skrzydła swoje,
Że równie brzydzę się niém, jak się boję.

Kokin.

Nie o miłości mowa.

Mencia.

Gdy tak, powiadaj, ale w krótkie słowa.

Kokin.

Don Henryk, który — pani —
Nie umiał do twéj dopłynąć przystani,
I jasny król nasz Pedro
Zadarli z sobą, jak się bracia nie drą.
Jak — już tego nie powiem,
Raz, żem nie słyszał, a drugi, że zdrowiem
Opłaca ten i pludry,
Co się z królami waży iść na udry.
Więc milczę, jak wypada.
Infant mię bierze na bok i powiada:
Pójdziesz do dońy Mencii

I powiesz, że jéj wzgardy i niechęci
Brata mi mego odebrały laski.
Uprzedzając niesnaski
I ocalając życie
Na obcą ziemię uciekam stąd skrycie,
Gdzie jednak żyć nie tuszę,
Bo srogość Mencii zatruła mi duszę.

Mencia.

Dla mnie infant opuszcza
Miasto w niełasce króla? Chce, by tłuszcza
Skandale węsząc nowe
Zacne me imię wzięła na obmowę?
Co uczynię nieboga!

Hiacynta.

Jest jeden łatwy sposób, pani droga,
Gdy złe nam grozi, — na zatamowanie.

Mencia.

Jakiż?

Hiacynta.

Infanta prosić, niech zostanie.
Gdy się oddali książę,
Wieść ta wnet wszystkie języki rozwiąże.
Bo wyjazd infantowy
Zbyt jest niezwykłą rzeczą, aby głowy
Nad dziwnego zniknięcia
Przyczyną łamać nie chciano.

Mencia.

Gdzież księcia
Znajdę, gdy o tym czasie już ostrogę
Koniowi dawszy ruszył pewno w drogę?

Hiacynta.

Słów mu napisać parę
Trzeba, by poniósł dla cię tę ofiarę,
Że twój honor zależy
Od tego, aby nie jechał. Czas bieży
I śpieszyć się konieczna.

Mencia.

Próba honoru — próba niebezpieczna.
Ha! dobrze, list napiszę,
Bo w niepewności, w któréj teraz wiszę,
Honor mając na względzie
Z mych szkód najmniejsza to mi szkoda będzie,

Jeśli są mniejsze w méj niedoli szkody,
Proszę, zostańcie tutaj; — chcę swobody.

(Wychodzi).
Hiacynta.

Kokin, już to dni kilka
Nosisz się z miną pobitego wilka.
Dawniéj byłeś jak źrebię.
Cóż to?

Kokin.

Ach! Chciałem zgnieść i wtłoczyć w siebie
Boleść mą — niemądry ja
I taka wstała tam hipochondryja,
Że umrę.

Hiacynta.

Cóż to za choroba sławna?

Kokin.

Choroba bardzo w modzie i niedawna.
Przywędrowała — ot dwa lata będzie,
A tak jest dzisiaj używana wszędzie,
I tak ją ściśle przykazuje moda,
Że pewna dama czerstwiuchna i młoda,
Słodziutką robiąc do kochanka minę,
Rzekła: Przynieś mi hipochondryi krzynę.
Lecz kroki pana słyszę,

Hiacynta.

Boże! List znajdzie, który pani pisze.

(Chce biedz).



SCENA VI.
(Wchodzi don Gutierre).
Gutierre.

Poczekaj, moja mała!
Cóż tak pilnego? Gdzieżeś to biedź chciała?

Hiacynta.

Święta Panno kochana,
Panią uprzedzić o przybyciu pana.

Gutierre (n. s.).

Sługom nie ufaj wiele.
Wrodzeni domu to nieprzyjaciele,

Na twarzy obu spostrzegam ambaras.
Chodź tu! Co znaczyć miało? Powiedz zaraz,
Gdzie biegłaś?

Hiacynta.

Cóż to szkodzi
Że pani biegłam rzec, że pan nadchodzi?

Gutierre (n. s.).

Niewiniątko jagnięce!
Od tego może coś więcéj wykręcę.
Kokin, byłeś uczciwy,
W mym domu chowasz się od niepamięci,
Powiedz mi, na Bóg żywy
Powiedz, błagam cie, co się tutaj święci?

Kokin.

Panie, gdybym coś wiedział,
Jużbym dla naszéj czci wspólnéj powiedział.
Przysięgam, panie...

Gutierre.

Nie przysięgaj wasze.
Czemuś zmieszany taki?

Kokin (n. s.).

Djabeł-by strachał się, toć ja się straszę.

Gutierre (n. s.).

Ha, dają sobie znaki!
Już o złoczyńcy nie kłamie przysłowie.
— Precz!

(Wychodzą Kolein i Hiacynta).

Sam z honorem. — O, biada méj głowie!
Większa-li jest gdzie męka,
By łkały oczy, a karciła ręka?
Mencią piszącą widzę.
Za to, co myślę zrobić, sam się wstydzę.

(Otworzył drzwi gabinetu, przystępuje i wydziera jéj z rąk papier. Mencia mdleje).
Mencia.

Boże mój miłościwy!...

Gutierre.

Zakrzepła z lęku niby posąg żywy.

(Czyta)

„Wasza wysokość”.
Ha! wysokość owa
Mój honor w otchłań grobową pochowa.

„Niech nie wyjeżdża“... — Dosyć.
Czyż nie wystarcza mi, że śmie go prosić?
Kroczę po nieszczęść zbyt stroméj drabinie.
Tu zaraz śmierć jéj zadam..
Nie. Gdzież roztropność? — Oto, co układam;
Z domu oddalę sługi,
Niedola jeno zostanie, — ja drugi.
A że mimo odkrycie
Straszne Mencią mą kochałem nad życie,
Uświęcę to kochanie,
I na ostatnie rzewne pożegnanie,
W ostatecznym podrzucie
Śmierci, jeszcze jéj zjawię me uczucie.
Skoro mię użyć takich leków zmusza,
Ciało niech ginie, — lecz niech nie mrze dusza[15].

(Pisze i wychodzi).
Mencia (budząc się)

Panie mój, co chcesz czynić?
Nie chciej, nie chciéj mię winić!
W niewinność moje samo niebo wierzy.
Twa dłoń okrutna, twe żelazo mierzy
W pierś moję? Łaski, ach łaski! kobiecie
Niewinnéj życia nie chcesz wydrzeć przecie.
Lecz co to? Czy tu w własnéj swéj postaci
Nie stał Gutierre? W méj imaginacji
Nie oglądałam ciała mego w fali
Wykąpanego koloru korali?
Jaki lęk mię ogarnia!
To prób śmiertelnych ostatnia męczarnia.
Złudzenie!... A jam jawą ją sądziła!
List podrę. Na com się też ośmieliła!..
Co to jest? Męża list!... Mój wyrok skonu!
Wyrazy straszne, niby jęki dzwonu.

(Czyta)
„Miłość cię wielbi, honor cię nienawidzi; jeden cię zabija, druga ostrzega. Dwie godziny-ć życia daję; chrześcijanka ocal duszę, bo życie jest niemożebne“. —

Co czytam! Nieba! Hiacynto, do mnie!

Nie odpowiada? Zginęłam. — Już po mnie!
Gdzie jest służba? — O, święte
Niebiosa; te drzwi — i te drzwi — zamknięte
Bez echa głos przepada.
Jaka potworność — okrucieństwo — zdrada!
U okien grube i żelazne sztaby,
Próżny jęk... przez mur głos nie przejdzie słaby.
Przez okno wołać?... Wychodzi w ogrody.
Kto się zlituje mnie nędznéj i młodej?
Gdzie pójdę? kędy stąpię?
Już chłód śmiertelny członki moje kąpie!




SCENA VII.
(Ulica. Noc. Wchodzą król i don Diego).
Król.

Henryk umknął niespodzianie?

Diego.

Tak jest, najjaśniejszy panie.
Nocą wyjechał z Sewili.

Król.

Mniema, — ale się omyli
Zuchwalec, — że na świecie,
Moje ramię go nie zgniecie!
I gdzież uciekł?

Diego.

Do Konsegry
Sadze.

Król.

Do Wielkiego Mistrza[16]
Widzę — rzecz najoczywistsza,
Że zechcą na spiskach grać mi.

Diego.

Wszak są, królu, twemi braćmi,
Już pragnąłbym ręczyć duszą

Że jak brata kochać muszą.
To obowiązek natury.

Król.

Odjechał z nim z dworzan który?

Diego.

Don Arias.

Król.

Ha! Powiernicy!

Diego.

Śpiew słychać z tamtéj ulicy.

Król.

Idźmy, posłuchajmy śpiewu.
Niech ochłonę trochę z gniewu.

Diego.

Masz słuszność, królu; w harmonji
Tonów wszelki żal się roni.

Śpiew.

Infant w trakcie pogawędki,
Kwaśno z królem się pożegnał.
Oby nam ten odjazd prędki,
Wszystkie z miasta kwasy przegnał.

Król.

Smutny śpiew. Chodźno don Diego.
Tamtędy — niech nie spostrzegą; —
Chcę wiedzieć, co to za ptaszek
Autor takich śmiałych fraszek.

(Odchodzą w strony przeciwne).



SCENA VIII.
(Dom Gutierra. Wchodzą don Gutierre i Ludovico chirurg w masce).
Gutierre.

Wejdź, i niech cię strach nie warzy
Jak liść zwiędły. Maskę z twarzy
Zdejm, a teraz ja ją włożę.

Ludovico.

Naco mię prowadzisz? Boże!

Gutierre.

Cokolwiek tutaj obaczysz,
Nie bój się. (Kładzie maskę.)

Ludovico.

Wreszcie, mi raczysz
Powiedzieć, przychodzę po co...
Z domu wywołujesz nocą,
Wyprowadzasz mię w ulicę,
I do piersi mi puginał
Przytknąwszy, bym nie poczynał
Obrony, każesz mi lice
Zakryć maską i jak frygę
Obracasz, grożąc, że w łonie
Utopisz, gdy twarz odsłonię.
Na tę dziwaczną intrygę
Wodzisz przez całą godzinę.
A ja drżę i z dziwu ginę
Czekając, co daléj będzie,
Czując, że straszne narzędzie
Robisz ze mnie. Już nad ranem
Prawie wiedziesz do mieszkania,
Gdzie mi skarby wzrok odsłania,
A nie zgadnę, kto ich panem.
Chyba ty... Jakaż zagadka
Ma mieć tutaj we mnie świadka?

Gutierre.

Zaczekaj, wrócę w momencie.

(Wychodzi).
Ludovico.

Tajemniczo, niepojęcie
Coś się gra! W oczach mi ciemno.
Wspomóż mię niebo!




SCENA IX.
(Don Gutierre powraca).
Gutierre.

Chodź ze mną.
Lecz daję ci do wyboru:
Téj stali — patrz — żądło żmije

Krwi emalią cię pokryje
Na najmniejszy znak oporu
Przeciw tému, co polecę.
Wejdź ze mną do téj komnaty.
— Co spostrzegasz?

Ludovico.

Na makaty
Położony i skostniały
Umarłego posąg biały.
Po bokach gromniczne świece
I krucyfiks Chrystusowy
U stóp téj okropnéj truny.
Nie wiem kto; nie widzę głowy
W czarne osnutéj całuny.

Gutierre.

Tému żywemu trupowi
Który tutaj widzisz, zadasz
Śmierć.

Ludovico.

Ha! panie, co powiadasz?

Gutierre.

Krew puściwszy, będziesz czekał,
Patrząc, jak mu będzie zciekał
Życia sok, aż się wyleje
Wszystek i ciało omdleje,
I nie drgnie już więcéj łono
Krwią, — po kropli wykrwawioną.
— Na nic wstręt twój i błagania.
Niema we mnie zmiłowania.
Słuchać masz, gdy-ć żywot miły.

Ludovico.

Panie, nie będę miał siły
Dokonać strasznego dzieła.

Gutierre.

Więc kogo dzielność natchnęła
— Gdy zrozumiała konieczność —
Na straszniejszą ostateczność,
Zadać śmierć zdoła i tobie.

Ludovico.

W obronie życia to zrobię.

Gutierre.

I dobrze; — istnieje na téj
Ziemi taki, który żyje,

By zabijał; — do komnaty
Wejdź sam, ja tutaj postoję.

(Ludovico wchodzi do drugiego pokoju).
Gutierre.

Rozważne są plany moje.
Wszak mi trzeba, będąc katem,
Hańby dowód skryć przed światem.
Trucizna? — ta się wykryje;
Nie podobna ukryć rany,
Gdy żelazem cios zadany.
Tak zaś powiem, że umarła
Mimo troskliwe leczenie.
Konieczne było puszczenie
Krwi, a nikt mi nie zaprzeczy,
— Bo to są codzienne rzeczy —
Że w gorączce bandaż zdarła.
Potrzebne też było i to,
Żem go tu przywiódł z zakrytą
Do samego końca twarzą,
Bacząc, że komu tak każą
Krew puszczać zdrowéj kobiecie
I gwałtém, — pośpieszy zdradzić.
Teraz w swojéj opowieści
Nie zdoła na trop wprowadzić
Tego cmentarza méj części.
Ani domu nie odkryje,
Témbardziej, że go zabiję
Wywiódłszy w ulicę daléj.
— Lekarzem jestém honoru,
Tak się mu zdrowie ocali,
Bo tak się lancetem leczy
Wszystko w téj doli człowieczéj.

(Wychodzi).



SCENA X.
(Ulica. Wracają: Król i don Diego, każdy z innéj strony. Za sceną).
Śpiew

Jedzie sobie do Konsegra,
Gdzie tragiedya się rozegra,
Tragiedya najdziksza z wielu,
Krwią na pagórkach Montelu.

Król.

Don Diego!

Diego.

Co pan mój każe?

Król.

Napróżno tak długo łażę.
W téj ulicy oczywista
Kryje się; wszak nie wiatr śwista.

Diego.

Nie warto się głupstwem — panie —
Trudzić: ot, błahe śpiewanie...
Piosenek takich w Sewili
Mnóstwo śpiewają w téj chwili.

Król.

Dwaj ludzie ku nam podchodzą.

Diego.

Prawda; nie żal było pracy.
Poznamy, co za śpiewacy.




SCENA XI.
(Wchodzi don Gutierre i Ludovico z zawiązanemi oczyma).
Gutierre.

Że mi tak niebiosa grodzą
Temi dwoma ludźmi drogę!
Że powtórnie kluczem śmierci
Sekretu zamknąć nie mogę!...

Cofnę się; — tu na ulicy
Pozostawić go konieczna.
Jest rzecz dla mnie niebezpieczna
Być poznanym w téj dzielnicy.

(Odchodzi).
Diego.

Jeden — najjaśniejszy Panie —
Umknął gdzieś niespodzianie.
Drugi pozostał i stoi...

Król.

Ku niecierpliwości mojej.
Przy bladym świetle księżyca
Spostrzegam, że nie ma lica,
Ale na twarzy opaskę
I niby gipsową maskę
O kształtach niedorzeźbionych.

Diego.

Z daleka — Panie — od niego.
Ja przystąpię.

Król.

Puść, don Diego!
Odpowiedz, ktoś jest, człowiecze?

Ludovico.

Zalęk mi i pomieszanie
Ust wrota zamyka, panie.

(Odsłania twarz).

Zalęk biednego lekarza,
Który się myślą przeraża
Samą, że przed królem stoi,
Dostojności bowiem twojéj
Głos sam zdrajcą był w swém brzmieniu.
Pomieszanie z uczestnictwa
W najokropniejszem zdarzeniu,
Jakie lud, kronika żywa,
W błędnych annałach odkrywa.

Król.

Cóż to?

Ludovico.

Udział mój w tém dziele
Wam tylko wydać się ośmielę.

Król.

Don Diego, odejdź na stronę.

Diego.

Dziwy niewytłómaczone
Oglądam dzisiejszéj nocy.
Brońcie nas, niebieskie mocy!

Ludovico.

Oblicza jéj nie dojrzałem,
Jeno śród jęków słyszałem
Skargę: Umieram niewinna.
Niech ci niebo nie pamięta
Méj śmierci! — Mówiąc, ta święta
Skonała, — a w tejże saméj
Chwili człowiek zgasił świécę
I wyprowadził za bramy
Tą samą, co przedtém drogą.
Gdyśmy przyszli w tę ulicę,
Usłyszawszy pewno szmery,
Odszedł i tu mię zostawił.
Lecz nie ujdzie nam, bom ręce
Naumyślnie tam zakrwawił
I wszędzie, którędy wracał,
Udając, żem w cieniu macał,
Poznaczyłem domów mury
Śladem téj strasznéj purpury.
Za takiemi drogoskazy
Odkryjemy dom zbrodniczy.

Król.

Za zasługę ci się liczy,
Coś zrobił. Twoje wyrazy
Nie jasne; o czem się dowiesz
Jeszcze, natychmiast mi powiesz.
Weź ten pierścień z dyamentém:
Dniem i nocą każdéj chwili
Drzwi pałacu ci rozchyli.

Ludovico.

Niech cię, królu, nieba strzegą!

(Odchodzi).
Król.

Odejdźmy teraz, don Diego.

Diego.

Co było?

Król.

Czyn niesłychany!...

Diego.

Król mój i pan zadumany.

Król.

Zadumać się jest przyczyna.

Diego.

Panie, czeka na Was łoże
I dzień już zjawiać zaczyna
Na wschodzie rąbki złocone.

Król.

Do snu głowy méj nie nagnę,
Aż dowiem się, czego pragnę.

Diego.

Panie, zachcenie szalone.
We dnie poznać cię kto może!...




SCENA XII.
(Wbiega Kokin).
Kokin.

Choćbyś miał biednego człeka
Zabić, — ujrzawszy zdaleka,
Mówić z tobą, królu, śpieszę.

Król.

Jakież nam Kokin świadectwo
Dziś da, że myśli dorzecznie?

Kokin.

Czyn ten straszny ostatecznie
Potwierdza jego szlachectwo.
Choć mię między wartogłowy
Liczysz wiatrem nadymane,
Patrz, królu, — jak, kiedy stanę
Przed tobą, jestém surowy,
Ja, ów sowizdrzał swawolny.
— Słuchaj, królu, co opowiem.

Płakać cię przymuszę bowiem,
Gdym rozśmieszyć nie był zdolny.
Don Gutierre ułudzony
Nieszczęśliwemi pozory
Zaczął do zazdrości skory
Podejrzewać cześć swéj żony;
A tak go opanowała,
Że naszedłszy w niespodziany
Sposób, znalazł list pisany
Do infanta, gdzie wzywała
Księcia, ażeby zaniechał
Wyjazdu, by nie mówili
Ludzie, że dla niéj z Sewili
I dla jéj wstrętów wyjechał,
Niby w zamiarze odwetu.
W takim gwałtownym obcesie
— (Że była niewinna, klnę się) —
Wpadłszy do jéj gabinetu
Z rąk jéj wydarł list brutalnie
I z pianą na ustach białą,
Wydaliwszy służbę całą,
Zamknąwszy na klucz sypialnię,
Sam jeden pozostał z panią.
A ja widząc, jak był gniewny,
I czując to, że nad pewnéj
Śmierci stanęła otchłanią,
Do nóg twych, królu, podchodzę
Prosząc, byś powagą tronu
Uratował ją od skonu.

Król.

Dobrześ zrobił; czem nagrodzę
Litość taką?

Kokin.

Żadnem złotém,
Lecz zwolnieniem mię z zakładu,
Gdzie mym zębom nie do ładu.

Król.

Pozostawmy śmiech na potém.

Kokin.

Na kiedyż to?

Król.

Nieba szlaki

Bledną. Odejdźmy, don Diego,
Zanim nas tutaj spostrzegą.
Wynajdziemy pozór jaki
Wejść do owego mieszkania;
Powiemy, że mię w téj stronie
Dzień naszedł i że się chronię,
Aby uniknąć poznania.
Gdy się raz w tym domu będzie,
Rozpozna się sprawę całą
I sąd wyda, jak przystało
Na króla, pierwszego sędzię.

Diego.

Gdzie król życzy iść, słuchamy.

Kokin.

Do jego domu możecie
Wejść, królu, zwłaszcza że przecie
Stoisz już u jego bramy.

Król.

Don Diego!...

Diego.

Co cie przeraża?

Król.

Patrz — nie widzisz na téj bramie
Niby krwawéj dłoni znamię?...

Diego.

Prawda!

Król (n. s.).

W Gutierze zbrodniarza
Odkrywam? Ha! Położenie
Krytyczne. Téj nocy zatém
On był tym okrutnym katém,
— Dzielne zadość uczynienie!




SCENA XIII.
(Wchodzą Leonora i Ines w mantylach).
Leonora.

Aby mię nie posądzono,
Że pośród gwarów ulicy

Chcę zapomnieć méj tęsknicy,
Na mszę wychodzę tak rano —
Ale ulica już ludna,
Król tu i o téj godzinie?...

Ines.

Zasłoń się, póki nie minie.

Król.

Ukryć się pani rzecz trudna.
Piękności łatwe poznanie.

Leonora.

Nie śmiałabym twarzy słonic,
Aby się zaszczytu chronić
Uściskania stóp twych, Panie.

Król.

Według wyrzutów sumienia
Jabym raczéj racyą wszelką
Miał kryć się, bo wierzycielką
Jesteś mego przyrzeczenia.
Słowności pochwałę zyszczę
I ufajcie, Leonoro,
Że pierwszą okazyi porą
Z długu mego się uiszczę.




SCENA XIV i XV.
(Don Gutierre za sceną).
Gutierre.

Zabić dam się dzisiaj łzom,
Ty rozgniewane powietrze,
Jeśli mi nie padnie grom
Z twoich sfer i w proch nie zetrze!

Król.

Co to?

Diego.

Niby furya blada,
Don Gutier z bramy wypada.

Król.

Don Gutierre, gdzie waść goni?

(Zbliża się don Gutierre).
Gutierre.

Niechaj król mi stóp nie broni
I niech mi nie broni głosu,
Abym u nich wydał powieść
Najokropniejszego ciosu,
Powieść, od któréj zlękniona
Dusza zblednie. Moja żona,
Moja Mencia czysta, luba,
Duma moja i ma chluba,
Niechaj sława o tém powie, —
Mencia, którą tak kochałem,
Jak mą duszę, jak me zdrowie,
Dziś w nocy w walce śmiertelnéj
Zgasiła nieskazitelny
Blask, by zadać kłam mniemaniu,
Że była z bogiń nie z ludzi.
Lekarz — jeśli mię nie myli
Rozgłos — pierwszy tu w Sewili,
Którego rozgłośna sztuka
Równéj sobie w świecie szuka,
Posłuszny memu wezwaniu
Przybywszy, krwi rozporządził
Puszczenie, ile że sądził,
Że gwałtownemi sposoby
Bieg trzeba przeciąć choroby.
Jak kazał, uczynić chciałem:
Cyrulika przywołałem
Ja sam, nie znalazłszy służby.
Krew puścił, jak należało.
Ja dziś, ledwo rozedniało
Wchodzę cicho do alkowy.
Od progu — o straszne wróżby! —
Kobierzec karmazynowy
Na posadzce; na pościeli
Czerwone róże śród bieli,
A na nich Mencia — umarła,
W téj krwi świetnéj wykąpana.
Zdrajczynią — otwarta rana,
Którą wybroczyła duszę.

Pojąłem — opaskę zdarła
W gorączce... Ha! na cóż się kuszę
Na okropnego obrazu
Oddanie szukać wyrazu?...
Obróć w tamte stronę głowę,
A obaczysz purpurowe
Z bólu słońce, księżyc zbladły
I ujrzysz jak gwiazdy spadły
I od niebieskiego węgła
Planet rzesza się odprzęgła.
A ujrzawszy piękność owe,
Pomyśl, czy mogę nie biadać,
Gdy cios ten, by sroższą zadać
Śmierć, zostawił we mnie duszę?...

(Odsłania Mencią na łożu).
Król (n. s.).

Czyn okropny niezawodnie,
Lecz rozpatrzeć trzeba chłodnie.
Takiéj wymierzenie kary
Sądzić trzeba innéj miary
Prawami —

(gł).

Skryj, bo krew mrozi
Ten obraz i zmysłom grozi;
Poruszyć zdolen marmury
Ten symbol śmierci ponury.
Jeśli pociechy szukacie
Don Gutierre po téj stracie,
Wyrówna jéj tylko jedna:
Dajcie rękę Leonorze.
Bo już czas, by jéj bezwiedna
Krzywda w waszym też honorze
Godną znalazła odpłatę.
Cześć jéj się należy za tę
Cnotę i za to wytrwanie.

Gutierre.

Skoro, najjaśniejszy Panie,
Po pożarze w czas tak krótki
Nawet popioły nie schłódną,
Toż i mnie dziś zebrać trudno
Zmysły. Pozwól, niech rozważę.

Król.

Tak ma stać się, jak król każe.

Gutierre.

Panie, chcesz, abym raz drugi,
Z burzowéj dopiero szarugi
„Wróciwszy, po tym mozole
W morze rzucał się?... i po co?

Król.

Aby spełnić króla wolę.

Gutierre.

Niechże król mojéj przyczyny
Wysłucha.

Król.

Dobrze, słuchamy.

Gutierre.

Jeśli fatalnéj godziny
Wróciwszy do domu nocą
Przyjdzie mi prawdę odsłonić,
Że w nim don Henryk się chowa?

Król.

Podejrzeniom wstępu wzbronić.

Gutierre.

A jeśli moja alkowa
Zdradzi go, jeśli z za łoża
Ręka ma sztylet dobędzie?

Król.

Pomyśleć, że znajdzie wszędzie
Przekupne i zdradne sługi,
I być przezornym raz drugi.

Gutierre.

Gdy nie wystarczy przezorność,
Gdy mi się naprzykrzy dworność
Dniem i nocą pod oknami?

Król.

Poskarżyć się nań przed nami.

Gutierre.

Jeśli skarga nie dopisze,
I większą hańbę usłyszę?

Król.

Nie wierzyć jego pot warzy,
Bo choć się na wiele waży,

Cnota przed nim się ostoi
Niby mur żelaznych zbroi.

Gutierre.

A jeśli niespodziewanie
Naszedłszy ją, list z rąk wydrę,
Gdzie go prosi o zostanie?

Król.

Na wszystko znajdą się leki.

Gutierre.

I na taką nieszczęść hydrę?

Król.

Tak, don Gutierre.

Gutierre.

Jakiż to?

Król.

Jeden z waszych: krwi puszczenie.

Gutierre.

Co mówisz?

Król.

Byś wymyć kazał
Drzwi domu i skrył przed światém
Plamę, którą ktoś je zmazał.

Gutierre.

Widzisz, królu, nad warsztatém
Kowale, zduny i cieśle
Świadczą o swojem rzemieśle
Szyldem. Ja jako honoru
Lekarz, umieścić mam prawo,
Jako znak mój rękę krwawą,
Bowiem honor krwią się pierze.

Król.

Leonora niech odbierze
Hołd swych zasług z ręką waszą.

Gutierre.

Dobrze, jeśli jéj nie straszą
Krwawe z niéj wstające widziadła.
Krwią jest myta — Leonoro!

Leonora.

Anim drgnęła, anim zbladła.

Gutierre.

Wiesz, jestém honoru zawsze
Lekarzem; leki mam krwawsze,
Gdy potrzeba.

Leonora.

W téj purpurze
Wymyj cześć mą, gdy zasłużę.

Gutierre.

Z warunkiem takim przystaję.
Bierz ją więc.

Wszyscy.

Tu się rozstaje
Lekarz swojego honoru
Z publiką; — błędy wybaczcie.


[Montpellier, w maju 1887 r.]






ALKAD Z ZALAMEI.
(EL ALCALDE DE LA ZALAMEA).
[napisano r. 1637.]


OSOBY:

Król Filip II.
Don Lope de Figueroa.
Don Alvaro de Ataide, kapitan.
Sierżant.
Rebolledo, wachmistrz.
Pedro Crespo, wieśniak.
Juan, jego syn.
Don Mendo, hidalgo.
Nuńo, jego giermek.
Pisarz.
Izabella, córka Crespy.
Ines, kuzynka Izabelli.
Iskierka, markietanka.
Żołnierze, wieśniacy.

Rzecz dzieje się w Zalamei, wsi kastylskiéj.





DZIEŃ PIERWSZY.



SCENA I.
(Wchodzą Rebolledo, Iskierka i żołnierze).
Rebolledo.

Rany Chrysta, już mię złości,
Kto nas tak po drogach włóczy
I nie znajdzie nigdzie kuczy,
By dać wyprostować kości.

Wszyscy.

Amen!

Rebolledo.

Czyżeśmy cygany,
Aby ciągał nas przez góry
Jeden baran z oślej skóry,
I proporczyk spowijany
Na drewnie?...

Żołnierz 1.

Zaczynasz znów.

Rebolledo.

A wasze, gdy nie zmęczony,
Niech idzie do djablej żony,
A nam nie zawraca głów.

Żołnierz 2.

Otrzepnij z twojéj te troski;
Baz przecie będzie inaczej:
Już się nam spoczynek znaczy,
Przy wejściu do pierwszéj wioski.

Rebolledo.

Wejściu, jeśli skapnę wprzódy;
A jeśli i dojdzie żywa
Dusza, jeszcze rzecz wątpliwa,
Czy znajdzie kawałek budy.
Bo do komisarza zaraz
Alkada prowadzą kaci:
Powiada: „Wieś się opłaci,
Bo z kwaterunkiem ambaras“.
Więc ten ramionami rusza:
„Nie można, ludzie mu padną“.
Aż mieszka wymową ładną
Zmiękczony — poczciwa dusza —
Woła: „Bracia towarzysze,
Rozkaz mamy maszerować.
Śmiało, naprzód, nie folgować!“
Więc my, głupi jak sztokfisze,
Idziem, choć się noga tacza.
— Reguła!... Ba! jemu fracha:
Jemu reguła bernacha,
A nam reguła żebracza.
Nie! — odtąd już tak nie będzie,
I jeśli do Zalamei
Dojdziemy i znów z kolei
Prośbami, czy po komendzie
Pogna nas, beze mnie w drogę
Pójdziecie, bo się odstrychnę
Bez ceremonii i zwichnę
Pierwszy raz w życiu mem nogę.

Żołnierz 1.

Pierwszy raz to także będzie,
Że nagłe zwichnięcie owo

Nałożysz, braciszku, głową.
Bo miejże, człeku, na względzie,
Że jest naszym gienerałem
Don Lope de Figueroa,
Człek nie swojski, jak wąż boa,
— Choć dzielniejszych nie widziałem —
Człek żelazny i surowy,
I niepanieńskiego serca,
Klątwo-miotacz i bluźnierca,
Co nie pożałuje głowy
Przyjacielowi na świecie,
Ale strąci bez pardonu.

Rebolledo.

Każ wasze precz z tego tonu,
A ja swoje zrobię przecie.

Żołnierz 2.

Dość chwacki, jak na wojaka.

Rebolledo.

— Mnie jeszcze — co tam — niech gonią.
Lecz wiecie, chodzi mi o nią.
Oto się zbliża... biedaka!

Iskierka.

Że mi się nogi odkruszą,
Niech się nie boją waszecie,
Bo rodziła się, jak wiecie,
Iskierka z brodatą duszą,
A wasz strach jest mi na despekt.
Do roboty przy żołnierce
Rwało się i rwie dziś serce,
Bo z niéj i korzyść i respekt.
Rzecz także od słońca czystsza,
Że siedzę, gdzie mi wygodnie;
A dobrze mi niezawodnie
Przy boku mego wachmistrza,
Gdzie się jak pąk w maśle pływa,
I gdzie można złotém przesiąc!...
Indziéj tak dobrze nie bywa.
Skoro zaś aż tu piechotą
Choć i z trudem, choć i z biedą
Zaszłam z moim Rebolledą,
I jeszczem gotowa oto
Iść, czegóż chce więcéj?

Rebolledo.

Niechaj mię piekła pochłoną.
Jesteś wszech niewiast koroną!

Żołnierz 1.

To prawda, do stu tysięcy.
Niech żyje Iskra!

Rebolledo.

Niech żyje!
Teraz zaś dla ukojenia
Téj fatygi i zmęczenia,
Co nam poskręcały szyje,
Niechaj nam ten cud-kobieta
Z piosneczką jaką wyskoczy.

Iskierka.

Iskra długo się nie droczy:
Niech zaświadczy kastanieta.

(Puka kastanietą).
Rebolledo.

Śpiewaj więc, a ja ci wtórzę.
Powtarzajcie przyjaciele
Każdą strofę: ostro, śmiele.

Żołnierz 2.

Dobrze mówi. Śpiewaj — nuże!

(Rebolledo i Iskierka śpiewają).
Iskierka.

Jestém titiri, titiri, tina,
Zuch dziewczyna, zuch dziewczyna.

Chór.

Jestem titiri, titiri, tina
Zuch dziewczyna, zuch dziewczyna.

Iskierka.

Idzie na wojnę chorąży,
A pan kapitan za nim dąży.

Rebolledo.

Rąb Maurów, komu nie mili.
Mnie tam nic złego nie zrobili.

Iskierka.

W piec i z pieca sunie deska.
Dość mam chleba, gdy pełna kieska.

Rebolledo.

Gospodyni, zabij kurczę,
Bo mi już baran sprawia kurcze.

Żołnierz 1.

Dosyć; reszta na kwaterze.
(Jak to rozweseli śpiewka.
Na mą duszę, — anioł dziewka!)
Spojrzyjcie-no na tę wieżę:
Sam jéj widok mię zachwyca,
Bo się wreszcie marsz ten przejé.

Rebolledo.

Co to? Czyśmy w Zalamei?

Iskierka.

Niech odpowie ci dzwonnica.
Ot, jużeśmy pieśń przerwali.
Nic to, bom do śpiewu krewka;
Choć się kiedy urwie śpiewka,
Nawiążę ją trochę dalej.
Ja piosenką krew odgrzewam;
A jak jedna lada rzeczy
Rozrzewni się i rozbeczy,
Tak ja o lada co śpiewam.
Usłyszycie mię sto razy.

Rebolledo.

W wiosce ma kompania cała
Oczekiwać gienerała,
Bo takie wyszły rozkazy.
Porządnie, rota za rotą
Naprzód i marsz, szeregami.

Żołnierz 2.

Widzę sierżanta przed nami,
A z nim i kapitan oto.




SCENA II.
(Wchodzą kapitan i sierżant).
Kapitan.

Witam, panowie żołnierze.
Możem sobie powinszować:
Rozkaz mamy tu nocować.
Więc kto stracił — sił nabierze.
Czekamy na połączenie
Z don Lopesem, co już jedzie

Z całym swym sztabem i wiedzie
Ludzi co stali w Lierenie.
Wojsko nie ruszy tymczasem
Do Guadelupy, aż skoro
Wszystkie tu się pułki zbiorą.
Stańcie więc tutaj popasem,
Nim cała armia przybije,
Choć dni kilka wypoczniecie.

Rebolledo.

A! Dali nam popas przecie.

Wszyscy.

Nasz kapitan niechaj żyje.

Kapitan.

Rozdzielono kwaterunki.
Byście zaś krzywdy nie mieli,
Komisarz kartki rozdzieli.

Iskierka.

Chwała Bogu! Precz frasunki.
Już się nasza bieda kurczy.
A piosenka moja w górę:
Gospodyni, zabij kurę,
Bo mi już baran w brzuchu burczy.

(Rozchodzą się prócz kapitana i sierżanta).
Kapitan.

Sierżancie, dla mnie wybrane
Kwaterunkowe mieszkanie?

Sierżant.

Bezwątpienia, kapitanie.

Kapitan.

Gdzież zatém gospodą stanę?

Sierżant.

W domu jednego wieśniaka,
Najzamożniejszego pono
W tém siele, jak mi mówiono;
Jeno sztuka harda taka,
Że gra z wysokiego tonu,
Zarozumienia i pychy
Ma w sobie — mówią — chłop lichy
Więcéj niż infant Leonu.
Właśnie to chłopu przystanie
Dusza tak bardzo rogata...

Sierżant.

Mówią, że najlepsza chata

W całéj wiosce, kapitanie;
A jeszcze z innéj przyczyny,
I jeszcze w innéj nadziei
Wybrałem ją; — w Zalamei
Niema podobno dziewczyny
Nad jego córkę.

Kapitan.

Mój drogi,
Tém pewno od innych różna,
Że skoro ładniejsza, próżna.
Grube ręce, duże nogi...

Sierżant.

Fe tak mówić; — groza zbiera.

Kapitan.

Hm, dlaczegóż to głuptasie.

Sierżant.

Lepiéj stracić czas czy da się,
— Jeśli już nie miłość szczera,
Nuda radzi i nakłania —
Jak pieszczący dziewczę hoże,
Choć tam i nie wszystkie może
Zaspakaja wymagania?

Kapitan.

Nie myślę poczynać próby
To ma zasada — i kwita.
Kobieta gdy źle wymyta,
Rubaszna, kibici grubej,
Choćby i nie szpetnéj twarzy,
Już nie dla mnie.

Sierżant.

Dla mnie za to.
Ja tam nie gonię za szatą,
Ale biorę, co się zdarzy.
Idźmy już tam, bo mię bierze
Chęć samemu z nią poigrać.

Kapitan.

Nie wiem, komu dano wygrać.
Chcesz mego zdania w téj mierze?
Po nim zaś basta i kropka.
Kto kocha, stanu nie bada;
„To moja dama“ — powiada,
Nie mówi: „To moja chłopka“.
Skoro więc téj nie kochamy

I miłosne nam są obce
Zamiary, nie możem chłopce
Téj dać nazwy „naszéj damy“.
Cicho; słyszę głos i kroki.

Sierżant.

Człowiek jakiś z chudobokiéj
Szkapy na rogu ulicy
Zsiadł, z oblicza i szablicy
Kropla w kroplę Don Kichot,
Którego Michał Cervantes
Odmalował tak uczenie.

Kapitan.

Co za dziwaczne stworzenie!

Sierżant.

Nie czas bawić się gawędą;
Chodźmy.

Kapitan.

Wnieś moje tłómoki
Na kwaterę; kiedy będą
Umieszczone, przyjdź i powiedz.

(Odchodzą).



SCENA III.
(Wchodzą: Mendo w przesadnéj zbroi hidalga i Nuńo).
Mendo.

W jakimże stanie wierzchowiec?

Nuńo.

Zwichnięty, ledwo dech łowi.

Mendo.

Czy nakazałeś giermkowi,
By przeprowadził go?

Nuńo.

Po co?

Mendo.

Nic bardziej, kiedy się spocą,
Koni nie krzepi.

Nuńo.

Ba, kwarta
Owsa pono więcéj warta.

Mendo.

A chartów by nie wiązali,
Kazałeś?

Nuńo.

Chartom w to graj,
Ale rzeźnik się użali.

Mendo.

Wybiła już trzecia; daj
Wykłuwaczkę, rękawicę.

Nuńo.

Wykłuwaczkę nasze pono
Weźmie kto za podrobioną...

Mendo.

Jeśli ten, co jadł bażanta
Utrzymywać zechce, żem ja
Nie jadł, powiem mu, że kłamie;
Tu go skarci dzielne ramię.
Tu go przyjmie święta ziemia.

Nuńo.

Za większą miałbyś zasługę
Utrzymać mnie, twego sługę.

Mendo.

Cicho; naiwność mię złości.
Powiedz-no, czy wieść prawdziwa,
Że dzisiejszego wieczoru
Żołnierze weszli do wioski?

Nuńo.

Tak, panie.

Mendo.

To się nazywa
Troska — czekać takich gości.

Nuńo.

Ba, większéj zaznaje troski,
Kto ich nie czeka.

Mendo.

Któż taki?

Nuńo.

Szlachta; a nic też dziwnego,
Że nie wydają nikomu
Kwatery w hidalga domu.
Wiesz pan dlaczego?

Mendo.

Dlaczego?

Nuńo.

Ażeby nie umarł z głodu.

Mendo.

Niech ma wieczny spokój dusza
Mego pana i rodzica;
Nie kto inny mię zaszczyca
Jeno godność jego rodu,
Zaś tarcz lazurowo-złota
Od tych ciężarów mię broni.

Nuńo.

Wielka zbiera mię ochota
Zeskrobać z niéj okruszyny.

Mendo (nie słuchając).

Może i nie mam przyczyny
Unosić się nad rodzicem,
Że mię chciał spłodzić szlachcicem.
Nie pozwoliłbym się spłodzić
W zacnem łonie mojéj matki
Inaczej, ni raczył zrodzić
Choć gwałtém — jeno z hidalga.

Nuńo.

Przewidzieć tę chęć — rzecz cała.

Mendo.

Łatwiejsza, niżby się zdała.

Nuńo.

Jakto? panie!

Mendo.

Filozofii
Nie znasz, nie wiesz, co principium.

Nuńo.

Owszem, — w żołądku mi skrzypią
Dane, przesłanki i wnioski,
Które widziałbym z rozkoszą...
Lecz twój, panie, stół jest boski,
Ziemskich danych nań nie wnoszą.

Mendo.

Nie o te pryncypia chodzi.
Czy ty wiesz, że kto się rodzi
Jest substancyą tych pokarmów,
Które jedli jego przodki?

Nuńo.

Przodkowie twoi jadali?...
Nie dziedziczysz téj natury.

Mendo.

To więc przemienia się daléj
Na ich własne krew i ciało.
Gdyby więc z mych przodków który
Jadł czosnek, z tego zapachu
I mnie-by się też dostało.
A jabym zawołał: Wara!
Niech się mój ojciec nie para
Tworzyć mię z takiego g....

Nuńo.

Teraz mi się w głowie równa.

Mendo.

Cóż tam?

Nuńo.

Prawda — weź mię kaci —
Że głód dowcip delikaci.

Mendo.

Głupcze, czyż ja znam, co głód?...

Nuńo.

Niech pan okiem tak nie świeci!
Jeśliś go nie poznał wprzód,
Poznasz zaraz: już po trzeciej,
A nie znajdzie kredy takiéj,
Coby wywabiała plamy
Lepiej, niźli nasza ślina.

Mendo.

Dostateczna-ż to przyczyna,
Bym ja czuł głód jak cham jaki?
Niech głód sobie czują chamy,
Nam krew inna żyły wzdyma.
Hidalga głód się nie ima.

Nuńo.

Ach, gdybym ja był hidalgiem!

Mendo.

I niech cię już nie pochwycę
Na tém słowie; — patrz, w ulicę
Wchodzim pięknéj Izabeli.

Nuńo.

Jeżeli tak cię przypięli
Do téj dziewki amorowie,

Czemu nie żądasz jéj ręki?
Obojgu-by wam na zdrowie
Wyszedł tak dobrany związek:
My wzmocnilibyśmy szczęki,
On miał wnuków hidalgami.

Mendo.

Przestań, Nuńo, — tak nie zbłądzę.
Miałyżby splamić pieniądze
Tę cześć, któréj nic nie plami?
Wiązać się z człowiekiem prostym?...

Nuńo.

A być rozwiązany postém
Lepsza? — Każdy panu powie:
Tacy najlepsi teściowie.
O innych jak o głaz w drodze
Zięć się czasem potknie srodze.
Więc jeśli się żenić nie masz,
Na licha ci tych amorów?

Mendo.

Żenić się? Czyliż to mniemasz,
Że nie ma w Burgos[17] klasztorów,
Ażebym ją tam osadził,
Gdy mi zmierznie? — Spójrz, czy w domu.

Nuńo.

Aby na mnie z kijem zasię
Wyjrzał Crespo?

Mendo.

Milcz, głuptasie.
Pokrzywdzić nie dam nikomu
Mego sługi; spełń mą wolę.

Nuńo.

Spełnię, choć za to przy stole
Nie usiędę[18].

Mendo.

W ustach służby
Przysłowie mile się składa.

Nuńo.

Dobra nasza; w oknie siada
Z swą kuzyną Izabela.

Mendo.

Niby znak pomyślnéj wróżby
Blaskami brylantu strzela.
Cudownym dziwem natury
Słońce weszło po raz wtóry.




SCENA IV.
(Pokazują się w oknie Izabella i Ines).
Ines.

Usiądźmy w tem oknie, droga.
Widna stąd wybornie droga
I przechodzące oddziały.

Izabella.

Nie odchodź mię; znów, jak widzę,
Jest w ulicy ten zuchwały
Szlachcic, a wiesz już, siostrzyczko,
Jak się znudziłam tą tyczką
Z grochu.

Ines.

Prawda; istna heca
Sposób, w jaki się zaleca.

Izabella.

Przypatrz-że się mojéj doli,

Ines.

Niepotrzebnie cię to boli.
Miałażbyś się czego smucić!

Izabella.

Cóż mam począć?

Ines.

W śmiech obrócić.

Izabella.

W śmiech, gdy mię już niecierpliwi?

Mendo (do Izabelli).

Pani, gotów w tym momencie
Jestém przysiądz, przysiądz święcie,
Bo na zacną cześć hidalga,
Że nie wstało do téj pory
Słońce... lecz to mię nie dziwi;

Podwójnéj blaskiem aurory
W tobie, pani, dzień powstaje.

Izabella.

Mówiłam, jak mi się zdaje,
Seńor Mendo, razy wiele,
Że chęci waszych nie dzielę
I zostaną bez nagrody
Wszystkie miłosne zachody,
Wszystkie gorące zapały
Spalone tu pod balkonem.

Mendo.

Gdyby kobiety wiedziały,
Jak im to z gniewem do twarzy,
Ile chowają uroku
W surowym, wzgardliwym wzroku,
To piększydłem-by się onem
Krasić kwapiły jedynie.
Piękna jesteś jak boginie.
O gniewaj, gniewaj się jeszcze!

Izabella.

Jeżeli wam, panie Mendo,
Niczém zawsze moje będą
Prośby, na niemiłych osób
Natręctwo jest inny sposób.
Zamknij to okno, kuzyno.
Niechże tam w westchnieniach giną.

(Odchodzi).
Ines.

Mój panie błędny rycerzu,
Byś nie chodził w sposób taki
Na miłosne ślizkie szlaki,
W takim cudackim pancerzu,
Niech cię miłość nadal broni.

(Zamyka okno).
Mendo.

Ineso, gdy piękność stroni
Od miłości, to jéj wolno.
Nuńo, chodźmy.

Nuńo.

O, jak bolno
Wszystkim biedakom na świecie!




SCENA V i VI.
(Wchodzi Crespo).
Crespo (n. s.).

Że też nie mogę raz przecie
Przejść się po własnéj ulicy,
By nie spotkać téj haubicy
Tak poważnéj niesłychanie.

Nuńo.

Pedro Crespo idzie, panie.

Mendo.

Lepiéj z drogi mu ustąpić;
Ma to człowiek być złośliwy.

(Wchodzi Juan[19]).
Juan.

Że nie mogę krokiem stąpić,
By nie najść téj mary żywej,
Tych rękawic i szyszaka.

Nuńo.

Masz tobie, — otóż i syn.

Mendo.

Niech cię nie przestrasza gmin.

Crespo.

Spostrzegam mego chłopaka.

Juan.

Mojego starego widzę.

Mendo (do Nuńa).

Udaj, że nic. — Pedro Crespo,
Z Panem Bogiem.

Crespo.

Z Panem Bogiem.

(Mendo i Nuńo przechodzą).

Jaka to sztuka zawzięta!
Ejże on mię popamięta,
Niech go jeszcze pod mym progiem
Spotkam.

Juan.

Czekaj, mój mołojcze!
— Skąd wracacie panie ojcze?

Crespo.

Z łanu; dzisiejszym wieczorem
Pokończone wreszcie żniwa,
Pokoszona stoi niwa,
Na niéj ustawione w kopy
Napęczniałe zbożem snopy,
Złociste góry pszenicy;
A złoto to jest najczystsze,
Bo go w niebie złotomistrze
Próbowali w swéj mennicy.
Widłami na wiatr podane
Rozdzielają się przewiane:
Po jednéj stronie ziarniste
Kłosy, po drugiéj źdźbła czyste.
Tak bo zawsze ważne ziarno
Bierze plac przed słomą marną.
Dałby Bóg, bym do stodoły
Zdołał zwieść je i do śpichrzy,
Nim mi burza je rozwichrzy,
Nim je jaki wiatr rozkradnie.
Ty coś robił?

Juan.

Nie wiem snadnie
Jak rzec, byście nie ganili.
Oto biesi pokusili,
W piłkę z przyjaciółmi grałem
No — i szczęściem jakoś stracił...

Crespo.

Nie szkodzi, jeśliś zapłacił.

Juan.

Ba nie, — nie miałem pieniędzy;
I chcę właśnie w mojéj nędzy
Prosić was, ojcze...

Crespo.

Powoli.
Rozsądek każe człowieczy
Pilnować zawsze dwu rzeczy:
Nie przyrzekać bez pewności
Dopełnienia powinności
Swoich przyrzeczeń i nie grać
Nigdy nad to, co w kieszeni,
Byś tracąc, cześci nie stracił.

Juan.

Radę się wasze zbyt ceni,
Ażebym jéj nie opłacił.
W zamian ojcu taką dam:
Nie udzielaj rady tam,
Kędy cię proszą o dzięgi.

Crespo.

Ani słowa, — chłopak tęgi.




SCENA VII.
(Wchodzi Sierżant).
Sierżant.

Czy tu mieszka Pedro Crespo?

Crespo.

Kto przysyła waszmość pana?

Sierżant.

Kazano mi, że tu znajdę
Naznaczone dziś mieszkanie
Dla don Alvara z Ataide,
Téj kompanii kapitana
Co we wsi kwaterą stanie.
Przynoszę jego bagaże.

Crespo.

Dobrze; dość mi, że król każe
Przez usta swoich żołnierzy.
Do niego, do nich należy
I mój dom i mienie moje.
Więc tymczasem — proszę — zanim
Urządzą jego pokoje,
Zostawić tu jego rzeczy
I oznajmić, że na pieczy
Będę miał, by w méj ubogiéj
Chacie nie czuł, że jest z drogi.

Sierżant.

Ma tutaj przybyć za chwilę.

(Odchodzi).
Juan.

Na co ci tyle frasunku,

Gdy się można kwaterunku
Pozbyć?

Crespo.

Jakimże sposobem?

Juan.

Kupując kartę szlachecką.

Crespo.

Słuchaj-no: Jest-że tu dziecko,
Coby widząc mię w sajecie
Nie pamiętało, że przecie
Nie jestém, — jeno wieśniakiem?
Nie. — A więc sposobem jakim,
Gdy mi się uszlachcić zachce
Imię, krew moje uszlachcę?
Czy będzie taki, co powie,
Żem lepszy w sercu lub w głowie?
Cóż powiedzą? — Ot, nic więcéj:
Kupił je za pięć tysięcy
Reałów. — Pieniądz nie cnota;
Honor nie na wagę złota;
A kto sądzi, że go kupi,
Jest jak owy człowiek głupi,
Co przez tysiąc lat był łysym,
A potém nagłym kaprysem
Wsadził na głowę perukę.
Myślisz, że przez taką sztukę
Przestał być w opinii łyskiem?
Oto z jakim wyszedł zyskiem:
Każdy wykrzykał na drwiny,
Że mu „w peruce“ do twarzy;
Zatém, choć nie znać łysiny,
Jakiż zysk, gdy wiedzą o niéj?

Juan.

Pozbycie się z stajen koni
Żołnierskich — czy nie dość zysku?
Już to ulżenie w ucisku
Nieba, ziemi i powietrza.

Crespo.

Mnie udanéj cześci nie trza;
Szlachcic się ani mi w głowie.
Chłopami byli ojcowie
I dziady moje chłopami,

Syna téż chłopstwo nie splami.
Zawołaj siostry.

Juan.

Ot ona.




SCENA VIII.
(Wchodzą Izabella i Ines).
Crespo.

Wiesz, córko, że król jegomość,
Którego niech niebo strzeże,
Wyprawił się do Lizbony
Dla przyjęcia tam korony,
Jako Portugalii prawy
Pan; dla któréj to wyprawy
Przeciągający żołnierze
Z całym wojennym taborem
W Kastylii stanęli dworem.
Czekając na pułki z Flandryi
Pod Lopesa dzielną wodzą,
Który jest hiszpańskim Marsem,
Na kwaterę nam przychodzą
Do domu; że zaś się boję,
Byś na oczach im nie stała,
Zajmiesz na górze pokoje,
Którem ja zajmował dawniej.

Izabella.

Wlaśnie-m o to prosić chciała,
Drogi ojcze; mieszkać wolę
Tam, bo zostawać na dole
Jest-to słuchać bezustannie
Rozmów często młodéj pannie
Nieprzystojnych; więc bezzwłocznie
Przeniesiemy się z kuzyną,
Gdzie nas już oko niczyje,
Nawet słońca, nie odkryje.

Crespo.

Niechże was tam strzegą nieba.
— Juanie, zostać tu trzeba.

Wskazać gościowi pokoje.
Ja się tymczasem po siele
Obejrzę, bowiem niewiele
Mamy w śpiżarni żywności.

(Odchodzi).
Izabella.

Chodź, Ineso.

Ines.

Chodź, kuzyno.
Niepotrzebne ostrożności.
Próżna jest — to zdanie moje —
Chcieć nas uchronić od plamy,
Gdy o się same nie dbamy.

(Odchodzą).



SCENA IX.
(Wchodzą Kapitan i Sierżant).
Sierżant.

To nasz dom, kapitanie.

Kapitan.

Niech z kordegardy na nowe mieszkanie
Zniosą mi resztę rzeczy.

Sierżant.

Ja tę wieśniaczkę naprzód mam na pieczy,

(Odchodzi).
Juan.

Panie, zaszczyt sprawiacie
Zaiste wielki naszéj skromnéj chacie;
Nie lada kiedy strzecha ta spoziera
Na tak zacnego rangą kawalera,

(n. s.)

Co za strój, co za mina!
Żołnierska chętka korcić mię zaczyna.

Kapitan.

Witam w was gospodarza.

Juan.

Niech nizkość chaty was, panie, nie zraża;
Mój ojciec wszystkę rad wysilić pracę,
By dziś tę chatę zamienić w pałace.

Poszedł pojrzeć po siele,
By nie powstydzić się w gościnnem dziele,
Mnie zaś polecił wskazać wam kwaterę.

Kapitan.

Dzięki przyjmijcie szczere;
O ile w mojéj sile,
Nagrodzę.

Juan.

Do stóp, panie, twych się chylę.

(Odchodzi).



SCENA X.
(Wraca Sierżant).
Kapitan.

No cóż, sierżancie: przewąchałeś ściany?
Owa wieśniaczka?...

Sierżant.

Na Chrystusa rany
Klnę się, że widzieć chciałem,
Szukałem w kuchni, w podwórzu szukałem,
Cóż, kiedy nadaremno.

Kapitan.

Pewnie ją chłopstwo ukryło przedemną.

Sierżant.

Ale sługa mi zdradził,
Że ją na pierwszem pięterku osadził
Ojciec i że na schody
Stąpić jéj nie da, bo się boi szkody,
Ogromnie dbały o nią i zazdrośny.

Kapitan.

Że ją ustrzeże, myślił chłop nieznośny.
Gdyby mi w oczy świecił tą królewną,
Nie popatrzyłbym pewno,
Lecz przeto właśnie, że tak pilnie strzeże,
Chęć mię uporna obaczyć ją bierze,
I z jéj królewskim dworem.

Sierżant.

Ba, pod jakimże dojść do niéj pozorem?
Sprawiać trzeba się grzecznie.

Kapitan.

Muszę ją widzieć — powiadam — koniecznie;
Sposobów przecież znajdziemy niemało.

Sierżant.

Choćby ją nawet widzieć się udało,
Widzenie jeszcze nie przyda się na nic,
Duma ich tylko wzmoże się bez granic.

Kapitan.

Słuchaj — mam.

Sierżant.

Ciekaw jestém być w intrydze.

Kapitan.

Udasz... Ale nie; żołnierza tu widzę:
Znam go, — roztropny jest i lisek szczwany,
Lepiéj przygodzi się na moje plany.




SCENA XI.
(Wchodzą Rebolledo i Iskierka).
Rebolledo.

Pomówię z kapitanem;
Poznam, czym synem szczęścia, czym kapcanem.

Iskierka.

Umiéj przynajmniéj przemówić pochlebnie,
Abyś znów z kwitkiem nie odszedł haniebnie;
Dość już takiéj bezrady.

Rebolledo.

Gdybyś mi swojéj pożyczyła swady!

Iskierka.

Oj, toby się przydało!

Rebolledo.

Czekaj tu na mnie...

(do Kapitana).

Podchodzę nieśmiało
Prosić was, panie.

Kapitan.

Z jakąż nową biedą
Przybywasz do mnie, panie Rebolledo?

Jesteś dzielny i sprytny
I przywiązany.

Sierżant.

Żołnierz bardzo bitny.

Kapitan.

Czemże więc mogę usłużyć?

Rebolledo.

Przegrałem
Dzisiaj pieniądze wszystkie, jakie miałem,
Mam i będę miał; — bo tak wziąwszy basy,
Jak żebrak w czambuł klnę na wszystkie czasy,
Niech wasza miłość na basów frasunek
Każe dać skromny jaki baserunek
Od chorążego.

Kapitan.

Jakiż to, mój dzielny?

Rebolledo.

Ot, niech mi prawo wyda gry kręgielnéj[20];
Jestém, jak stoję żywy,
Człowiek znajomy wszystkim i uczciwy.

Kapitan.

Dobrze; z słusznością wszelką żądasz tego;
Ja sam uprzedzę dzisiaj chorążego.

Iskierka (któréj Rebolledo daje znaki).

Dzielny kapitan; jak mię radość zbiera:
Dziś zwać się będę pani boliczera!

Rebolledo.

Powiedzieć pójdę...

Kapitan.

Słuchaj, mój kochany:
Skoro jesteś mi obowiązany,
Pozostań chwilę, — potrzebuję ciebie,
Musisz mi w jednéj usłużyć potrzebie.

Rebolledo.

Jestém na wszystko gotów, kapitanie;
Spóźniając rozkaz, spóźniasz wykonanie.

Kapitan.

Słuchaj: kwaterą tutaj mamy postać;
Otóż muszę się dostać

Na górę, spojrzeć, czy pewna osoba,
Któréj tu na dół zejść się nie podoba,
Mieszka tam.

Rebolledo.

Czemu nie wejdziesz po prostu?

Kapitan.

Widzisz, nie można wpaść tak prosto z mostu
W nieswoim domu; — otóż udasz kłótnię
I cofający postawisz się butnie.
Więc ja dobywszy szpady rozgniewany,
Goniąc u schodów przyprę cię do ściany;
Wejdziesz na schody, aż dojdziem, gdzie owa
Osoba nam się chowa.

Rebolledo.

Bardzo dowcipna rada.

Iskierka (n. s.).

Gdy z Rebolledą tak za pan brat gada
Kapitan, — jestem zero,
Jeśli nie będę dzisiaj boliczerą.

Rebolledo (gł.).

Więc to tak? to trzymali
Grę i niezgorzéj nią się obławiali
Łotr, albo zmokła kura, a gdy o nią
Uczciwy człowiek prosi, to mu bronią?

Iskierka (n. s.).

Masz tobie! Nowe głupstwo mu się darzy.

Kapitan.

Co to? Kto do mnie tak mówić się waży?

Rebolledo.

Nie mówić, gdym jest w prawie?

Kapitan.

Cicho i precz mi, bo łaźnię wyprawię.

Rebolledo.

Jest kapitanem moim; tylko przeto
Milczę, bo na Bóg żywy! gdyby nie to
I gdybym kij miał w ręku...

Kapitan.

Cóżbyś zrobił?

Iskierka.

Stój! Nie zabijaj. — Śmierci się dorobił.

Rebolledo.

Inaczéj śpiewałbyś.

Kapitan.

Ha! śmiałość taka?
Jeszczem nędznego nie zabił żołdaka?

Rebolledo.

Odchodzę, bo mam dla rangi szacunek.

Kapitan.

Teraz próżny ratunek.
Zabiję...

Iskierka.

Łaski, panie!

Sierżant.

Dajcie łotrowi pokój, kapitanie.

Iskierka.

Ratunku!

Sierżant.

Żal mię zbiera,

Iskierka.

Już się nie nazwę dzisiaj boliczera.

(Wchodzą do domu, bijąc się).



SCENA XII.
(Wbiega Juan ze szpadą i Pedro Crespo).
Juan.

Prędzéj tu, ledwo dyszę.

Crespo.

Co się zdarzyło?

Juan.

Co za hałas słyszę?

Iskierka.

Cóż? Oto bójka świeża;
Kapitan goni ze szpadą żołnierza.
Na schody weszli oba.

Crespo.

To mi się w domu wcale nie podoba.
Gońcie za niemi;

Juan.

Ot i próżne plany
Chować dziewczęta przed témi pogany.

(Wchodzą w głąb’).



SCENA XIII i XIV.
(Schody. Rebolledo, Izabella i Ines).
Rebolledo.

Gdy zawsze świątynia wszelka
Była ludziom zbawicielka,
— Jakże ten kościół miłości!...

Izabella.

Skądże ten przestrach waszmości?

Ines.

Jaki przypadek pogania
Aż do cudzego mieszkania?

Izabella.

Kto mu grozi, kto napada?

(Wchodzą Kapitan i Sierżant).
Kapitan.

Ja i tutaj moja szpada
Śmierć nędznemu ciurze zada,
Jeśli mniema...

Izabella.

Stójcie, panie,
Chociażby tém uproszony,
Że u mnie szuka obrony.
Od takich jak wy rycerzy
Kobiecie wzgląd się należy;
Nieprzeto wzgląd, że kobiecie;
Albowiem — sądzę — wystarczy
Być wam tém, czém zostać chcecie.

Kapitan.

Nie było na świecie tarczy,
Coby go od mojéj złości
Schroniła, prócz twéj piękności,
Pani; — jéj to winien duszę.
Lecz patrz: zaraz zganić muszę,
Że serca z mową nie zgadzasz;

Mnie być zabójcą przeszkadzasz,
Sama będąc zabójczynią.

Izabella.

Kawalerze, jeśli grzecznie
Ku prośbom naszym się skłania
Wasza dobroć, czyż koniecznie
Te nasze obowiązania,
Trzeba wam zachwiać za świeża?
Łaski dla tego żołnierza
Proszę, lecz nie pod warunkiem,
Abym dług zaraz płaciła
Słuchaniem tych uprzejmości.

Kapitan.

Pani! nie w saméj piękności
Cnota wasza się streściła,
Bo jesteś — widzę — w dodatku
Pełna rozsądku i statku.
Tak więc za ręce się bierze
Z wdziękiem i dobrocią rozum.




SCENA XV.
(Wchodzą Pedro Crespo i Juan z obnażonemi szpadami).
Crespo.

Co to słyszę, kawalerze?
Podczas gdy biegnę zdaleka
Ratować życie człowieka,
Znajduję...

Izabella (n. s.).

Ojciec mój... ginę!

Crespo.

Zabawiającym dziewczynę
Grzecznostkami? Krew masz zacną
Wistocie, kiedy tak łacno
Gniew ci na słodycz przechodzi.

Kapitan.

Kto się już szlachcicem rodzi,
Musi się sprawiać szlachecko:
Złagodniałem niby dziecko
Na widok téj pięknéj damy.

Crespo.

Izabella córką moją
Jest i wieśniaczką — nie damą.

Juan (n. s.).

Na Boga, coś mi tu broją.
Na takich sztukach się znamy.
Wszystko to było udanie,
Żeby dojść do Izabeli.
Ale o mnie zapomnieli.
Wara im tu! (gł.) Kapitanie,
Licho się waszmość wypłaca
Memu ojcu, co zatraca
Siły, aby wam wygodzie.
Mógłby nam waszmość nagrodzić
Oszczędzeniem téj przykrości.

Crespo.

A tobie — patrzajcie malca —
Co do tego? Przykrość jaka?
Skoro chciał skarcić zuchwalca,
To i gonić go miał prawo.
Moja córka najpoddaniéj
Za pobłażliwość tę dla niéj,
Ja zaś za mowę łaskawą,
Dzięki składamy.

Kapitan.

Widzicie,
Że nic tu nieprzyzwoicie
Nie działo się; — a ty zważaj,
Co mówisz.

Juan.

Podstęp poznałem.

Crespo.

Już mi się nie przekomarzaj,
Chłopcze.

Kapitan.

Dlatego jedynie,
Że wasz, łaskę wam tę czynię,
Że nie karcę chłystka.

Crespo.

Hola!
Wstrzymajcie się, jeśli wola.
Ja jeden nad synem mam

Prawo karania, a wam
Za się.

Juan.

Ja także nikomu,
Prócz ojca, dotknąć się nie dam.

Kapitan.

A jeśli spróbować zechcę?

Juan.

Życie za cześć zacną sprzedam.

Kapitan.

Chłopską.

Juan.

Równą czci waćpana.
Ba gdyby nie było chłopa,
Nie byłoby kapitana.

Kapitan.

Ha! milczéć wstyd...już mię łechce...

Crespo.

Wara! ja tu w środku stoję.

Rebolledo.

Chryste, Iskro, już się boję,
Przyjdzie zgryźć nam orzech twardy!

Iskierka.

Hola tutaj z kordegardy!

Rebolledo.

Cicho bądź! Pek nam... Don Lope!




SCENA XVI.
(Wchodzi don Lope w bogatym rynsztunku z arkabuzem).
Lope.

Ha, w pierwszym domu, gdzie stopę
Stawiam, drogą zbit okrutnie,
Zastaję z żołnierstwem kłótnię?

Kapitan (n. s.).

Licho! Będzie sprawa krucha.
Don Lope de Figueroa...

Crespo (n. s.).

Dalibóg, mam chłopca zucha:
Z wszystkiemi poszedłby za łby.

Lope.

Co to jest? Gadać! — bo dałby
Bóg cierpliwości granice...
Chłopów, baby i dom cały
Powyrzucam na ulicę.
Nie dość mi, że tu przychodzę
Z przepiekielnym bólem w nodze,
Którą bodaj wszyscy djabli
Wzięli tu z miejsca, — jeżeli
Nie wypada rzec: już wzięli.

Crespo.

Nic to, nic, wielmożny panie.

Lope.

Nieprawda! Co za gadanie?

Kapitan.

Kwaterunek był mi dany
W tym domu; ja rozgniewany
Na pewnego...

Lope.

Mów.

Kapitan.

.
Żołnierza,
Że chciał szukać ze mną zwady,
I zmuszony dobyć szpady,
Biegnąc — gniew oczy zasłania —
Wszedłem tu i z korytarza
Po schodach, aż do mieszkania
Tych oto wieśniaczek obu,
Gdzie zastaję ojca, brata,
Nie wiem już, — których obraża,
Żem się nie uczył sposobu
Wchodzenia do towarzystwa.

Lope.

W dobry — widzę — czas przychodzę;
Wnet was wszystkich ułagodzę.
Gdzie żołnierz i jak się zowie,
Co swemu kapitanowi
Dał powód dobycia szpady?

Rebolledo.

Wszystko się teraz na mojéj
Głowie skrupi.

Izabella.

Tutaj stoi.

Lope.

Potrząśnijcie go postronkiem[21].

Rebolledo.

Trzęś... czém trząść mię, gienerale?

Lope.

Postronkiem.

Rebolledo.

Aj, aj, nie lubię,
Aj, nie lubię takich „trzęśni“.

Iskierka.

Już mi chłopca na śmierć wiedą.
Już mi łubka kat oskubie.

Kapitan (n. s.).

Mój mileńki Rebolledo,
Nie mów nic, — ja cię ocalę.

Rebolledo.

Milczeć? Ani mi się nie śni.
Abym jutro czarny kołnierz
Miał na szyi jak zły żołnierz?

(Głośno).

To kapitan — już nie kryję —
Kazał udać z sobą sprzeczkę,
I pod pozorem, że bije,
Zaszedł tutaj.

Crespo.

A widzicie
Teraz, żeśmy słuszność mieli.

Lope.

Nie mieliście, boście śmieli,
Nie zważając, jakie skutki
Wynikną, narażać życie.
— Doboszu, zagrać pobudki.
Każdy na swojéj kwaterze,
Zostać przez całą wierzerzę,
I nie wychylić mi śmierci
Do jutra pod karą śmierci.
Wy zaś, by z kłopotém takim
Nie zostać, a ty z niesmakiem,
Porządek od ręki zrobię.
Kwaterę inną gdzieś sobie

Wybierz, bo na miejsce twoje
Ja kwaterą tutaj stoję,
Dopóki do Guadelupy
Nie odejdę, gdzie król gości.

Kapitan.

Rozkazów waszéj miłości
Spełnienie powinność święta.

(Żołnierze wychodzą).
Crespo.

Możecie odejść, dziewczęta.

(Izabella i Ines wychodzą).

Po tysiąc razy dziękuję,
Gienerale, żeś mię zbawił,
Lub sposobności pozbawił
Zgubienia się.

Lope.

Nie pojmuję,
Zgubienia sposobność jaka?

Crespo.

Zrąbaniem tego junaka,
Co się ważył mię obrazić.

Lope.

Na Bóg żywy! — mowa śmiała.
To mój kapitan, wiesz wasze?

Crespo.

Na żyw Bóg! — lecz się nie straszę;
Zrąbałbym i gienerała,
Gdyby honor mi naruszył.

Lope.

A wiesz ty? — ktoby odkruszył
Mizernemu memu ciurze
Jeden guzik przy mundurze,
Do przesiarczystego gromu!
Wiesz — takiego-bym powiesił.

Crespo.

A ktoby się — wiesz ty — zbiesił
Uskubać méj czci atomu,
Tego — na równie siarczyste
Gromy — powiesiłbym także.

Lope.

A wiesz, że masz chłopskie bary,
I że ci takie ciężary
Znosić trzeba?

Crespo.

Mojem mieniem
Ale nie dobrem imieniem.
Królewskie mienie i życie,
Lecz honor mój; — rozumiecie?
Honor duszy ojcowizna,
A dusza jest jeno boska.

Lope.

Zdaje mi się — zabij, Chryste! —
Że masz racyą; sam czart przyzna.

Crespo.

Zabij też Chryste! wiedziałem,
Że mam; zawsze racyą miałem.

Lope.

Umęczony jestem z pola,
I to z tą nogą djabelską.
Radbym wywczasować cielsko.

Crespo.

Gienerale — wasza wola.
Ja mam téż djabelskie łoże
Do usług.

Lope.

Djabli je słali?

Crespo.

Djabli.

Lope.

No, to ja rozbiorę,
— Klnę się Bogu, — i ułożę
Kości.

Crespo.

Klnę z wami, ułóżcie.

Lope (n. s.).

Łepak! Straszyć go daremnie,
Bo klnie niegorzéj ode mnie.

Crespo (n. s.).

Gorączka — i to mię straszy.
Źreć się będziem oba w kaszy.






DZIEŃ DRUGI.



SCENA I.
(Ulica. Wchodzą Mendo i Nuńo).
Mendo.

Któż ci to wszystko powiadał?

Nuńo.

Wszystko to wiem od służącéj
Inesy.

Mendo.

Tak więc kapitan
Od owéj sprawy gorącéj,
— Prawdą była czy fortelem
Ta z żołnierzem w domu zwada —
Został takim wielbicielem
Izabelli? Zakochany?
Zakochany w téj dziewczynie?

Nuńo.

I tak, że uń na kominie
Równie ogień nie widziany
Jak u nas; zrana do zmroku,
W nocy precz stroi amory
Pod oknem; niema dnia pory,
Żeby nie przesłał gościńca,
Lub listu; z niemi się wkręca
Do domu żołnierczyk jego
Zaufany.

Mendo.

Dosyć tego!

Za dużo, za dużo cykuty,
Aby ją duch jednym haustem
Wypił i nie był otruty.

Nuńo.

Zwłaszcza że na haust tak hojny
Żołądek masz pan niezbrojny.

Mendo.

Nuńo, mówmy raz poważnie.

Nuńo.

Lecz i jedzmy nie na drwinę.

Mendo.

Daj ci Bóg dobrą nowinę.

(Uderza go).
Nuńo.

A panu niech skruszy szczęki.
Wyjąłeś mi pan od ręki
Dwa zęby; ot w jednym względzie
Zysk, bo tak mię pan pozbędzie
Rzeczy w ustach dziś zbytecznéj.

(Spostrzegając Kapitana).

Kapitan...

Mendo.

Na blask przedwieczny,
Gdyby to nie Izabeli
Honor święty, — jużbym zabił.

Nuńo.

Lepiéj własnéj strzedz gardzieli.
Zbliża się. Chodź; u téj bramy
Niewidziani podsłuchamy.

(Cofają się).



SCENA II.
(Wchodzą Kapitan, Sierżant i Rebolledo).
Kapitan.

Ta wzburzona we mnie krew
To nie miłość sama; — gniew,
Upór, rozdrażnienie, szał.

Rebolledo.

Bogdajś nigdy nie był znał
Téj dumnéj i pięknéj chłopki,
Co ci spokój tak zamąca.

Kapitan.

Cóż powiadała służąca?

Rebolledo.

Odpowiedź zawsze ta sama.

Mendo (n. s.).

Tak ma stać się; już noc blada
Po nad ziemią cień rozkłada;
Nim mię inna natchnie rada,
To roztropność radzi moja.
Chodź mię zbroić.

Nuńo.

A gdzie zbroja?
Innéj podobno nie mamy
Prócz na herbie w gzymsie bramy.

Mendo.

Na strychu pośród rupiecie
Musi znaleść się coś przecie,
Co za złoty kirys stanie.

Nuńo.

Chodźmy, bo nas ujrzą panie.

(Odchodzą).
Kapitan.

Aby jedno chłopskie dziecko!..
Drożyło się tak szlachecko!...
Jeszcze mi dobrego słowa
Nie dała dziewka przeklęta.

Sierżant.

Bo takie wiejskie gąsięta
Nie lgną do płochych żołnierzy.
Gdybyś chłopem był jak ona,
To, niech mi kapitan wierzy,
Wyszłaby tu umilona
I gotowa na zaloty.
A tak — stracone kłopoty;
Bo skoro już jutro rano
Z wioski ruszać nam kazano,
Jak chcesz, by po jednéj dobie
W ramiona upadła tobie?

Kapitan.

W jednym dniu słońce się chmurzy
Na niebie i znowu błyszczy,
W jednym dniu trony się burzy
I znowu stawia ze zgliszczy;
W jednym dniu wojska się niszczy:
W jednym dniu na oceanie
Pogoda po huraganie
W jednym dniu człowiek się rodzi
I umiera; nie inaczéj
Mojéj się miłości znaczy
Może: cień i blask jak słońcu;
Cios i chwała jak tronowi,
Klęska i tryumf jak wojnie,
Burza i cisza jak morzu,
Albo śmierć i życie w końcu
Jako królowi stworzenia.
A jeżeli potrafiła
Ta miłości można siła
Na takie skazać cierpienia,
To zna może i sposoby
Wrócić szczęście jednéj doby.
Czyliż krócéj się mozoli
Nad urodzeniem niedoli
Niż szczęścia?

Sierżant.

Czyż się odmienia
Serce z jednego widzenia?

Kapitan.

Widząc ją raz jeden, więcéj
Nie żądam, jak patrzeć tylko.
Wszakże pożar jedną chwilką
Z małéj iskry się roznieca;
Wszak z wulkanowego pieca
Jednym razem buchnie lawa;
Jednym razem się zapala
Grot, co dęby z nóg obala;
Jednym razem grozą całą
Zionie nawet liche działo.
Jakże miłość, co zebrała
Moc wulkanu, gromu, działa,
Jedną chwilką wstrząsać nie ma?

Sierżant.

Mówiłeś, że chłopskie twarze
Piękności zaznać nie mogą?

Kapitan.

I teraz mnie własna karze
Doufność; kto przeświadczony,
Że na hazard idzie pewny,
Niesie i środki obrony.
Kto obawą ciosu gardzi,
Ten naraża się najbardziej,
Bo już mu zabraknie środka,
Gdy się z istnym wrogiem spotka.
Sądziłem znaleść wieśniaczkę,
A zjawiła mi się bóstwem;
To moje własne dufanie,
Teraz mi się zgubą stanie.
Tak, między piękności mnóstwem,
Doskonalszéj nie widziałem,
Rebolledo, w życiu całem.
Ach, ujrzeć, mówić z nią znowu...

Rebolledo.

Mam w kompanii méj chłopaka,
Doskonałego śpiewaka,
A Iskra, dziś gospodyni
Gierni, w tamburku mistrzyni,
Z całém moich grajków gronem,
Serenadę pod balkonem
Urządzimy; oknem wyjrzy
I porozmawiasz z nią snadnie.

Kapitan.

A don Lope na nas wpadnie
Zbudzony, nabawi biedy.

Rebolledo.

On z swą nogą czy śpi kiedy?
Zresztą cokolwiek się stanie,
To nie na was, kapitanie,
Lecz na nas wszystko się skrupi:
Ty będziesz śród nas przebrany.

Kapitan.

Chociaż to szalone plany,
Niech się już męka okupi
Moja bodaj i odkryciem.
Niechże twoi chłopcy, skoro

Noc, razem się zbiorą,
Z tą amatorską kapelą,
Ale niech się nikt nie dowie,
Kto ich śle. — Ach, Izabelo,
Będziesz mię kosztować zdrowie.

(Kapitan i Sierżant odchodzą).



SCENA III.
(Wchodzi Iskierka).
Iskierka.

Czekaj!

Rebolledo.

Iskra, cóż tam znowu?

Iskierka.

Zostawiłam żołnierzątko
Z drobną na gębie pamiątką.

Rebolledo.

Świeża jakaś bijatyka.

Iskierka.

Cóż, — szukał na mnie obłowu
I tumanić mię chciał czule,
Nieznacznie strącając kule.
Ale nie ze mnie drzeć łyka!
— Odpowiedziałam tém oto.

