Przejdź do zawartości

Prokurator Alicja Horn/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Tytuł Prokurator Alicja Horn
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1939
Druk Zakłady Graficzne „Feniks“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


TADEUSZ DOŁĘGA-MOSTOWICZ



PROKURATOR
ALICJA HORN


TOM PIERWSZY
WYDANIE TRZECIE





WARSZAWA — 1939

TOWARZYSTWO WYDAWNICZE „RÓJ“


Zakłady Graficzne „FENIKS“, Warszawa




ROZDZIAŁ 1.

Wyskoczył z tramwaju i szybko nastawił kołnierz palta. Siekł drobny deszcz zmieszany ze śniegiem, od Wisły ciągnął przejmujący chłodem wiatr.
Nie znał wcale tej dzielnicy miasta. Gdy przed kilkunastu laty mieszkał w Warszawie, Żoliborz jeszcze nie istniał. Na tem miejscu rozciągały się obie pagórki, teren Cytadeli.
Pomimo dość wczesnej pory ulica była pusta. Zbliżył się do latarni i jeszcze raz rzucił okiem na notatkę:
— Dębowa 26.
Stracił dobre pięć minut na wypytanie jakiegoś lękliwego przechodnia o kierunek, w którym ma iść, by odnaleźć ulicę Dębową. Nie zdziwił się zaniepokojeniu zaczepionego. Wiedział, że swoim wyglądem nie mógł wzbudzić zaufania. Zniszczone i zabłocone ubranie na szerokich barach i od tygodnia nie ogolona twarz.
Z chaotycznych informacyj przechodnia wynikało, że trzeba skręcić wprawo, później będzie tor, za torem czerwona kamienica, później nalewo i trzecia czy druga uliczka znowu naprawo.
Mruknął: — dziękuję — zapchnął zmarznięte dłonie głęboko w rękawy i ruszył szybkim krokiem.
Wiedział, że nie zbłądzi. Miał wrodzony instynkt orjentacji w nieznanych terenach. Poprostu jakiś węch przestrzeni, który nie zawodził go nigdy, czy to w setkach obcych miast, czy na karkołomnych bezdrożach gór, czy w zawiłych labiryntach oceanicznych portów...
Gdy zawrócił naprawo, wiatr znowu uderzył mu w oczy prysznicem ostrych, jak igły, kropelek i wdarł się pod płaszcz. W chwili, gdy przystanął, wyminął go w szalonym pędzie ogromny czarny samochód. Do jego uszu doleciał jakby stłumiony krzyk, następnie już całkiem wyraźny brzęk stłuczonej szyby i auto zniknęło na zakręcie.
Odwrócił głowę: — ulica była pusta. Po obu stronach stały zrzadka małe domki o ciemnych oknach.
— Oho — mruknął do siebie — jakaś grubsza robota.
Na zakręcie przy świetle latarni ujrzał kilka kawałków grubego szkła. Machnął ręką i ruszył dalej. Po kilku minutach odnalazł ulicę Dębową, jeszcze mniej zabudowaną niż inne, i zatrzymał się przed dużą białą willą.
Wysokie żelazne sztachety, a za niemi niewielki ogródek. Nacisnął klamkę furtki. Była zamknięta. Zadzwonił i czekał. Z przyzwyczajenia rozglądał się uważnie. O kilkanaście metrów dalej była w sztachetach brama wjazdowa, tuż za nią stało kilka zabudowań gospodarskich. Wyglądały mizernie przy okazałej dwupiętrowej willi. W oknach było ciemno. Musiały być szczelnie zasłonięte, lub też mieszkańcy już spali.
Powtórnie nacisnął guzik dzwonka i teraz dopiero zauważył tabliczkę przy furtce:

DR. KAROL BRUNICKI
Prof. Uniwersytetu Warszawskiego.

Tymczasem jakieś boczne drzwi willi otworzyły się z hałasem i po chwili za furtką ukazała się krępa, niemal kwadratowa postać z kijem w ręku:
— Czego tam? — rozległ się chrapliwy głos.
— Ja do pana profesora, proszę otworzyć.
Krępy człowiek zbliżył do sztachet brodatą twarz, obrzucił przybyłego nieufnem spojrzeniem i wzruszył ramionami:
— Pan tu nikogo nie przyjmuje, tylko w klinice.
— Wiem, ale proszę powiedzieć panu, że przeszedł... Fakir.
— Jak?
— Fakir.
Służący niezdecydowanie zawrócił ku domowi, lecz po paru krokach zatrzymał się:
— Fakir?... Niby z cyrku?
— Nie z cyrku, do djabła! Proszę powiedzieć: — Fakir, profesor będzie wiedział.
Upłynęło sporo czasu, zanim brodacz wrócił, tym razem frontowemi drzwiami. Bez słowa wydobył z zanadrza pęk kluczy, otworzył furtkę, przepuścił przybyłego i starannie ją zamknął.
Kilkoma schodkami wchodziło się na ganek. Dwoje grubych drzwi, opatrzonych wielu zamkami i zasuwami, prowadziło do niedużego przedpokoju, ściany wyłożone dębową buazerją lśniły czystością, jak i podłoga. Miłe ciepło uderzyło w wilgotną od deszczu twarz.
— Proszę wytrzeć nogi — warknął służący, spodełba przyglądając się gościowi. Gdy ten możliwie najstaranniej oczyścił obuwie, brodacz otworzył drzwi do sąsiedniego pokoju, mruknąwszy coś, co miało oznaczać zaproszenie, sam zniknął.
Był to bardzo duży pokój, rodzaj hallu, gęsto zastawionego mnóstwem miękkich mebli, o ścianach pokrytych dywanami. Daleko w rogu paliła się mała lampka pod rubinowo czerwonym abażurem. Dzięki temu pokój tonął w półmroku i przybyłego ogarnęło wrażenie, że oprócz niego jest tu jeszcze ktoś, czyje oczy bacznie go obserwują.
Wrażenie to wciąż rosło i stało się tak dokuczliwe, że nie mógł go nie sprawdzić. Wstał i kilku szybkiemi krokami po miękkim dywanie dotarł do najciemniejszego kąta pokoju.
Z rogu szerokiej kanapy żarzyły się dwa zielone punkty: — kot. Leżał tam nieruchomo ogromny czarny kot.
Skrzywił się. Nie znosił tych zwierząt. Już chciał wrócić na swoje miejsce, gdy na fotelu tuż obok dostrzegł drugiego kota.
Wzrok pomału przyzwyczaił się do czerwonego zmroku i z najwyższem zdumieniem odkrywał niemal na każdym fotelu, na każdej sofce, na każdym stosie ozdobnych poduszek — koty. Ogromne tłuste, opasłe koty.
— Psiakrew — zaklął przez zęby — cóż za ohydna menażerja.
W tej chwili w drzwiach ukrytych za portjerą szczęknął zamek i na progu stanął szczupły niski człowiek w czarnem ubraniu. Jego ręka niezwykle drobna i uderzająco biała wyciągnęła się zwolna do kontaktu i jaskrawe światło zalało pokój.
Przyglądali się sobie w milczeniu.
— Jak się masz, Fakir, — odezwał się wreszcie gospodarz i jego wąskie usta wygięły się w nikłym uśmiechu — cieszę się, że cię znowu widzę.
Przybyły wyciągnął rękę i mocno potrząsnął wąską dłonią profesora:
— Źle się mam, — odparł głosem niskim — dlatego masz przykrość mnie oglądać, kochany Karolu.
Spojrzał prosto w grube szkła profesora, z za których obserwowały go bacznie małe czarne oczy, i dodał:
— Pozwolisz usiąść?
— Ależ proszę cię, drogi Fakirze, wybacz moje roztargnienie.
Przysunął gościowi fotel i wówczas zaleciała od niego mdła woń chloroformu.
— Oderwałem cię od pracy — zauważył Fakir siadając.
— O, bynajmniej.
— Myślałem. Pachniesz choloroformem. Chętnie zapaliłbym papierosa.
— To jeszcze z kliniki — odpowiedział twardo profesor — w klinice wszystko cuchnie chloroformem.
Wydobył dużą złotą papierośnicę i podał Fakirowi.
— Tak, — odezwał się ten po chwili — bogaty jesteś... Bardzo bogaty.
— Bardzo — obojętnie powtórzył profesor — cóż chcesz, nie umiem trwonić pieniędzy.
— Bardzo ci współczuję — roześmiał się gość. — I wciąż obdzierasz pacjentów?
— Nie. Od kilku lat już praktyki nie prowadzę.
Olbrzymi bury kot ciężko zeskoczył z kanapy i zaczął się ocierać o nogi swego pana.
— Polubiłeś koty — zauważył mężczyzna, nazywający się Fakirem — czy interesują cię jako psychiatrę? Nie rozumiem, jak można trzymać w domu tyle tego obrzydlistwa!
Profesor nie odpowiedział i wciąż wpatrywał się w gościa.
— Dawno nie widzieliśmy się — odezwał się wreszcie — chyba z dziesięć lat czy więcej... Aleś się nie postarzał. Oczy ci się jarzą, nozdrza rozdymają się... Widocznie służy ci twój tryb życia...
— Jednak czterdziestka ma swoje prawa. Widzisz, na skroniach posiwiały mi włosy.
Profesor uśmiechnął się ironicznie: — To cię chyba nie martwi. Kobiety to lubią... A trochę szronu na włosach dodaje ci pozatem pewnej powagi, solidności, co — jak sądzę — jest rzeczą nie do pogardzenia w twoich, że tak powiem, interesach.
Przybyły obrzucił gospodarza ponurem spojrzeniem:
— Zimno mi jest — powiedział — wypiłbym kieliszek wódki.
— Niestety, nie mam w domu... Chyba... mógłbym ci służyć spirytusem?....
— Daj.
Profesor wrócił po chwili z dużą apteczną butlą. Od jego ubrania znowu — zaleciał nieznośnie słodki odór chloroformu.
— Głodny jesteś? — zapytał.
— Wszystko jedno — odparł Fakir — teraz chcę się rozgrzać.
Nalał sobie pełną szklaneczkę i wypił duszkiem.
— Tęgie masz gardło — zauważył profesor.
— Daj mi jeszcze papierosa — strasznie czuć cię tym chloroformem.
— Wydaje ci się — skrzywił się gospodarz — no, więc mów: — dawno wróciłeś do Warszawy?
— Dziś.
— Zamierzasz długo tu popasać?
— Nie wiem jeszcze, zobaczę.
— A... a nie obawiasz się, że mogą cię poznać?...
Gość wzruszył ramionami.
— Wątpię. Tyle lat... — zaciągnął się dymem. — Nie słyszałeś nic o niej?...
— Nie. Pewno już dorosła, zamąż wyszła.
— Psiakrew....
— A tyś sobie zwichnął życie. Kiedyś wówczas uciekł zagranicę, myślałem, że jednak jakoś staniesz na nogi. Ale kto raz znajdzie się na równi pochyłej...
— Dajmy temu spokój — przerwał Fakir. Nalał sobie nową szklaneczkę i wychylił ją jednym łykiem.
— Skąd przyjechałeś? — zapytał profesor.
— Z całego świata.
— Musiało ci już być w tym całym świecie zaciasno, skoro zaryzykowałeś wrócić?
W głosie profesora zabrzmiała nutka złośliwości.
— Słuchaj, Karolu — warknął gość — nie poto przyszedłem do ciebie, żebyś drwił ze mnie. Widzisz... ja bardzo mało mam do stracenia!...
Wzrok profesora prześlizgnął się po wysokiem, czole, zaciśniętych szczękach, szerokich barach i sprężystej postaci gościa.
— Uspokój się — odezwał się głosem cichym — wiesz, że się ciebie nie boję, jak i to, że... Twoja zaś moralność i twoje zatargi z kodeksem karnym nic mnie nie obchodzą. Jestem wyższy ponad... nie dlatego bym z tytułu dawnej przyjaźni czuł względem ciebie jakieś zobowiązanie, lecz poprostu z... wyrachowania.
— Nie rozumiem ciebie.
— Mniejsza o to. Nie zależy mi na tem, byś rozumiał. Zatem — czego chcesz odemnie? Pieniędzy?
— Tak. Oddam, gdy będę miał. Ale to nie wszystko.
— O!?... — zdziwił się profesor.
— Nie przerażaj się. Chodzi o drobiazg. Miałem przed paru miesiącami pewną przygodę i zobacz...
Rozpiął kamizelkę i koszulę, odsłaniając szeroko sklepioną klatkę piersiową z małą różową blizną tuż nad obojczykiem.
— Widzisz — ciągnął — tu trafiła, a teraz obsunęła się, aż tu, pod pachę i zaczęła mi zawadzać.
Wąskie wypielęgnowane palce profesora namacały nieduży twardy przedmiot pod samą skórą.
— Rewolwerowa?
— Tak, — potwierdził Fakir — próbowałbym sam skórę przeciąć, ale używając tylko jednej ręki, nie dam rady. Nie chcę zaś iść do żadnego szpitala, czy pogotowia ratunkowego... Jeżelibyś był tak łaskawy...
— No, dobrze — wycedził, ociągając się profesor — ja jednak nie mam wprawy... Hm... mój pomocnik lepiej to zrobi. Zaczekaj.
Znikł za drzwiami.
Fakir wstał i, omal nie nadepnąwszy na kota, podszedł do lustra, by skonstatować, że wygląda fatalnie. Nieogolona twarz i zapadłe oczy, zaciasne i połatane ubranie....
— Przedewszystkiem odpocząć, trzy, cztery dni odpocząć w takiej ciszy, jak tu, na tej Dębowej.
— Już jesteś przed lustrem? — usłyszał za sobą głos profesora.
Odwrócił się.
— Bardzo wyczerpany jestem. Nie zazdroszczę ci tego domu, ale tej ciszy, jaka tu panuje.
— Tak, to najcichsza dzielnica w Warszawie, mieszkają tu ludzie pracy i nauki.
— Tak wygląda — uśmiechnął się gość — ale wyobraź sobie, że na samym wstępie doznałem rozczarowania. Minęło mnie auto, w którem kogoś gwałcono, czy zarzynano...
— Jakto, co ty mówisz? — zerwał się profesor — to niemożliwe!
— No, powiadam ci. Ktoś darł się z auta i nawet szybę wybił. Na własne uszy słyszałem, a nawet widziałem kawałki szkła na jezdni.
— A nie zauważyłeś przypadkiem, jak wyglądał ten samochód?
— Czarna duża limuzyna. Może „Delage“, może „Benz“, zresztą czort go wie.
— To dziwne — powiedział po pauzie profesor.
— Co się tak tem przejmujesz — wzruszył ramionami gość.
— No, zawszeć to nie należy do rzeczy powszednich, zwłaszcza na Żoliborzu... Przepraszam cię na chwilę. Zdejm marynarkę i koszulę. Zaraz wrócę z narzędziami.
Znowu znikł za drzwiami i wrócił po paru minutach z dużą niklową skrzynką w ręku. Za nim wszedł mały, chudy człowieczek w białym kitlu lekarskim, od którego ostro odbijała jego niezwykle żółta cera.
— Oto pacjent, doktorze — powiedział profesor, zawahał się chwilę i dodał: — mój przyjaciel z lat szkolnych... pan...
— Winkler — pośpiesznie podpowiedział gość.
Lekarz, na którego twarzy zarysował się uprzejmy uśmiech, zdawał się nie spostrzegać braków w stroju pacjenta. Wyciągnął rękę i odezwał się niespodziewanie wysokim i melodyjnym głosem, o wybitnie cudzoziemskim akcencie.
— Bardzo mi przyjemnie. Doktór Kunoki.
— Jakto? — zdziwił się przybyły — doktór Kunoki?.... Czy pan jest krewnym tego sławnego biologa japońskiego?...
Profesor Brunicki z hałasem otworzył niklowe pudło:
— Mój drogi, chyba nie przyszedłeś tu na wywiad naukowy. Doktór Kunoki jest właśnie tym biologiem, o którym mówisz. Siadaj tu pod lampą i podnieś rękę.
W tonie profesora brzmiało nieukrywane niezadowolenie.
Krótko ostrzyżona głowa doktora Kunoki, pokryta rzadkim niebieskawo - czarnym włosem, pochyliła się nad pacjentem. Dotyk waty, przepojonej eterem przeszedł dreszczem po skórze, kilka błysków lancetu, kilka kropel krwi i na niklowe wieko z brzękiem spadła mała kulka.
— Trzeba zabandażować? — zwrócił się dr. Kunoki do profesora.
— Obejdzie się — machnął ręką pacjent — niech pan będzie łaskaw poprostu zakleić jakim plasterkiem. Na mnie goi się jak na psie.
Operacja była skończona.
— Co, doktorze, — powiedział profesor Brunicki, wskazując plecy gościa, na których grały wspaniałe mięśnie — piękny okaz rozpłodowca?
Uśmiech przesunął się po żółtej twarzy biologa, a jego wzrok taksatorski prześlizgnął się po oglądanym objekcie, który ubrał się właśnie i wyciągnął doń rękę:
— Bardzo dziękuję panu.
— O, proszę. Taki drobiazg — skinął głową i zabierając pudło znikł za kotarą.
— Japończyk, a tak dobrze mówi po polsku — zauważył gość po jego wyjściu.
— Półjapończvk — odparł profesor — jego matka była Polką.
— Aha... To właśnie on odkrył te, no, jakże... elektro...
— Nerwony. Epokowe odkrycie — pokiwał głową profesor — biologja została przezeń pchnięta o olbrzymi krok naprzód.
— Słuchaj, Karolu, odkądże ty zajmujesz się biologją?
Profesor nagle drgnął. Jego blade policzki stały się niemal przezroczyste, palce zacisnęły się kurczowo.
— Odkąd?... — powtórzył ochrypłym głosem — od tego dnia, kiedy jak szaleniec zacząłem chwytać się ostatniej nitki nadziei! Kiedy waliłem głową w próg wiedzy, błagając ją o potwierdzenie kłamstwa umierających ust, kłamstwa, w które wierzyć, znaczy dla mnie tyle, co żyć!...
— Karolu, czyż znowu żądasz odemnie przysięgi!?
— O, bądź przeklęta, bądź potrzykroć przeklęta!...
Profesor zerwał się i wzniósł nad głową zaciśnięte pięści. Grube krople potu pokrywały jego czoło.
— Karolu, Karolu!... Przecie wiesz, że strachu nie znam! Czyż kłamałbym ze strachu?!
Profesor zakrył dłonią oczy i powiedział niemal szeptem:
— Można też kłamać z... litości...
Opadł na fotel i znieruchomiał.
Zaległa cisza, tylko z kąta dolatywało mruczenie kota.
Pierwszy odezwał się profesor:
— Powiedziałeś, że cię nienawidzę. To prawda. Nienawidzę cię bardziej, niż sobie to możesz wyobrazić. Ale... zbyt głęboko tkwisz w mojej ranie, byś mi nie był najbliższy... Związała mnie z tobą... Ach, dajmy temu spokój... Twój niespodziewany przyjazd roztrząsł mi nerwy...
Profesor przetarł szkła i sięgnął do kieszeni:
— Potrzeba ci pieniędzy. Ile?
— Narazie... tysiąc wystarczy.
— Proszę.
— Dziękuję, Karolu. Mam nadzieję wkrótce ci oddać.
— Mniejsza o to. Cóż zamierzasz robić?
— Jeszcze nie wiem. Rozejrzę się. Narazie kilka dni w łóżku w hotelu.
— A dokumenty masz?
— Mam. Nazywam się teraz Jan Winkler... Ale już późno.
— Pierwsza — potwierdził profesor, spoglądając na zegarek. Gość wstał.
— Dowidzenia, Karolu.
— Zaczekaj... chwilę. Nie chciałbym, byś odszedł tak zaraz... Nie proponuję ci, byś zamieszkał u mnie. Z wielu względów jest to niemożliwe...
— Ależ, Karolu, ja bynajmniej nie miałem zamiaru...
— Nie — przerwał profesor — wiem, że nie chciałbyś tego. Ale widzisz, nie znaczy to, byś nie miał mnie odwiedzać... Jestem piekielnie samotny, przeraźliwie samotny... Nie spytałeś, ani słówkiem, nie wspomniałeś o nim, a przecie może cię obchodzić jego los.
Fakir zmarszczył brwi:
— Mówisz o swoim synu?
— Mówię o synu Wandy.
Zaległo milczenie. Profesor Brunicki wpił się wzrokiem w twarz gościa i zaczął mówić jakimś bez-barwnym, monotonnym głosem:
— Dorasta... Duży już jest... W ramionach niemal już całkiem tak szeroki, jak... ty... Ma takie same jasne, płowe, włosy i takie zmysłowe usta... I nozdrza rozdęte i oczy, ogromne niebieskie, oczy o fenomenalnych ciemno-złotych źrenicach... żaden okulista takich nie widział... A ja przecie znam aż dwie pary takich fenomenalnych oczu... Nie, nie dwie... to jest ta sama para...
Profesor pochylił się ku gościowi i przez zaciśnięte zęby wyrzucił:
— Właśnie tak połyskują, ciemnem złotem!...
— Przestań! — odezwał się cicho gość, odwracając głowę. — Znęcasz się nad sobą i nademną.
— Nieprawda! Nieprawda! — zawołał w podnieceniu Fakir i uderzył pięścią w stół. — Przysięgam ci, że nieprawda...
— Uspokój się — pokiwał głową profesor — posłuchaj: widuję go co roku. Co roku odbywam tę... krzyżową drogę i co roku wracam bez... Ach, mój drogi, to jakaś szatańska karuzela wspomnień. Iście szatańska! O, to już nie jest mały Boh, z którym bawiłem się w Indjan, ba, to już nawet nie kolega Fakir, ten prowodyr klasy, który swemi pięściami bronił mnie i zasłaniał. Nie... to już prawie Bohdan Drucki, świetny Bohdan Drucki, który...
Profesor przełknął ślinę i wstał. Zataczając się, szedł jak lunatyk, a stanąwszy w środku pokoju dodał szeptem:
— No, a za lat kilka, za lat kilkanaście... Jan Winkler. Nie, nic nie mów, musisz to rozumieć, że przecie jestem tylko człowiekiem, któremu natura dała te pięć czy więcej zmysłów i ograniczony rozmiarami czaszki mózg, któremu kazała bardziej wierzyć im, niż opętańczym imaginacjom, niż przysięgom przyjaciela, niż samarytańskiemu kłamstwu umierających ust, ust, chociażby droższych niż życie, niż świat, niż wszechświat!...
— Karolu!
— Poczekaj. Nie posądzaj mnie o rozstrój umysłowy. Za chwilę znów będę sobą. Ale tylko pomyśl: lata, długie lata duszę się swoją tragedją. Ty jesteś ostatni, z którym mógłbym o tem mówić, lecz, niestety, ty jesteś jedynym. Nie obawiaj się, za chwilę znowu będę sobą, jakiego mnie znasz od dziecka. Zimnym, wyrachowanym, nieugiętym, zamkniętym człowiekiem cha, cha, cha... bez... serca!.... Takim, co to bez drgnięcia powieki potrafiłby zabić ciebie, gdyby potrafił jednocześnie zabić i jego... syna Wandy... Tak, Bohdanie, tak...
— Karolu! — zabrzmiał po pauzie cichy głos gościa — drogi przyjacielu, nie możesz pojąć, jaką męką jest nie mieć nawet prawa na jedno słowo współczucia...
— Nie mówmy już o tem — sucho przerwał Brunicki — dość. Zmęczony jesteś. Idź już. Jutro musisz zmienić sobie opatrunek. I nie zapominaj o mnie... Tembardziej, że będziesz mi potrzebny..
— Ja? — zdziwił się Drucki.
— Tak — po chwili wahania odparł profesor — jesteś silny, śmiały i, jak sam to stwierdziłeś, nie wiele masz do stracenia...
— Nie rozumiem?!
— Idź już, nic pilnego. A co do pieniędzy, proszę, nie krępuj się. Ile razy będą ci potrzebne... No, dowidzenia.
Podali sobie ręce i gość ruszył do drzwi, lecz zrobił nieuważny krok i nadepnął na wylegującego się na dywanie kota. Przeraźliwe miauczenie było na to odpowiedzią i nagle ze wszystkich kątów wysunęły się zaniepokojone krzykiem jednego inne koty, tłuste, ogromne, opasłe.
— Psiakrew — zaklął winowajca alarmu — poco u djaska trzymasz tyle tych kotów. Musisz majątek wydawać na żywienie tego stada. Czem ty je karmisz?
— Mięsem — skrzywił się gospodarz.
Drucki wzdrygnął się. Przyszło mu na myśl, że sam jest wielkim kawałem mięsa.
— Dowidzenia.
— Dowidzenia.
W przedpokoju, skulony na krześle siedział brodacz.
— Niech Antoni wypuści pana — odezwał się doń profesor. — Dowidzenia, Fakirze!...
Po chwili Drucki szedł szybkim krokiem pustemi ulicami. Gdy znalazł się na rogu za torem, przypomniał sobie czarną limuzynę i brzęk rozbijanej szyby.
Pamiętał dobrze, że kawałki szkła leżały pod tą właśnie latarnią. Nachylił się i przyjrzał się uważnie: mokry asfalt i ani śladu szyby.
— Solidna robota — mruknął do siebie i otulił się jak najszczelniej.
Siekł drobny deszcz, zmieszany ze śniegiem, od Wisły ciągnął przejmujący chłodem wiatr.


ROZDZIAŁ 2.

Bohdan Drucki zamieszkał w „Hotelu Odeskim“ przy ulicy Długiej. Był to mały i brudny hotelik, pełny za dnia nieznośnej woni przypieczonej cebuli, a nocą krzyków, awantur i bijatyk.
Oprócz właściciela, starego żyda i jego półzidjocałego syna Nuchima, dwudziestoletniego wyrostka o spłaszczonej czaszce, stałym mieszkańcem hotelu był tylko jeden Drucki, którego obecność zaznaczona została, zgodnie z przepisami policyjnemi, na czarnej tablicy w kantorku, gdzie koszlonami wypisano: — Jan Winkler.
Pozostali klijenci hotelu, stanowiący główne źródło jego egzystencji, rekrutowali się z tych, którzy poszukiwali dachu nad głową na jedną noc, lub poprostu na parę godzin, co nazywało się tu „na wizytę“.
Drucki odpoczywał. W ciągu trzech dni jedynym jego łącznikiem ze światem był Nuchim, przynoszący bułki, szynkę i dzbanek z białą kawą, czasem gazety i papierosy.
Gorączka zwolna ustępowała, żelazny organizm wracał do dawnej sprawności, blizna goiła się szybko. Drucki jednak nie wstawał z łóżka. Miał to szczęśliwe usposobienie, że potrafił równie łatwo zmusić swój mózg i mięśnie do długotrwałego i najwyższego wysiłku, jak i do zupełnej bezczynności.
Stary żyd z obojętną podejrzliwością patrzał na swego lokatora. Jego powierzchowność i dziwactwo leżenia w łóżku opłacone wprawdzie zostały dobrą gotówką, jednakże nie wyglądało to wszystko na rzecz w zupełnym porządku.
Dopiero czwartego dnia właściciel „Hotelu Odeskiego“ zmienił zdanie. Nastąpiło to zaś dlatego, że jego syn otrzymał od lokatora list do zaniesienia na Nowolipie do Borysa Załkinda.
Co ten obdartus Winkler może mieć za interes do samego Borysa Załkinda, do takiego bogacza?
Jakież było zdumienie ojca, gdy Nuchim powrócił z ustną odpowiedzią, że Borys Załkind zaczął się bardzo śmiać, jak list przeczytał, za przyniesienie dał całe dwa złote i powiedział, że sam przyjdzie do pana Winklera o ósmej wieczór.
Stary zdecydował, że tak ważną wiadomość musi osobiście zanieść lokatorowi.
Kłaniał się bardzo nisko, wypytywał, czy czego szanownemu panu nie trzeba, wyraził swoją radość z zaszczytu, że gości u siebie znajomego pana Załkinda i usiłował wywiedzieć się skąd pan Winkler zna „tego Amerykańca“?
Jedyną odpowiedzią na te wszystkie zabiegi, było krótkie: — „nie pański interes“ i zapowiedź:
— A jak będzie u mnie pani Załkind, to uważajcie, żeby mi nikt pod drzwiami nie podsłuchiwał, bo to niezdrowo. Rozumiecie? Bardzo niezdrowo!
Stary żyd o tyle znał się na ludziach, że nie żądał bliższych wyjaśnień. Zresztą podsłuchiwanie nie zdałoby się na nic, bo w numerze szóstym mówiono po angielsku.
Załkind przyszedł punktualnie. Był to człowiek wyraźnie chromający na lewą nogę, która w dodatku swem skrzypieniem zdradzała protezę. Jego drapieżna twarz z dużą blizną przez policzek i świszczący głos sprawiały raczej przykre wrażenie, jak i ruchliwość małych czarnych oczu.
Klnąc strome schody wszedł na drugie piętro i zapukał we wskazane drzwi, potem zamknął je za sobą i z pośpiechem zbliżył się do łóżka:
— Hallo, kapitanie, co za radość, że pana widzę! — zaświszczał, wyciągając rękę.
Drucki z uśmiechem podał swoją:
— Nie spodziewał się pan, co?
— Ale co panu jest, kapitanie? Chory pan? I w tym parszywym hotelu? Dawno pan w Polsce?
— Pomału, mister Jack, bo doprawdy nie zdołam panu na wszystko odrazu odpowiedzieć.
— Ach, kapitanie, czyż nie widzi pan, jak się cieszę! Cóż za piękny dzień w mojem życiu! Myślałem, że pana już nigdy nie zobaczę. Ileż to lat? Chyba cztery?
— Pięć — poprawił Drucki.
— Pięć lat! I jakże New York? Czy wciąż spirytus jest takim dobrym interesem?
— Nie wiem. Cóż pan myślisz, Jack, że ja wciąż siedziałem w tej dziurze. Zaraz po panu djabli mnie stamtąd wynieśli.
— Dokąd?
— Fiu, fiu!... Zadługo byłoby opowiadać. Londyn, Marsylja, Konstantynopol, Berlin, Paryż i znowu Australja, i Chiny i Brazylja... Tak, Jack, nie umiem siedzieć na miejscu.
Załkind przysunął swoje krzesło do łóżka i cmoknął:
— Piękne życie, ciekawe życie, ale co pan z tego ma?
— Wolność, Jack, wolność.
— Rozumiem, to duża rzecz, wolność. Ale najwięcej wolności ma ten, co ma pieniądze. Im więcej pieniędzy, tem wolniejszy.
— No, pan ma ich dosyć! — zaśmiał się Drucki.
— Co to znaczy dosyć? Mam ich bardzo dużo, ale dosyć? Czy może być dosyć pieniędzy? Tak, jak panu, kapitanie, nigdy nie dosyć włóczęgi po świecie, to pan musi rozumieć, że mnie nigdy nie dosyć pieniędzy. To jest taka sama pasja, jak i każda inna.
— To prawda.
— No, widzi pan. A tylko ja nie mogę w swojej głowie pomieścić, dlaczego większa jest przyjemność podróżować bez grosza w kieszeni, zamiast wygodnie, nic nie robiąc, kajutą pierwszej klasy?
— Jak miałem na to, to i pierwszą klasą jeździłem.
— Co znaczy, jak miałem? Gdyby pan chciał kapitanie, pan miałby na całe życie! Czyż nie proponowałem panu spółki? Miałby pan dziś tyle, co ja, bo, obaj mielibyśmy więcej jeszcze, dużo więcej. Z pańską głową! Ba! z pańską odwagą!
Drucki usiadł na łóżku i klepnął go wesoło po ramieniu:
— Ale ostre były czasy, co Jack?
— Ostre. Co tu gadać. Mówią, że ludzie mojej rasy są tchórzliwi, a to nieprawda. Przecie jestem żydem z krwi i kości, a sam pan widział. Dobre były czasy, na każdym kroku ryzykowało się życie, ale spirytus i piwo — to był interes wart takiego ryzyka.
— No, a jakże tam noga?
— W porządku. Tylko podniebienie dokucza. Tak mi ten rudy rozwalił. I wie pan co, kapitanie, że ja do śmierci nie zapomnę tego, co było w Chicago. