Myśl jutra mię przeraża.
Więc nie przejdzie podróżny
Tędy, abym mu nie pozostał dłużny
Sakiewki lub żywota.
Gdym poszedł spojrzeć, czy mu krew się miota
Z rany, posłuchaj, wodzu, co ujrzało
Oko me.
— Cóż się stało?
Oto kula spłaszczona
Ugrzęzła w księdze, co mu strzegła łona.
Jéj winien ocalenie.
Gdy padł, nie śmierć to była, lecz omdlenie.
Stoi tu zdrów i żywy.
Lęk mię ogarnia jakiś na te dziwy.
Ktoś jest dostojny starcze,
Któremu niebo tak staje za tarczę
I dla którego cudami się trudzi?
Jestem dziś, wodzu, najszczęśliwszy z ludzi,
Co dotąd żyli; pokorny przed Panem,
Którego zwę się niegodnym kapłanem;
A profesorem byłem teologii
W Bolonii przez lat czterdzieści i cztery.
Ojciec mi święty za ten trud mój szczery
Zdał biskupstwo Trydentu,
Studyów nagrodę; lecz z świata zamętu,
Widząc, że nie przystoi
Być tylu dusz pasterzem,
Kiedy zaledwo strzedz potrafię swojej,
Rzuciłem laury i prawdy żołnierzem
Wszedłem dusznego zdrowia
Szukać między te samotne pustkowia,
Gdzie czystość i powaga
Cnoty i prawda zamieszkuje naga.