(Pokazuje sztylet).

Tymczasem gdy do balwierza
Poszli zlepić go za świeża,
Wracaj ze mną do kantyny,
Posłuchać jakie nowiny.

Rebolledo.

Nie pora zaczynać zwadę:
Mamy dzisiaj serenadę.

Iskierka.

Cóż ma z tamtém serenada?
Już pukają kastaniety.
Na mnie pewno śpiew przypada.
Kiedy?

Rebolledo.

Dzisiaj, gdy się ściemni,
Koncert ma być nie na drwiny.

Idźmyż nie tracąc minuty,
Zwołać wszystkich do kantyny.

Iskierka.

Będą o mnie głosić póty,
Póki świat ten się nie stera,
Co to Iskra boliczera.

(Odchodzą)



SCENA IV.
(Ogród. Wchodzą don Lope i Pedro Crespo).
Crespo.

Pod owe drzewa, gdzie chłodniéj,
Don Lopesowi wieczerzę
Zastawcie; powietrze świeże,
Siedziéć miléj i wygodniéj.
Jedna noc po dnia upale
W kwietniu daje nieco chłodu.

Lope.

Kącik to zaciszny wcale.

Crespo.

To jest kwatera ogrodu
Ulubiona mojéj córy.
Usiądźcie; wietrzyk łagodny,
Co o lekkie liście dzwoni
Tego wina, tych jabłoni,
Składa się w pochlebne wtóry
Z krynicą, tą srebrną szarfą,
I wysadzaną perłami,
Która jest przedźwięczną harfą:
Kamyczki na spodzie złote,
Złocistémi są strunami.
Darujcie skromną kapelę
I instrumentów prostotę.
Muzyków mamy niewiele,
Ani nie mamy śpiewaków,
Oprócz tych pod liśćmi ptaków,
Które śpiewać nie chcą w nocy,
Ni jam zmusić ich nie zdolny.
— Siądźcie więc i uspokójcie
Ten ból ciągły i mozolny.

Lope.

Niepodobna, choć się silę,
Zapomnieć o nim na chwilę.
Ratuj Bóg!

Crespo.

Ratuj Bóg — Amen.

Lope.

Cierpliwości, bo nie zmogę.
— Siądźcie, Crespo.

Crespo.

I stać mogę.

Lope.

Siądźcie.

Crespo.

Dwa razy powtarzać
Nie trzeba; jestem posłuszny.
Choć mogliście i nie zważać.

(Siada).
Lope.

Zatom wczoraj nie przeoczył.
Gniew wam zdrowe zmysły zmroczył;
Zapomnieliście się.

Crespo.

Co?
Nigdy się nie zapomniałem.

Lope.

Jakże? Sieść nie zapraszałem
Wczoraj, to siedliście sami,
Szukając nawet lepszego
Stołka.

Crespo.

A, właśnie dlatego.
Dzisiaj, kiedy mię prosicie,
Stałbym chętnie, — na me życie
Ot, z grzecznemi jestem grzeczny.

Lope.

Wczoraj w wszystkiem byłeś sprzeczny,
Kląłeś na Boga, na czarty;
Dzisiaj jesteś jak przytarty,
I jowialny i stateczny.

Crespo.

Już taką to ja posiadam
Naturę, że odpowiadam

W tonie, w jakim mówią do mnie.
Fukając wczoraj ogromnie,
Zmuszaliście i mnie fukać;
Bo przybrałem za zasadę
Kląć na czarty z tym, co klnie,
Modlić się z tym, co się modli.
Ot — i niedaleko szukać:
Oka-m nie zmrużył do rana,
Myśląc o waszéj podagrze.
Głowę nią nabiłem sobie,
Raczéj nie głowę, — kolana:
Gdy nie zapytałem wszakże
Która to was boli noga,
Bolały mię nogi obie.
Powiedzcie mi więc, na Boga,
Która, ażeby na przyszłość
Bolała mię tylko jedna.

Lope.

Czy to niedostatek treści
Na skargi, gdy lat trzydzieści
Już, jak się po Flandryi tłukę,
Wojenną traktując sztukę?
Zimą kostnieję na chłodzie,
Latém słońce skroś mię bodzie,
A nie opuści na chwilę
Ta boleści obrzydliwość.

Crespo.

Niech Bóg spuści wam cierpliwość.

Lope.

Co mi tam po cierpliwości!

Crespo.

Niech nie spuszcza.

Lope.

Tak mię złości,
Że radbym, aby ją skoro
Wzięli djabli razem ze mną.

Crespo.

Amen. Jeśli nie zabiorą,
To — że do dobra nie skorzy.

Lope.

Ratuj Jezu, synu boży.

Crespo.

Ratuj i mnie jedną drogą.

Lope.

Chryste, jakże mi dokucza!

Crespo.

Chryste, jakże łupie srogo!




SCENA V.
(Juan wnosi stół).
Juan.

Wieczerza podana stoi.

Lope.

Czemu niema służby mojéj
Do posługi?

Crespo.

Gienerale,
Pozwolisz, że ją oddalę
I proszę, niech w moim domu
Nie rozkładają śpiżarni.
Nie braknie u mnie nikomu
Wygody, — niech-że Bóg broni!...

Lope.

Skoro mi waść służbę goni,
Niechże waść choć córkę prosi,
Miło, gdy z nami zostanie
Przy wieczerzy.

Crespo.

Idź, niech zaraz
Przyjdzie siostra twa, Juanie.

(Juan wychodzi).
Lope.

Mój wiek i moje kalectwo
Mogą budzić zaufanie.
Wszak prawda?

Crespo.

Choćbyście byli —
Co niech sprawi Bóg w téj chwili —
Krzepcy, o was się nie boję.
Krzywdzisz, panie, miłość moję,
Która zna wasze szlachectwo.
Wchodzić jéj tutaj nie dałem,

Aby słuchała, nie chciałem
— Co dziewczynie nie należy, —
Baraszek panów żołnierzy.
Gdyby byli ci panowie
Grzeczni jak wy, gienerale,
To nie wahałbym się długo
Wszystkim posłać ją z usługą.

Lope (n. s.).

Do stu bomb, jaki chłop chytry,
A jak tnie mię w każdém słowie!




SCENA VI.
(Wchodzą Izabella, Ines, Juan).
Izabella.

Jestém; co rozkażesz, ojcze?

Crespo.

Pan gienerał cię zaszczyca
Łaską swą i wezwać raczy.

Izabella.

Panie, — wasza niewolnica.

Lope.

To ja waszym sługą raczéj.

(n. s.)

— Buziak miluchny i świeży, —

(gł.)

Usiądź z nami do wieczerzy.

Izabella.

Raczéj posłużymy obie
Przy stole.

Lope.

Siądź pani, proszę.

Crespo.

Usiądź, gdy gienerał każe.

Izabella.

Dostojnéj jego osobie
Posłuszna-m zawsze.

(Siada. Słychać gitary za sceną).
Lope.

Ha, co to?

Crespo.

Ot, nic; żołnierską ochotą
Na ulicy piosenkarze.

Lope.

Cieżkie-bo wojenne trudy
Bez uciechy i ochłódy;
Na naszę żołnierską dolę
Czasem i folga konieczna.

Juan.

Dola to jest przecież grzeczna.

Lope.

A lubiłbyś ją, młodzieńcze?

Juan.

Lubię już, a jeszcze więcéj
Z łaską waszéj ekscelencyi.

Głos (za sceną).

Każcie tu stanąć kapeli.

Rebolledo (za sceną).

Jedne piosnkę Izabeli;
Ażeby ją zaś przebudzić
Rzuć kamieniem w okiennicę.

Crespo (n. s.).

Ha, dam ja waszéj muzyce
Pod mym oknem! Cierpliwości!

Śpiew.

Kwiaty Rozmarynu
Izabello, hej!
Dziś są kwieciem modrem,
Jutro będą miodem.

Lope (n. s.).

Na muzykę — hm — przystaję;
Lecz by śpiewali hultaje
Tu gdzie wiedzą, że ja stoję
Kwaterą... łotry, niekarność!
Dam ja wam!... Unieść się boję
Wobec Crespy i téj dziewki.

(gł.)

Wartogłowy.

Crespo.

Sowizdrzały

Młode... (n. s.) Gdyby nie don Lope,
Nauczyłbym ja was śpiewki!

Juan (n. s.).

Ha, gdybym ten zardzewiały
Rożen, co w izbie Lopesa
— Pamiętam — wisi na ścianie
Mógł dostać...

(Chce iść).
Crespo.

Gdzie to mospanie?

Juan.

Wnieść dalsze dania wieczerzy.

Crespo.

Stać; to do służby należy.

Głosy (za sceną).

Zbudź się, zbudź się, Izabelko!

Izabella (n. s.).

Czémże zasłużyłam, Boże
Mój, na krzywdę taką wielką!

Lope.

Nie; tego już człek nie zmoże;
Od bólu zmysły postradam.

(Przewraca stół).
Crespo.

Nie zmoże; i ja powiadam.

(Przewraca krzesło).
Lope.

Ulżyłem trochę méj złości.
Musi zniecierpliwić człeka
Podobne łupanie kości.

Crespo.

O tém i ja powiadałem.

Lope.

O tém? Patrzcie! Ja myślałem,
Gdyś rzucił krzesłem tak gniewnie:
I tego coś boli pewnie.

Crespo.

Gienerał przewrócił stół,
Ja nie miałem nic pod ręką,
Aby przewrócić. — Ha męko!
Udawaj spokój, honorze!

Lope (n. s.).

Wpadnę na nich i oćwiczę.

(gł.)

Jeść odeszła mię ochota.
Idźcie.

Crespo.

Dobréj nocy życzę.

Lope.

Bogu was zlecam, panienko.

Izabella.

Ja was, panie.

Lope (n. s.).

Na ulicę
Drzwi wychodzą z mojéj izby
A w izbie mam tam szablicę.

Crespo (n. s.).

Przez podwórza wyjdę wrota,
Mam w izbie stare szpadzisko.

Lope.

Dobréj nocy.

Crespo.

Dobréj nocy.

(n. s.)

Przypatrzę ja się wam blizko,
Synkowie.

Lope (n. s.).

Hola, urwisze!
Przed snem dom sobie uciszę.

Izabella (n. s.).

Jak to próżno w sobie tłumią
Gniew, bo znać, że się w nich żarzy!

Ines (n. s.).

Jak to udawać nie umią.
Czytać sobie mogą z twarzy.

Crespo.

Héj chłopcze!

Juan.

Co każesz ojcze?

Crespo.

Idźmy spać; tam łóżko twoje.

(Wychodzą).



SCENA VII.
(Ulica. Wchodzą Kapitan, Sierżant, Iskierka, Rebolledo z gitarą, żołnierze).
Rebolledo.

Stańcież tu pod ścianą w kątku.
Tutaj, bliżej, gdzie ja stoję.
A śpiewać mi każdy swoje.

Iskierka.

Muzyka jest już?

Rebolledo.

W porządku.

Iskierka.

Dobrze; ja w pośrodku stanę.
— Jak się to wieśniaczka droży;
Nawet okna nie otworzy.

Sierżant.

Ba! usłyszy i przez ścianę.

Iskierka.

Ktoś idzie.

Sierżant.

Źle się nam kroi.

Rebolledo.

Poczekajmy, aż nas minie.
Któż to?

Iskierka.

Trudno dojść po minie,
Bo schowany cały w zbroi.




SCENA VIII.
(Wchodzą Mendo z puklerzem i Nuńo).
Mendo.

Widzisz, co się tutaj dzieje?

Nuńo.

Nie widzę, lecz za to słyszę,
Lub słyszałem.

Mendo.

Zemstą dyszę,

Boże hamuj, — oszaleję.
Kto to znieść potrafi?...

Nuńo.

Ja.

Mendo.

Jak się dusza moja trwoży!
Czy téż okno im otworzy?...

Nuńo.

Otworzy.

Mendo.

Nie, trutniu.

Nuńo.

Ha,
To nie.

Mendo.

O zazdrości sroga!...
Mógłbym wszystkich przegnać mieczem,
Lecz w tym bólu nieczłowieczym
Wytrwam; nie dotknę wroga,
Aż ujrzę, oczom uwierzę,
Że winna.

Nuńo.

Więc stańmy tutaj.

Mendo.

Nocy, cieniem mię okutaj!
Stańmy; niech nikt nie spostrzeże.

(Zatrzymują się).
Rebolledo.

Kiedy już zatrzymał kroku
Ten człowiek, czy też dusza,
Co z miejsca na miejsce rusza
Z puklerzem swoim u boku
Pokutująca za drzewce
Skruszone w życiu i miecze,
To śpiewać — aż krew pociecze.

Iskierka.

Nuże! Poznasz tnie po śpiewce.




SCENA IX.
(Wchodzą jednocześnie z przeciwnych stron Lope i Crespo z puklerzami).
Iskierka (śpiewa).

Był sobie pewien Rubacha,
Kwiat prawdziwy Andaluzyi,
Najmilejszy w świecie urwisz,
Najzwinniejszy w świecie łotr.
Dnia jednego —

Rebolledo.

Nie pytajcie,
Nie zależy na tém wiele.
Przypuśćmy — było w niedzielę.

Iskierka.

Znalazł — mówię — swoje Skrzeczkę,
Jak między świeczkami dwiema
Siedziała w szynkowni z Garlą
Wysuszając wina kubki.
Garlo więc, co zawsze był
Istnym promieniem bez dachu,
Bo był promieniem bez chmury,
Dobył szpady i szach, mach,
Płazem, ostrzem go przywitał.

(Don Lope i Pedro Crespo wpadają na nich razem).
Crespo.

A to pewno było tak.

Lope.

Pewno to było w ten sposób.

(Rozpędzają ich).
Lope.

Wzięli nogi za pas — ciury!
Co to? Jeden jeszcze stoi?

Crespo.

Mniéj się widać kija boi.
Co za jeden? Żołnierz który?...

Lope.

Nie przepuszczę; ręka swędzi;
Umaluję na rumiano.

Crespo.

Przespać myśli mi pod ścianą?
Szabla rychło go przepędzi.

Lope.

Umykaj jak tamci. — nuże!

Crespo.

Zmykaj sam; masz prędsze raci.

(Biją się).
Lope.

Dzielnie rąbie, — niech go kaci!...

Crespo.

Na Bóg żywy, — tęgo struże.




SCENA X.
(Wbiega Juan ze szpadą).
Juan.

Posiekę ich, choćby kopę,
Ojcze, jestém tu przy tobie.

Lope.

Pedro Crespo?

Crespo.

W swéj osobie.
Don Lope?

Lope.

A tak, don Lope.
Nie śpisz? Cóż to za tajenie?
Udawania nie pochwalę.

Crespo.

W tém, coś zrobił, gienerale,
Moje usprawiedliwienie.

Lope.

Wtrącacie się niewzywani.
Mnie dotyczyła obraza.

Crespo.

Ja-m też spróbował żelaza,
By dotrzymać wam kompanji.




SCENA XI.
(Kapitan i żołnierze za sceną).
Żołnierze.

Wymordujem do jednego
To podłe chłopstwo.

Kapitan.

Postójcie.

(Wchodzą na scenę).
Lope.

Czekam. No dalej. Mordujcie.
Kto to wy? Co to takiego?

Kapitan.

Żołnierze gniewni ogromnie,
Że im wzbroniono zabawy,
Chociaż — ja świadkiem — bez wrzawy
Śpiewali i grali skromnie,
Nie dając pluć sobie w kaszę,
Chcą mścić się; — ja ich hamuję.

Lope.

To don Alvaro? Dziękuję
I chwalę roztropność waszę.
— Lecz gdyście już z wsią skłóceni,
Nieszczęścia uniknąć trzeba.
Spostrzegam, że się wschód nieba
Jaśniejszemi blaski mieni,
Więc każę: Ledwo zadnieje,
Zbierać się z całym taborem
Tak, aby już przed wieczorem
Mieć za sobą Zalameję.
A niech się jeszcze o czyim,
Jak dzisiaj, wybryku dowiem,
Żegnaj się naprzód ze zdrowiem;
Spokoju nauczę kijem.

Kapitan.

Nakażę zaraz o świcie;
Nie zostanie dusza żywa.

(n. s.)

Ta wieśniaczka urodziwa
Będzie mię kosztować życie.

(Wychodzą kapitan i żołnierze).
Crespo (n. s.).

Don Lope gorąca głowa,
Nie zjemy się oba w kaszy.

Lope.

Dość tu obecności naszéj.
Chodźcie i nie pisnąć słowa.




SCENA XII.
(Ranek. Ulica. Wchodzą Mendo i Nuńo ranny).
Mendo.

Nuńo, cóż, głęboka rana?

Nuńo.

Chociażby była i płytka,
Głębsza jest, niż pożądana,
I słowem jéj pan nie przytka.

Mendo.

Fatalność nieprzewidziana;
Z oburzenia tracę mowę.

Nuńo.

O, ja nie!

Mendo.

Jakie to głupie
Chłopstwo i jakie surowe,
Mierzyć człeka prosto w głowę!

Nuńo.

Cała ta strona mię łupie.

(Słychać trąby).
Mendo.

Co to?

Nuńo.

Koniec pańskiéj troski;
Wojsko wychodzi dziś z wioski.

Mendo.

O, ustaną do méj złotéj
Pani żołnierskie zaloty.

Nuńo.

Przed wieczorem z łaski boskiéj.




SCENA XIII.
(Wchodzą Kapitan i Sierżant).
Kapitan.

Sierżancie, marszem powolnym
Wyjdziesz dziś o słońca skłonie
Z całą kompanią ku stronie
Gór; a pomnij, gdy w tym solnym
I białopiennym zatonie
Nurcie hiszpańskiego morza
Płomienista słońca róża,
Czekam na cię u stóp góry,
Bo téj nocy czarnopióréj
Słońcu śmierć, ale mnie zorza.

Sierżant.

Sza, ktoś podsłuchać nas czyha;
Któryś chłop.

Mendo.

Nuńo, przejdź z cicha,
Niech nie widzą mego smutku.
Odważnie, a powolutku.

Nuńo.

A jakże; strach mię popycha.

(Odchodzą).
Kapitan.

Ja do wsi powrócę ninie,
Bowiem służącéj dziewczynie
Przyjść kazałem, gdy się zmroczy.
Przyrzekła, że w cztery oczy
Ujrzę piękną zabójczynię.
Złoto otwiera drzwi z zaków
Dla mych serdecznych ataków.

Sierżant.

Nie idź sam, bo złe się stanie;
Potrzeba ci, kapitanie,
Wziąć kilku naszych chłopaków.
Chłopstwu ufać nie należy.

Kapitan.

Ba, nie mówić mi dwa razy.
Wybierz więc kilku z młodzieży.

Sierżant.

Dobrze, będą na rozkazy.
Lecz co mi na sercu leży:
Gdyby tak don Lope wrócił
I robotę nam zakłócił?

Kapitan.

Miłość moję — już konieczna —
Sam los na pomyślne zwrócił,
Bo i z téj strony bezpieczna,
Don Lope jedzie — masz wiedziéć —
Przed nami, ów pułk uprzedzić,
Który w Guadelupie czeka.
Wiem zaś o tém od człowieka
Z ich domu, gdziem poszedł śledzić,
Co się dzieje; król już w drodze,
Więc się też gotują srodze.

Sierżant.

Idę spełnić polecenie.

Kapitan.

Pomyśl, że w niém me zbawienie.

(Sierżant wychodzi).



SCENA XIV.
Rebolledo.

Po napiwne tu przychodzę.

Kapitan.

Za cóż to, mój Rebolledo?

Rebolledo.

Za doniesienie, że z biedą
Zadarłszy dla owéj damy
Jednego mniéj wroga mamy
Między tą chłopską czeredą.

Kapitan.

Kogóż anieli natchnęli?

Rebolledo.

Ten młodzik, brat Izabeli,
Wpraszał się; więc go gienerał
Od Pedra Crespy wygderał
I już w mundur go upięli.

Widziałem, szedł przez ulicę
Spięty na wszystkie pętlice.
Warto widziéć, — mina jaka:
Pół chłopa, a pół wojaka,
Niezgrabny, jak wszyscy fryce.
— Tak, że już od téj godziny
Ze starym kłopot jedyny.

Kapitan.

Dotąd dobrze nam się wiedzie,
Zwłaszcza, jeśli nie zawiedzie
Osoba, co do dziewczyny
Przystęp ułatwić mi miała.

Rebolledo.

Dotrzyma, gdy obiecała.
Z drogi do lubéj roboty
Powrócę; śpieszę do roty,
By mi w tyle nie została;
Miałbym od wodza za swoje!
Pójdziecie ze mną oboje.

(Odchodzi).
Rebolledo.

Do licha, będzie nas mało,
Choćby jeszcze trzech tu stało,
A po tych trzech jeszcze troje.

Iskierka.

Gdy ty odejdziesz, kochanie,
Cóż się ze mną biedną stanie?
Boję się — widzisz — żołnierza,
Co przezemnie do balwierza
Musiał iść po cerowanie
Gęby.

Rebolledo.

Cóż pocznę, niebogo,
Nie mam zostawić u kogo.
Szła-byś z nami?

Iskierka.

Za wojaka
Przebrać się — nie mam kubraka;
Odwagi — téj czuję mnogo.

Rebolledo.

O ubranie się postara:
Pozostała sukien para
Po paziu, co zemknął w drodze.

Iskierka.

Gdy tak, na wszystko się godzę;
Suknie — właśnie moja miara.

Rebolledo.

Chodźmy; sygnał chorążemu
Wydano.

Iskierka.

Wiem teraz, czemu
Śpiewa się:

Miłość żołnierza
Nie trwa i pacierza.

(Wychodzą).



SCENA XV.
(Dom Pedra Crespa. Wchodzą Don Lope, Pedro Crespo, Juan).
Lope.

Gospodarzu mój gościnny,
Nie zliczysz, ilem ci winny;
Zachowam wiecznie w pamięci.
A oto uprzejmość świeża,
Że mi swego chłopca zucha
Ofiarujesz na żołnierza.

Crespo.

I na sługę, gienerale.

Lope.

Nie, ale na przyjaciela,
Bo się już do niego palę.
Podoba mi się w Juanie
To żołnierki ukochanie
I ten widać rezon duży.

Juan.

U stóp waszych niechaj, panie,
Pozostanę jak najdłużej.
Poznacie i uwierzycie,
Żem wam gotów oddać życie.

Crespo.

O jedno tylko uprasza:

Niech przebaczy miłość wasza,
Jeśli w służbie się poszpotnie.
Chowało się to przy pracy,
To mu i nie tak obrotnie
Pójdzie śród pańskich pałacy,
Jak tu między prostakami
Przy pługu, bronie i radle,
Co są naszemi księgami,
Lecz nie wbiją w głowę człeku
Tego, czego dworność uczy,
Co jest polityką wieku.

Lope.

Słońce zniża się pomale,
Oto nieba polityka:
Wiatrek chłodzi, — więc nam czas.

Juan.

Pójdę pojrzeć, gienerale,
Czyli gotowa lektyka.

(Wychodzi).



SCENA XVI.
(Wchodzą Izabella i Ines).
Izabella.

Śpieszycie porzucić nas
Nie pożegnawszy téj, która
Służyć wam zawsze ochocza?

Lope.

Nie wyszedł-bym stąd, urocza
Pani, nie ucałowawszy
Rączki i nie poprosiwszy,
Abyś mój afekt najżywszy
Widzieć chciała bez niechęci,
A z nim ten przyjaźni znak:
— Nie w darze wartość, — w intencji,
Tę dyamentową broszę,
Która choć kamieńmi droga,
Wartością będzie uboga
W waszych rękach — przyjąć proszę

I nosić ją, lube dziecię —
Na pamiątkę.

Izabella.

Zbyt mię boli,
Panie, że tak płacić chcecie
Powinność naszéj gościny,
Podczas gdy za odwiedziny
My się dłużnikami czujem.

Lope.

Upominek, nie zapłata.

Izabella.

I za taki go przyjmuję.
A teraz ja z mojéj strony
Polecam wam mego brata,
Który jest uszczęśliwiony
Tytułem waszego sługi.

Lope.

Przyrzeczenie po raz drugi
Daję, że się wam uchowa,
Chociaż przy mojéj podagrze.

(Wchodzi Juan).
Juan.

Lektyka — panie — gotowa.

Lope.

Zostańcie z Bogiem.

Crespo.

Wy także
Z Bogiem.

Lope.

Ach, mój Pedro Crespo!

Crespo.

Ach, don Lope niezwalczony!

Lope.

Dziw to niewytłomaczony;
Kto-by był pomyślał zrazu,
Że od pierwszego wyrazu
Tak się wzajemnie polubim?

Crespo.

Kto? — Hm, ja sam gienerale,
Gdybym wiedział był, żeś takim...

Lope (już odchodząc).

Takim? — skończ że, bo się palę.

Crespo.

Takim serdecznym cudakiem.

(Don Lope wychodzi).

— Teraz, chłopcze, nim don Lope
Przygotuje się do drogi,
Tu przed siostrą i kuzyną,
Słuchaj ojcowskiéj przestrogi.
Za bożą łaską, mój synu,
Pochodzisz z rodu czystszego
Niż słońce, — lecz pochodzisz z gminu.
Powiadam to raz dlatego,
Byś nie poniżał do tyla
Twéj ambicyi i zapału,
Iżbyś nie pragnął pomału
A roztropnie wspiąć się wyżej:
Drugi raz, byś wpadłszy w męty
Życia pyszny i nadęty
Nie runął niżej; — tych dwoje
Godeł, przypiąwszy na zbroję,
Noś pokornie; bo w pokorze
Swobodniejszym sądem może
Człowiek wybrać, co korzystne
I nie ściga go zawistne
Oko, nie trują te jady,
Które dumnych życie trują.
Jakto nieraz ludzkie wady,
W pokorze się wyklarują,
A jak to wzajem czasami,
Ten, którego nic nie plami,
Nagle zjawi się potworą,
Dlatego, że go ubiorą
Ci, których dumą zadrasnął.
— Bądź grzeczny w sposób powinny,
Towarzyski i uczynny,
Bo czapką, papką i rolą,
— Wiesz — ludzie ludzi niewolą,[22]
A nie warte tyle złoto,
Które w Indyach rodzi słońce,
Lub na swym dnie morze studzi,

Ile warta miłość ludzi.
— Strzeż się ubliżyć kobiecie:
Najniższa godna jest cześci,
Choćby dla swéj płci niewieściej;
...Bo z nich rodzimy się przecie.
— O lada rzecz nie tęp szpady.
Kiedy patrzę na gromady,
Co u fechmistrza florety
Łamią; — tak mówię do siebie:
Szkoły nam potrzeba nie téj;
Bowiem uczyć się nie tego
Ma człek czestny i rycerki,
Jak się bić, ale dlaczego;
I gdyby istniał szermierski
Zakład, gdzieby nauczano
Nie jak, lecz czemu się bije,
Wszystkich-by tam chłopców słano.
— Z tém i z małą zapomogą,
Abyś nie czuł biedy drogą,
Jakie takie szarawary
Sprawił, gdy wejdziesz w koszary,
Po don Lopesa opiece
I mojem błogosławieństwie,
Bogu, Juanie, cię zlecę...
Niechaj się wiedzie i chowa,
Idź już, idź, bo mi się zdaje,
Że się doprawdy mazgaję.

Juan.

W sercu piszę twoje słowa,
Niech żyją, gdzie ja żyć będę.
Daj mi dłoń, ojcze: — siostrzyczko,
Uściśnij i podaj liczko,
I pozwólcie niech już siędę
Na konia; don Lope gotów,
Toż mi pośpieszać wypada.

Izabella.

Uściskiem wstrzymać-bym rada,
Bracie...

Juan.

Kuzynko, bądź zdrowa,

Ines.

Przebacz, nie ubieram w słowa

Pożegnania; żal mi dławi
Głos... Bądź zdrów.

Crespo.

Idź, idźże prędko
Bo patrząc, coraz mi łzawiéj,
Z tobą mi życie uciekło,
— A iść trzeba, gdy się rzekło.

Juan.

Niechże was Bóg wszystkich strzeże.

(Odchodzi).
Crespo.

Ciebie strzeż Bóg, mój chłopaku.

Izabella.

Nie przeniesieni tego braku.

Crespo.

Dobrze, że go już nie widzę;
Rozrzewnił mię, — aż się wstydzę.
Ha! Cóżby tu robił ze mną?
Zatraciłby się daremno,
W prostactwie chłopskiem i biédzie.
— Niech królowi służyć idzie.

Izabella.

Że odchodzi w noc tak ciemną
To mię martwi.

Crespo.

Bez przyczyny.
Jakaż go tam spotka szkoda?
Podróż w letnią noc — wygoda;
Zresztą don Lope tuż blizko.

(n. s.)

Tfu, rozrzewnił mię chłopczysko,
Choć niby nastrajam miny.

Izabella.

Ojcze, może lepiéj w izbie?

Ines.

Nie; skoro niema żołnierzy,
Usiądźmy tutaj na przyzbie,
Gdzie wieczorny wietrzyk świeży;
Dzień ucieka coraz bledziej,
Zaraz przybędą sąsiedzi.

Crespo.

Zostańmy; usieść tu wole,
Bo kiedy patrzę na pole

I na majaczącą drogę,
Zda mi się widzieć Juana.

(Do Inesy).

Przynieś mi krzesło, — kochana.

Ines.

Oto ławka, niech wuj siada.

Izabella.

Mówią, że tego wieczoru
Odbył się wybór alkada.

Crespo.

Tak, wybory zawsze w sierpniu.




SCENA XVII.
(Wchodzą w ulicę Kapitan, Sierżant, Rebolledo, Iskierka w męskim stroju i żołnierze).
Kapitan.

Sza! nie zdradzić się szelestém.
— Rebolledo, z tamtéj strony
Wkradnij się i przekupionéj
Słudze skiń-no, że tu jestém.

Rebolledo.

Idę; lecz co to? Przed drzwiami
Siedzą... zapewne nie sami.

Sierżant.

A ja w poblasku księżyca,
Co po placu jasność ściele,
Poznaję stąd Izabelę.

Kapitan.

Mnie już przed światłem miesięcznem
Serce tłukąc powiedziało,
Że to ona. Tém ci lepiej.
Wszystko jednym ruchem zręcznym
Skończyć możem, — byle śmiało.

Sierżant.

Przyjmiesz radę, kapitanie?

Kapitan.

Nie!

Sierżant.

Ha! to jéj i nie daję.
Jak rozkażesz, tak się stanie.

Kapitan.

Ja po cichu się przyczaję
I porwę ją, a tymczasem
Wy wszyscy dobywszy broni,
Zatrzymacie ich w pogoni.

Sierżant.

Skoro przyszliśmy już po to,
Potrafimy się z hołotą
Uporać.

Kapitan.

Powtarzam wtóry
Raz, gdzie mamy potém zejść się:
U tamtéj podnóża góry,
Po prawéj stronie gościńca.

Rebolledo.

Iskra!

Iskra.

Co?

Rebolledo.

Potrzymaj płaszcze.

Iskra.

Tak się mówi o kąpieli.
— Inną tutaj będziem mieli.
Czuję — łaźnię, co nie głaszcze.

Kapitan.

Ruszajmy; ja idę przodem.

(Podchodzą).
Crespo.

Uraczyliśmy się chłodem,
Dziewczęta, wróćmy do izby.

(Wchodzi do domu).
Kapitan (gł.)

Sam tu do mnie, towarzysze.

Izabella.

Ha, zdrajco, co to jest, co to?

Kapitan.

To jest szał, który uciszę,
To miłość.

(Unosi ją).
Izabella (za sc.).

Ratunku, nieba!

Crespo (wybiegając).

Ha, nędznicy!

Izabella (za sc.).

Ojcze, ojcze!

Ines.

Co począć? Bronić jéj trzeba.

(Wbiega do domu),
Crespo.

Ha! bezbronnym mię widzicie,
Inaczej, wydarłbym życie,
Rozbójnicy!...

Rebolledo.

Idźcie precz.
I nie przeszkadzajcie parce,
Lub was, głupi, śmiercią skarcę.

Crespo.

Co mi tam śmierć — o boleści!
Co mi tam życie bez cześci?
Kto się zlituje nade mną?
Szpady tu, szpady! Zbrodniarzy
Bez broni ścigać daremnie;
Lecz jeśli się nie ośmielę,
Stracę z oczu Izabelę.
Ciemno zmysłom mym jak w grobie,
Co pocznę, nieszczęsny, co zrobię?..




SCENA XVIII.
(Wbiega Ines ze szpadą).
Ines.

Wuju, oto twoja szpada.

Crespo.

Daj tu. Honor mi z nią wraca.
W niéj się teraz ma zakłada

Nadzieja i w téj prawicy.
Oddajcie łup, rozbójnicy!
Córkę mą, córkę, słyszycie!
Odbiję, lub stracę życie.

(Ucierają się).
Sierżant.

Wszystkie te krzyki bez celu;
Próżno bić się, — jest nas wielu.

Crespo (ucierając się upada).

Legion bólu przy mnie walczy,
Przeciw téj zgrai padalczéj;
Lecz przeciw mnie elementa.
Pod nogami ziemia święta
Usunęła mi się.

Rebolledo.

Dobij!

Sierżant.

Nie; zanadto — wyznać muszę —
Brać mu honor i brać duszę.
Toć masz serce nie potworu,
Ale, by nie wydał tropu,
Przywiążmy do drzewa w boru.

Izabella (za sc.).

Ojcze, ojcze!...

Crespo.

O me dziecię!...

Rebolledo.

Dalej, zróbmy, jak mówicie.

Crespo.

Westchnieniami tylko mogę
Iść za tobą w straszną drogę.




SCENA XIX.
(Droga pod lasem. Wchodzi Juan).
Izabella (za sc.).

Biada mi!

Juan.

Co za smutny głos?

Crespo (z drugiéj strony).

Biada mi!

Juan.

Co za smutne jęki!
— Spiknął się widocznie los:
Przez te górskie pędząc łęki
Wierzchowiec upadł pode mną.
W górze ciemno, w dole ciemno,
Ani przejrzeć mgieł opony,
Jakiś smutny krzyk z téj strony,
Z drugiéj żałosne westchnienia;
Pojąć nie mogę, co znaczą,
Bo niewyraźne zdaleka.
Nieszczęcie dwu istot czeka;
Méj pomocy i ramienia,
Oddaje się méj opiece;
Przeczucie mówi, że równe;
Tu męskie, a tu kobiece.
Ostatnie przed pierwszem kładę;
Tak spełniam rodzica radę:
Dobréj sprawie dawać szpadę,
I bronić kobiecéj cześci.
Okazya przychodzi żywo,
Idźmyż pomścić nieszczęśliwą.






DZIEŃ TRZECI.



SCENA I.
(Las. Wchodzi Izabella, płacząc).
Izabella.

O niech nigdy nie zaświta
Moim oczom piękny dzień,
Niechaj się zasnują w cień,
Niech się w nich mój wstyd nie czyta.
Ty niepoliczonych gwiazd
Już blednąca płocha wiosno,
Niechaj zorze nie wyrosną
Na twéj lazurowéj łące,
Nie zrumienią twéj bladości
Rzewne raz, a raz płaczące;
A gdy mają wejść koniecznie,
To niech wejdą raczéj łzami.
I ty między planetami
Królu, bogdajś został wiecznie,
Przetrwał choćby jeszcze chwilę
W twéj chłodnej, morskiéj mogile.
Niechaj dzisiaj noc swych cieni
Drżące państwo rozprzestrzeni,
Niech o bóstwie jéj powiedzą,
Że z wolą i samowiedzą
Chodzi, a nie po niewoli. —
Dzień! — I pocóż zajaśnieje?
Chyba aby przejrzeć dzieje
Okrucieństwa i niedoli,

Dzieje wstrętne, dzieje smutne,
Dzieje, co na pomstę ludzi
Chce niebo, by się pisały.
Niebo! — I ono okrutne!
Ja proszę i głos mój budzi
Echa w boru... proszę słońca,
By wstrzymało się godzinę
I już twarz spostrzegam ze złota,
Jak ponad gór rąbki sine
Wstaje. O biedna ja, biedna,
Niewysłuchana istota,
Pokrzywdzona, powstydzona...
Duch mi w nędznem ciele kona,
Grób się otwiera bezedna,
I chłonie mię — półumarłą.
Na moje niewinną cześć
Niebo gniewy swe wywarło.
Gdzie iść, dokąd ręce wznieść?
— Ośmiela li się do domu
Powieść mię stopy zbłąkane!
Dom mój z mego spłonie sromu,
Bo jakże przed ojcem stanę,
Który nie znał większéj dumy,
Jak spoglądać na klejnoty
Mego honoru i cnoty,
A dzisiaj, o biada mi, biada,
Taką szczerbę w nich wybada!
— Z miłości dlań i szacunku
W ucieczce szukać ratunku?...
Powiedzą o nieobecnej,
Żem spólniczką sprawy niecnej.
Obmowie wrota otworzę,
Niewinność wydam zjadliwym.
Zlękła, nieradna, — mój Boże,
Źle widzę, — o, źle zrobiłam,
Że przed bratém uskoczyłam,
Gdy w napadzie popędliwym
Gniewu zabić chciał, ujrzawszy
Stan mój od tych wrzosów łzawszy
Rośnych... Żawołam, usłyszy
Póki jeszcze zemstą dyszy,
Zabije. —
Juanie, Juanie!

— Echo samo odpowiada...

(Nadstawiając ucha).

Co to?

Crespo (za sceną).

Ach, kto śmierć mi zada,
Będzie litośnym zabójcą.
Bo jest to łaska okrutna,
Oszczędzać życie nędzarza.

Izabella.

Co to za jęk, co przeraża?
Co to za mowa tak smutna,
Niezrozumiała zdaleka?

Crespo.

Dobij, jeżeli człowieka
Imię nosisz!...

Izabella.

Nieba, nieba,
Więc i tému śmierci trzeba,
Więc jeszcze jeden nieszczęsny,
Któremu jest męką życie.

(Spostrzega Crespa przywiązanego do drzewa).

— Ha, przebóg co za odkrycie!




SCENA II.
Crespo.

Jeśli należysz do ludzi
Ty, którego trwożny krok
Po tych górach echo budzi,
Chodź, zabij!... Ha, czy mi wzrok
Błędny wyprawia tumany?

Izabella.

Do dębu za obie ręce
Nielitośnie przywiązany...

Crespo.

Jak z łaskawych nieb ściągnięta
Przybywa na me wołanie...

Izabella.

Ojciec własny!

Crespo.

Córko moja!

Izabella.

Tak, to ja, ojcze i panie.

Crespo.

Widzę-ż cię śród téj tortury?
Choć przetnij sznur, co mię pęta.

Izabella.

Och, nie, nie! Jeśli pozwolę
Rękom, aby rozerwały
Te kaleczące cię sznury,
Już usta nie będą śmiały
Wydać ci moje niedolę
W całéj przeokropnéj treści;
Bo jeśli raz się obaczysz
Z dłonią wolną, lecz bez cześci,
Już cierpliwym być nie raczysz
I zabijesz, a ja muszę
Wprzód otworzyć ci mą duszę.

Crespo.

Zamilcz, — nie mów, co się stało;
Istnieją takie nieszczęścia,
Że nie potrzeba powiadać,
Aby się je zrozumiało.

Izabella.

Nie; chcę wszystko wyspowiadać,
Niech twój pośród opowieści
Całą grozę duch wysłyszy,
I twoja duma się wzdrygnie,
I rychléj zemstą zadyszy,
Niż dopowiem.
Już to wiesz,
Jak wczoraj wieczór przed chatą,
Kiedym się czuła bogatą
Bezpieczeństwem od wszech ciosów
W cieniu twoich siwych włosów,
Zamaskowani zbrodniarze
Nauczeni, że przed gwałtém
Padają honoru straże,
Porwali mię, jak porywa
Wilk owcę, co choć lękliwa,
Przecież pod runem macierzy
Taka zaufana leży!...
— Ów kapitan, ów niewdzięczny
Gość, co od pierwszéj minuty,

W sposób zdradziecki i zręczny
Wprowadzał nikczemnie w czyn
Spisek na mą cześć uknuty,
Uniósł mię, gdy towarzysze,
Zaprzedani mu urwisze,
Plec mu bronili w ucieczce.
Śród tych gór po krętéj steczce,
Bieżał w las i drzew gęstwinę,
Która jest zbrodni świątynią.
— Patrz, nawet i góry czynią
Z siebie bezprawia kaplice!..
Tutaj w omdleniu dwa razy
Zamknęły się me źrenice;
Świat się dokoła uciszył
I już mi nie towarzyszył
Nawet twój głos, bo wyrazy
Poroznoszone na wietrze,
Stawały się coraz bledsze
I bledsze, tak, że co przedtém
Było dosłyszalną mową,
Rozwiewało się echowo,
Potrącając liści rąbki;
Niby jak po dźwięku trąbki,
Skoro muzyk się oddali,
Słychać już tylko wspomnienie
Idące po wiatru fali.
— W téj zaechowéj ustroni
Widząc, że nikt go nie goni,
Widząc, że nic mię nie broni,
— Bo nawet księżyc u góry,
Wszedł za obojętne chmury...
Niech przekleństwo będzie tému
Od słońca pożyczanemu
Światłu — o biedna ja, biedna! —
Zdrajca sądząc, że przejedna,
Zaczął pochlebnem udaniem
Tłómaczyć swój gwałt kochaniem,
Tak; ileż się widzi razy,
W pieszczotę zmienione obrazy!
Przeklęty człowiek, przeklęty
Człowiek, co chce przemódz wstręty
Siłą, serce zdobyć gwałtém,
Bo próżne żądania rości:

Trofea zwycięstw miłości
Nie w wykradzionych ryczałtem
Rozkoszach, lecz w tém skłonieniu
Istoty, któréj zachciało
Serce; bo kochać zelżoną
Kobietę i obrażoną,
Jest to kochać martwe ciało.
— Jakie prośby i zaklęcia
To wyniośle, to z dziecięcia
Pokorą rwały się ze mnie!
Wszystkie daremnie, daremnie...
Bo (tu głos mi się zalęknie) —
On wzgardliwy — (pierś mi pęknie);
Zuchwały — (siły omdleją) —
Bezecny — (oczy zgoreją), —
Okrutny — (oddech się zdławi), —
Zwycięski — (duch się zakrwawi
Rozdartém wzlatując łonem)... —
— Czego ci głosem wzruszonym
Nie powiem, mój widok wyda:
Twarz mi rumieni ohyda,
Oburzenia płyną łzy,
Z rozpaczy wyprężam ręce,
Z wściekłości cała się skręcę...
Ha! — gdy z słowy się mozolę,
Z tych giestów czytaj mą dolę.
............
Dość rzec, że śród takich skarg,
I podczas, gdy z bladych warg
Szły ku niebiosom wołania
Zemsty już, nie ratowania,
Zróżowił się biały wschód;
A w téj saméj chwili śród
Krzaków usłyszawszy szmer,
Zalękła obracam głowę,
I widzę — nieszczęście nowe...
Widzę — powiadam — Juana.
Boże, komuż przyszła w porę
Pomoc bardziéj pożądana!
On spojrzał i w oka mgnieniu,
W poranka niepewnym cieniu,
Poznał mię przecie — z mą szkodą.
— Nieszczęścia to bystre rysie,

Wskroś aż do ducha przebodą. —
Nie rzekł słowa, ścisnął pięście
I dobył téj saméj stali,
Którąś my mu przypasali
Tak niedawno!... Więc kapitan
Pojąwszy, że za skrzywdzoną
Ująć się rycerskość każe,
— Rycerskość, co nie szła w parze
Z szlachetnością, — porwał swoję;
Skrzyżowało się szpad dwoje;
A ja widząc, że się wszczynał
Taki o mnie zacny bój,
Zawahana, zalękniona,
Że jeszcze nie wie brat mój,
Czym winna, czyli skrzywdzona,
Drżąc przed usprawiedliwianiem,
Gdyby we mnie widział winę,
W poplątanych krzów gęstwinę
Uciekłam; lecz przystanąwszy
Przez koronkowe wiszary
Bluszczów niby z za kotary
Patrzyłam, w sobie zebrana,
Na to, przed czem zbiegłam właśnie.
— Juan zranił kapitana;
Ten padł... Juan w swym obcesie
Z jakąś złością nieczłowieczą,
Chciał dobić, gdy w tém żołnierz
Szukający swego w lesie
Wodza, przybiegli z odsieczą.
Stanął im śmiało, lecz skoro
Spostrzegł się, że jest ich czworo,
Uszedł; tamci nie ścigali,
Ratując naprzód rannego,
Któremu na sznur korali —
Krople krwi nizały się z łona,
Wziąwszy ostrożnie w ramiona,
Nieśli do wsi, bez uwagi,
Że narażą na zniewagi....
— Nie wiedząc jak radzić złemu
Które zewsząd zagrażało,
Myśleli radzić większemu.
A ja patrząc z lęku skrzepła
Na to wszystko i wpadając

Z trwóg strasznych w straszniejsze trwogi,
Zbłąkana, z płaczu oślepła,
Przez góry i przez rozłogi,
Bez światła i bez kierunku,
Sama przed sobą pobladła
Biegłam szukając ratunku,
Ażem tu do cię przypadła.
— Oto moich krzywd opowieść;
Jeśli pragniesz dumy dowieść,
Ośmiel przeciw memu łonu
Gniewem zdjęty i obrazą
Twą odwagę i żelazo.
— Oto ja spragniona skonu
Własnemi zrywam rękoma
Te krępujące cię sznury,

(Odwiązuje go).

Może się z nich przyda który
Na moje nieszczęsną szyję —
Ja-m twa córka, tyś bez cześci
I wolny. Po méj powieści
Wahasz się? Zabij! Świat powie,
Że zadałeś córce śmierć,
By dać życie honorowi.

(Klęka).
Crespo.

Dziecię me, córko kochana,
Podnieś się, ranisz kolana.
Gdyby nie słały nam losy
Pod nogi cierni niedoli,
Jakże zwałyby się ciosy,
Czem byłoby to, co boli?
Dla ludzi boleść stworzona,
Toż się ją musi odwagą
Pieczętować w głębi łona.
Izabello, chodźmy stąd.
Przedwszystkiem trzeba mieć wzgląd
Na chłopca; po takiéj sprawie
Jestém o niego w obawie.
Musim, gdzie jest, się dowiedzieć
I złe następstwa uprzedzić,
Chowając go w miejsce pewne.

Izabella.

Och, dla mnie przeniosą tyle,
Och, lepiej-by mi w mogile!...

Crespo.

Chodź.

(n. s.)

Przebóg, jeśli ta rana
Przymusiła kapitana
Wrócić nanowo do wioski,
To myślę, że z łaski boskiéj
Wypadło-by dlań poradniéj
Raczéj umrzeć z rany owej,
Niż czekać godziny zapadniéj
Z innéj, którą ja mu zadam.
O, bo ja mu zapowiadam,
Że zabiję... Chodźmy, dziecię,
Chodźmy już do chaty.




SCENA III.
(Wchodzi pisarz).
Pisarz.

Panie,
Zasłużyłem dziękowanie
I poczesne.

Crespo.

Cóż, pisarzu?

Pisarz.

Wczoraj nasza wiejska rada
Wybrała was na alkada,
To znaczy wójta i sędzię.
Dwie sprawy zaraz dzierżycie:
Pierwszą jest króla przybycie,
Który jeszcze dziś tu będzie
Albo jutro, jak sam głosi,
W drugiéj także się zanosi
Na rozgłos: oto dziś zrana
Przynieśli do wsi żołnierze
Zranionego kapitana,
Co stał tutaj na kwaterze.

Leczą go tam u balwierza;
Kto go ranił, wyznać nie chce,
Lecz gdy się sprawcę wybada,
Pomyśl — zranienie żołnierza!...
Sprawa się święci nielada.

Crespo (n. s.).

Więc gdy mi w sercu wezbranem
Wre szał bólu i mściwości,
Czci méj czyni mię tyranem
Ta laska sprawiedliwości?...
Jakże dziś sam prawo zdradzę,
Gdy mi właśnie dano władzę
Piętnowania prawa zdrajców.
Ha, zwolna; spraw tych nie można
Dotykać, jeno z ostrożna.

(gł.)

— Chcę pozdrowić panów rajców
Za niezasłużoną laskę;
Wielki zaszczyt na mnie zlali.

Pisarz.

Chodźcie wiec do radnéj sali
Odebrać alkada laskę
I z świadków spisać zeznania.

Crespo.

Pójdźmy. — Idź, dziecię, do domu.

Izabella.

Z tobą wolę; pełna-m sromu.

Crespo.

Córko, masz w ojcu alkada.
Sprawiedliwość z nami włada.




SCENA IV.
(Izba. Kapitan w opasce, Sierżant).
Kapitan.

Skoro taka błaha rana,
Pocóż przyszliśmy z powrotém
Do téj wsi?

Sierżant.

Któż wiedział o tém,

Zanim była przewiązana?
Przyzna kapitan i powie,
Teraz, kiedy poszło ładnie,
Że nie było to poradnie,
Z niedbalstwa narażać zdrowie.
Gardząc lekarską pomocą,
Mogłeś zemdleć w krwi upływie.

Kapitan.

Skoro poszło tak szczęśliwie
Dłużéj tu zostawać po co?
Uchodźmy, bo wieś się zwali,
Zaledwie o nas posłyszy.
Masz gotowych towarzyszy?

Sierżant.

Tak.

Kapitan.

Ucieczka nas ocali
Przed chłopstwem pewnie rozżartém
Za owe sprawę szkaradną.
Czujesz: jeśli tutaj wpadną,
To poturbują nie żartém.




SCENA V.
(Wchodzi Rebolledo).
Rebolledo.

Od sądu zbrojni przed drzwiami.

Kapitan.

Zbyt im widzę wyrok pilny.
Cóż ma do mnie sąd cywilny?

Rebolledo.

Alkad chce pomówić z wami —

Kapitan.

Nie mogło zdarzyć się lepiej;
Będę pod bezpieczną strażą,
I chłopi mi się nie ważą
Pojawić tu swoich ślepi.
Z karku mi nie spadnie głowa,
Alkadowie nie poradzą;
Pod sąd wojenny mię dadzą,

A choć to sprawa gardłowa
Daleka przecież infamji.

Rebolledo.

Chłop się poskarżył widocznie.

Kapitan.

Bezwątpienia; — lecz cóż pocznie?

Crespo (za sceną).

Stańcie tu straże przed drzwiami;
Nie przepuszczać mi żołnierza,
Który jest w izbie, i czekać,
A gdyby zechciał uciekać,
Pal w łeb.




SCENA VI.
(Wchodzą Pedro Crespo z laską, Pisarz i zbrojni wieśniacy).
Kapitan.

Do czego to zmierza?
Kto śmie wchodzić tu tak śmiele?

(Spostrzegając Crespa).

Hm, Crespo!...

Crespo.

Czemuż to nie mam
Wejść? Sprawiedliwość, jak mniemam,
Przywilejów dzierży wiele.

Kapitan.

Sprawiedliwość świeża wasza,
Ledwo od dnia wczorajszego;
A zaś ze mną nic wspólnego
Nie ma, ani mię przestrasza.

Crespo.

Niesłuszny waszéj miłości
Gniew; przychodzę w pewnéj sprawie,
Któréj zechcecie łaskawie
Wysłuchać na osobności.

Kapitan.

Odejdźcie stąd, towarzysze!

Crespo.

I wy odejdźcie w podsienie;

Na żołnierzy dać baczenie,
Aby tu nie wpadli.

Pisarz.

Słyszę.

(Wychodzą: Pisarz, wieśniacy, żołnierze).
Crespo.

Skoro już dzierżący władzę
Dałem tutaj głos powadze
Sprawiedliwości i może
Wstręty budzę jako sędzia
Na większą wolność orędzia
Mego tę laskę odłożę
I człowiek zwyczajny znowu
Smutnemu dam folgę słowu.

(Opiera laskę o ścianę).

— Kiedy już tak don Alvaro
Przeciw sobie stoim sami,
Mówmy z otwartością całą,
Ażeby się żadną miarą
Po-za milczenia wrotami
Chytre słowo nie chowało.
Żal wzajemny uspokójmy:
Ja jestém człowiek uczciwy,
I gdyby mi urodzenie
Wybrać przyszło, jak Bóg żywy
Nie znalazłbym w sobie ujmy,
Za któréj przeobrażenie
Stan-bym swój odmienić chciał.
Przychylność i uważanie
Mam, wieś cała za mną stanie,
Obywatele i rada.
Zamożności Bóg udziela
Z pracy mojej; toż się szczycę,
Że nie ma na okolice
Bogatszego właściciela.
Córkę moje wychowałem
— Sioło to biorę na świadka —
W ciszy, zacności, rozsądku,
Cnocie, — taką była matka,
Niech jéj Bóg nie wzbrania nieba! —
I czegóż więcéj potrzeba
Do szczęścia, gdy się posiada
Mienie, gdy ci nikt nie gada:

Żyj skromnie i nikt nie zajrzy,
Zwłaszcza w takiem małem siele,
Gdzie się cudze wady piele,
Tak ochoczo jak nic w świecie
A Bóg-by dał, powiem, panie,
By się pełło je w sekrecie! —
Że nie brakło jéj urody
Wasze miłosne zachody
Poświadczą — ach, smutne dzieje
Nie dziw, że łzami obleję.
Tu, panie, nieszczęście moje...
Źle, że się trucizną poję;
Nie chylmy téj czaszy do dna,
Zostawmy nieco odwadze.
Tak jest; zbierzmy duszy władze
I naraz nie wybuchajmy
Nieszczęściem, ale też dajmy,
Dajmy czas jego naprawie.
Że wielkie, wiesz; — w méj niesławie
Szczerze chciałbym je przydusić,
Lecz się hamuję daremnie.
Na żyw Bóg! gdybym je zmusić
Zdołał, by zostało we mnie,
Tutajbym ja nie przychodził,
Lecz je z żalem mym pogodził,
Zdał część — jak mówię — odwadze.
— Więc takiéj krzywdzie dotkliwéj
Poszukiwać sprawiedliwéj
Odpłaty, leku zniewadze
Nie zemstą jest, a lekarstwem.
Nad tą zadumań odpłatą,
Myślę i uważam na to,
Aby wam nie było źle,
A nam niegorzej; — rzec chcę:
Bierzcie mój majątek, panie,
I mój i mojego syna,
Którego do stóp wam zwlekę,
Gdyż jest wielka jego wina.
Niech dla niego z całéj schedy
Nie zostanie marovedi,
Niech skazani na żebranie
U obcych szukamy chleba.
A jeżeli więcéj trzeba,

I niedość takiego wiana,
W poddaństwo mnie i Juana
Zaprzedaj, — tylko wróć cześć,
Wróć cześć, któréjś jéj pozbawił.
— Nie sądzę, byś się niesławił,
Czyniąc tak; bo jeśli dzieci
Twoje ta fatalność splami,
Że będą memi wnukami,
To krew w żyłach nosząc podłą
Uzacnią, co je zeszpeci,
Mając, panie, ojca w tobie.
Mówi przysłowie w Kastylji,
Że rumak uzacnia siodło.
— Patrzaj, oto na kolana
Padam, a twarz ma zalana
Łzami do stóp twych się chyli,
Chyli się ma biała głowa,
A pierś widząc śnieg i wodę,
Myśli, że to piorunowa.
Włos mój roztopiła moc.
— O co proszę? O honor proszę,
Któryś w jedne zabrał noc.
Ktoby widział, jak oń błagam,
Jak wypraszam go u ciebie,
Gotówby pomyśleć łacno,
Że nie swego się domagam.
Uważ, że mógłbym w potrzebie
Prawem zdobyć cześć nią zacną...
Nie, — czekam na zmiłowanie.

Kapitan.

Cierpliwości mi nie stanie!
Nudna, chociaż siwowłosa
Płaczko, winieneś mi dzięki,
Żem dotąd nie podniósł ręki
Na cię i twego młokosa,
Żem dotąd zuchwałych słów
Nie zadławił ci w gardzieli,
Dziękuj pięknéj Izabeli.
Jeśli i ty życzysz znów
Mścić się szpadą, ręka stara
Na straszną coś nie zakrawa;
A chcesz uciec się do prawa,
Jurysdykcyi twéj tu wara.

Crespo.

Więc cię starca płacz nie wzruszy?

Kapitan.

Jak nie wzruszy mię, niestety,
Dziecka płacz albo kobiety.

Crespo.

Tyle próśb, tyle katuszy
I żalu, łaski ni cienia!

Kapitan.

Jakiéj łaski? — Już nudzicie.
Nie dość, że daruję życie?

Crespo.

Patrz, tu pełen upodlenia
Klęczę, — cześć mi powróć moję.

Kapitan.

Nie nudź!

Crespo.

Pogrożę z kolei:
Sędzią jestém Zalamei.

Kapitan.

Pod jurysdykcyą nie stoję
Waszą, ni sobą obarczę;
Stoję pod władzą wojskową.

Crespo.

To twoje ostatnie słowo?

Kapitan.

Ależ tak, nieznośny starcze!

Crespo.

Nie ma rady?

Kapitan.

Jak dla kogo.
Wam milczeć najlepsza droga.

Crespo.

To wszystko?

Kapitan.

Tak.

Crespo (wstając).

Ha! Na Boga
Klnę się, zapłacisz mi drogo.

(Bierze laskę).

Hola!

Pisarz (za sceną).

Słucham waszmość pana.

Kapitan.

Co myśli to chłopstwo wraże?




SCENA VII.
(Wchodzą Pisarz i wieśniacy).
Pisarz.

Jestém; wasza miłość każe...

Crespo.

Aresztować kapitana.

Kapitan.

Precz mi! Co to wszystko znaczy?
Nadto sobie wasze hula.
Kapitana? W służbie króla?
Zasię wam!

Crespo.

To się obaczy,
Trupem lub spięty w kajdany
Wyjdziesz stąd.

Kapitan.

Ha, obaczycie,
Żem wolny i że mam życie.

Crespo.

A ja-m Alkad malowany?
— Do więzienia i strzedz w celi.

Kapitan.

Przeciw sile nie poradzę,
Ale dziś król o zniewadze
Dowie się; — byście wiedzieli!

Crespo.

I o mojéj też się dowie;
A ponieważ już w sąsiedztwie
Jest podobno, pozna w śledztwie,
Czyjéj miecz się pisał głowie.
Zdaj szpadę.

Kapitan.

Przy mnie zostanie.

Crespo.

Więźniom zostawiać pałasze?

Kapitan.

Z respektém traktuj mię wasze.

Crespo.

Rozumie się, jasny panie.
Z respektém pod pachy bierzcie,
Prowadźcie do kazamaty,
Gdzie najgrubsze w oknach kraty;
W kajdanki ręce ubierzcie
I łańcuszek i pilnujcie
Z respektém, aby się zatém
Nie zwąchał z którym kamratém.
Tamtych podobnie okujcie,
Każdego do innéj skrytki
Zamknąwszy, gdyż wszystko troje
Sąd, — jak się niestety boję —
Z respektém weźmie na spytki;
A jeżeli się wykrzesze,
Że mieli ze sobą związki,
Każdego u innéj gałązki
Z całym respektém — powieszę.

Kapitan.

Ha! Chłopstwo, które ma władzę.




SCENA VIII.
(Pisarz i wieśniacy wprowadzają Rebolleda i Iskierkę w męskim stroju).
Pisarz.

Przedstawiam wam, panie, jeńców,
Tych schwyconych dziś młodzieńców,
Ale dwu tylko prowadzę:
Trzeci uciekł.

Crespo.

A, niecnota!
Znam go; — to śpiewak kapeli.
Raz rzemyczkiem po gardzieli,
Nie zaśpiewa za żywota.

Rebolledo.

Cóż to grzesznego — śpiewanie?

Crespo.

Wszelka sztuka przy niém gaśnie;
Mamy też instrument właśnie,
Co wydelikaca krtanie.
Masz teraz sposobność: śpiewaj!

Rebolledo.

Co?

Crespo.

Nocny rapt kapitana.

Rebolledo.

Córce twéj rzecz lepiéj znana.

Crespo.

Krnąbrnyś; koła się spodziewaj.

Iskierka.

Rebolledo mój, nieboże,
Nie wypuszczaj mi z ust pary.
Jeśli cię poślą na mary,
Śpiewkę o tobie ułożę.

Crespo.

Przejdźmy teraz do drugiego
Grajka: — Słuchamy piosenki.

Iskierka.

Mnie nie wolno brać na męki.

Crespo.

Nie wolno, a to dlaczego?

Iskierka.

Żadne prawa mię nie mogą
Żadną miarą skazać na nie.

Crespo.

Ha, czemu?

Iskierka.

Bo jestém w stanie...
Jestém, widzisz, w stanie błogo-
Sławionym.

Crespo.

Ha, bezwstydnicy
Nawet nie wstyd w téj sromocie.
Paziem byłaś przy piechocie?

Iskierka.

Nie tyle, co przy konnicy.

Crespo.

Wyznacie ty i twa żonka
Sprawki.

Iskierka.

Wszystko już powiemy:
Co wiemy, czego nie wiemy,
— Boć lepsze to od postronka.

Crespo.

Język uchowa oboje
Od męczarni.

Iskierka.

Jeśli tak,
— Rodziłam się w śpiewny znak
I zaraz gardziołek stroję.

(Śpiewa).

Zachcieli mi łamać gnaty.

Rebolledo (śpiewa).

Zachcieli mię łapać w szczypce.

Crespo.

Co robicie?

Iskierka.

Stroim skrzypce
Na te waścine kantaty.

(Wychodzą pod strażą).



SCENA IX.
(Dom Crespa. Wchodzi Juan).
Juan.

Od momentu, kiedym zadał
Zbrodniarzowi ranę w lesie,
Ale potém widząc, że się
Nie utrzymam, bo napadał
Na mnie huf, zbiegłem bez sromu,
Po górach, po boru całym
Gonię, siostry nie spotkałem.
Przychodzę wreszcie do domu
Nie bez hazardu, albowiem
Sąd nie mając serc na względzie
Mężobójcę ścigać będzie

We mnie; ojcu rzecz opowiem,
Co mi poradzi, obaczę,
Co zrobi dla ocalenia
Naszéj cześci, życia, mienia.




SCENA X.
(Wchodzą Ines i Izabella).
Ines.

Kuzynko, zawsze te płacze?
Serce nosić takie smętne,
To nie żyć, — to śmierć wciąż stwarzać.

Izabella.

Ineso, mamże powtarzać\
Tobie, że mi życie wstrętne?

Juan (n. s.).

Powiem, by się chciał postarać...
— Co? Ona? Duszy méj kacie,
Zabiję!

(Wyciąga sztylet).
Ines.

Kuzynie!

Izabella.

Bracie,
Co chcesz uczynić?

Juan.

Ukarać,
Ześ na hazard wystawiła
Dziś mój honor i me życie.

Izabella.

Stój.

Juan.

Niech ci śmierć na pokrycie
Hańby służy i mogiła.

(Chce przebić).



SCENA XI.
(Wchodzi Pedro Crespo z laską alkada).
Crespo.

Co to?

Juan.

Zadośćuczynienie
I to jeszcze małe zbyt
Za zdradę, bezcześć i wstyd.

Crespo.

Dość, dość. Zuchwałe zachcenie
Wracać po takim uczynku.

Juan.

Co słyszę? Zmysł mi się mroczy!

Crespo.

Przychodzić władzy przed oczy
Poraniwszy w pojedynku
Człowieka kędyś tam w boru.

Juan.

Ojcze, jeżelim zawinił,
Zważ przecie, że com uczynił,
Czyniłem mszcząc się honoru.

Crespo.

Dość, Juanie. — Wziąć mołojca
I zamknąć także.

(Wchodzi straż).
Juan.

To, panie,
Twego syna traktowanie?

Crespo.

Nie syna, — własnego ojca
Traktowałbym w równéj mierze.

(n. s.)

Musi tak być; ta udana
Srogość ocali Juana,
Świat zaś w tém jeno dostrzeże
Sprawiedliwości.

Juan.

Chcę rzec,
Czemu utopiwszy ostrze

W piersi zdrajcy, równie siostrze
Biegłem z duszy hańbę zwlec.

Crespo.

Już wiem, lecz takie świadectwo
Nie ważne; to się wybada
Przed trybunałem alkada
I jako formalne śledztwo.
Tymczasem zaś, zanim zwołam
Sąd i winy się wykażą,
Muszę trzymać cię pod strażą.

(n. s.)

Wszak go uniewinnić zdołam.

Juan.

Mało taki sąd popłaca,
Gdy krzywo i bezzasadnie
Bronisz, kto ci honor kradnie,
A karcisz, kto ci go wraca.

(Wychodzi pod strażą).
Crespo.

Dziecię, poświadczyć wypada
— Patrz, to ojciec cię ośmiela —
Skargę na uwodziciela.

Izabella.

Wyznać — ha! — co za szkarada!...
Przed czém włos ze zgrozy staje
Na głowie, głośno powtórzyć?
Gdy niema ku zemście służyć —
Błagam, pozwól niech zataję.

Crespo.

Nie, bo skoro me błaganie
Nie pomogło, by za żonę
Wziąwszy mienie nam skradzione
Wrócił, w ten sposób się stanie.

(Izabella wychodzi).

Ineso, laskę mi podaj.
Kiedy nie mogłem z godnością
Zatrzeć sprawy łagodnością,
Zatrę krwią.

(Don Lope za sceną).
Lope.

A bodaj cię, bodaj!

Crespo.

Słyszę u wrót jakieś gwary.

Czy nowego gościa mamy?
— Co widzę? Witamy, witamy!




SCENA XII.
(Wchodzi don Lope).
Lope.

Tak jest, to ja sam, mój stary,
Prawie już z połowy drogi
Zawrócony tu do wioski,
Gdzie pono jakiś łotroski
Bunt porwał wszystkich na nogi.
Nie chcę indziéj stawać dworem,
Jeno w téj serdecznéj chacie.

Crespo.

Bóg zapłać, takim splendorem
Że mię zawsze zaszczycacie.

Lope.

Wasz syn dotąd gdzie przebywa?
Nie zjawił się.

Crespo.

Wnet opowiem
Czemu; niech naprzód się dowiem,
Jaka to gwiazda szczęśliwa...
— Lub zła raczej — was tu niesie,
Bo na pogrzeb.

Lope.

Chrysta rany!
O śmiałości niesłychanej,
Że w nią ledwo wierzyć chce się,
Słyszę tu; wybryk mospanie,
Jakich w dziejach się nie czyta.
— Sierżant mię na drodze chwyta
I powiada... słów nie stanie,
Wściekłość mię porywa dzika,
A wiesz, żem jest w gniewie wierny.

Crespo.

Cóż to?

Lope.

Alkadzik mizerny

Kapitana mi zamyka!
Klnę się Bogu i nie grzeszę:
Nie bolała mię do rana
Ta ekskomunikowana
Noga, aż teraz, gdy śpieszę
I nie mogę przyjść dość wcześnie,
Ażeby go — na siarczyste
Gromy, ratuj Jezu Chryste!..
Sromotnie i przebezcześnie
Kij mi zbić!

Crespo.

To wielka bieda
I niewcześnie tu istotnie
Przychodzicie, bo sromotnie
Alkad kijmi zbić się nie da.

Lope.

Da się, czyli chce, czy nie chce.

Crespo.

Ha, kto dożyje, — obaczy;
Lecz licho się tému znaczy,
Kto was taką radą łechce.
Dlaczego go więzi — wiecie?

Lope.

Nie, lecz na tém nie zależy;
Żołnierz pod moję należy
Jurysdykcyą, a ja przecie
Umiem także ścinać głowy,
Gdy trzeba.

Crespo.

To bardzo ładnie.
Wasza miłość niedokładnie
Wie, co to alkad wioskowy?

Lope.

Chłop! Jakąż ma inną cnotę?

Crespo.

Chłop, lecz panuje niezgorzej.
Kiedy sobie raz ułoży,
Że zada komu garrotę[23],
To zada.

Lope.

Do stu gardzieli
Spiżowych, — nie!.. Bog mi świadkiem;
A gdybyście wy przypadkiem,
Co powiadam, sprawdzić chcieli,
Gadajcie, gdzie jego dom?

Crespo.

Dom jego tutaj w sąsiedztwie.

Lope.

Biegnę — ha! w mojém kalectwie!
Jak się zwie, na jasny grom?

Crespo.

Crespo.

Lope.

Przeczucie szeptało,
Że on.

Crespo.

On, na ciemne piekło.

Lope.

Więc Crespo, — słowo się rzekło.

Crespo.

Więc don Lope, — złe się stało.

Lope.

Po więźnia tutaj przychodzę
I rozumu was nauczę.

Crespo.

Jeszcze trzymam w ręku klucze;
— Więzień mi nabroił srodze.

Lope.

Wiesz, że nie wolno nikomu
Prócz mnie — sądzić wojskowego?

Crespo.

Wiesz, ile tu zrządził złego?
Że mi córkę porwał z domu?

Lope.

Wiesz, podobną sprawę że się
Winno było do mnie wnieść?

Crespo.

Wiesz ty, że jéj wydarł cześć
Nocą gwałt zadawszy w lesie?

Lope.

Wiesz, ile ty i twa licha
Władza niższe są ode mnie?

Crespo.

Wiesz, żem mu rękę daremnie
Podawał? że ją odpycha?

Lope.

A czy wiesz ty, żeś bez prawa
W jurysdykcyę wszedł nie swoję?

Crespo.

On wszedł w dobrą sławę moję,
A jegoż to moja sława?

Lope.

Satysfakcyę ja wymogę,
Jeśli istotnie zawinił.

Crespo.

Nie proszę, by za mnie czynił
Ktoś, co sam uczynić mogę.

Lope.

Więźnia — tu — na wszystkie biesy!
Muszę mieć, gdy się uwziąłem.

Crespo.

A ja proces rozpocząłem.

Lope.

Proces? Co to procesy?

Crespo.

Proces — jest to plik papieru,
Gdzie zebrane są ze śledztwa
Indagacye i świadectwa.

Lope.

Pójdę ja sam do karceru.

Crespo.

Można, ale strzeż się guza:
Dałem rozkaz mojéj straży:
Kto zbyt blizko się poważy,
Przywitać go z arkebuza.

Lope.

Ciekawym też waszych kul,
Mój alkadzie, posmakować.

(N. s.).

Nie chcę się awanturować:
Niedaleko ciągnie Król...

(Gł.)

Hola!

(Wchodzi Żołnierz).

Czyja noga chyża,

Biegać mi do armii przedniéj,
Co stała we wsi sąsiedniéj,
A teraz się w marszu zbliża,
I kazać, niechaj tu śle mi
Do wioski eskadron cały,
Z ponabijanemi działy,
I z lonty zapalonemi.

Żołnierz.

Nie potrzeba tego zgoła;
Całe wojsko zemstą dyszy,
O więzieniu towarzyszy
Usłyszawszy i do sioła
Weszło już.

Lope.

Na piorun z nieba!
Ujrzym, kto się upokorzy.

Crespo.

Na piorun, — wypełnię skorzéj,
Co mi wypełnić potrzeba.




SCENA XIII.
(Ulica. Głos bębnów. Don Lope, Pisarz i Pedro Crespo za sceną).
Lope.

Oto jest buda drewniana,
Gdzie wam więżą kapitana,
Jeśli go wam nie wydadzą,
Puścić dom z dymem i sadzą;
A jeśli wieś się postawi,
I wieś.

Pisarz.

Choć nam tu wyprawi
Pogorzele — nie wydamy!

Lope.

Umierajcie zbójcy, chamy!

Crespo.

Umierajmy — i cóż dalej?

Lope.

Widocznie sukurs dostali.

Łamać okna, łamać bramy,
Łamać ściany!...




SCENA XIV.
(Wbiegają Żołnierze i don Lope z jednéj strony, z drugiéj Król, Pedro Crespo i orszak).
Król.

Co to jest?
Takie króla powitanie?

Lope.

To jest, najjaśniejszy panie,
Chłopska śmiałość niesłychana;
A wasza królewska mość
Chwilką gdyby tu przybyła
Później, wieś-by wystąpiła
Cała illuminowana.

Król.

Co było?

Lope.

Alkad tutejszy
Aresztował kapitana,
I mimo nakaz surowy
Z mojéj strony — wydać nie chce.

Król.

Mówcie, kto jest alkad owy?

Crespo.

Ja.

Król.

Co podasz na obronę?

Crespo.

Protokół, gdzie dowiedzione
Według zeznań świadków winy,
A podlegające karze
Gardła, jako: Rapt dziewczyny,
I po zniesławieniu w jarze,
Satysfakcyi odmówienie
Mimo, że mu ojciec dawał,
Wraz z jéj ręką całe mienie.

Lope.

Ojcem jéj jest alkad sam.

Crespo.

Na rezultat to nie wpływa;
Wszak gdyby się skarżył obcy,
Rzecz konieczna i godziwa
I jemu wymierzyć słuszność.
Skąd więc na mnie ta zajuszność,
Żem dla córki méj uczynił,
Co uczyniłbym dla innéj?
Owszem; tému, ktoby winił,
Żem dla swoich był uczynny,
Powiem jedno to, żem syna
Równie aresztować kazał
Za to, że się człeczą zmazał
Krwią; osądźcie, czylim stronny!
— Ha, nie tak: Dowiedz mi który,
Że jest nieformalne śledztwo,
Żem gdzieś fałszywe świadectwo
Przyjął; albo wykaż, że się
Mieści jaki fałsz w procesie,
— A wtedy zadajcie śmierć.

Król.

Nie głupie rozumowanie;
Ale pomału, pomału.
Do innego trybunału
Wyroku egzekwowanie
Należy; nim go ogłoszę,
Więźnia zaraz wydać proszę.

Crespo.

Wydać go — królu — rzecz trudna;
Jako, że gmina nieludna,
Jedyną tylko posiada
Instancyę, wyrok zapada,
Kat czeka.. toż kapitana
Kaźń już egzekutowana.

Król.

Co mówisz?

Crespo.

Gdy nie wierzycie,
Obróćcie oczy w tę stronę
A obaczycie skazańca.

(Ukazuje w więzieniu kapitana uduszonego i posadzonego na krześle).
Król.

Zuchwały czyn — na me życie.

Crespo.

Rzekliście i prawda święta,
Że wyrok z prawami zgodny,
Więc nie będzie karygodny.

Król.

Mogła i władza wojskowa
Wykonać go.

Crespo.

Ani słowa.
Lecz sprawiedliwość twa cała
Ma jedno, a nie dwa ciała;
Jeżeli zaś uzbrojona,
— Królu mój — w mnogie ramiona,
Czyliż z celem się rozmija,
Że jedną ręką zabija,
Zamiast, iżby zabić drugą?
Mały błąd wiele nie nada,
Gdy salwowana zasada.

Król.

Sprawa niepowetowana.
Ale jako kapitana
I szlachcica rzecz godziwa
Była ściąć.

Crespo.

Niech was nie gniewa.
Ponieważ szlachta tutejsza
Pełna jest cnót i estymy,
Kat, którego tu żywimy,
Wyćwiczyć się nie miał na kim.
Zresztą formalności brakiem,
Obrażony czuć się może
Jeno zmarły; a dopóki
On protestu nie założy,
Niech nas krzywda ta nie trwoży.

Król.

Don Lope, skończona sprawa,
I drobnostek się nie bada,
Gdy salwowana zasada.
Teraz niech do podwieczerza
Nie zostanie tu żołnierza;
Do Portugalu nam czas,

Niech wojsko rusza. — Zaś was
Od dzisiejszego mianuję
Dnia dożywotnim alkadem.

Crespo.

Panie mój, jesteś przykładem
Królom, jak szanować prawo.

(Król z orszakiem wychodzą).
Lope.

No, niebiosom złóżcie modły,
Że króla w porę przywiodły.

Crespo.

Dalibóg, gdyby był chybił,
Cobym począł — już nie widzę.

Lope.

Patrz stary! Gdybyś był wybił
Z głowy upór, ze mną w lidze
Uratowałbyś dziewczynę
I swego pomścił honoru.

Crespo.

Córka pójdzie do klasztoru,
Gdzie najświętszy z oblubieńców
Ziemskich dostojeństw, nie baczy.

Lope.

Więc wydaj mi resztę jeńców.

Crespo.

Panie, spełniam waszę wolę.

(Wypuszczają wszystkich).
Lope.

Brakuje waszmości syna.
Żołnierz jest, należy do mnie
I więzić go nie pozwolę.

Crespo.

Gienerale, jego wina
Winna też być ukarana.
On to ranił w pojedynku
Straconego kapitana.
Choć karygodność uczynku
Ta okoliczność tłómaczy,
Że mścił się za honor siostry,
Mógł uczynić to inaczéj.

Lope.

Dobrze, dobrze, już go sprowadź,
Pedro Crespo.

Crespo.

Oto jest.




SCENA XV.
(Wchodzi Juan).
Juan.

Panie, pozwól mi do stóp
Twych upaść i podziękować.

Rebolledo.

Uroczysty czynię ślub
Śpiew zarzucić — niech mię smażą.

Iskierka.

Ja zaś śpiewać, ile razy
Ruszt gorący mi pokażą.

Crespo.

Czém szczęśliwie kończy autor
Tę wiarogodną historyę:
Liczne błędy jéj wybaczcie.







MIŁOŚĆ ZA GROBEM.
(AMAR DESPUES DE LA MUERTE).


OSOBY:

Don Alvaro Tuzani.
Don Juan[24] Malek, starzec.
Don Fernando de Valor.
Baryłka (Alcuzcuz), Maur.
Kadi, Maur, starzec.
Don Juan austryacki.
Don Lope de Figueroa.
Don Juan de Mendoza.
Don Alonso de Zuńiga, korregidor.
Garces, żołnierz.
Dońa Isabel Tuzani.
Dońa Klara Malek.
Beatriz, służąca.
Ines, służąca.
Maurowie, Moreski, wojsko chrześcijańskie i maurytańskie.

Rzecz dzieje się w Granadzie i w różnych miejscowościach Alpuharry.





DZIEŃ PIERWSZY.



SCENA I.
(Sala w domu Kadiego w Granadzie. Maurowie w kaftanach i szarawarach, Moreski w białych jupkach. Grajkowie. Kadi, Baryłka[25]).
Kadi.

Bramę wchodową zamknięto?

Baryłka.

Okna, dachy, od sień wrota.

Kadi.

Bez znaku niech żywa istota

Nie wejdzie; obchódźmy święto.
Dzień to uroczysty, piątek:
Święćmyż go wedle pamiątek
Narodu i wedle ducha.
Bawcie się i miejcie baczenie,
Niech żaden z chrześćjan, z któremi
Byt dzielimy dziś téj ziemi,
Nie wkradnie się, nie podsłucha
Naszych ceremonij.

Wszyscy.

Żywo!

Baryłka.

Wbijajcie mi w pięty drzazgi,
Jeśli mam krztę skocznéj miazgi.

Śpiew.

Choć niewoli cierpiąc trud
Że w Allaha ufał cud,
Płacze maurytański lud
Wiary, co się wrogu kryje.

Wszyscy.

Wiara żyje!

Śpiew.

Niech się święci sławne dzieło,
Co Hiszpanii moc zwichnęło,
Śród wolności w jarzmo wzięło
Niejarzmione dumne szyje.

Wszyscy.

Wiara żyje!

Baryłka.

Niech się święci pamięć guza,
Który nabił szeryf Muza
Hiszpanowi, gdy rajtuza
Zzuwszy, wziął go we dwa kije.

Wszyscy.

Wiara żyje!

(Słychać silne uderzenia do drzwi).
Kadi.

Co to?

Jeden.

Pukają do bramy.

Kadi.

Siepaczy nad głową mamy,
Pojmać nas rozkaz im dano;
Jako, że król edyktami
Kazał, by nas szpiegowano,
A oni, idąc za wami,
Widząc, że ze wszech stron tłumnie
Zdążaliście wszyscy ku mnie,
Przeczuli coś oczywiście.

Baryłka.

Więc, panowie — plac oczyśćcie.

Don Juan Malek (za sceną).

Nie ma tam nikogo? Hola!
Otworzyć mi, jeśli wola.

Baryłka.

Próżno na drzwiaeh pięści kruszy,
Kto nie pukał nam do duszy.

Jeden.

Co poczniemy?

Kadi.

Instrumenta
Pochowajcie; — nie dla święta
Przyszliście tu; — w odwiedziny.
Drzwi otworzyć.

Inny.

Dobra rada.

Kadi.

Spokój udać nam wypada. —
Baryłka, czemu waść stoi?

Baryłka.

Baryłka do drzwi się boi;
Boi się... serce mu szepce,
Że go alguacil[26] po klepce
Przejdzie kijem, stłucze może,

A Baryłka od kolebki
Nosił zawsze całe klepki.

(Otwiera).



SCENA II.
(Wchodzi Don Juan Malek).
Malek.

Nie kryjcie się.

Kadi.

Skądże, panie?...
Wy, którego krew Maleków,
Choć maurytańska od wieków,
Uczyniła członkiem rady
Dwudziestu czterech Granady,
Wy raczycie zejść dziś do mnie?

Malek.

Sprawa poważna ogromnie
Z smutnej — niestety — przyczyny,
W te mię wiedzie odwiedziny.

Kadi (n. s. do Maurów).

Niekarność nasze przychodzi
Zganić.

Baryłka.

Zganić? Nic nie szkodzi:
Zganić nie to, co wyganiać.

Kadi.

Co rozkażesz?

Malek.

Przyjaciele,
Niech was do siebie ośmielę;
Nie straszcie się mych odwiedzin,
Bo zdrady w nich niema żadnéj.
Oto sprawa:
Gdy dziś rano
Wstępowałem do senatu,
Właśnie nam do sali radnéj
Prezydenta list przysłano
Z izby jego majestatu
Filipa, a z nim żądanie,

Aby egzekutowanie
Słusznych w jego myśl wymagań
Poczęto zaraz bez wzdragań.
Wobec nas ten list otwarto;
Jął go sekretarz senatu
Czytać głośno, a z tématu
Wyrozumieć się wnet dało,
Że go jedno dyktowało
Złością przeciw wam wywartą
Uprzedzenie. — Jak to słusznie
Czas i szczęście przedstawiają
W jednéj postaci! Oboje
Na dwu skrzydłach, jednem kole
Na złą czyli dobrą dolę
Gonią i nigdy nie stają.
Punkta więc owéj relacyi,
Jedne były stare, znane,
Drugie nowe, wypisane
Drobiazgowo; a kazały,
By nikt z afrykańskiéj nacyi,
Co dziś popiołem i cieniem,
A dawniéj była płomieniem,
W którym hiszpańskie zgorzały
Posady,[27] — aby nikt, mówię,
Pod groźbą wieży i kaźni
Nie święcił piątku ni zambry[28],
Nie używał szat z jedwabi,
Nie śmiał pojawić się w łaźni,
W końcu byście nie mówili
W domu językiem Arabii,
Jeno językiem Kastylii.
Ja, który najstarszy wiekiem
Mam pierwszy do głosu prawo,
Rzekłem, że chociaż daleki-m
Przeciwić się króla woli,
Bo słuszna, by się powoli
Nagięło Maurów zwyczaje
Ku naszym, przecież się zdaje,

Że środki to zbyt gwałtowne,
Dla celu mało stósowne,
Zwłaszcza w tak drażliwéj porze;
Bo gwałt tylko tam zwycięża,
Gdzie już łagodność nie może.
— Don Juan, don Juan z Mendosy,
Krewny przesławnéj rodziny
Margrabiego Mondeharu,
Rzekł: „Don Juan ma przyczyny
Z naszą wolą szukać swaru,
Bo go ciągnie głos natury
Bronić maurytańskiéj skóry;
Więc hamuje ramię mściwe
Na to plemię obrzydliwe,
Pogańskie, nędzne i sprośne“. —
Na takie słowa nieznośne
Ja: „Don Juanie z Mendosy“
— Rzekłem, — „kiedy chciały losy
Ludy téj wielkiéj Hiszpanii
W swéj ojczyźnie niewolnice
Pod Maurów poddać prawicę,
Chrześéjanie (ci którzy dzisiaj
Zową się Mozarabami)
Żyli z Maurami zmieszani;
A dziś ani ich to plami,
Ni wstydzi, bo szczęście bujniéj
Wyrasta i trwa podwójnie
Długo, gdy się go nie sili,
Lecz idzie za niem potulnie.
A choć za nic się nie liczy
Lud zgnębiony, niewolniczy,
Przecież arabscy rycerze
Nie zostali w żadnéj mierze
Za chrześćjańskimi w dzień owy,
Gdy w symbolu zmyli głowy
Katolickiéj wiary świętej;
— A cóż ci, co jak ja w sobie
Mają krwi królewskiéj szczęty“.
„Tak, murzyńskich królów“ — rzekł.
„Jak gdyby nią być przestała“,
— Odparłem — „choć się nazwała
Chrześcijańską krew Valorów,
Cegriesów, Venegas, Granady“...

Słowem, od podobnych sporów
Przyszło do gwałtownéj zwady,
A że odpięliśmy szpady,
Wszczęły się klątwy i krzyki.
— Przeklęte, przeklęte boje,
Nie na stal, lecz na języki,
Broń, co kruszy wszystkie zbroje;
Łatwiéj zagoi się rana,
Ostrzem niż usty zadana.
— Zaszumiało i mnie w głowie,
Krzyknąłem, że mi odpowie
Za śmiałość... wtedy, — drżę cały —
On — powtarzam to struchlały —
Laskę mi wyrwawszy z ręki,
Laską... ale dość téj męki:
Są rzeczy, które mniéj boli
Przecierpieć, niż opowiadać.
Zniewaga, którą śmiał zadać
Mnie stającemu za wami
Całą wasze gminę plami.
— Nie mam syna, coby mściwy
Pomścił ojca głowy siwéj.
Nie, — mam tylko córkę jednę;
Lecz co może dziewczę biedne?...
Smutkami zatruje zdrowie,
Nim ulży ojcu — Maurowie,
Zacna relikwio Afryki,
Chrześcijanie pragną jeno
Zamienić was w niewolniki.
— Alpuharra, która nurza
Skroń w lazurach, liczne wzgórza
Z posianemi na nich grody,
Niby morze skał i gajów,
Gdzie — o cudowna kraino! —
Po falach zielonéj téj wody
Minarety srebrne płyną,
Płyną dwory, którym imię
Dał Galera, Berja, Gavia, —
Nasze są; ku tamtéj stronie
Ściągnijmy lud nasz i bronie.
Tam wybierzcie naczelnika
Z najstarszego pokolenia
Przesławnych Abenhumeyów,

— W Kastylii ich się spotyka
Jeszcze, i — wasz Allach z wami,
Z jeńców stańcie się panami.
Ja — niechaj i głowy zbędę —
Pójdę, opowiadać będę
O téj praw ludzkich infamji,
Że ma plama wszystkich plami,
A zemsta nie wszystkich zmyje.

Kadi.

Ja na wielkie przedsięwzięcie...

Inny.

Ja na te świętą intencyę

Kadi.

Gotów z życiem mem i mieniem.

Inny.

Gotów oddać krew i duszę.

Moreska.

A ja tych kobiet imieniem,
Co ojczyzną zwą Granadę,
Klejnoty me w dani kładę.

(Odchodzą Malek i Maurowie).
Baryłka.

A cóż dam ja nieszczęśliwy?
Mam jeno bańkę oliwy,
Bańkę octu, fig koszyczek,
I orzeszki i migdałki
I muszkatołowe gałki,
Nie dużo, nie... czosnku główkę
I cebulkę i rodzynki,
I palmowe gdzieś łupinki.
Potém — falbanki połówkę,
Igły, nici i naparstek,
I tytoniu parę garstek,
I na pióra gęsie dudki
I bibułę... dla wygódki
I do listów mam opłatek.
— Wszystkie złożę na zadatek
Łachmanki moje ojczyźnie —
Obaczym, czy się umiźnie
Za to, żem tak dług jéj spłacił,
Zrobi księcia lub margrabię!...

Jeden.

Cicho bądź, czyś zmysły stracił?

Baryłka.

Nie, nie, nie.

Inny.

Jeśli nie, drabie,
Toś pijany.

Baryłka.

Nie, nie, nie:
Bo Mahomy przykazanie
Stoi jasno w Alkoranie:
„Nie pij wina“; — więc nie piję.
Na me oczy! A jeżeli
Zły duch czasem już ośmieli,
To by nie gubić gardzieli,
— Wylewam je. Na mą brodę!

(Wychodzą).



SCENA III.
(Sala w domu Maleka. Dońa Clara, Beatriz).
Klara.

Pozwól płakać, Beatrycze:
Serce smutku nie pomieści;
Niech z tych żalów i boleści
Także oczom coś odliczę,
A gdy ręce me dziewicze
Nie potrafią — słabe — zabić,
Kto nam honor śmiał zagrabić,
Więc swą zmyję, gdy nie zdołam
Plamy jego krwią wywabić.
— Jak nas natura wszech rzeczy
Macoszo udarowała,
Że jeno o serce dbała
I piękno miała na pieczy,
O które się cześć kaleczy,
Bo nie zbrojona puklerzem.
Do ludzkości plag należym,
Że z nas mąż lub ojciec może
Stratę ponieść na honorze,
Który bezwiednie odbierzem,
Lecz nie wrócim. Ha, meżczyznę

Zrodzić się byłabym rada,
Ujrzał-by świat i Granada
Czy z podobną junaczczyzną,
Co przeciw białemu siwizną
Starcowi szedłby na harce.
Niech się strzeże! i ja skarcę,
Lecz niech mię nie mija przeto;
Może on walczyć z kobietą,
Kiedy się miotał na starce.
Dziecko! Biczyk z piasku kręcę...
Słowa, słowa, marne słowa.
Zemsto, przyjdź; a niech go chowa
Bóg, jeśli wpadnie mi w ręce.
Nie koniec to mojéj męce:
Z ramion mi razem wyrwani
Ojciec i mąż; z pod zhańbionéj
Bo strzechy nie zechce żony
Brać don Alvaro Tuzani.




SCENA IV.
(Wchodzi don Alvaro).
Alvaro.

Wróżba to jest nieszczęśliwa,
Że gdy dotąd była marą
Miłość moja, piękna Klaro,
Imię me z twych ust się zrywa.
Czy to echo się odzywa
Duszy twej? Czy to więziona
Troska, którą obarczona
Otrząsasz, wzdychając tak rzewnie?
Gdy tak, ja nią jestém pewnie,
Skoro mię wyrzucasz z łona.

Klara.

Nie przeczę, żem nieszczęśliwa,
Tylu ciosów się zalększy
I że smutek mój największy
Tobą, luby, się nazywa.
Patrzaj, niebo nas rozrywa;
Czułeś wróżbę strasznéj wieści.

Miłość moja mię nie pieści,
Czyniąc do poświęceń zdolną:
Żony tobie mieć nie wolno,
Co nosi imię bez cześci.

Alvaro.

Klaro, zbytnie przypomnienia
Ile szacunku żywiła
Miłość ma, jak się znaczyła
Dowodami uwielbienia.
Zwiej proszę twe podejrzenia.
Jeślim przyszedł, to — nie taję —
Zawstydzony, iż tak staję
Przed tobą, nim go zabiłem.
Lecz jeżeli odłożyłem
Zemstę, gwałt sobie zadaję
Przez wzgląd na ciebie jedynie.
A choć jakie żal ma prawa,
Z kobietami się nie wdawa
I choć smutków tych przyczynie
Mogę rzec: Niechaj przeminie
I sama troski nie stwarza,
Bo taka zuchwałość wraża,
Jeśli jéj nie poprze szpada,
Póki sprawiedliwość włada.
Nie hańbi i nie obraża, —
Milczę, przyszedłszy w zamiarze
Tym. Prawo honoru każe,
Iż się zemsta mija z celem,
Gdy się sam nad krzywdzicielem
Nie mści skrzywdzony; chyba że
Mścicielem jest młodszy brat,
Syn albo córka; a zatém,
Jeśli przed sobą, czy światem
— Bo jest sędzią głupim świat —
Ranę tę wygoić rad,
Oto ja mu ją wygoję,
Bo prosząc o rękę twoję,
Skoro cię, luba, posiędę,
Jako syn prawa nabędę
Do zemsty i zaspokoję.
Oto, pocom wszedł w te progi,
Klaro; jeśli mię zuchwałym
Nazwiesz, że dłoń ściągnąć śmiałem

Właśnie w dzień próby tak srogiéj
Dlatego, iżem ubogi,
— Wiedz, nie chcę, by mi dawano
Posag: dajcie tę doznaną
Krzywdę, a dać ją możecie,
Bo to rzecz powszednia w świecie,
Że krzywda biednego wiano.

Klara.

Ni ja mówić potrzebuję,
Don Alvaro, skoro szlocham,
Jak cię mocno, mocno kocham,
Ni świadczyć, jak cię szanuję.
Nie mówię, jak dojmuje
Ból z podwójnéj dziś katuszy,
Bo to łez mych nie osuszy;
Ni że z pulsów czuję bicia,
Iż tyś duszą mego życia,
Tyś jest życiem mojéj duszy...
Nie; rzec chcę: Przejrzyj me łono,
A nie nazwiesz mię zwodnicą:
Wczoraj twoją niewolnicą,
Więc dzisiaj nie będę żoną,
Jeśliś wczoraj zalęknioną
Miał odwagę o mnie prosić,
Mógłby dzisiaj świat rozgłosić,
Że gdyś mi niezdolen sprostać
Rodem, by twą żoną zostać,
Musiałam granice poznosić.
Szacunek mając i mienie,
Czułam się dla cię zbyt małą,
Lecz że stąd szczęście się śmiało,
Żywiłam choćby marzenie...
Dziś — w jakiéj mię wezmiesz cenie?
Wstydu zaznasz a nie chluby
Z twojéj Klary już nie-lubéj,
Gdy usłyszysz szept po stronie,
Żeś czekał, aż cześć uronię,
Aby wstąpić ze mną w śluby.

Alvaro.

Mszcząc się, chcę ją powetować.

Klara.

Zgnębiłbyś mię tą ofiarą.

Alvaro.

I to znaczy kochać, Klaro?

Klara.

Tak, — a co więcej, szanować!

Alvaro.

Do szału mię nie doprowadź!

Klara.

Poświęceniem go uzdrowię.

Alvaro.

Chcę, niech się twój ojciec dowie.

Klara.

Wyznam, żeś go w błąd chciał wwieść.

Alvaro.

To godziwość?

Klara.

To jest cześć.

Alvaro.

Uczucie?

Klara.

To wierność się zowie.
Klnę się na niebo najczystsze:
Me serce nie będzie niczyje.
Tak daj Bóg, niechaj ożyje
Feniksem honoru zgliszcze.

Alvaro.

Lecz me serce czyliż zważa?...

Beatriz (wbiegając).

Kroki słyszę z korytarza.

(Wygląda).

Panowie w bogatym stroju...

Klara.

Ukryj się w tamtym pokoju.

Alvaro (n. s.).

Co będzie?

Klara (n. s.).

Los mię przeraża.




SCENA V.
(Wchodzą: Don Alonso de Zuńiga, Don Fernando de Valor i Don Juan Malek).
Malek.

Klaro!

Klara.

Ojcze?

Malek (n. s.).

Jak mi przecie
Straszno śród tych nieba chłostań!...
— W tamtéj sali chwilką postań.

Klara.

Na cóż to?

Malek.

Dowiesz się, dziecię.

(Klara wychodzi i zatrzymuje się za przymkniętemi drzwiami z Don Alvarem).
Alonso.

Mendoza areszt domowy
W Alhambrze ma naznaczony.
Nim wygładzą obie strony
Gniewy z kontrowersyi owej,
Trzeba z ostrożności słusznéj
I wam też pozostać w domu.

Malek.

Przyjmuję areszt bez sromu
I strzedz go będę posłuszny.

Valor.

Nie nazbyt długo; bo skoro
Mnie pan Korregidor zlecił,
Bym pretensye stron wyświecił,
Gdyż sąd nie ma żadną miarą
Honorowych spraw na pieczy, —
Ja owe skazy honoru
Wyleczę.

Alonso.

Panie z Valoru,
Niechaj się dwiema wyleczy
Prawdami rzekoma skaza:
Czyli na królewskim dworze,
Czy w trybunale, nie może
Obrazą zwać się obraza.

Za niebyłą ją się pisze;
Najkrwawszy zatarg te władze
Niweczą w swojéj powadze.

Malek (do Klary).

Słyszysz dziecko moje?

Klara.

Słyszę.

Valor.

Więc nie obraza; ot, mała
Zadzierka, którą się zgoi.

Malek.

Licha cześć, panowie moi,
Gdy się raz tak ratowała.

Valor.

Mendoza, — obaj to wiecie —
Pierwszy pomiędzy magnaty
Hiszpanii — jest nieżonaty;
Malek zaś, którego w świecie
Słynie ród, bo między rody
Arabskich królów się liczy,
Chowa w domu skarb dziewiczy,
Córkę sławionéj urody
I cnót. — Mojém więc pojęciem
Spór ich prędkie rozwiązanie
Znajdzie, jeżeli zostanie
Mendoza Maleka zięciem.

Alvaro (n. s.).

Biada mi!

Valor.

Tak z jednéj strony
Z Mendozą sąd się upora:
Jako wróg krzywdzący wczora,
Jako syn dziś obrażony,
Nie mając ktoby się na nim
Chciał mścić, już żalów nie wznowi;
Z drugiéj też de Malekowi
Da się mojem przekonaniem
Satysfakcyą dostateczną:
Fortelowi tému dzięki
Nie podniesie przecież ręki
Na krwi swojéj część serdeczną.
Honor będzie ocalony,
Gdyż po tym pokoju dziele

Nie mogę być w jedném ciele
Krzywdziciel i obrażony[29].

Alvaro (n. s.).

Puszczaj mię... wyznam... przeszkodzę!

Klara.

Stój, stój, nie gub mię, na Boga!

Alonso.

Do zgody najprostsza droga.

Malek.

Prosta, — tak; lecz na téj drodze
Szkopuł, że naszym układom
Córka ma założy tamę.

Klara (n. s.).

Boże mój, niebiosa same
W dłoń narzędzie zemsty kładą.

Malek.

Bo ja sam zaręczać nie chcę,
Czy zgodzi się śmiałka tego,
Co nam tyle zrządził złego,
Zaślubić...

Klara (wychodząc).

Zgodzi się, zechce,
— Ojcze, mając do wyboru
Szczęście twe, a mą niedolę,
Bez pociechy żyć ja wolę,
Niż, byś ty żył bez honoru.
Gdybym była twoim synem,
Ach, umiałabym zasłynąć:
Cześnie zabić, cześnie zginąć,
Lecz słabéj dziewce gdy czynem
Satysfakcyi ciebie godnéj
Domagać się nie sądzono,
Pozwól zostać jego żoną.
Gdyż w ten sposób niezawodny
Ludzkiéj złości cię obronię,
Dobre imię twe wykupię.

(n. s.)

Jeżeli nie w jego trupie,
W mem je martwem znajdziesz łonie.

Alonso.

Tylko twe bystre pojęcie

W jedném zdaniu tak zawiłą
Myśl skrysztalić potrafiło.

Valor.

By dojrzało przedsięwzięcie,
Zaraz, jeśli się podoba,
Spiszmy akt; ja go poniosę;
O sądzie naszym Mendosę
Pouczając.

Alonso.

Pójdziem oba.

Malek (n. s.).

Zgodziłem się; bunt nie gotów,
Podejrzenia uśpić muszę.

Valor.

Otóż i po zawierusze.
— Pogoda wybłyska z grzmotów.

(Odchodzą wszyscy trzej).



SCENA VI.
(Don Alvaro, Dońa Klara).
Alvaro.

Pójdę, pójdę, by nie wrócić,
Nie kochać duszy obłudnéj
W cielesnéj szacie tak cudnej.
Ha! jeśli nie chciałem kłócić
Owéj przezacnéj roboty,
To nie z szacunku, obawy,
Lecz dla własnéj dobréj sławy:
Albowiem kobieta cnoty
Tak lichej...

Klara (n. s.).

Serce mi kraje!...

Alvaro.

Co jednego zalotnika
W pokoju z sobą zamyka,
Drugiemu rękę oddaje, —
Niegodna, aby mówiono,
Że ja ją kiedyś kochałem.

Klara.

Alvaro, językiem śmiałym
Krzywdę mi niezasłużoną
Czynisz; to się wytłómaczy
Z czasem.

Alvaro.

Z podobnych uwłaczeń
Méj części nie ma tłómaczeń.

Klara.

Będą, luby...

Alvaro.

Co mi znaczy!
Czyliż myliły mię uszy,
Że dajesz rękę Mendosie?

Klara.

Tak, ale — smutny mój losie!...

Alvaro.

Teraz i mój smutny los.
— Nie cię ze mną nie przejedna,
Ojcu hańba jeszcze jedna,
A mnie, mnie śmiertelny cios.

Klara.

Z czasem, ach, z czasem, Alvaro,
Przekonasz się, żeś był w błędzie
I wtedy smutno ci będzie
Z tą zachwianą we mnie wiarą.

Alvaro.

Doprawdy, czarujesz mię:
Jaki twych dowodzeń szlak:
Oddajesz mu rękę?

Klara.

Tak.

Alvaro.

Będziesz jego żoną?

Klara.

Nie.

Alvaro.

Jaką-że sztuką szaloną...

Klara.

Nie pytaj, nie pytaj, luby!

Alvaro.

Z nienawistnym wejdziesz w śluby
A nie będziesz jego żoną?

Klara.

Więc — posłuchaj czego chcę;
Chcę go zwabić w te ramiona,
Na to, by patrzeć, jak w nich skona.
Czy ci to wystarcza?

Alvaro.

Nie.
Gdyż nie karę, ale chwałę
Znajdzie i umrze w zachwycie
W twych ramionach tracąc życie,
Bo go te ramiona białe
Niby katowie — anieli
W krainę wprowadzą bożą.
— Ale nim mu się otworzą
Choćby dla krwawéj kąpieli,
Ja do krótkiéj mu radości
Nie pozwolę zdobyć toru.

Klara.

Czy to z kochania?

Alvaro.

Z honoru.

Klara.

Czy to z przyjaźni?

Alvaro.

Z zazdrości.

Klara.

Uważ, mój ojciec się zgodził;
Niech cię siwy włos powstrzyma.

Alvaro.

Już świat dla mnie wagi niema,
Skoro szczęście mi zagrodził.

(Wybiega).



SCENA VII.
(Cela Don Juana de Mendoza. Mendoza, Garces).
Mendoza.

Nigdy się z gniewem roztropność nie zczepi.

Garces.

Nie tłómacz się, Juan; było jeszcze lepiéj

Kijem mu zmacać bary.
Że się niedawno ochrzcił i że stary,
To myśli, że mu wolno grać na nosie
Takiemu Gonzalesowi Mendosie!

Mendoza.

Podobni wszyscy z owego plemienia:
Dmie się to, puszy się, — nie do zniesienia!

Garces.

Dlatego pewnie nosił Don Ińigo
Konstabl, co był znanym z żartów wygą,
Nosił — mówię — dwie szpady:
Jednę przy boku, drugą od parady
W ręku; gdy ktoś zdziwiony
Pytał, czemu tak ciężko uzbrojony,
Rzekł: Téj od boku używam z rozkoszą
Na tych, co jak ja, przy boku ją noszą.
Ta odpasana zasię na tych służy,
Co szpad nie mają, ale rezon duży.

Mendoza.

Chciał tém pokazać szlachcicowi, jako
Na dwa wypadki ma mieć broń dwojaką.
— Niechże mi świeci przykład tak misterny:
Daj szpadę, którą-ś przyniósł, giermku wierny;
Bym — choć w kozie zamknięty —
Na podorędziu miał argument cięty.

Garces.

Cieszę się wielce, że mię sprowadzili
Do kraju dobrzy duchowie w téj chwili,
Gdy pan mój Maurów uczy piać z dyszkantu.

Mendoza.

Jakżeś tu, Garces, zaszedł od Lepantu?

Garces.

Jak ten, który za dobrą
Gwiazdą dostał się pod chorągiew chrobrą
I brał udział w wyprawie
Wielkiego wodza, co się lubi w sławie
I wodzi wojska skinieniem prawicy
Stworzonéj władać; syn boskiéj orlicy,
Co pod swych skrzydeł zapęd niewstrzymały
I ich opiekę poddała świat cały.

Mendoza.

Don Juan, mój pan, czy cieszy się zdrowiem?
Kontent z wyprawy?

Garces.

Chcesz pan, to opowiem.

Mendoza.

Zaczekaj, — dama jakaś w woalu.

Garces.

Choćby królewna, stoję pełen żalu,
Właśnie kiedy chcę wystroić romancę,
Wchodzi figura, co mi kruszy lancę.




SCENA VIII.
(Wchodzi dońa Izabela Tuzani zakwefiona).
Izabela.

Don Juanie, czy pozwoli
Pan jednéj damie troskliwéj
Odwiedzić was tu w niewoli,
Spytać, czyś wesół i żywy?

Mendoza.

Czemu nie? — Pozostać sami
Chcemy, Garces.

Garces.

Już uciekam.
— Uważaj, czy to czasami...

Mendoza.

Nie, niech cię nie boli głowa;
Wiem, kto jest, — z pierwszego słowa.

Garces.

Kiedy tak, w sieni poczekam.

(Garces wychodzi).
Mendoza.

Między dwoma wątpieniami
Zawiesił mię wzrok i słuch,
Bo nie zgadnę, które z dwóch
Mówi prawdę, które mami.
Jeśli uwierzę słuchowi,
Nie jesteś tém, czem się zdajesz;
Jeżeli wzrok prawdę mówi,
Nie zdajesz się być, czem jesteś.
Zasłużyły moje oczy,
Byś zrzuciła ten przeźroczy,

Ale przecież nieprzejrzany
Czarny obłok z twarzy białej,
By me usta zawołały,
Że dwa razy wstał świt rany.

Izabela.

Ażeby wam, don Juanie,
Uprościć odgadywanie,
Kto wasza jutrzenka jasna,
Odsłaniam się; miłość własna
Chcąc zakosztować słodyczy,
Nie da zgadywać śród wielu,
Kogo się kompliment tyczy.
Oto masz mię.

(Odsłania twarz).
Mendoza.

Izabela.
Ty najdroższa? W mem mieszkaniu?
Z tak daleka i w przebraniu.
Tu mię cieszyć na pokucie?
Jakże mi nawet przeczucie
Miało szczęście to wywróżyć?
I jak nie ma mię odurzyć?

Izabela.

Ledwo mię wieść doleciała
O téj burzy, co zagnała
Ciebie, luby, w to więzienie,
Miłosne me udręczenie
Nie dało zwlekać ni chwili,
Więc zanim wróci do domu
Don Alvaro, pokryjomu
Z jedną tylko pokojową,
— (Patrz jakeś mi winien wiele) —
Która w korytarzu czeka
Rozesmucić ci tę celę
Przybiegłam.

Alvaro.

W dobrą godzinę.
Pociesz smutnego człowieka,
Bo już w zniechęceniu ginę.




SCENA IX.
(Wbiega Ines zalękniona).
Ines.

Aj, pani!

Izabela.

Cóż tam, Ineso?

Ines.

Brat pani idzie w tę stronę.

Izabela.

Czyliż-by nas zakwefione
Poznał? Z niepokoju gorę,

Mendoza.

Co prawda, idzie nie w porę.

Izabela.

Jeśli tu znajdzie, zabije.

Mendoza.

Boisz się, gdy ja przy tobie.
— W przyległym pokoju obie
Zamknijcie się; póki żyję,
Choćby gwałtém, wejść mu nie dam,
Za twą całość duszę sprzedam.

Izabela.

Odwagi zaczerpnąć trzeba;
Ratujcie, ratujcie, nieba!

(Kryją się).



SCENA X.
(Wchodzi don Alvaro).
Alvaro.

Panie Juanie z Mendosy,
Proszę, jeśli waszmość rady,
Z samym i na jedno słowo.

Mendoza.

Wszak sam jestem.

Izabela (n. s.).

Jaki blady!

Alvaro.

Więc i drzwi te zamknąć można?

Mendoza.

Można. (n. s.), Cóż nam niosą losy?

Alvaro.

Przebaczcie, działam zostrożna.

(Zamyka drzwi wchodowe).

— Teraz méj sprawy osnowie
Dajcie ucho. — Dziś w rozmowie
Słyszałem, że zamierzano
Odwiedzić was...

Mendoza.

W rzeczy samej.

Alvaro.

W tém więzieniu.

Mendoza.

Nie kłamano.

Alvaro.

Z owéj wizyty niewczesnéj
Mnie wypadnie cios bolesny.

Mendoza (n. s.).

Awantura już się klei.

Izabela (n. s.).

Ostatek tracę nadziei.

Alvaro.

Śpieszyłem więc przybyć, zanim
Nadejdzie tu ów ktoś drugi,
Swojéj natrętnéj posługi
Wiedzion niepohamowaniem;
Śpieszyłem zaś bronić cześci.

Mendoza.

Nie rozumiem ciemnéj treści.

Alvaro.

Więc jaśniéj się wytłomaczę.

Izabela (n. s.).

Jak mi serce w piersi skacze!
Czy do mnie wstęp długi zmierza?

Alvaro.

Pan Korregidor zamierza
Z panem Fernandem z Valoru,
Co jest krewnym de Maleka,
Załagodzić sprawę sporu,
A mnie się taka opieka...

Nie podoba. Przyczyn wiele,
Któremi z nim się nie dzielę.
Dlatego, że... nie mam chęci:
— By rzecz streścić w słowach dwóch:
Odwaga mię spytać nęci,
Czy waść taki z młodym zuch,
Jak był zuchem wobec starca.
Nie wyjdziem z tego pałacu,
Aż jeden legnie na placu.

Mendoza.

Tyle żalu tylko żywię
Do waszmości, żeś treściwie
Nie wyłożył sprawy prostej.
Przechodziłem jak przez chłosty,
Myśląc, że się tu wyświecą
Pretensye, z ważniejszéj nieco
Dla mnie sprawy, — co zostawiam
Na uboczu — więc gdy nigdy
Satysfakcyi nie odmawiam,
Kto sobie poznać mię życzy,
Nim przyjaciel ów przybędzie,
I w tym niemiłym ci względzie
— Jak mówisz — zapośredniczy-,
Dobądź szpady.

Alvaro.

Poto stoję.
Nigdy waszmość nie uwierzy,
Jak mi na jego zależy
Śmierci.

Mendoza.

Dosyć; plac jest wolny.

(Biją się).
Izabela (n. s.).

Jak zawistny los mię wplata
W powikłanie coraz nowe!...
Widzieć kochanka i brata,
Walczących i rozjąć nie módz!...

Mendoza (n. s.).

Co za muszkuły stalowe!

Alvaro (n. s.).

Jaka biegłość.

Izabela (n. s.).

Co uczynię,

Obu, choć dech we mnie kona,
Szczęścia życzyć zniewolona.
A zrobi mię nieszczęśliwą,
Którykolwiek wyjdzie żywo.

(Potknąwszy się na krześle, don Alvaro pada; dońa Izabela wybiega zakwefiona i zatrzymuje Mendozę).
Alvaro.

Nic to; o krzesło niechcący
Potknąłem się.

Izabela.

Don Juanie,
Stój! (n. s.). Na Boga, pomieszanie
Pchnęło mię; nie wiem, co czynię.

(Cofa się).
Alvaro.

Źle, żeście mi ukrywali,
Iż nas widzi ktoś z téj sali.

Mendoza.

Nie należy wam się żalić:
Patrzyła na nas jedynie
Po to, aby was ocalić.
Chociaż alarm był zbyteczny,
Jestém jeszcze dosyć grzeczny,
Abym wiedział, że potknięcie
Jest przypadkiem.

Alvaro.

W każdym razie
Damie téj, tak pełnéj pieczy,
Składam dzięki za dwie rzeczy:
Że wyszła, by mi ratować
Życie, a wyszła, nim za nie
Waszéj dworności dziękować
Wypadło zobowiązanie.
Tak swoboda mi została
Raz drugi spróbować broni.

Mendoza.

Don Alvaro, któż wam broni?

(Biją się).
Izabela.

Niech tu boska radzi sztuka.

(Słychać uderzenia do drzwi).
Alvaro.

Co to jest? Do drzwi ktoś puka.

Mendoza.

Co począć?

Alvaro.

Niech waszmość bije:
Otworzy ten, kto dożyje.

Mendoza.

Dobrześ rzekł.

Izabela (wychodząc).

Więc ja otworzę,
Koniec téj rzezi położę.

Alvaro.

Nie otwieraj.

Mendoza.

Nie otwieraj.

(Izabela otwiera).



SCENA XI.
(Wchodzą don Fernando de Valor i don Alonzo de Zuńiga).
Izabela.

Ci dwaj, których tu widzicie,
Sprzysięgli się na swe życie.
Rozbrójcie.

Alonso.

Tak zawezwani
Od ciebie poczniemy, pani.
Bo widząc, jak tutaj giną
Wobec ciebie, każdy zgadnie,
Że jesteś sporu przyczyną.

Izabela (n. s.).

Biada mi, środkiem się gubię,
Którym wyjść z opałów chciałam.

Alvaro.

Ponieważ patrzeć nie lubię,
Że przeze mnie cierpi dama,
Ku któréj wdzięcznością pałam
Za ocalenie mi życia,
Wyznam, skąd téj walki drama;

Miłość sprawie téj daleka.
Jako krewny de Maleka
Chciałem zadość uczynienia
I to cel mego przybycia.

Mendoza.

Że prawdziwy, Bóg nam świadkiem.
Dama ta weszła przypadkiem.

Alonso.

To postać rzeczy odmienia.
— Ponieważ zgoda zawarta,
Jaką przynosi ta karta,
Już cień z dwu honorów zwlecze
Lepiej, że krew nie pociecze.
Wyższy ten, kto bez oręża
I rozlewu krwi zwycięża.
— Żegnamy panią, seńora.

Izabela (n. s.).

Ostateczna była pora.

(Wychodzi z Inezą).



SCENA XII.
(Don Alonso, don Alvaro, don Juan de Malek, don Fernando).
Valor.

Panie Juanie z Mendosy,
Rozsądziły zgodnie głosy
I naszych i waszych świadków
Echa — jak mówią w Kastylii —
Pozostały między drzwiami.
Postępując zgodnie z nami,
Biorąc rękę doni Klary,
Która jest feniksem Granady,
Same przez się owéj zwady
Następstwa...

Mendoza.

Płoche zamiary,
Panie Fernandzie z Valoru,
Któremi się waszmość para.
Gdy feniksem dońa Klara,

Powinna zostać w Arabii.
Bo my kastylscy górale
Nie dbamy o feniksy wcale,
A cześć takich jak ja ludzi,
Przykro mi, że świadków trudzi.
— Z przeproszeniem wszystkich głosów
Nie godzi się, by Mendosów
Krew się zlała z Malekami.
Niech zostanie między nami,
Lecz nie lubię związków kalek.
Zła spółka z Mendózą Malek.

Valor.

Wszak don Juan jest człowiekiem...

Mendoza.

Jak wy.

Valor.

Tak; to znaczy ślady
Chowa w krwi królów Granady,
Bowiem wyszli z pnia jednego
Moi przodkowie i jego.

Mendoza.

Moi nie byli królami,
Lecz czemś więcéj niż królowie
Murzyńscy, bo góralami.

Alvaro.

Według tego, co odpowie
Don Fernando, ja mą szpadę
Na poparcie praw tych kładę,
U stóp jego.

Alonso.

Ja swą rolę
Sędziego na bok odkładam,
I rycerzem stanąć wolę;
Bo nim mię sędzią zrobili,
Byłem Zuńigą w Kastylii.
Tu moja sędziowska laska:
Składam ją; — wy, kiedy laska,
Wezwiecie; przy don Juana
Boku...




SCENA XIII.
(Wchodzi służący).
Służący.

Do zamku panowie
Jacyś wchodzą.

Alonso.

Więc milczenie,
I niechaj nikt się nie dowie.
Czci mojéj w tém salwowanie.
— Wy w więzieniu, don Juanie,
Zostaniecie.

Mendoza.

Z chęcią całą.

Alonso.

Wy zaś odejdźcie stąd oba.

Mendoza.

A jeśli wam się spodoba
Spytać nas o co żelazem...

Alonso.

Mnie i don Juana razem.!.

Mendoza.

Znajdziecie o każdéj godzinie
Ze szpadą.

Alonso.

I w płaszczu jedynie.

(Don Alonso odchodzi, Mendoza odprowadza go).
Alvaro.

Uważałeś, jaki giest?

Valor.

Jaki pyszny ton magnata?

Alvaro.

Więc przeto, żem przyjął chrzest,
Już mną lada kto pomiata?

Valor.

Mam ja słuchać tego? Mam ja
Znosić?... Na żyw Bóg, infamia!
Niebo okazyą mi wciska
W dłonie...

Alvaro.

Sam przeznacza los...

Valor.

Ażeby poznano zblizka...

Alonso.

Ażeby się rozniósł głos...

Valor.

Jaki walor...

Alvaro.

Jaka siła,
Jaka duma się streściła
W niezrównanéj krwi Valorów.

Alonso.

W dzielném ramieniu Tuzanich.

Valor.

Słuchasz, don Alvaro?

Alvaro.

Słucham.

Valor.

Gardźmy więc bronią słów tanich,
— Niech ramię pocznie swe dzieło.

Alvaro.

Któż broni, by nie poczęło?

( Wychodzą).





DZIEŃ DRUGI.
Alpuharra. Okolice Galery.



SCENA I.
(Słychać bębny i trąby; wchodzi wojsko z don Juanem Mendozą i don Juanem Austryackim).
Juan A.

Zbuntowana opoko,
Któréj rozsiadła butnie i szeroko
Groźna machina nieociosanemi
Boki zgnębionéj zaciężyła ziemi
I wyniosłą posturą
Ścieśnia powietrze, przykrzy się lazurom;
Rozbójnicze łożyska,
Skąd raz wraz piorun poroniony błyska
Niby z brzemiennych zbrodniami żywotów
I aż Afryki sięga hukiem grzmotów;
Dzisiaj, dzisiaj dzień krańczy
Twego zuchwalstwa i zdrady pohańczej.
I tuszyć ci daremno
Zbawienia! — kara twa przybywa ze mną,
Choć idzie bez ochoty,
Że takie nizkie przeznaczono loty
Mojéj dumy imprezie;
To nie zwycięstwa bowiem, ale rzezie,
Owszem, honor mi plami,
Że się wybrałem rozpędzać bandytów,
I uganiać się za rozbójnikami.
Toż i słuszniejsza, zgodniejsza z mem męstwem,

Że kaźnią boje te zwę, nie zwycięstwem.
Posłuchać chciałbym, nim naprzód podążę,
Przyczyny buntu.

Mendoza.

Więc słuchaj mię, książę:
— Oto, austryacki orle,
Jest ta sławna Alpuhara,
Ta strażnica Maurów stara,
Ta naturalna warownia,
Gdzie żarzy się buntu głownia;
Gdzie afrykańscy górale
Marzą własnym szałem pjani
Restauracyą Hiszpanji.
— Skalista, dzika, posępna,
Wysokością niedostępna,
Położeniem ciosom skryta,
A załogą niezdobyta.
Czternaście mil wokrąg liczy;
— Pięćdziesiąt, jeśli się zmierzy
Po szczytach, któremi się jeży...
A śród rozpadlin téj dziczy
Urodzajnéj roli płaty,
Doliny ubrane w kwiaty,
Kwieciem sady malowane,
I wszystkie góry zasiane
W wioski i wile i miasta —
Tak, że gdy się słońce schyla,
Śród światła, co się przesila,
Z nocą, każde z nich wyrasta
Z pomiędzy szkarpów granitu,
Jakby stoczone ze szczytu
I zatrzymane śród drogi.
Miejsce tam główne zabiera
Berha, Gayia i Galera,
Gdzie też zasiadły załogi
Trzech powstańczych naczelników.
— Maurów trzydzieści tysięcy,
Nie licząc niewiast i dzieci,
Góra w łonie swojém mieści.
Oblężenie ich nie straszy,
Nie braknie im trzód ni paszy,
A i ten nie zakłopoce
Brak, bo niżeli mięso, raczéj

Za żywność mają owoce,
Czy to świeże czy surowe,
I ogrodowe warzywa,
Gdyż nietylko bujna niwa,
Ale granit nieprzekuty,
Hojne im płaci trybuty.
Nabyli bo w ról kulturze
Sztukę i biegłość tak duże,
Że z pod pługa i motyki
Płodnym głaz wychodzi dziki.
— Jaka powstania przyczyna?...
Ponieważ i moja wina
Z ową przyczyną się wiąże,
Pozwól, że zamilczę — książę,
Choć może lepiéj sto razy
Rzec tak, niż rzec, że nią były
Owe surowe ukazy,
Co miast przygiąć, podrażniły
Okrucieństwem — tak rzec muszę...
Jeśli już winy wypadnie
Szukać, niechaj na mnie spadnie.
— Więc cokolwiek ją stanowi:
Ta moja wzgarda, czy może
Zdarzenie, iż Valorowi
Nazajutrz po owym sporze
Alguacil u drzwi senatu
Sztylet wydobył z pod płaszcza;
Czy owe edykta, zwłaszcza,
Że sroższych pełne dekretów
Szły z królewskich gabinetów, —
Tak ich pozbawiły gruntu,
Iż musieli jąć się buntu, —
— Dość, że tu do Alpuhary
Ściągnęli powoli wszytek
Lud swój i broń i dobytek.
Trzy lata w głuchym sekrecie
Knowali swoje zamiary,
Cudem, tacy liczni przecie!
Dziwne to i budujące,
Że wszystkie owe tysiące,
Ściągnione razem do rady,
Nie chowały w sobie zdrady;
Że przez przeciąg dni tak wiela

Zabrakło donosiciela.
Jak błądzi, jak racji niema,
Kto mówi, że tajemnica
Nie dotrwa pomiędzy trzema!
Dotrwa między trzydziestoma
Tysiącami, jeśli wszystkim
Jéj świętość będzie świadoma.
— Pierwsze orkanu zwiastuny,
Jak przedsłannicze pioruny,
Które śród skał kuły z cicha
Nienawiść, mściwość i pycha,
Były rabunki kościołów,
Były mordy i grabieże,
Plwania przeciw świętéj wierze,
Ustawne z prawem zatargi;
Tak, że nakoniec Granada
Wybuchnęła w krwawe skargi
Zamieniona na widownię
Najokropniejszych tragiedyj.
Szła ich ukrócić ponownie
Sprawiedliwość; ale skoro
Poczuła powagę chorą,
Zmieniła laskę na miecz,
Na czyn swe imię dostojne,
— I przeszło w domową wojnę,
Co było zrazu oporem.
Poległo z Korregidorem
Prawo; gród w trudnéj pozycyi
Wezwał pomocy milicyi
Lądowéj; nie wystarczyła,
Bowiem się ciągle chyliła
(Nowość ma czary tajone)
Fortuna na zdrajców stronę,
Tak, że nam nierównym losem,
Dostawał się cios za ciosem.
— Jakie głupie i bolesne,
Że gdy raz się wysforują,
Nie popuszczą, aż uszczują.
— Wzrastały więc równoczesne
Nasze porażki i klęski,
Ich pycha i humor zwycięski;
A krajowi szkoda rośnie,
Bo już powiadają głośnie,

Że pomoc dostaną z Afryki.
Jeśli zaś tu owe szyki
Zmierzą, to wstępu im bronić,
Znaczy — siły swe rozdrobić,
Znaczy zwłaszcza — kraj odsłonić.
Bo jeśli raz się poczują
W sile, reszta zachce zrobić
Téż powstanie: Ci, co góry
Obsiedli Estremadury
I Kastylią i Walencją,
— Wszyscy gorą buntu chęcią.
Po pierwszéj naszéj przegranéj
Strząsną nieznośne kajdany.
Że mimo szał zaciekłości,
Pełni przecież są chytrości
I politycznego sądu,
Słuchaj książę, jaką rządu
Ustroili sobie formę:
(Bo wiemy od wziętych szpiegów
Całe dzieje tych zabiegów)
Naprzód zwrócili staranie
Na elekcyą naczelnika;
Lecz ponieważ głosowanie
Nie rozstrzygnęło wyboru,
Bowiem padły głosy jedne
Na don Fernanda z Valoru,
Inne na równie godnego
Don Alvara Tuzaniego,
De Malek rozstrzygnął radą,
Aby Valor brał koronę,
Otrzymując wraz za żonę
Dońę Isabel Tuzani.

(n. s.)

Jakim mię napawa bólem
Wybór ów, zrządzenie owo!
Czemu nie on został królem,
Zamiast, że ona królową?...
(gł.) Valor więc koronowany
Skierował swe pierwsze plany
Na powagi podkopanie
Naszych praw, naszych dekretów.
By je zdeptali tém chętniej,
Już do swych własnych namiętni,

Zabronił, by bez wyjątku
Nikt nie zwał się chrześcijaninem,
Ni jął się chrześcijan obrządku. —
— Sam utwierdził prawo czynem
Przybierając sławne z dziejów
Nazwisko Abenhumeyów,
Niegdyś mocarzów Korduby,
Których chce brać spadek chluby. —
Aby nie słyszano mowy
Nigdzie innéj jak arabskiej,
Strój noszono narodowy,
Drobne nawet sprawy dzienne
Spełniano po Alkoranie.
Potém siły swe wojenne
Rozdzielił. A mianowicie
Gród, który pierwszy widzicie,
Książę — Galerę, gród, który
Ubrała dbałość natury
W naturalny mur i fosy,
Obronny na wszystkie ciosy,
Że bez wielkiéj w ludziach straty
Żadne go nie wezmą armaty
Pod Maleka zdał sztandary,
De Maleka, ojca Klary,
Która Maleki nazwisko
Odtąd nosi. Tuzaniemu
Oddał Gavii opoczysko;
Sam na Berha rezyduje
I jest sercem, co pulsuje
W głębi kamiennego cielska.
— Taka moc nieprzyjacielska
I takie rozpołożenie,
Które tu niby na scenie
Książę widzisz. Patrz, ta szara
Głazów masa, Alpuhara
Swoją barbarzyńską grozą
Tutaj do nóg ci podana
Zda się, czuje w tobie pana.

Juan.

Wasze słowa — drogoskazy
Godne i was i Mendosów,
To jest, rzetelne dwa razy.

(Słychać bębny).

— Skąd pobudka i w téj chwili?

Mendoza.

Wojsko na musztrę wychodzi.

Juan.

Co to za oddział?

Mendoza.

Z Granady
I z okolic.

Juan.

Kto dowodzi?

Mendoza.

Pan margrabia z Mondeharu,
Razem książę na Tendili.
Swéj Alhambry i obszaru
Swoich ziem alkad wieczysty.

Juan.

Gdy się jego imię powie,
Aż w Afryce drżą Maurowie.

(Bębny).
Juan.

Skądże następny pułk?

Mendoza.

Z Murcyi.

Juan.

Wodzem mu?

Mendoza.

Pełen obcesu
W potyczkach margrabia z Velesu.

Juan.

Znam; już dziś czynów sława
Obszerną kroniką się stawa.

(Bębny).
Mendoza.

To są z Baezy oddziały.
Poprowadzi ich do chwały
Żołnierz, któremu zaklęta
Zwycięstwami jego pamięć
Będzie stawiać monumenta.
Sancho de Avila — Książę.

Juan.

Cały zaszczyt jego chwalby
Niczem, jeśli nie dodamy
— I ja też dodać podążę —

Że jest uczniem księcia Alby,
W jego szkole nauczony
Zwyciężać niezwyciężony.

(Bębny).
Mendoza.

Ten pułk — czoła schylić muszę —
Starzy z Flandryi tercyaryusze;
Na wyprawę twą runęli,
By zmienić sławę na sławę
Do Henilu od Mozeli.

Juan.

Któż ich do nas wiedzie w gości?

Mendoza.

Olbrzym werwy i zacności,
Don Lope de Figueroa.

Juan.

A, śpiewają mi bez przerwy
O cudach téj wielkiéj werwy
I niewielkiéj cierpliwości.

Mendoza.

Podagrą mu noga chorze,
A że duch jest niespokojny,
Więc się rzuca, że nie może
Dość nadążyć służbie wojny.

Juan.

Bardzo-bym go poznać rad.




SCENA II.
(Wchodzi Don Lope de Figueroa).
Lope.

Daj Bóg, niechaj miłość wasza
Gniewném mię stąd nie wypłasza
Okiem, że idę niewcześnie,
Bo do waszych stóp mi nie dał
Przybiedz skorzej — niechaj zczeźnie
Tylko ten przeklęty pedał.

Juan.

Jak przybywacie?

Lope.

Ja ten,
Który służyć wam przybywa
Od Flandryi do Andaluzyi;
Ą rzecz prosta i godziwa,
Że skoro wy nie do Flandryi,
Flandrya tu do was zstępuje.

Juan.

Między szczęsne dni wpisuję
Dzień ten. — Dobrzy wasi ludzie?

Lope.

Ha! czy dobra moja wiara?
Wątpić o moich chłopczyskach?
Gdyby tutaj Alpuhara
Była piekłem, a alkadem
Sam Mahoma w téj paskudzie,
Weszliby tam wszyscy ładem,
— Weszliby, oprócz tych wszakże,
Którzy, jak ja klną podagrze,
Bo tym nie leść po urwiskach.




SCENA III.
(Szyldwach, Garces, Baryłka).
Szyldwach (za sc.).

Stój! Kto idzie?

Garces (za sc.).

Widzisz przecie,
Swój, swój.

(Wchodzi Garces trzymając Baryłkę za bary).
Juan.

Co tam?

Garces.

Na pikiecie
Stojąc ot tam, gdzie rozwarta
Skała, słyszę między krzaki
Szmery; popatrzę, kto taki
I spostrzegam tego charta
Kucającego na czatach.
— Związać mu lontem muszkietu

Ręce i niech coś z sekretu
Szczeka nam o swych psich-bratach.

Lope.

Dobry żołnierz, ani słowa,
Czy to takich tutaj macie?

Garces.

Rozumie-li miłość wasza,
Że się wszystko w Flandryi chowa?

Baryłka (n. s.).

Oj, Baryłka, źle mój bracie,
Już ci na grdyce gardziołka
Coś konopne pachną ziółka.

Juan (klepiąc Garcesa po ramieniu).

Znam moich dobrych żołnierzy:
Nie dziwi mię ten czyn świeży.

Garces.

Nad wszystkie skarby zachęca
Do służby pochwała książęca.

Juan.

Chodź tu.

Baryłka.

Powiada pan do mnie?

Juan.

Do ciebie.

Baryłka.

To kłaniam nizko:
Za wielki honor tak blizko.
— Tu postoję.

Juan.

Ktoś jest taki?

Baryłka (n. s.).

Bracie, pilnuj się ogromnie.

(gł.)

— Baryłka jestém, murzynek.
Wzięli jak za zły uczynek
Łotry, rabusie i zbójcy
Do owego Alpuhary.
Chrześcijańskiéj jestém wiary,
Służę chrześcijańskiéj Trójcy,
Znam kredę, Naszego chleba
I: Witaj królowo nieba,
Wreszcie czternaście kościelnych
Przykazań. Że obrzezanie

Chcieli mi zrządzić poganie,
Uciekłem, ale nie dalej,
Jak milkę, bo ci złapali.
— Jeśli mię nie zabijecie,
Powiem, co myślą poganie
I powiodę, gdzie wejdziecie
Do twierdzy, jak na śniadanie.

Juan (do Mendozy).

Myślę ja, że łże nieboże,
— Ba! lecz i prawdą być może.

Mendoza.

Wiem, w niewoli niewątpliwie
Wielu chrześćjan u nich żywię:
Tak pewna dama mi znana
Żyje pośród nich porwana.

Juan.

Więc ni więźmy, ni niewierzmy. —
— Garces, weź z sobą tę nocną
Ćmę a pilnuj mi jéj mocno.

Garces.

Niech ta głowa odpowiada
Waszéj mości.

Juan.

Wybadamy,
Czy kłamie, czy prawdę gada.
A my teraz, gienerale,
Odejdźmy do naszych kwater
I pomyślmy, jak się wdrążyć
W ten nieprzenikniony krater.

Mendoza.

Radzę mościwemu księciu
Ostrożnie w tém przedsięwzięciu
Ze wszech stron zamiar okrążyć
Statecznym lotém rozwagi;
Bo choć zda się ta wyprawa
Drobną, jest niezmiernéj wagi.
Pomyślna mało przydawa
Czci, — chybiona niesie klęski.
Więc dzisiaj budując plany,
Baczyć potrzeba nie tyle,

By oręż wyszedł zwycięski,
Jak, by nie wyszedł złamany.

(Odchodzą: Don Juan Austryacki, Don Juan de Mendoza, Don Lope de Figueroa).



SCENA IV.
(Garces, Baryłka).
Garces.

Ty jak się nazywasz?

Baryłka.

Ryż.
Bo chociaż to prawda, iżem
U pogan Baryłką się zwał,
U chrześćjan zowę się Ryżem,
A to panie przeto, iż
Musi na chrześćjańską modę
Przejść nasza pogańska moda.

Garces.

Wiesz ty, że cię w jasyr wiodę?
Gadaj prawdę.

Baryłka.

Prawdę? Zgoda.

Garces.

Mówiłeś tu arcyksięciu...

Baryłka.

Oj, to ten, co gadał ze mną?

Garces.

Ze pokażesz mu tajemną
Ścieżkę śród gór do fortecy.

Baryłka.

Tak, mój władco.

Garces.

Więc choć prawda,
Że wam idą zmacać plecy
On, pan margrabia z Velesu,
Pan margrabia z Mondeharu,
Don Lope de Figueroa
I pan Sancho de Avila,
Chciałbym zamiast ludzi tyla

Sam dojść do owego kresu.
Wiedź-że mię, niechaj tę ścieżkę
Poznam i mam tę pocieszkę.

Baryłka (n. s.).

Wywiodę w pole giaura,
Potém w tém polu dam nura,
Aż w Alpuharze wypłynę.
— Chodź ze mną.

Garces.

Zaczekaj krzynę.
Zostawiłem na kwaterze,
Kiedym szedł na posterunek,
Mój obiadowy ładunek,
To się go razem zabierze
W sakwy; by nie tracić czasu
Na rozkładanie popasu,
Mogę go pojadać w drodze.
— Ruszmy.

Baryłka.

Ruszam; obie nodze.

Garces.

Prędzéj.

Baryłka (n. s.).

O święty Mahoma,
Ty coś mi prorokiem doma,
Nie odmawiaj swéj opieki!
Ślubuję ci iść do Meki.

(Wychodzą).



SCENA V.
(Ogród w Berha. Wchodzą Maurowie i Moreski, za niemi Don Fernando de Valor i Dońa Izabela Tuzani).
Valor.

Tutaj pod kamienny mur
Téj skały koronowanej,
Gdzie chyba na hoże tany
Wiosna swój zwołuje dwór,
Gdzie śród karminów, bławatów
Wpatrzonych w fontann błękity

W cudnéj rzeczypospolitéj
Jest róża królową[30] kwiatów,
Zstąp urocza, moja żono.
Wy śpiewajcie, niewolnicy,
Może śpiewem téj tęsknicy
Melancholie się rozwioną.

Izabela.

Abenhumegu wspaniały,
Na którego sławną głowę
Nie Alpuharry szczytowe
Dęby plotą wieniec chwały,
Ale wawrzyn poświęcony,
Ten słońcu niewdzięczny krzew,
Dziś, gdy znów hiszpański lew
Opłakuje swe kajdany. —
Nie jest ten mój ciągły smutek
Wzgardą szczęścia i miłości,
Tych przepychów i wielkości,
Ale jest to dziwny skutek
Jakiejś fatalności losu.
Bo to cecha ludzkiéj doli:
Ledwo odetchnąć pozwoli,
Jużci śpieszy z groźbą ciosu.
Nie stąd moje więc żałości
Płyną (n. s.). Dałby Bóg mnie smutnéj!...
Ale z téj sercu okrutnej
O zmianie szczęścia pewności.
Gdy żal z szczęściem się przewija,
Jak czarna po białéj wstędze,
Jakże więc trwogi rozpędzę,
Dopóki mi szczęście sprzyja?

Valor.

Jeśli stąd się smutki biorą,
Że się widzisz tak szczęśliwą,
Ja już cieszyć jako żywo
Nie zdołam, piękna Lidoro.
Dotąd moja moc nie sięga
I melancholii nie zmniejszę,
Skoro codzień są mocniejsze
Miłość ma, a twa potęga.

Więc zagrajcie, pani wdzięki
Opiewajcie, niewolnice,
Bo z melodyami tęsknice,
Z smutkiem godzą się piosenki.

(Muzyka).
Śpiew.

Nie mówcie mi, każdy zgadnie,
Dla kogo wy uciech roje:
Każdy powie, żeście moje...
Lśnicie krótko, choć tak ładnie.




SCENA VI.
(Wchodzi Malek; w dalszym ciągu przemawia do Valora na klęczkach; Don Alvaro i Dońa Klara pozostają u wejścia. Beatriz.).
Klara (n. s.).

Nie mówcie mi, każdy zgadnie,
Dla kogo wy uciech roje.

Alvaro (n. s.).

Każdy powie, żeście moje...
Lśnicie krótko, choć tak ładnie.
(Muzyka gra daléj w czasie dyalogu).

Klara (n. s.).

Czemu teraz, teraz właśnie
Słyszę tony téj piosenki?

Alvaro (n. s.).

Jak na te jęczące dźwięki
Nagle radość we mnie gaśnie!

Klara (n. s.).

Więc gdy ojciec mój przybywa,
By ułożyć me zamęście...

Alvaro (n. s.).

Więc gdy mi gotuje szczęście
Miłość, taka dla mnie tkliwa...

Klara (n. s.).

Ta nadzieja, co mną władnie...

Alvaro (n. s.).

To kochanie, które roję...

Razem (oboje z muzyką).

Każdy powie, żeście moje...
Lśnicie krótko, choć tak ładnie.

Malek.

Skoro już między szczęk oręża
Niebacznie weszło kochanie,
Chcę ci rzec, królu i panie,
Kogo wybrałem za męża
Méj jedynaczce Malece.

Valor.

Któż od szczęścia bierze w dani
Skarb ten?

Malek.

Twój krewniak Tuzani.

Valor.

Kiedy w siebie tak dalece
Zapatrzeni, że w rozłące
Niby kwiaty-by pomarli,
Co z szypułki je oddarli,
Ja sam szczęścia im nie zmącę.
Gdzież są?

(Zbliżają się Don Alvaro i Dońa Klara).
Klara.

Tu uszczęśliwiona
Sługa, królu, twa się kłoni.

Alvaro.

Szczęsnemu nie odmów dłoni.

Valor.

Chodźcie dzieci w me ramiona.
— A ponieważ w Alkoranie
Mądrym, którego dziś prawa
Cały Maurów lud wyznawa,
Wystarcza zakładów danie,
Niechże Malece uroczéj
Tuzani swój posag złoży.

Alvaro.

Duch mój waha się i trwoży,
Patrząc w te błyszczące oczy,
Przy których bledną firmamenty;
Trwoży się, bo niedorzeczne
Dawać słońcu, co słoneczne,
Dawać słońcu dyamenty.
Ot, brosza w kształt Kupidyna,

Chłopczyka z łuczkiem napiętym;
Dumny, że jest dyamentém,
Jednak do twych stóp się zgina.
Oto dużych pereł sznur;
Kto cię ujrzy w nie przybraną,
Powie, że je w chłodne rano
Wypłakała zorza z gór.
Tu szmaragdowa orlica
O barwach nadziei mojéj:
Tylko orzeł się nie boi
Patrzeć słońcu prosto w lica,
Tu niezabudki... lecz nie;
Lepiéj abyś ich nie brała,
Bo ja chcę, byś pamiętała
Sama z siebie dzień ten wiecznie.

Klara.

Wdzięczna za miłości tyle,
Tuzani, biorę twe dary;
I przyrzekam w zakład wiary
Nie zdjąć ich, chyba w mogile.

Izabela.

Ja tym uściskiem poświęcę
Czułym wasze chęci lube.

(n. s.)

— Ach, mnie wyjdzie on na zgubę!...

Malek.

Teraz niech zaplotą ręce
Przed duszą wieczne ogniwa.

Alvaro.

Oto już u nóg tych klęczę.

Klara.

Uściskiem wiarę ci ręczę.
Bądź szczęśliwy!

Alvaro.

Bądź szczęśliwa.

(Podają sobie ręce, słychać huk bębnów).
Wszyscy.

Co to jest?

Malek.

Hiszpańskie bębny
Niosą echa z gór w doliny;
— Bo nie Maurów tamburyny.

Alvaro.

Ponury marsz dziewosłębny.

Valor.

Przerwać trzeba ceremonie,
Bo nie wiemy, co się stanie.

Alvaro.

Jeszcze-żeś nie odgadł panie?...
Przy brzegu szczęście zatonie.
Ledwo słońce mi na skroń
Swoje jasne wieńce kładnie,
Już je chmurzy, już je kradnie
Ponura hiszpańska broń.

(Bębny odzywają się nanowo).



SCENA VII.
(Wchodzi Baryłko, z sakwami na plecach).
Baryłka.

Wielki Ałła i Mahoma,
Że do waszych nóg przychodzę.

Alvaro.

Gdzieś tak długo bywał w drodze?

Baryłka.

Nie w drodze bywam, a doma.

Valor.

Co się zdarzyło, Baryłka?

Baryłka.

Ot, co! — Stoję ja na warcie,
Psa nie warta, tfu! — w tém — w żarcie
Myślę, — ktoś mię od zatyłka
Chwyta, no — i w jasyr bierze
I do Don Juana taska.
— „Nie zabijaj, jeśli łaska,
Chrześćjan jestém, w Boga wierzę“.
No, tak mię i nie powiesił,
Tylko oddał żołnierzowi.
— He! żem głupi, ten nie powie!...
Więc czy kiep, czy że się zbiesił,
„Bym pokazał“ — mówi krótko,
„Gdzie droga do Alpohara,

Bo ją chce obejrzeć zara“.
— Wykradamy się cichutko,
On mi oddaje ten wór,
Gdzie pochował swoje jadło, —
I tak idziemy zapadłą
Drożynką w głęboki zwór.
Ja ci, gdzie się droga skręca
Myk za skałę i het w góry;
Tak, został, gryząc pazury,
Bez śniadania i bez jeńca.
Chciał za mną gonić chłopczysko,
Zwrócił go, czmyhać w te pędy
Oddział nasz, co szedł tamtędy.
— Więc wam gadam, że już blizko
Jest pan Juan Andustrjacki,
A za nim ci wojska siła:
Pan Bielec i pan Awyła
I jeszcze jakiś warjacki,
Co bije w Flondryi hermetyków
Figmigroła; w Alpoharze
Idą cię szukać.

Valor.

Ha! dosyć,
Bo się gniewem chce unosić,
Me królewskie serce wraże.

Malek.

Patrzcie, na dalekich szczytach,
Gdzie drży słońce zawahane,
Czy ma skryć się za gór ścianę,
Czy pozostać na błękitach,
Niewyraźnie majaczeją
Okutane w mgieł osłony
Lśniące stalą eskadrony.
— Wnet tu na nas się wyleją.

Klara.

Lud ogromny być to musi,
Który gromadzi Granada.

Valor.

Zapewne! Armia nielada,
Kiedy mnie pobić się kusi;
Choć ten, co wiedzie te czety,
Na nasze kamienne pola,
To syn Piątego Karola,

To syn Piątego Planety.
Lecz nim Alpuharrę dumną
Swoim przywali kolosem
Te lasy będą mu stosem,
Te głazy będą mu trumną.
— A gdy już wiemy, że z owych
Gór ta nawała się toczy,
Lepiej, że nas nie zaskoczy
Z nienacka, lecz znajdzie gotowych,
Bądźmy więc przygotowani:
Niechaj stanowisko bierze
Malek, gdzie stoi: w Galerze,
Do Gavii wróci Tuzani,
Ja zaś sam za Berhę ręczę.
— I niechaj was Allach strzeże,
Trzeba coś ponieść w ofierze,
W takich okazjach, młodzieńcze.
Idź, zahartuj miłość w męstwie;
Jéj nagrodę, jéj tryumfy
Uświęcimy po zwycięstwie.

(Odchodzą: Valor, Izabela, Malek, Maurowie, grajki).



SCENA VIII.
(Don Alvaro, Dońa Klara, na boku Baryłka i Beatriz).
Klara.

Nie mówcie mi, każdy zgadnie,
Dla kogo wy uciech roje:

Alvaro.

Każdy widzi, żeście moje,
Lśnicie krótko, choć tak ładnie.

Klara.

Uciechy wy, źle poczęte,
Wcześniéj zmarłe niż zrodzone...

Alvaro.

Lilie przed czasem zwarzone,
Róże przed majem poschnięte...

Klara.

Jeśli kwiecie mrozem ścięte
Tak przedwcześnie w grób się kładnie...

Alvaro.

Smutna dola jemu władnie.

Klara.

Więc ty, lilio z różą polną,
Co cierpicie, czuć wam wolno...

Alvaro.

Lecz nie mówcie; — każdy zgadnie.

Klara.

Uciechy wy, nazbyt rane,
Mdłéj nadziei poronieńce,
Boście wcześniéj zgasły w męce
Jeszcze nim na świat wydane;
Jeśli tutaj zabłąkane
Poniosłyście gwary swoje,
Zatrzymywać was się boję:
Gdyście radość drugim winny,
Idźcież szukać pani innéj.
Nie dla mnie wy uciech roje.

Alvaro.

Cudem wstawszy pączki róży
Z śniegu, zwiędły jedną chwilką;
Bo i będąc cudem tylko,
Jakże istnieć mogły dłużej?
Wierzyłem, że nic nie zburzy
Szczęścia mi — a dziś się boję;
Oj, nie dla mnie uciech zdroje
Tryskacie wy; lecz wy fale
Smutków, choć się sam nie żalę,
Każdy widzi, żeście moje.

Klara.

Może i lepiéj, uciechy,
Że tu przy mnie nie dotrwacie...

Alvaro.

Jeśli ciągle polatacie
Nad nieszczęsnych ludzi strzechy.

Klara.

Zazna po mnie ktoś pociechy.

Alvaro.

Teraz już zrozumieć snadnie,
Że lada wiatr wami władnie...

Oboje.

I teraz wiem, wiem już, czego

Uciechy tak prędko biegą
I lśnią krótko, choć tak ładnie.

Alvaro.

Stałem z sobą zagadany,
Bo gdy mi tak szczęście zblakło,
Nie wiem, czyby mi nie brakło
Odwagi snuć głośne plany.
O brzasku nierozświtany!
Już mi miłość wieńce wiła
I znów kwiaty rozrzuciła:
Więc milczę, o, bo to mowa
Smutna, kiedy jéj osnowa
Z nieszczęść serca się złożyła.

Klara.

Mowa, to czyn wolnéj woli,
Gdyż mógł zmilczeć ten, co mówi;
Słuch nie, bo trudno słuchowi
Nie zrozumieć skarg złéj doli.
Lecz mnie tak ma własna boli,
Że ogłuszyła niebogę
Zasłuchaną w własną trwogę.
Cóż, że wodze puścisz skargom
Lub cóż, że gwałt zadasz wargom.
Skoro słuchać ja nie mogę?

Alvaro.

Ot i miłosne rachuby:
Mnie do Gawii król przeznacza.
Miłość bój z honorem stacza,
Rozkoszą uwieńczyć śluby
Tęskno jej... ha, żony lubéj
Odejść muszę. Niech cię strzeże
Niebo, by nieszczęście świeże,
By ten miecz, co się już krwawi
Krwią naszą, mnie raczéj w Gawji
Szukał, niż ciebie w Galerze.

Klara.

Więc cię oczy me sieroce
Nie ujrzą, póki im prawa
Nie wróci ta wojna krwawa?

Alvaro.

Niech cię, luba, nie kłopoce:
Krótka droga, długie noce.

Samotności się zalększy
Dwie mile, które upiększy
Nadzieja a miłość uściele,
W lot na mym koniu przestrzelę.

Klara.

Tak, umiała miłość z większéj
Odległości silić loty.
Każdéj nocy więc na murach
Czekam cię.

Alvaro.

A ja na piórach
Żwawéj przylecę tęsknoty,
Po szlaku nadziei złotej.
Uściśnij!...

(Huk bębnów).
Klara.

Znów ta stłumiona
Wrzawa bębnów od gór łona
Wieje tu; — jak smutny ton!...
To na miłość?

Alvaro.

To na skon.

Klara.

Czyż z miłości się nie kona?

(Wychodzą).



SCENA IX.
(Beatriz, Baryłka).
Beatriz.

Baryłka, chodź, mój chłopaku!
Zostaliśmy sami dwoje.

Baryłka.

Sarciu ma, serduszko moje,
Czy to do mnie, czy do saku?

Beatriz.

Zawsześ wesół, — aż nieskromnie,
Kiedy naokoło smutki.
Chodź!

Baryłka.

Aj, ten uśmiech milutki
Czy do saku to, czy do mnie?

Beatriz.

Do ciebie. Kochania mego
Kwiat bębny warzą w zarodku,
Ale pokaż no, co w środku?

Baryłka.

Aha, nie do mnie, — do niego.

Beatriz (wyjmując z saku wiktuały).

Szperka... ślicznie, Allach przyzna,
Obserwujesz prawo boże.
— Hm, wino? Aj, aj, nieboże.
Wszystko, co w saku — trucizna.
Ja tam ani ruszyć nie chcę,
Bo mi jeszcze żal żywota.
Ty zważaj: niech cię ochota
Pokosztowania nie łechce.

(Odchodzi).
Baryłka.

Trucizna — wineczko one?...
Umrę — mówi — jak wypiję?
Może; Hiszpany to żmije,
Więc musi w jadach uczone.
Trucizna, tak; prawda żywa.
Więc Baryłka, tobie wara;
Nie spróbowała go Sara,
Ona, co taka łapczywa,
Ona, co taka łakoma.
Ha, ten giaur! Co powiecie,
Chciał Baryłce zabrać życie.
Lecz ocalił mię Mahoma:
— Jakie dobre proroczysko, —
Żem ślubił do Meki świętéj
Ucałować kostkę z pięty.

(Bębny).

Aj, aj, bębnią, — już tu blizko.
Po szczytach z broni obwódki.
— Tarabańcież tarabanem,

Ja gonię za moim panem,
Hej! kto chce skosztować trutki?

(Wybiega).



SCENA X.
(Okolice Galery).
(Wchodzą: Don Juan Austryacki, don Lope de Figueroa, don Juan de Mendoza, żołnierze).
Mendoza.

Z tego wyniosłego szczytu
Widno aż w krańce błękitu,
Z którego się właśnie spuszcza
Słońce, aż od rozżarzonéj
Kuli różowieje puszcza.
— Ta twierdza po prawym ręku
Co na granitowym łęku
Zawieszona jak kaskada
Zakrzepła, wisząc nie spada,
To — Książę — Gawia wysoka.
Owa na lewo opoka,
Gdzie za każdym szczytém wieży
Iglic szczyt wyścigiem bieży
W niebo, — Berha; tam — Galera,
Która imię swe odbiera,
Czy od łodziastego kształtu,
Czy stąd, że jak pośród bałtu
Przez to chłodnych skalisk morze
Swoje wielką nawę porze
Pośrodku kwiatowéj piany
I tak rzkomo się porusza,
Jak okręt, co wiatrów słusza.

Juan.

Z tych dwu twierdz trzeba nam jedne
Obledz.

Lope.

Więc w naradzie żwawéj
Zważmy, jakie do wyprawy
Skupić środki odpowiedne,

Jak przyłożyć rąk do dzieła,
— Nogom tam nie wszystkim zaleźć.

Juan.

Idź-no który Maura znaleźć,
Co go dziś pojmały straże.
Może prawdą się okaże
Ta droga zamaskowana.
Hej! zawołać mi żołnierza,
Który miał go pod opieka.

Mendoza.

Nie widziałem go od rana. —




SCENA XI.
Garces (za sceną).

Ratuj!

Juan.

Ten głos... niedaleko.

(Wchodzi Garces ranny i pada).
Garces.

Ja to; nie śmiem do twych stóp
Przywlec się, jeno nieżywy.

Mendoza.

Garces!

Juan.

Co ci, nieszczęśliwy?

Garces.

Niech wasza miłość przebaczy
Błąd, a za to przyjąć raczy
Donośne odkrycie.

Juan.

Mów.

Garces.

Ów jeniec, ów chytry łgarz,
Któregoś mi zdał pod straż,
Klął się, że jest naszéj wiary
I chce wwieść do Alpuhary.
Ja dawszy się skusić złemu,
Zachciałem, by mnie pierwszemu
Należało się odkrycie —
— (Jeślim hazardował życie

To przez ambicyę honoru
Nie zaś przez ambicyę zysku) —
Kazawszy się więc prowadzić,
Wszedłem z nim w czarnego zworu
Głąb’, z urwiska po urwisku
Pnąc się, gdzie nawet chwilami
Słońce w codziennéj się mami
Drodze i promienie gubi.
Gdy śród tych czarnych tołubi
Jakichś monstrów skamieniałych
Obaczył się samowtóry,
Uskoczył pomiędzy skały
I krzyknął; a na ten głos,
Czy na ten, którym się ozwały
Odkrzykując echem góry,
Chmara Maurów mu odwrzaśnie
I wali się oddział mocny,
Pędząc jak psy — czem są właśnie.
Opór mój był bezowocny,
Potoczyłem się krwią zlany,
Lecz czołgałem sił ostatkiem,
Cofając, gdzie krzewem rzadkim
Maskującym twierdzy ściany,
Porastał głaz; tam w téj ścianie
Prostopadłej, niebotycznéj
Spostrzegłem niespodziewanie
Czeluść, naturalną grotę,
Jak rozziew melancholiczny
Skały, która się otwarła
Rozdzierającem westchnieniem,
Kiedy na nią się naparła
Swem kolosalnem brzemieniem
Twierdza, aż w jęku téj skargi
Na zawsze kamienne wargi
Zastygły. — Tym więc wyrywem
Osłoniłem się, a oni
Odeszli, sądząc nieżywym.
Ocalony najcudowniéj
Rozpatiywałem warowni
Pozycyą i — książę — tyle
Powiem: Natury zachodem
Podminowany jest spodem
Cały fundament Galery.

Najlepsze to inżeniery
Na zdobycie takich skał.
Wystarczy podłożyć minę,
A wszystko pójdzie w perzynę
I bez oblężniczych dział.
A ja ci za jedne głowę,
Za moje złożę głów stosy
Pościnanych tam w Galerze;
Bo mię litość nie rozbierze,
Ni dzieci krzyczące w niebiosy,
Ani słabych kobiet płacze,
Ni dla starców respekt wreszcie.
Tę na nią cenę naznaczę.

Juan.

Żołnierza tego zabierzcie.

(Wynoszą Garcesa).

Za pomyślną, jak widzicie,
Don Lope, można mieć wróżbę
To o Galerze odkrycie.
Już gdy mi tylko mówiono,
Że ukrywa gór tych łono,
Twierdzę, co się zwie Galera,
Brała mię ochota szczera
Zakołatać do jéj bram,
By wiedzieć, czy mi ten sam
Sprzyja dobry duch do brania
Galer morskich, co lądowych.

Lope.

A więc — książę — któż wam wzbrania?
— Dalej, na swe stanowiska,
Bo jedyna pora nocna,
By zdołała garść tak mocna
Bez hałasu podejść z blizka.
— Do Galery témplaryusze.

Żołnierz 1.

Podaj hasło dalej!

Żołnierz 2.

Podaj!

Wszyscy.

Do Galery!

Juan.

A więc bodaj
Bóg, jako dawniéj na wodzie

Szczęścia na ziemi udzielił,
Bym w téj nowéj zawierusze
Mógł rzec, żem w jedno zestrzelił
Dwa zwycięstwa, biorąc pole
Na podwójnym tu żywiole:
Na lądzie, gdzie sterczy głaz szczery,
Na morzu, gdzie płyną Galery.

(Wychodzą).



SCENA XII.
(Mury Galery).
(Wchodzą: Don Alvaro, Baryłka z sakwami, potém Dońa Klara).
Alvaro.

Honor i życie zostawię
W twych rękach: strzeż-że ich święcie;
Bo gdyby tam spostrzeżono,
Żem płocho opuścił Gawię,
Ażeby widzieć się z żoną,
Oboje w jednym momencie
Stracę. Pilnuj-że mi klaczy,
Ja przez ogrodowy taras
Przechodzę i wracam zaraz:
W Gawii musim być przed ranem.

Baryłka.

Baryłka się nie ladaczy
Lecz służy; a choć za panem
Musiałem tak w pęd drałować,
Żem worka nie pośpiał schować,
Niechże się tam pan zabawi,
Bo mnie znajdzie, gdzie zostawi.

Alvaro.

Uważ-że, chłopcze, na szyję,
Jeśli mi skrewisz, zabiję.

(Wychodzi z pawilonu Dońa Klara).
Klara.

To ty?

Alvaro.

Śmiał-żeby kto drugi?

Klara.

Chodź, bo cię poznają sługi,
Lub strzegące murów warty.
Ogród z téj strony otwarty.

(Odchodzą).



SCENA XIII.
(Baryłka, późniéj Żołnierze).
Baryłka.

Ałłachu, drzemię potrosze.
Panie Sen, nie przychodź, proszę.
— Tak mi się po głowie bzdura,
Że najgorszy cech rajfura;
Bo to wszystkie rzemieślniki
Pracują trochę dla siebie,
On sam zawsze dla publiki.
Prr... Drzemkę odpędzę może,
Gdy tak z sobą pogaworzę.
— Bo uważcie państwo moi:
Szwiec sobie czasem buciki
Uszyje, krawiec przykroi
Spodeńki, kucharz pieczeni
Skosztuje, czy dość korzeni,
Pasztetnik placek upiecze
I zje, gdy zeń miąsz wyciecze;
— Jeden o brzydkiem nazwisku
On nie ma z swéj pracy zysku,
Bo co uszył, nie ozuje,
I nie włoży, co przykroi,
Co zgotował, nie skosztuje...
Prr... kobyła!... Aj, proroku,
Wyrwała się w jednym skoku.

(Wybiega i woła)

Postój, zrób, luba kobyłka,
O co cię prosi Baryłka!
Baryłka też zrobi dla cię,
O co poprosisz. — Aj bracie,
Nie nadążysz jej, — przepadło.
Uf! Jak mi się poci sadło!

— Co będzie? na czém pan wróci?
Aj, naprzód mię kijem zmłóci,
A potém śmierć nędzną zada,
Bo pewna, — nie zdążym w porę.
Tu wychodzi i powiada.
— Podawaj klacz. — Nie ma klaczy.
— Gdzie jest klacz? — Uciekła klacz.
— Którędy, synu sobaczy?
— Przez góry. — Ja cię uśmiercę!...
Bzyk — i uderzy mię nożem
Tu — przekłuje — aż... w serce.
Baryłka, gdy już nie możem
Ujść śmiertelnego straszydła, —
Mamy przecież do wyboru.
Pomyśl-no: sztylet czy trutka?...
— Tu śmierć lepsza, bo słodziutka.
Dobądźmy flaszeczki z woru...
Już mi zysteneya obrzydła.

(Pije).

Tak umrzéć jest przyzwoiciéj
Bo się krwią nie zafarbuję.
— Zaraz myślę, kurcz mię chwyci.
— Jakże ci?... Dobrze się czuję.
Jady w niéj nie mocne widzę,
Lecz, gdy się już życiem brzydzę
Więcéj trzeba trutki zażyć.

(Pije).

Nie jest chłodne, co mi dali
Na strucie; zaczyna parzyć.
Parzy — ale nie wypali,
Więcéj trzeba trutki zażyć.

(Pije).

Niech tak skonam powolutku...
Myślę, żem już doszedł skutku,
Bo mi się... zamgliły oczy,
I w głowie coś mi się mroczy,
Język mi jak kość sztywnieje,
I gęba koło... wacieje.
Więc kiedy już umrzeć winny-m,
Nie zostawię jadu innym,
Bo mam litość. Aj aj, Ałła,
Gdzież mi gęba się podziała?

(Bębny za sceną)
Żołnierz (za sceną).

Do broni, straże, do broni!

Baryłka.

Co mi tak w uszach dzwoni?
W oczach skrzy się, nie dziwota,
Że gdzie błyska, tam i grzmota.




SCENA XV.
(Wchodzą don Alvaro i dońa Klara zalęknieni).
Klara.

W poruszeniu mur i wały;
Z wież zamkowych słychać strzały.

Alvaro.

Chrześcijańskie pewno siły,
Korzystając z nocy cienia,
I uśpionych wież milczenia,
Pod Galerę podstąpiły.

Klara.

Odejdź, mężu, odejdź, drogi.
— Widzisz, to wrzenie załogi.

Alvaro.

Jakże? Żądanie szalone!
Odejść, aby powiedziano,
Żem na łaskę wroga żonę
Oddał...

Klara.

O biedna ma dolo!

Alvaro.

Na śmierć albo niewolą,
A sam uszedł?

Klara.

Musisz, mężu.
Byt Gawii w twoim orężu,
A twój honor w jéj całości:
Zważ też, może i wy macie
Odwiedziny strasznych gości?

Alvaro.

Więc prawda wszystko. Więc nie śnię?
Widział-że kto pochód prędszy

Zła, co się jak fala piętrzy
W przypływie? Miłość i cześć
Wzywają mnie równocześnie.

Klara.

Kiedy niema już sposobu,
Większéj poddaj się powadze.

Alvaro.

Nie, pogodzę prawa obu.

Klara.

Jakże?

Alvaro.

Stąd cię uprowadzę.
Skoro nie mam ujść niesławie,
Czy cię wezmę, czy zostawię,
Niechże na jedne pochyłość,
Wejdą moja cześć i miłość.
Chodź ze mną; rumak doznany,
Który wyzywa orkany,
Poniesie nas.

Klara.

Z tobą, luby,
Na kres szczęścia albo zguby.

Alvaro.

Baryłka! — Śpi bydlę — wstawaj!

Baryłka.

Hm, kto?

Alvaro.

Ja. Klacz mi podawaj!

Baryłka.

Podawaj klacz?

Alvaro.

Na cóż czekasz?

Baryłka.

Na co? na klacz; — ot, ambaras;
Mówiła, że wróci zaraz.

Alvaro.

Wróci? Ha! gdzie jest?

Baryłka.

Uciekła.
Ale niech się pan nie smuci.
Klacz słowna; z pewnością wróci.

Alvaro.

Ha! zdrajco, rodem z piekła...

Baryłka.

Niech mię pan zdaleka mija:
Jestém zatruty i sama
Para moich ust zabija.

Alvaro.

Zabiję, podły niecnoto.

Klara.

Daruj mu życie. — Ach!...

(Kaleczy się o podniesioną spadę don Alrara).
Alvaro.

Co to?

Klara.

Nic, nic; zadraska na dłoni.
Skaleczyłam się o szpadę.

Alvaro.

Za tę krew życie uroni.

Klara.

Więc ja ją na okup kładę.
Przebacz.

Alvaro.

Na takie zaklęcie,
Nawet gniew stygnie w momencie.
Czy broczy ręka?

Klara.

Nie, nie.

Alvaro.

Przewiąż tym kawałkiem płótna.

Klara.

Więc patrz: gdy nas tak okrutna
Fatalność dzisiaj rozrywa,
Odejdź, bo strach mi ogromnie.
Jeżeli doczekam żywa,
Jutro powrócisz tu po mnie;
Przez owe ścieżki wądolne,
Masz do zamku wejście wolne.

Alvaro.

W téj nadziei i w téj wierze
Idę.

Klara.

Niech cię Ałłah strzeże.

Alvaro.

Na cóż, gdy mi brzydnie życie?

Baryłka.

Brzydnie? Mam coś na pozbycie;
Spraw mu jak ja koniec krótki.
Tu we flaszeczce zostało
Nieco trucizny — słodziutkiéj!...

Klara.

Bądź zdrów.

Alvaro.

Jak smutny odchodzę!..

Klara.

A mnie-ż weseléj niebodze?

Alvaro.

Widząc, że gwiazda zdradliwa...

Klara.

Widząc, że złość przeznaczenia...

Alvaro.

Mojego związku ogniwa...

Klara.

Moje weselne marzenia...

Alvaro.

Ciągle rwie.

Klara.

Ciągle rozprasza.

Alvaro.

Źle się plecie dola nasza.

Klara.

Chrześcijańskiéj widmo broni,
Niby Azrael płomienny,
Wstępu nam do raju broni.

Baryłka.

Nie wiem, jak się ma to zwać.
Czy to mrzeć jest, czy to spać.
Powiadają, że to jedno...
Musi prawda, bo wciąż sobie
Myślę: śnię to, czym już w grobie?






DZIEŃ TRZECI.



SCENA I.
(Pod murami Galery)
(Wchodzi don Alvaro prowadząc konia za uzdę i nie spostrzegając śpiącego Baryłki):
Alvaro.

Chłodna i blada nocy!
Twoje mi cienie ześlij ku pomocy.
Z tobą lęk mój nadzieje,
Miłość zbawienie, duch znajdzie trofeje.
Na twojém niebie, skąd płocha ucieka
Gwiazda ma, jaśniéj wybłyśnie Maleka,
Gdy z zamku uniesiona
Jedwabną siecią znajdzie me ramiona.
Na skrzydłach méj tęsknoty
Dwie mile zbiegłem, jak ptasiemi loty;
Tutaj w załamie góry,
Nieumiejętną gdzie sztuką natury
Między krzewów zaploty
Labiryntowe stworzyły się groty,
Koń zostanie na stajni,
Ukryty niźli leśne duchy tajniej.
Wierniéj dotrwa — zawierzę —
Własnym swym cuglom zostawione zwierzę,
Niżeli wczoraj głupocie człowieczéj.

(Potyka, się na Baryłce):

Co to? — Jak to się trwoży lada rzeczy

Serce zakochanego,
I jak znajduje wszędzie wróżbę złego!
Czemuż, gdy stawiam na tych progach nogę,
Trup nieszczęśliwy rzuca mi się w drogę?
Na co popatrzę dzisiaj, co usłyszę,
Jakąś okropną grozą ku mnie dysze.
Biedne, nędzne ty ciało,
Coś sobie górę grobowcem wybrało!
Lecz nie... szczęśliwe, że pod głazy temi
Raz dostąpiłoś pokoju — na ziemi.
— Jaka ciemność straszliwa!

(Potyka się powtórnie).
Baryłka.

Kto tam mię tyka?

Alvaro.

Ha! trup się odzywa?
Kto jesteś, człecze?

Baryłka.

Czy to pan nie baczy?
Baryłka; siedzę pilnujący klaczy
Przy tém rozłożystém drzewie:
Żywa dusza o nas nie wie,
Ale coś pan długo bawi;
Mamy przecież być dziś w Gawji.
— Choć rozumiem, że pan żmudzi,
Wiem, że się kochankom nudzi
Żegnanie.

Alvaro.

Co robisz tutaj?

Baryłka.

Co? Jakże pan pytać może?
Od wieczoru tak na dworze
Czekam do tych pór,
To jest odkąd pan przez mur
Skoczył do pani Maleki!

Alvaro.

Co mówisz? — Rzecz niesłychana!
Więc od dzisiejszego rana
Śpisz tutaj?

Baryłka.

O jakiem ranie
Pan gada? Tutaj maliznę
Przyległem i w trzeźwym stanie,

Żeby przepędzić truciznę,
Co ją zażyłem z rozpaczy,
Że nie mogłem znaleść klaczy,
Co mi uciekła w te krzaki.
Lecz kiedy — widzę — wróciła,
A mnie trutka nie zabiła,
— Ałłah mię ratował, — taki
Idźmy.

Alvaro.

Z głupcem-że się poraj!
Pijanyś był, trutniu, wczoraj.

Baryłka.

Nie winien, że mi truciznę
Dali, co człeka rozbiera.
Już ja sam to czuję tera:
Język kiedy się obliznę
Po wargach jak szczeć piłuje;
Gęba jak łykowa króbka,
A podniebienie jak hubka,
Całemu jak w occie kwaśnie.

Alvaro.

Precz mi stąd! Tego by właśnie
Trzeba, bym takiéj posługi
Doczekał dzisiaj raz drugi.
— Jesteś do służby za durny,
I w tak ważnem przedsięwzięciu,
Zrzekam się próby powtórnéj.

Baryłka.

Nie ja, panie, winien; Sara:
Przysięgała, że to trutka,
Ja téż chcący umrzéć zara,
I myślący: ot, śmierć krótka,
Piłem, piłem...

(Ruch za sceną).
Alvaro.

Cicho, ośla
Głowo; słyszę, ktoś się zbliża.
— Skryjmy się tutaj w zarośla.

(Kryją się).



SCENA II.
(Wchodzą: Garces i żołnierze).
Garces.

To jest ów w zamku głębiny
Prowadzący otwór miny, —
Chodźcie cicho, towarzysze,
Niechaj nikt was nie spostrzeże.
Już tam ogień ma swe leże;
I już tam zniszczeniem dysze;
Lada chwila na powietrze
Rzuci górę, gdzie się zetrze
Rozerwana — w proch i popiół.
Wy po tym podziemnym gromie,
Stańcie zaraz na wyłomie
Co otworzy się w wybuchu,
I wytrwajcie druh przy druhu,
Aż wam z odsieczą przybieżą
Towarzysze, co w tych gąszczach
Ukryci czekając leżą.

(Odchodzą).



SCENA III.
(Don Alvaro, Baryłka, późniéj Maurowie, don Lope i żołnierze za sceną).
Alvaro.

Słyszałeś co?

Baryłka.

Nie słyszałem.

Alvaro.

To patrol; — rondę odbywa.
Bacz, by cię nie spostrzeżono.
Poszli już?

Baryłka.

Toć poszli pono.

Alvaro.

Byle do furtki zamkowéj
Przekraść się można...

(Strzały armatnie).

Ha! co to?

Baryłka.

Niéma bardziéj zrozumiałéj
Podobno na świecie mowy,
Jak kiedy armata krzyka,
Choć się nie zna jéj języka.

(Wybuch miny).
Maurowie (n. s.).

Ratuj Boże!

Baryłka.

I Mahoma,
Mój proroku; za to doma
Niechajże cię kocha Ałła.

Alvaro.

Od okropnego wystrzału,
Od ech rozbieganych tętentu
Ziemia w posadach zadrżała,
Zadrżał firmament z kryształu,
Zatrząsł się glob dyamentu.

Lope (za sc.).

Mina pękła jak należy.
Do dział, hej, kto w Boga wierzy.

(Huk bębnów).
Alvaro.

Jakie Etny, Monhibele,
Wezuwiusze kryła w ciele
Góra, że tak niemi miota
Z rozpękanego żywota?

Baryłka.

Mangybiele, Wjezuwusze?
— Nic nie widzę, przyznać muszę,
Wszystko jest ogień i dym.

Alvaro.

Od grozy mi zmysły chore...
Pośród labiryntu broni,
Pękające miasto gore.
Jak w łonie niewypoczęty
Płód bolesna góra roni
Z saletry, smoły i siarki,

Żmijowego cielska szczęty.
— To jest Hiszpanii upadek...
A ja stoję, niemy świadek,
Patrząc, ja szlachcic, kochanek,
Jak tam moje szczęście płonie?
Podły, jeśli nie pogonię...
Tak, skoczę na ogniów hydrę,
Muru dyamentowe blanki,
Témi rękoma rozwalę,
A kiedy Malekę wydrę,
Wyniosę przez ogniów fale,
— Niech już w ogniowéj ruinie
Galera, cały świat ginie.

(Wybiega).
Baryłka.

Nie szlachcic ja, nie kochanek,
Jeśli z téj ogniowéj barci,
Nie wydrę méj pszczółki Sarci.
— Nie szlachcic i nie kochanek?...
Cóż, jeśli nie będę niemi?
Zostało ich dość na ziemi.
Ot, byłem ja wyszedł cały,
Niech w téj czerwonéj ruinie
Sarcia i Galera ginie.

(Odchodzi).



SCENA IV.
Ruiny Galery.
(Wchodzą: don Juan de Mendoza, don Lope, Garces, Żołnierze, późniéj Malek i Maurowie).
Lope.

Niech nie wyjdzie żywe imię:
Puścić gród po krwi i dymie!

Garces.

Ja ogień podkładać śpieszę.

Żołnierz.

Ja łupami się nacieszę.

(Wchodzą Malek i Maurowie).
Malek.

Zwalono mur, miasta tarczę.
Ha! więc ja tu sam wystarczę,
Ja sam i ten miecz mój szczery.

(Ucierają się).
Mendoza (do Lopeza).

To Ladyn, alkad Galery.

Lope.

Poddaj się.

Malek.

Co to poddanie?

Klara (za sc.).

Ladynie, ojcze mój, panie!...

Malek.

To Maleka, dziecię moje.
Jak rozerwać się na dwoje?...

Klara (za sc.).

Żołdak goni mię, zabije!

Malek.

Niechże ja cię nie przeżyję.
Rzucam broń; chodź, tém żelazem
Dokończ mię; zginiemy razem.

Lope.

Idź więc, psie, gdzie twa psia meta.
A pozdrów tam Mahometa.

(Maurowie cofają się, chrześcijanie napierając wychodzą za niemi)



SCENA V.
(Wracają po chwili Żołnierze, Garces, don Lope i Mendoza).
Żołnierz 1.

Długa mi się służba liczy,
— Nie pomnę takiéj zdobyczy.

Żołnierz 2.

Raz w życiu jestém bogaty.

Garces.

Nie ocaliła żywota
Żadna człowiecza istota;
Nie zwichnęły mojéj ręki
Ani litość, ani wdzięki.

Jeszcze z owym niegodziwcem
Spotkać się i pojmać żywcem,
A pieszczotki mu dobiorę.

Lope.

Skoro już Galera gore,
Trzeba nam odesłać ludzi,
Nim ogień tamtych pobudzi
W drugiéj twierdzy.

Mendoza.

Do odwrotu!
Podaj hasło.

Żołnierz.

Do odwrotu!

(Wychodzą).



SCENA VI.
(Don Alvaro, Dońa Klara).
Alvaro.

Pomiędzy płomienne góry,
I przez czerwone zatopy,
W stosach trupów plącząc stopy,
Z okiem spalonem od spieki
Aż do pałacu Maleki
Zapadłem na widowisko
Smutne: już stal i pożoga
Uczyniły zeń zwalisko.
Kochanko ma, żono droga.
Nie zaznasz opieki ze mnie...
Szukam jéj wszędzie, — daremnie.

Klara (za sc.).

O!

Alvaro.

Co to za smutny jęk
Dolata od tamtéj strony,
Rzewny choć niedomówiony,
A mnie aż w serce się wszywa?...
— O niebieska mocy żywa!
Od niepewnéj ogniów łuny,
Co na pogorzeli kona

I w ciemnościach się rozprasza,
Widna w stroju jak do truny
Kobieta...; idzie, dogasza
Krwią resztki żaru... To ona!
Maleka! — Zabij mię, niebo,
Lub jéj, lub jéj ocal życie.

(Wybiega i za chwilę wprowadza Dońę Klarę z zakrwawioną twarzą, z rozpuszczonym włosem, pół ubraną).
Klara.

Hiszpanie, co w ślepéj złości
Nie znasz łaski ni srogości:
Łaski, — żeś krew mą wysączył,
Srogości — żeś nie dokończył;
Uderz żelazem w me łono,
Ażeby ci nie ganiono,
Żeś wszedł z sercem na rozłogi,
Nie litośny i nie srogi.

Alvaro.

Nieszczęśliwa ty bogini,
— Bo patrzcie, skłamał, kto rzekł,
Że zło niebian się nie ima; —
Ten kto w ramionach cię trzyma,
Krzywdy tobie nie uczyni.
Gotów raczej, by cię zbawić,
Z łona serce swe wykrwawić.

Klara.

Poznaję duchem już słabym
— Rycerzu — żeś jest Arabem.
Kobieta, i nieszczęśliwa,
Więc dwakroć łaski twéj wzywa:
— Nie odmów przysługi bratniéj.
Alkadem w warowni Gawii
Jest Tuzani, mój pan i mąż.
Tam do niego, bracie, dąż,
Nieś mu ten, którym do łona
Cisnę cię, uścisk ostatni,
I powiedz... że jego żona
Przebita mieczem Hiszpana,
Dbałego o jéj klejnoty
Bardziej, niźli o skarb cnoty.
Własną i braci krwią zlana,
Umarła leży w Galerze.

Alvaro.

Kto pocałunek ten bierze
Z ust twych — ach! smutne poselstwo,
Nie trzeba, aby wieść złego
Nosił z nim do Tuzaniego.
On sam z lubych ust go pije.
Radość, która już uchodzi,
Jeszcze raz mu dolę słodzi.

Klara.

Jedno słowo, jeszcze jedno...
Niechaj dźwiękiem tym ożyję,
Lub w nim wytchnę duszę biedną.
Usta daj... niech mię twe ramię
Obejmie... tak... Jak mi dobrze...

(Umiera).
Alvaro.

Umarła!... Ha, kłamie, kłamie,
Kto o miłości powiada,
Że z dwu bytów jedno składa.
Gdyby to prawda być miała,
Albo-byś ty nie skonała,
Lub-bym ja nie żył w téj chwili;
Bo jużbyśmy nasze dole
Na połowę rozdzielili.
Nieba, co rozpacz mą znacie,
Góry, co skarg mych słuchacie,
Wietrze, co niesiesz me żale,
Ogniu, w którym oczy palę,
— Jakże pozwolić możecie,
By najlepszy płomyk spłonął,
By zwiędło najlepsze kwiecie,
By najlepszy duch przewionął?...
Wy znający miłość ludzie,
Nauczcie wy mię w tym trudzie
Serdecznym, co ma uczynić
Kochanek, który przybywa
Obchodzić święto rozkoszy,
A od świątyni go płoszy
Wiedźma śmierci niegodziwa,
A kładnie się w jego drodze
Ta w bieliźnie lilia biała,
Co się własną krwią odziała,
Jak strojem cennéj emalji;

To złoto, które tak srodze
Płomieniem wypróbowali?...
— Co ma czynić, — słońce — powiedz,
Gdy przyszedł szukać łożnicy,
A musi stawiać grobowiec?
— Nie, nie, zamilczcie, wy ludzie,
Góry, wiatry, światło nieba;
Odpowiedzi mi nie trzeba.
Jeśli boleść nie nauczy,
Co nędznym czynić wypada,
Nie nauczy ich i rada.
O, ty góro niezdobyta
Naszéj wiernéj Alpuhary,
Na któréj kartach wyczyta
Historya czyn nie do wiary,
Zwycięstwo zbrodnią skrwawione,
Glorye jękiem zagłuszone;
Nigdy twoje skalne włości
Nie oglądały piękności,
Jak ten martwy, białopióry,
Słodki anioł... Ale na co
Skargi, na co, gdy ich góry
Nawet echem nie opłacą?




SCENA VII.
(Wchodzą: Don Fernando de Valor, Dońa Izabel Tuzani, Maurowie).
Valor.

Choć językami płomienia
Prosiła się pożalenia
Galera, przybywam późno.

Izabela.

Późno tak, że wszystkie społem
Mury, gmachy są popiołem
Zsutym w stos piramidalny,
Który wiatr gwiazdom odrzuca.
Jak ostatni proch pożalny.

Alvaro.

Na pogrzeb dość rychłe przybycie:

Gdy wy późno przychodzicie,
To i jam był niedość wczesny.

Valor.

Do czego wstęp ten bolesny?

Izabela.

Co to jest?

Alvaro.

To, co widzicie,
To w pączku uczczknięte życie,
To blade i zwiędłe ciało, —
— To jest szczyt mojéj boleści.
Ha! szał człowieka ogarnie,
Widzieć, że ginie tak marnie,
Co się najbardziéj kochało.
Ile w tém piekła się mieści,
Wiecie wy?... Oto ma żona
Maleka, blada, skrwawiona;
Ręka dzika i nieczuła
Ostrzem jéj życie wy pruła.
Któryż się z was nie zdumieje
Nad cudownością zjawiska?
Czysty blask od ognia gore,
Dyament od stali pryska,
Więc wszystkich świadków biorę,
Tego bezbożnego mordu,
Tego praw natury chaosu,
Zgrzytliwego dysakordu
Ludzkiéj miłości i losu.
Tak też świadkami będziecie,
Najpamiętniejszéj w świecie
I najszlachetniejszéj zemsty,
Jakie w swoich kronik karty
Zapisuje nieprzeparty
Bronz i niezłomność jaspisu.
— Słuchaj mię, ty gwiazdo zmierzchła,
Opadły listku cyprysu,
Płochy kwiecie, różo biała,
Któraś mi tak cudem pierzchła,
Jakoś cudem mi powstała,
Posłuchaj świętéj przysięgi,
Ostatniego hołdu tobie:
Klnę się na nieba potęgi,
Śmierć twoja będzie pomszczona,

Proch się nie pożali w grobie.
— A ponieważ już Galera,
Co nie napróżno odbiera
Imię to dziś, rozpędzona
Na topieliskach purpury
I pośród ognia bałwanów,
Lada chwila runie z góry
— Nachylona już — w dolinę;
Ponieważ z odległéj dali
Milkną już bębny Hiszpanów,
Gdy z gór wojska wycofali,
Ja się wybiorę ich śladem
Szukać, aż znajdę mordercę
I wiekopomnym przykładem
Zadowolnię i ucieszę,
Do zdrajcy sztyletém przypadszy,
Jeżeli nie twego ducha,
To me szalejące serce,
Aby ten ogień, co patrzy,
Ażeby ten wiatr, co słucha,
Aby ta ziemia, co znosi,
I to niebo, co pozwala,
I ta krwi płynącéj fala,
Ludzie, ptactwo i zwierzęta,
Kwiaty, gwiazdy, księżyc, słońce,
Wszystkie świata elementa
Ku wieczności niby gońce
Pędzące, wiekom głosiły,
Że żyje w arabskiem łonie
Miłość nawet po za grobem,
Bo nawet grób nie ma siły
Przez swoje gwałty najkrwawsze,
Przez najsroższe ciosy swoje,
Rozerwać kochanków dwoje,
Sercem złączonych nazawsze[31].

(Wybiega).
Valor.

Stój, czekaj!

Izabela.

Łatwiéj zaczeka

Promień, niż serce człowieka.

Valor.

Pochowajcie mi uczciwie
Te zwłoki od lilii bledsze,
Piękność zgasła nieszczęśliwie;
A niechaj z was nikt nie powie,
Wy Alpuharry Maurowie,
Widząc tę pogańską Troję,
Jak w ogniów i człeka grabieży,
Tu w prochu na ziemi leży,
W reszcie żaru się spopiela
I wstrząsa się na wietrze,
Że to ścierpi ramię moje,
Że już dumy nie posiada,
Ta Abenhumeji szpada.

(Wychodzi).
Izabela.

Dlaczego te gór tarasy,
Co są jak dumne Atlasy,
Śród ognia, co je pożera,
I wiatru, co głaz z nich zdziera,
Paląc się — jeszcze nie spłoną,
Chwiejąc się — jeszcze nie padną,
By zmilkło w gruzach to łono,
Z swą tęsknotą nieowładną?...

(Wychodzi).



SCENA VIII.
(Obóz w blizkości Bergi).
(Don Juan Austryacki, don Lope, don Juan de Mendoza, Żołnierze).
Juan.

Gdy nam szczęsnym wojny losem
Galera u nóg się ściele,
I gdy jest, zgasła w popiele,
Swym feniksem i swym stosem.
Na polu czerwonowrzosem;
Lub jak wyspy Krety owa
Sztuką splątana budowa,
Bo pośród murów, co sterczą,

Ogień potworą krwiożerczą,
Labiryntém dymu płowa
Mgła, — nie rozkładać namiotów,
Ale zanim zbierze zorza,
Wypłakanych na toń morza
Perłowych kropli klejnotów.
Niechaj będzie obóz gotów
Do Bergi; bo rumienieje
Twarz mi, że tutaj gnuśnieję;
Nie wypocznę też dopóty,
Aż z tego pagóra buty,
W proch strącę Abenhumeję.

Lope.

Jeśli, coś sprawił Galerze,
Chcesz, książę, wyprawić Berdze,
Idźmyż, bo już sam się sierdzę,
I korci mię rąbać szczerze.
Lecz niech na uwagę bierze
Wasza miłość króla plany;
Który ludności poddanéj
Zatracać nie chce, a jeno
Przykład dać, choć krwawą ceną,
Poczem łaską zgoić rany.

Mendoza.

Takie jest i moje zdanie.
Wymierzyłeś sprawiedliwość;
Niech znają twą litościwość;
Poznawszy swe pokaranie.
Niechaj dzień tryumfu, panie,
Łagodnością się naznaczy,
Pokaranym niech przebaczy;
Bowiem waleczność prawdziwa,
W przebaczeniu się wykrywa.
Zabić — dzielnym być nie znaczy.

Juan.

Brat mię — prawda — tu przysyła
Kraj uciszyć; lecz bez broni
Duma ma podawać dłoni
Jeszcze się nie nauczyła.
Ale by się nie skarżyła
Ziemia ta, że w nieczłowieczym
Gniewie śmierć za sobą wleczem,
Niech napełniona bojaźnią

Wie odtąd, że proszę kaźnią,
Przebaczam — spuszczonym mieczem,
Don Juanie!

Mendoza.

Słucham, książę.
Niech waszmość do Bergi śpieszy,
Ogłosić Valora rzeszy,
Że już ku niéj z pomstą dążę;
Lecz przyrzeczeniem się wiążę,
Że dam pardon pełen względu,
Powszechny i bez wyjątku;
Że z nim każdy do majątku
Powróci i do urzędu;
Że zapomnę ich obłędu,
Bo satysfakcyi na razie
Dość mi w tym ruin obrazie;
Lecz niech Valor podda twierdzę,
Bo jak w Galerze, tak w Berdze
Nie zostanie głaz na głazie.

Mendoza.

Idę, książę.

(Wychodzi).



SCENA IX.
(Don Juan, don Lope, Żołnierze).
Lope.

Jak świat światém,
Nie dał nigdy gród zdobyty
Takiéj nagrody obfitéj:
Lada ciura dziś magnatém.

Juan.

Takie skarby kryli zatém
W swoich pałacach Maurowie?

Lope.

Niechaj ci radość odpowie
Wojska.

Juan.

Ponieważ z téj wojny
Ponieść jaki dar dostojnéj

Mojéj siostrze i królowéj,
Niby trofej, grzeczność każe,
Chcę coś wybrać u żołnierzy,
Zapłaciwszy, co należy.

Lope.

Ja zakup w tymże zamiarze
Zrobiłem; chciéj przyjąć w darze
Ten naszyjnik z pereł czystych,
Dla darów tak uroczystych,
Jedyny, — wzięty w zdobyczy;
— Między królewskie się liczy.

Juan.

Przyjąć go jestém gotowy,
Bo was przyjęcie to skłania
Pytać mojéj wzajemności.
Żądać nauczę waszmości,
Jak waść uczysz przyjmowania.

Lope.

Jedno — książę — do żądania
Mam: weź mię z nim na usługi.




SCENA X.
(Wchodzą don Alvaro i Baryłka w hiszpańskim stroju).
Alvaro.

Baryłka, dziś po raz drugi
Biorę cię: głową-ś nie silny,
Ale bądź-co bądź przychylny.

Baryłka.

Tak; przechylniejszego sługi
Nie znajdzie pan; nie wiem wszakże,
Dla jakiego przedsięwzięcia...
Pst, — widzę wysokość księcia.

Alvaro.

Don Juan?

Baryłka.

Aha!

Alvaro.

Ja także
Z dziwem na królewskim szwagrze

Oczy wieszam: wielkiéj chwały
To pan.

Juan.

Pereł blask wspaniały!

Alvaro (n. s.).

Ha! znam je... O, jak mi ony
Z białości swéj niezmąconéj
W pamięci się nanizały!
Ten przecudnych pereł rząd
— O poznałem go, poznałem! —
W ślubny dzień go żonie dałem.
Skąd on dziś w tych rękach? skąd?

Juan.

Gienerale, chodźmy stąd.
— Spójrz no na tego żołnierza:
Jak mię dziwnym wzrokiem zmierza!

Lope.

Któż-bo w zdziwieniu nie stanie,
Spojrzawszy na twarz twą, panie?

(Odchodzą: don Juan, don Lope i Żołnierze).



SCENA XI.
(Don Alvaro, Baryłka).
Alvaro.

Krew do głowy mi uderza.

Baryłka.

Niech mi pan zgadnąć pomoże,
Po jakiéj my mądréj myśli,
Z Alpohara tutaj przyszli?

Alvaro.

Dowiesz się; — niedługo może.

Baryłka.

Nie przeto pytam — mój Boże,
Abym — ot tyle, żałował...
Żem tu za panem drałował...

Alvaro.

Dlaczegóż, gaduło stara?

Baryłka.

Czekaj-no pan — powiem zara.

W niewoli ja tu popsował
Chrześcijańskiemu wojaku
Skórę; niech-no mię wyniucha,
— Zabije.

Alvaro.

Patrzajcie zucha!
Nie lękaj się, mój chłopaku;
Nie pozna cię w tym kubraku;
— Któżby się zajmował nami!
Ten strój oczy straży zmami
I przekradniemy się snadnie,
Bo nikomu w myśl nie wpadnie,
Że jesteśmy Arabami.

Baryłka.

Pan masz takie łatwe słowo,
Pan Hiszpana nie popsował,
Pan jakby się u nich chował,
To łatwo panu przejść zdrowo.
Ja z moją biedną wymową,
Ja, com mu czmychnął przez górę,
Co nie umiem w cudzą skórę
Tak hiszpańsko się ubierać,
— Przyjdzie mi tu duszę sterać.

Alvaro.

Ech! któżby uważał na ciurę!
Nie odzywaj mi się zgoła.

Baryłka.

A jak mię kto zechce badać,
Kto jestém?

Alvaro.

Nie odpowiadać.

Baryłka.

Aj, aj, panie, któż podoła?

Alvaro.

Kto? Ten co licha nie wola.

Baryłka.

Tylko prorok — utnij głowę —
Może przemienić w niemowę
Mnie, com był taki gaduła.

Alvaro.

— Namiętności moja czuła,
Wiem, że śmieszne me wichrowe
Zachcenia; któż-bo uwierzy,

Bym obcy między obcemi
Trzydzieści mil za płochemi
Wiatry do hiszpańskich leży
Szedł, między tłumem żołnierzy
Znalazł go? Próżno się siłę!
Gdzie ślad? Jak się nie omylę?
Niechże los mi pomódz raczy:
Cóż jemu cud jeden znaczy
Tam, gdzie było cudów tyle?
Tak; czuję, że niemożliwa
Znaleźć cel mojego trudu;
Ale któż dostąpi cudu,
Jeśli cudu nie wyzywa?
Oto mi się już wykrywa
Jeden ślad, — lecz źle mię wodzi:
Zaufać mu się nie godzi.
Książę jest, czém jest, a żadny
Szlachcic w sposób tak szkaradny
W krwi kobiety rąk nie zbrodzi.
Nie ma odwagi przez dzięki,
Ni wie, co znamię szlachcica,
Kto się pięknem nie zachwyca,
Kogo nie wzruszyły wdzięki;
Bo piękności dość poręki
W tarczach z szlacheckiemi godły.
— Miłości, źle-by mię wiodły
Znaki twe; kłamie ich mowa;
Indziej, tak, indziéj się chowa
Ów zdrajca, ów zbrodniarz podły.

Baryłka.

Aha! Więc my przyszli po to?

Alvaro.

Tak.

Baryłka.

To wracajmyż co prędzej,
Bo go tu nie zdybiem między
— Panie — tak liczną hołotą.
Cuda nie chodzą piechotą.

Alvaro.

Cierpliwości, mój chłopaku,
Znajdziemy go po tym znaku.

Baryłka.

Pewny znak — jak ten list może:

Do pana Jana na dworze,
Tego co w szarym kubraku.

Alvaro.

Pleciesz z młynem na wyścigi.

Baryłka.

A mam rozmawiać na migi,
Jeżeli mię kto zaczepi?

Alvaro.

Tak jest.

Baryłka.

To niechże mi Ałłach
W podniebienie język wlepi.




SCENA XII.
(Wchodzą Żołnierze).
Żołnierz 1.

Rozdzieliłem sprawiedliwie
Wygraną; kto gra za dwu,
To nie działa niegodziwie
Jeśli coś w zysku zatrzyma.

Żołnierz 2.

Czemu zysk równy być nie ma,
Gdy była równa przegrana?

Żołnierz 3.

Taka regułą: rzecz znana.

Żołnierz 1.

Słuchajcie: wiecie podobno,
Com zacz i że o rzecz drobną
Z kolegami się nie zwadzę,
Jeżeli mi kogo dacie,
Co przyzna, że słuszność macie,
Poddam się takiéj powadze.

Żołnierz 2.

Takiego znajdziemy zaraz.
— Kolego!

Baryłka (n. s.).

Masz tu ambaras!
Do mnie mówi... Bracie, cicho!

Żołnierz 2.

Nie gadasz nic?

Baryłka.

A, a, a.

Żołnierz 3.

Niemowa.

Baryłka (n. s.).

Bodaj cię licho!...

Alvaro (n. s.).

Wmieszam się; jeżeli go tu
Nie wybawię, znów kłopotu
Narobi. — Kawalerowie,
Przebaczcie — na wasze życie —
Jeżeli wam nie odpowie
Ten biedak; wszakże widzicie,
Że niemowa.

Baryłka (n. s.).

Nie niemowa,
Ale w takie okazyje
Kiep, języka co nie kryje.

Żołnierz 2.

Czego chcemy od waszmości,
To — byś rozjął po słuszności
Spór nasz, na niczyją szkodę.

Alvaro.

Według sił przywrócę zgodę.

Żołnierz 1.

Wygrałem przeciwko dwom,
Gotówką naprzeciw fantów
Tego oto kupidyna...

Alvaro (n. s.).

O, nieszczęsny ja!...

Żołnierz 1.

Z brylantów.

Alvaro (n. s.).

Maleko moja jedyna,
To klejnot z twego wesela,
To łup z twojego pogrzebu.
Gdzież zwrócę ramię mściciela,
Gdy takie ostateczności
Rzucają mi się z tych znaków;
Tu mój skarb w ręku żołdaków,
Tam w ręku książęcéj mości.

Żołnierz 1.

Teraz ja słusznym podziałem
Kupidyna mu rachuję
W cenie, w jakiéj go wygrałem.
On mówi, że nie przyjmuje
Fantów; — ot i o co chodzi:
Gdym wygrał, czyż się nie godzi
Bym miał pierwszeństwo w podziele?

Alvaro.

Ja spór zgodzę, przyjaciele,
Bo widzę, przyszedłem w porę.
Pozwólcie, klejnot zabiorę
Za cenę, jaka rachunkiem
Należy się; pod warunkiem,
Że się dowiem od Waszmości,
Skąd pochodzi; — dla pewności,
Że wistocie brylant szczery.

Żołnierz 2.

Wszystkie, co się dzisiaj grają
Klejnoty, są pierwszéj wody;
Wszystkie pochodzą z Galery
Od tych psów.

Alvaro.

Uszy słuchają,
A nie wolno odpowiedziéć
Dłoni? Ha!...

Baryłka.

Zabijać nie chcę,
Ale gdyby wolno gadać...

Żołnierz 1.

Zaprowadzę, gdy waść zechce,
Do brylantu właściciela.
Wszak prawił w kompanii licznéj
Jak go Maurytance ślicznéj
Zrabował, wraz biorąc życie.

Alvaro (n. s.).

Przebóg!...

Żołnierz 1.

No, panie kolego,
Chodźcie, sami usłyszycie.

Alvaro (n. s.).

Nie usłyszę, bo podłego,
Skoro się tylko wykryje,

Że on, — nożem przebiję.
— Chodźmy.

(Odchodzą).



SCENA XIII.
(Odwach. Wbiegają żołnierze, za niemi Garces, Don Alvaro, Baryłka).
Żołnierze. (za sc.).

Stójcie, wstrzymajcie się!

Inny.

Precz!

(Szczęk broni za sceną).
Żołnierz (za sc.).

Niechaj go czart z piekła broni,
Moja szpada go dogoni.

Garces (za sc.).

Ja i z tém mojem żelazem
Nie boję się wszystkich razem.

(Wchodzą ucierając się Garces i Żołnierze. Zatrzymuje ich Don Alvaro).
Alvaro.

Na jednego tak was wielu?
To bezecnie, to bezwstydnie.
— Szukaj drogi, przyjacielu,
Lub ją szpadą ci rozwidnię.

Baryłka (n. s.).

Darzy mi się dzisiaj smutnie:
Nie gadać i wdepnąć w kłótnię!

Żołnierz.

Umieram!...

(Pada za sceną).



SCENA XIV.
(Wchodzi Don Lope).
Lope.

Co tu robicie?...

Żołnierz.

Nieżywy! Zmykaj, kto może,
Bo nas wezmą na obroże.

(Wybiegają).
Garces (do Alvara).

Kolego, winnym ci życie;
— Dług w pamięci zapisałem.

(Wychodzi).
Lope.

Stój mi tu.

Alvaro.

Nie uciekałem.

Lope.

Ci dwaj są sprawcami zwady.
Pojmać ich, odebrać szpady.

Alvaro.

Wasza miłość niech łaskawie
Zważy, żem jéj w dobréj sprawie
Dobył i spór był mi obcy.

Lope.

Zważam tyle, moi chłopcy,
Że was widzę na odwachu
Z gołą szpadą i nad trupem.

Alvaro (n. s.).

Jestém wiecznym nieszczęść łupem.
Z kogoż szydziły tak srodze?
Jednego zabić przychodzę,
Ocalam życie drugiemu
I karzą mię — nie wiem czemu.

Lope.

Słyszysz ty drugi? A szpada?
— Dobryś! Na migi waść gada?
A! Widziałem cię gdzieś, bratku.
Wtedyś gadał, mój gagatku.
— Związać, trzymać na odwachu,

A niech wam nie czmychną stąd;
Oddamy jutro pod sąd.

Baryłka (n. s.).

Miałem dotąd dwa zmartwienia:
Z téj kłótni i z niemówienia.
A teraz mam już trzy... Zgroza!
Dobrze liczę? Raz, dwa, trzy:
Niemówienie, kłótnia, koza.

(Wyprowadzają ich).



SCENA XV.
(Wchodzi don Juan Austryacki, późniéj Mendoza).
Juan.

Don Lope, co tu za wrzawa?

Lope.

Książę panie, kłótnia krwawa:
Jedno życie kosztowała.

Juan.

Gdyby się podobne swary
Pozostawiało bez kary,
Działyby się codzień zbrodnie,
Ale chociaż nie łagodnie,
Potrzeba umiarkowanie
Sądzić je.

(Wchodzi don Juan de Mendoza).
Mendoza.

Do waszych stóp
Powracam, książę i panie.

Juan.

Witamy, mości Mendozo;
Cóż mówi Abenhumeja?

Mendoza.

W pokojową dźwięczno-głosą
Trąbę pod murem zamkowym
Zagrałem — a niemém słowem
Na głos ten bandera biała
Z murów mi odpowiedziała.
Tą jéj białością bezpieczny
Wszedłem do słonecznéj sfery

Abenhumeji; słonecznéj
Powiadam, bo się w niéj chowa
Dońa Izabel Tuzani.
— Któréj dziś imię Lidora —
Maurytańska królowa.
— Jak, choć serce się wystudzi,
Oczu błysk w niem żary budzi...
Po maurytańskim zwyczaju
Usiadłem więc na dywanie
Z całą czcią winną w ich kraju
Godności ambasadora,
On z królewskiego dywana
Z wielką królewskości swojéj
Powagą mówić mi skinął.
Ledwom poselstwo rozwinął
I ledwo wieść się rozniosła,
Że ofiarujesz przez posła
Pardon powszechny, gdy zaraz
Wszystkie place i ulice
Rozdźwięczały się w muzyce.
Ale on, Abenhumeja,
Syn dumy, — no, i dzielności —
W niewysłowionéj wściekłości
Widząc, że lada nadzieja
Pokoju w szał głowy wprawia,
Temi słowy mię odprawia:
„Jestém królem Alpuhary;
A choć to mała kraina,
Ta moja ręka pozgina
Do nóg Hiszpanii sztandary.
Jeśli chcesz ją widzieć całą,
Wróciwszy do Don Juana,
Pytaj, czy mu droga znana
Do domu, — lub mu ją wskażę;
A jeżeli się zachciało
Tutaj jakiemu baharze
Z tego pardonu korzystać,
Może sobie do was przystać;
Weź go waszmość zaraz z sobą:
Przyda się swoją osobą
Filipowi na tę wojnę,
Bo musi mieć pułki zbrojne
Chcący ze mną wygrać sprawę“.

Z tém słowem dał mi odprawę.
A tam w łonie Alpuhary
Już domowéj wojny gwary
Wszczęły się; śród rozkiełzania
Pasyj stronnictw ci „Hiszpania“,
A ci wołają „Afryka“.
Tak w swych mitrach dziś zamyka
Nad wszystko nieprzyjaciela
Sroższego: Stronnictw niezgodę,
Państw i fortec burzyciela.

Juan.

Nigdy na długo nie siądzie
Na tronie; bo niema w rządzie
Żywotnéj siły król tyran.
Ci, którzy go zachęcali,
Pierwsi, kiedy złe się zwali,
Ujdą, w skwapliwości żywszej,
Czasem krwi mu utoczywszy.
Kiedy więc tak z bożéj kary
Drżą posady Alpuhary,
Zanim owi ludzie żmije
Wzajem sobie śmierć zadadzą,
— Niech ruszy wojsko ku Berdze;
Bo mi trzeba zdobyć twierdzę,
Nim o własny szał się zbije.
Na co trudzić ich sprawami,
Które możem skończyć sami?...

(Wychodzą).



SCENA XVI.
(Więzienie na odwachu. Don Alvaro i Baryłka z rękoma skrępowanemi).
Baryłka.

Kiedy siedzim już w téj kuczy
Jak biednych kurczątek dwoje,
A ja gadać się nie boję, —
Na co — niech mię pan pouczy —
Było przez gąszcz się przedzierać,
Chyłkiem chodzić, straże mijać?...
Mrzeć my przyszli, czy zabijać?

Alvaro.

Kie zabijać, nie; — umierać.

Baryłka.

Patrzcież! Chcieć przygładzić sporu
I być capniętym; — to drwiny!...

Alvaro.

Nie czując do siebie winy,
Nie stawiałem im oporu.
Bo gdyby w tém maurytańskiem
Sercu wstała chęć obrony,
Nie siedziałbym tu więziony.

Baryłka.

Jabym też na miejscu pańskiem
...Czmychnął.

Alvaro.

A ja dotąd przecie
Nie wiem, kto jest ten przeklęty,
Co był katém mojéj świętej,
Zadał śmierć słabéj kobiecie.

Baryłka.

Ja znów o czemś gorszeni myślę:
Że nam każą do spowiedzi!
Ej, Baryłka! — to cię biedzi?
Cóż, że nam kto księdza przyśle?
Uwierzy, że chrześcijanie.

Alvaro.

Gdy już nie mam żyć dla kogo,
Życie moje sprzedam drogo.

Baryłka.

Cóż wymyśliliście, panie?

Alvaro.

Com wymyślił? Puginałem,
Który noszę pod kaftanem,
Z którym jak z wiernym kompanem
Nigdy się nie rozstawałem,
Zabiję wartę przed drzwiami.

Baryłka.

Aj! A gdzież ręce, nieboże?

Alvaro.

Sprobójno, przegryziesz może
Postronek z tyłu zębami

Baryłka.

Zębami z ty...? To mię wstydzi.

Usta, panie, bez zapachu.

Alvaro.

Gryź, mój chłopcze, gryź bez strachu.

Baryłka.

Gryzę już.

Alvaro.

Nikt cię nie widzi.

Baryłka.

Możesz pan zabić strażnika,

(Rozwiązuje go).

Lecz wprzód przetnij sznury moje.

Alvaro.

Zbliża się ktoś.

Baryłka.

Tak więc stoję
Z postronkiem i bez języka!

(Cofają się w głąb’).



SCENA XVII.
(Warta. Garces).
Żołnierz.

Tutaj z sługą swym niemową
Siedzi ów towarzysz blady,
Który za cię dobył szpady
I dziś to zapłaci głową.

Garces.

Tak; w porę byłem broniony,
Gdyż byłaby zgraja cała
Szpadami mię rozsiekała;
Szczęście moje; z drugiéj strony
Żal, że jemu się dostaje
Kara i niezasłużenie.
Ja-m zasłużył na więzienie
I więźniem sam się oddaję.
Waść proszę — niechaj pośpieszy,
Don Juanowi Mendosie
O moim powiada losie.
Niech mię tą łaską ucieszy
I odwiedzi kazamatę:

Może me usługi skromne,
Które mu tutaj przypomnę,
Starczą za życia opłatę.

Żołnierz.

Nie uchodzi zejść ze straży:
Niechaj wprzódy zmienią wartę.

Alvaro.

— Przyczaj no się; drzwi otwarte.
Czyj głos słychać z korytarzy?

Baryłka.

Idę, ale nie od frontu,
Bo mię jeszcze warta zgrzmoci.

(Rzucając się w tył).

Aj, ja nieszczęśliwy!

Alvaro.

Co ci?

Baryłka.

Co mi? Aj, aj, on tu, on tu...

Alvaro.

Kto?

Baryłka.

Trzęsę się jak osina.

Alvaro.

Mów.

Baryłka.

Strach gębę zakneblował.

Alvaro.

Nuże!

Baryłka.

Ten, com go popsował,
Co mi dał strutego wina.
Dowiedział się, kto tu siedzi,
No — i wali wprost, zabije.
Co tu począć? Głowę skryję
W kąt; może mię nie wyśledzi.

(Kładzie się udając śpiącego).
Garces.

Mości panie kawalerze,
Coś w tak rycerskim sposobie
Ujął się za obcym sobie,
Wierzaj, iż mię boli szczerze
Wypadek; jeżeli moje
Wystarczyć może więzienie

Na wasze wyswobodzenie,
Do zamiany chętny stoję.

Alvaro.

Dzięki.

Garces.

Niech was nie zastrasza
Przykre — prawda — lecz chwilowe
Jęctwo, jakie wam na głowę
Sprowadziła dzielność wasza;
Bo ja wprzódy oddam duszę,
Niźli wam cierpieć pozwolę
Za cudze winy niewolę.

Alvaro.

Po waszém męstwie to tuszę.
— Chociaż — nie ten cios mię przybił,
Lecz to, żem przez nierozważny
Zapał w pewnéj sprawie ważnej,
Którą mam na oku — chybił.

Żołnierz.

Nie bójcie się, nie zginiecie:
Śmierć znowu nie taka żwawa;
Według wojennego prawa,
Jak to pewno sami wiecie,
Gdy na zabójstwo się składa
Dwu, a tylko jedna rana
Na zmarłym skonstatowana
I niedowiedziona zdrada,
Jeden tylko kaźń odbiera;
A tu prawo mówi chytrze:
Ten, co ma wejrzenie brzydsze...

Baryłka (n. s.).

Kto rzekł, niech go Bóg pokara!

Żołnierz.

Wybór zaś tutaj nietrudny;
— Umrze za was dwu — niemowa.

Baryłka (n. s.).

Musi prawda! Ani słowa,
Niema w świecie tak paskudnéj
Gęby...

Garces.

A teraz wypada
W nadmiar poświęcenia tego
Prosić was jeszcze, kolego...

Baryłka (n. s.).

Mrzéć najbrzydszy!... prawo gada

Garces.

Komuż zawdzięczam łaskawą
Pomoc?

Alvaro.

Żołnierz, przyjacielu,
Jestém prosty, — jakich wielu...

Baryłka (n. s.).

Mrzéć najbrzydszy!... każe prawo.

Alvaro.

A przybywam tu w zamiarze
Odnalezienia człowieka
Pewnego; — idę z daleka.

Baryłka (n. s.).

Mrzeć najbrzydszy!... prawo każe.

Garces.

Tu może ja wesprę ciebie.
Wola się nazwiskiem jakiem?

Alvaro.

Nie wiem.

Garces.

Pod czyim-że znakiem
Służy w niniejszéj potrzebie?

Alvaro.

Nie wiem równie.

Garces.

Jak wygląda?

Alvaro.

Nie mniéj.

Garces.

Ha! bez żadnéj danéj,
Gdy nazwisko, pułk nieznany,
— Jakże waść znaléźć go żąda?

Alvaro.

A przecież nienadaremna
Podróż: mimo wszystkie braki
Odkryłem pewne poszlaki.

Garces.

Zagadka to dla mnie ciemna...
Niechże się więc waść nie smuci,
Bo myślę, że miłość książę,
Którego usługa wiąże

Ze mną pewna, wolność wróci
Obu; bowiem w rzeczy saméj
Mnie zawdzięcza niepomału,
Że Galerę wziął bez strzału.
Tak więc oba poszukamy
I znajdziemy niewątpliwie.
— Na każde wezwanie, bracie,
Przy swoim mię boku macie,
— Tak jak Bóg na niebie żywię.

Alvaro.

Więc to waść, któremu chwałę
Dziś sztandary nasze winny?

Garces.

Bogdajby nim był kto inny!...

Alvaro.

Czemu? Toć szczęście niemałe.

Garces.

Bo od fatalnéj minuty,
Gdy tam postała ma noga,
Jakowaś gwiazda złowroga,
Czar jadem przekleństw zatruty
Wisi nade mną; nie było
Nieszczęścia od owéj pory,
By wszystkiemi swemi zmory
Na mnie się nie wytoczyło.

Alvaro.

Skądże ta fatalność ciosów?

Garces.

Ach! zasłużyłem je, przeto,
Żem srogo z jedną kobietą
Obszedł się; za to z niebiosów
Taka na mnie pomsta bucha.

Alvaro.

Pięknaż była?

Garces.

Śliczna! Mleko
I krew.

Alvaro (n. s.).

O! moja Maleko!...
— Jak to było?

Garces.

Niech waść słucha:

Stojąc pewnego wieczoru
Na pikiecie w głębi zworu
W załamie olbrzymiéj skały,
Gdzie gałęzie drzew deptały
Po fałdach całunu nocy,
Pojmałem Maura. — Nie będę
Opowiadał ci szeroce,
Jak zdradzając swych, mnie zdradził,
Bo na bezdroża wprowadził,
Po czém na mnie z Alpuhary
Przywołał pohańców chmary;
Jak ja ranny i ścigany
Skryłem się w grocie kowanéj
Cudowną ręką natury
Tuż pod zamkiem u stóp góry.
W téj to opiekuńczéj grocie
Niby w potwora żywocie
Spłodziły prochy ruinę. —
— Mnie pierwszemu była znana,
Ja pierwszy do Don Juana
Poniosłem o niéj wiadomość.
Mnie potém książę jegomość
Oddał u podkopu wartę,
I ja potém przez rozdarte
Miną podziemne kratery
Pierwszy wpadłem do Galery,
Która śród płomieni cała
Salamandrą się miotała.
Przez te ognie się przebrałem,
Dążąc do głównego placu
I warownego pałacu,
Co był pewno arsenałem,
Gdyż doń biegły tłumy ludzi.
— Lecz boję się, że was nudzi
To opowiadanie, bracie.
Tak roztargniony słuchacie!

Alvaro.

Ot, coś przyszło mi do głowy...
Minęło... smutek chwilowy...
Mów dalej.

Garces.

Dobiegłem zatem
Obleczon podwójnym szkarłatem

Aż do pałacu Maleka,
Bo oń chodziło nam głównie.
Już tam rzucił ognia głównię
Don Lope de Figueroa
— Światło i honor ojczyzny —
I już murów wysoczyzny
Całe w płomiennéj koronie
Legły po alkada skonie
Nam do stóp. — Ja, co prócz błysku
Stali, szukałem też zysku
— Choć to nieprawym doborem
Parzą się zyski z honorem —
Rozochocony zuchwale
Przebiegałem wszystkie sale,
Istny gmach labiryntowy,
Aż dobiegłem do alkowy;
Do ostatniego schroniska
Przecudownéj Afrykanki,
Najpiękniejszego zjawiska,
Jakie-m kiedy widział w świecie.
— Ach! malować śliczne dziecię!...
Lecz nie czas na malowanki. —
Ona skoro mię ujrzała,
Przerażona i struchlała,
Jak gdyby łoża firanki
Były mury kamiennemi,
Pierzchła, kryjąc się za niemi.
— Ale co to? Twarz ci zbladła
I łza z pod powiek upadła
Na lice — poseł boleści...

Alvaro.

Nie zważaj; to moje smutki
Zmartwychwstałe w twéj powieści.

Garces.

Jeżeli ci żal dojmuje,
Żeś nie znalazł swojéj zguby,
Cierpliwości, druhu luby:
Ten, co nie szuka, znajduje.

Alvaro.

Prawdę powiadasz; — kończ powieść.

Garces.

Rzuciłem się za firanki...
Blada i bezmowa stała

Przy łożu, w brylantach cała.
Odgadłeś, widząc tak strojną,
Że miłości dłonią hojną
Kochanek tam dla kochanki
Ślub a nie trumnę gotował.
Ja widząc przecudne ciało,
Rad byłbym ją uratował
Za okup taki bogaty;
Lecz ledwom za rękę białą
Schwycił ją, gdy marmurowy
Ten posąg warg blade kwiaty
Rozwarł i takiemi słowy
Rzekł do mnie: „Chrześcijaninie,
Ponieważ zysk, lecz nie sławę
Da ci ciało moje krwawe,
Bo krew, co z kobiecéj płynie
Rany, nie stroi, lecz plami, —
Zadowolnij klejnotami
Twą chciwość nienasyconą,
Ale zostaw czyste łoże
I trwałe w wierności łono,
Gdzie żyje misteryum święte
Prostym ludziom niepojęte.
— Ja nie zważając, w ramiona
Porwawszy ją...

Alvaro.

Stój, zaczekaj,
Nie rusz jéj!... Co to powiadam?
Marzę... zmysłami nie władam.
To wspomnienia mary mętne...
Mów; — wszak mnie to obojętne.

(n. s.)

(Obojętne!... kiedy czuję
Bardziéj to — o myśl szalona! —
Że ją kocham, niż że kona),

Garces.

Wołała w trwodze niewieściej
O pomoc życiu i części...
Ja spostrzegłszy, że już bieży
Ku nam cały tłum żołnierzy,
Widząc, że niema sposobu
Posieść wraz zdobyczy obu
A pełen chutnego szału

Nie chcąc tamtych do podziału
Dopuszczać, ślepy z zazdrości
Zmieniwszy żądzę na mściwość
— (Jak to dziwnie uczuć żywość
Popada z ostateczności
W ostateczność!...) — ogarniony
Nie wiem jakiemi demony,
— Powtarzać to, — już infamia, —
Czy tylko żądzą momentu
Zabrania jéj dyamentu
I ślicznego naszyjnika
Z pereł, rabując wraz światu
Anioła z śniegu i szkarłatu,
— Pchnąłem ją szpadą.

Alvaro.

Czy tak?

(Uderza go puginałem).
Garces.

Biada mi!...

Baryłka.

Jeszcze łotr krzyka?

Alvaro.

Giń, podły!

Garces.

Ha! Z twojéj ręki?

Alvaro.

Wiedz: Ten zbladły blask jutrzenki,
Ten zbezlistniony kwiat róży,
Dawniéj dusza mego życia,
A dziś życie mojéj duszy
To ona! Celem podróży
Ty sam, a jéj drogowskazem
Mściwość ma i duch jéj razem.

Garces.

O! Zabijasz mię tak zdradnie,
Bezbronnego...

Alvaro.

Bo mi dusza
W mściwości sobą nie władnie,
Mąż twéj ofiary, Tuzani
Zwie się, który cię zabija.

Baryłka.

A ja zaś, mój panie Żmija,

Baryłka jestem, murzynek,
Com ci zabrał wieczorynek.

Garces.

I cóż mi twa pomoc waży,
Gdyś ocalił, aby zabić.
O! do mnie tu, do mnie, straży!...

(Umiera).



SCENA XIX.
(Don Juan de Mendoza, Żołnierze za sc.)
Mendoza.

Kto tam jęczy tak ogromnie?
Otwórzcie drzwi; to wołanie
Garcesa; poń tu przychodzę.

(Wchodzi Mendoza).

Co się dzieje?

(Don Alvaro wyrywa jednemu żołnierzowi szpadę z ręki).
Alvaro.

Don Juanie
Z Mendozy, nie hamuj kroku,
Oniemion z mego widoku.
Jestém — jak widzisz — Tuzani,
Którego ludzie twéj wiary,
Zwą piorunem Alpuhary.
Przyszedłem tu pomścić śmierci
Mojéj najmilszéj pani...
— Bowiem miłość to jest płocha,
Gdy nie mści tego, co kocha —
W inném więzieniu, jeżeli
Pomnisz, ciebie ja szukałem;
Równą bronią my się zjęli,
Stal ze stalą, ciało z ciałem.
Jeśli ty dziś do więzienia
Mego dla odwzajemnienia
Wchodzisz, wystarczałeś sam,
Bowiem jesteś tym, kim jesteś,
A ja o cześć własną dbam.
Jeśli tu cię wiódł przypadek,
To szlachetnych nieszczęść świadek

Szlachetności da dowody.
— Proszę cię, otwórz mi drogę.

Mendoza.

Cieszyłbym się, Maurze młody,
Gdybym w innéj sposobności,
Mógł dopełnić powinności
Szlachcica; tutaj — nie mogę
(Bo pod grozą zdrady króla)
Ratować nieprzyjaciela,
Którego w obozie naszym
Znajduję z gołym pałaszem.
Choć wypadek mię rozczula,
Zabiję pierwszy.

Alvaro.

Ba, mniejsza
O waszę czułą opiekę:
Drogę żelazem wysiekę.

(Ucierają się).
Żołnierz.

Umieram!...

(Ucieka i pada za sceną).
Drugi.

Szatan wcielony,
Od dna piekieł odczepiony.

Alvaro.

Poznajcież po szpady locie,
Żem jest Tuzani wistocie,
Którego kronika famy
Nazwie mścicielem swéj damy.

(Żołnierze uciekają).
Mendoza.

Ale zapisze się krwawo.

Baryłka.

Czy ciągle jeszcze jest prawo:
Mrzeć najbrzydszy?...




SCENA XX.
(Don Juan Austryacki, don Lope),
Lope.

Co to znaczy?
Skąd ta rzeź, do stu kartaczy?

Juan.

Znów spór świeży, don Juanie?

Mendoza.

Nie, to nie spór, książę panie,
Lecz zdarzenie nie do wiary.
Maur, co zstąpił z Alpuhary,
Jak legendowi rycerze,
Aby tu znaleść człowieka,
Który mu zabił w Galerze
Kochankę. Ów nieszczęśliwy
Tu oto leży nieżywy.

Lope.

Kochankę twą zabił?

Alvaro.

Tak.

Lope.

Na honor, dobrześ uczynił.
Książę, wypuśćcie go żywo,
Bo doprawdy, nie zawinił,
Ale spełnił rzecz godziwą.
Książę szukałbyś téj saméj
Zemsty katowi twéj damy,
Lub nie byłbyś don Juanem
Z Austryi.

Mendoza.

To Tuzani, książę,
Taki zakład zobowiąże
Wroga łatwiéj do poddania.

Juan.

Zdaj się.

Alvaro.

Choć twe męstwo każe,
Nie wypełnię dziś żądania.
Tyle respektu okażę

Waszéj miłości książęcéj,
Że szpady nie skrwawię więcéj.

(Rzuca się do drzwi i ucieka).
Juan.

Biegnijcie za nim, chwytajcie!,..

(Wybiegają wszyscy).



SCENA XXI.
(Pod murami Bergi. Dońa Izabela i Maurowie na murach).
Izabela.

Tym białym sztandarem dajcie
Znak w chrześcijańskie namioty.

(Wchodzi don Alvaro).
Alvaro.

Między piki i brzeszczoty,
Przebiłem się z całą głową,
Aż tu na górę zamkową.

Żołnierz (za sc.).

Zanim zniknie z tego grzbietu,
Zdmuchnij go który z muszkietu.

Alvaro.

Darmo. Za lekko dmuchacie.

Maurowie.

Do Bergi wejdź. Skoro! Skoro!

Izabela.

Zaczekaj. Tuzani! Bracie!

Alvaro.

Patrzaj, goni mię, Lidoro,
Z chrześćjan obozu lud zbrojny.

Izabela.

Schodzę z swemi; — bądź spokojny.

(Schodzi z murów z wojskiem maurytańskiém).
Juan (za sc.).

Przetrząśnijcie górę pilnie!
Tu gdzieś musi być niemylnie.

(Wchodzi z jednéj strony don Juan Austryacki z wojskiem, z drugiéj Dońa Izabela i Maurowie).
Izabela.

Przedostojny don Juanie,

Synu wspanialéj orlicy,
Co samemu słońcu stanie
W oczy dumą swéj źrenicy;
Całą — którą widzisz górę
Zbuntowaną twojéj szpadzie,
Kobieta — jeżeli raczysz
Przyjąć ją — u nóg twych kładzie.
Dońa Izabel Tuzani
Jestém, która tu tyranji
Prawem mieszkałam więziona,
Moreska z mowy i stroju,
Ale wiarą chrześcijanka,
Tutaj królowa i żona
Abenhumeji, co w zdroju
Krwi najbliższych, wytoczonéj
Bronią, obmył mir korony,
Którą dumnéj zdarto głowie.
Bo usłyszawszy Maurowie,
Że dajesz pardon powszechny,
Żądali twierdzy poddania.
Tak się to niepewnie skłania
Tłum, że co mu się podoba
Dziś, przyszła mu zbrzydzi doba.
Widząc, że mu bez nadziei
Łamać hart Abenhumeji,
Który bojaźni tamował,
Przy zmianie zamkowéj warty
Kapitan żołnierstwem wsparty,
W padł aż do sali tronowéj
Wołając do króla słowy:
„Zdaj się królowi Hiszpanii“.
„Przyjdźcie wziąć“ — on na to rzecze.
I natarła wraża szpada
Na wzniesione zewsząd miecze.
Krzyknęła ludu gromada:
Niechaj żyje Austryi imię!
Jeden z stojących przy tronie
Żołnierzy ciął króla w głowę;
I to, które chciał w koronie
Nosić zawsze, purpurowe
Teraz czoło, w czas pokoju
Padło, jak się pada w wojnie,
A z niem nadzieje podboju,

Które kraj dzierżyły zbrojnie,
Bo samo brwi namarszczenie
Wróżyło krew i zniszczenie.
Skoro więc przybywasz, książę.
Gdzie do stopy ci się wiąże
Bohaterskiéj zakrwawiona
Abenhumeji korona,
Niechaj pardon twój pozyska,
— Gdy go mają zyskać inni —
Czesnéj dłoni i nazwiska
Tuzani; do twéj prawicy
I stóp głowę skłaniająca,
Mniéj królowéj się szczycąca
Nazwą, niż twéj niewoluicy,
— Proszę...

Juan.

O zbyt mało, pani;
Niech cię wdzięki twe ośmielą.
— Powstań, piękna Izabelo,
I niechaj żyje Tuzani;
Wieść zaś o przesławnym czynie,
O miłości bohaterze,
Niech głoszą marmury i spiże.

Alvaro.

Pozwól mi stóp.

Baryłka.

A mnie czyli
Przebaczą?

Juan.

Tak.

Alvaro.

Tym sposobem
Kończy się Miłość za grobem,
Z Oblężeniem Alpuharry.


[Barcelona 7 grudnia 1887 r.]






Uwagi i objaśnienia.

1. Devocion de la Cruz znaczy właściwie „Nabożeństwo do Krzyża“; ponieważ jednak tytuł dramatu powinien — według nas — zamykać się w sobie, a wyraz „Nabożeństwo“ oznacza nie stan lecz trwanie, zastąpiliśmy go, niezupełnie prawnie, wyrazem „Uwielbienie“.

Schack (Hist. lit. i szt. dram. w Hiszp. III. 54) powiada, że Devocion naśladowana jest z mistycznéj komedyi Mira de Méscua. — El esclavo del demonio (Niewolnik szatana); z tegoż autora ma być wzięty El Magico prodigioso (Czarnoksiężnik). Nie wolno mu stąd czynić większego zarzutu niż Szekspirowi lub Molierowi, który bronił się sam słowem: Je prends mon bien ou je le trouve.

2. Dwoje bram — trudna straż. Datę powstania téj komedyi można dokładnie oznaczyć z aluzyi na str. 182:

„by dojrzały z kwiatu
Francyi w Kastylii owoce“.

Była więc napisana przed 19 października, w którym to dniu Izabella Burbońska powiła syna.

3. Lekarz swego honoru wzięty jest z komedyi Ciaramonte’a: De esta agua no bebere (Z téj wody pić nie będę). Osoby te same, ale charaktery nakreślone o wiele gienialniéj.

4. Alkad z Zalamei. Podkład historyczny téj komedyi wybrany z epoki Filipa II i z chwili, kiedy król ten po wygaśnięciu domu portugalskiego, kazał Portugalię zająć swoim wojskom. Don Lope de Figueroa jest osobą historyczną o ile wysoce komiczne rysy tej postaci przekazane były Kalderonowi tradycyą, niewiadomo; powraca jeszcze raz w Miłości za grobem, ale już o wiele słabszy.

5. Miłość za grobem, której drugi tytuł brzmi: Oblężenie Alpuharry, tém jest odmienna od reszty dramatów Kalderona, że oparta cała na uczuciu czystém, namiętném namiętnością arabską, marzycielską, bez żadnej intrygi, bez domieszki zazdrości. Liczy się jeśli nie do najlepszych, to do najbardziej podziwu godnych utworów Kalderona; a należy w niej zważyć przedewszystkiem tę szlachtną wielkoduszność poety, skłaniającą jego sympatye wyraźnie ku stronie uciśnionéj, rzecz niezwykła w owéj epoce, kiedy wyszydzony Maur był zawsze figurą błazeńską międzyaktów, jak u nas swego czasu Żyd.

Dramat obejmuje przeciąg lat 5 (illustracya swobody traktowania jedności czasu) i chwilę powstania Maurów za Filipa II, 1568 r. Bitwa pod Lepantem, do któréj czyni aluzyą Don Juan Austryacki, wypadła w rok po stłumieniu powstania; anachronizm więc Kalderona poucza znowu o naginaniu faktów historycznych, i stanowi ciekawą analogią z Szekspirem i Schillerem.

Treść zaczerpnięta z kroniki Ginesa Perez de Hita; Hita opowiada, że znał osobiście Tuzaniego po owéj śmiałej ucieczce z hiszpańskiego obozu.





Ukończywszy mozolną bądź co bądź robotę, tłómacz zadaje sobie pytanie: Jaki jest praktyczny cel tego wskrzeszania zapomnianych bogów? Pierwszym — uzupełnienie literatury naszéj tém, czego jej brakowało; drugim — zabawienie czytelnika trochą nie pożytecznego wprawdzie, lecz wdzięcznego romantyzmu; ostatnim, a ten wyda się najbardziej dalekim skutku, — podanie teatrowi jedynie rzetelnej formy hiszpańskiego dramatu.
Nieprawdą jest, jakoby Kalderona grać dziś nie można: w Berlinie grano długi czas Alkada z Zalamei; Lekarz swego honoru stoi na repertoarze wielkich scen europejskich. W Hiszpanii gra się je wprawdzie rzadko, od „wielkiego święta“, — ależ bo i u nas nie wolno dawać często Zbójców Schillera, lub Pana Jowialskiego; — jeżeli jednak utwory mistrza, jak kościelne złotości wystawia się tylko niekiedy na widok publiczny, tradycya jego trwa dotąd w dramaturgii hiszpańskiej; Ukryty kochanek, Zakwefiona dama, Gracioso, Subretka, Dueńa są jak dawniej nieodzowni. Można więc zaczerpnąć z dzisiejszej sceny wskazówek co do sposobu przedstawienia.
Naprzód forma nie zmieniła się na jotę. Opowiadania i monologi w wierszach asonansowych, które brzmią dla ucha jak rym; sceny patetyczne w kintyllach, sceny komiczne w redondillach. Aktor hiszpański jest wybornym deklamatorem, bo stworzyła go takim konieczność wypowiadania w strofach długich okresów; to téż deklamując niezmiernie szybko, pozwala zaledwo czuć jednostajność szeregów wierszowych, pozostawiając jedynie w uchu słuchacza niewypowiedziany czar muzyki.
Są sceny, np. w Miłości za grobem (Dz. I, sc. 8), które muszą być śpiewane; tradycya takich na poły śpiewanych komedyj zachowała się do dziś dnia w t. z. Zarzuelach[32]. Uniesienia poetyckie, które u nas wywołują uśmiech na usta, nie zniknęły bynajmniej z hiszpańskiej komedyi i aktor a zwłaszcza aktorka wygłasza je namiętnie i wynagradzana bywa zawsze burzą oklasków. Na naszéj scenie skrócenia byłyby nieodzowne; oktawy Leonory w Lekarzu swego honoru (Dz. I, sc, 7) musiałyby być zmienione na szeregi ośmiozgłoskowe; po tém wszystkiém czemu-by forma miała razić ucho?... Wszak komedye Fredry pisane równie wierszem ośmiozgłoskowym.
Jedna rzecz jest pewna: grając Kalderona, nie wolno uszczuplać go w części najintegralniejszéj; odtwarzać poetów prozą, w książce czy na scenie, — lepiéj zostawić ich, jak mówi Słowacki: „ludzi wielkich prochem“.

Barcelona, w grudniu, 1887 r.

Edward Porębowicz.








  1. Biblioteca de autores españoles. T. VII. Comedias de Don Pedro Calderon de la Barca por don Juan Eugenio Hartzenbusch. Madrid 1880. Rivadeneyra Editor. 4 vol. in 4-o.
  2. La Dama duende. Budzyński w rozprawie: „Dramat hiszpański i Kaideron“, pomieszał duende z dueña i przetłómaczył tytuł: Dama do towarzystwa.
  3. Na Życiu snem, dramacie o najbardziéj wykończonéj formie można studyować wszystkie figury Kalderonowej retoryki.
  4. W oryg. gra słów: doncella i dueńa, dziewka i niewiasta; oraz doncel i dueńo chłopiec i pan. Dla Dżyla zmiana taka byłaby — mówi — pożądana.
  5. W oryg. gra słów: despejad i despiojad = odejdźcie, co Dżyl zamienia na: iskajcie się.
  6. W oryg. una dama fierabras. Fierabras, olbrzym legendowy krajów romańskich.
  7. Alluzya do królowéj z domu burbońskiego, który ma w tarczy lilią.
  8. Katalina de Acosta, skazana przez Inkwizycją na spalenie, ratowała się ucieczką; spalono ją in effigie, in figura, jak brzmiał termin.
  9. Tytuł innéj komedyi Kalderona.
  10. Alluzya do jednéj z dam dworu z domu Alba.
  11. Hiszpański galan oprócz płaszcza brał na wyprawy nocne mały puklerz.
  12. W oryg.:...con mi pies de compas
    Si no con compas de pies.
  13. W oryg. gra słów między perro a pero.
  14. W oryg. gra słów nie do wytłómaczenia, bieg myśli jednak ten sam.
  15. Porów. Szekspira Otello:
    Have you pray’d to night, Desdemona?
  16. Drugi brat króla, Piotr, był wtedy wielkim mistrzem orderu Santjago.
  17. De las Huelgas, klasztor szlachcianek w Burgos.
  18. Przysłowie: Zrób co pan każe i usiądź przy jego stole.
  19. Czytaj: Huan.
  20. Boliche (bolicze) i bolichera, gra i gospodyni gry w kule obijane żelaznemi łuskami.
  21. Delinkwenta podnoszono i trzęsiono na sznurach.
  22. Que el sombrero y el dinero
    Son los que hacen los amigos.
  23. Garrota, rodzaj kary, polegający na uduszeniu delinkwenta łańcuchem.
  24. Wym. j jak h.
  25. Figura komiczna, gracioso; w oryginale przemawia zepsutą kastylszczyzną w sposób jak murzyni językiem angielskim.
  26. Sługa sądowy.
  27. Posada, dziś dom zajezdny, dawniéj pałac i w tém znaczeniu czyta się w Mickiewicza Alpuharra: „Już w gruzach leżą Maurów posady“.
  28. Uroczystość religijna z tańcem i muzyką.
  29. Długi ten, adwokacko subtelny wywód w przekładzie skrócono.
  30. Kalderon godzi dwa pojęcia, może przez nieuwagę.
  31. Tę długą tyradę w przekładzie skrócono.
  32. Hiszp. z i c przed e, i wymawia się szepleniąco jak s.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Pedro Calderón de la Barca i tłumacza: Edward Porębowicz.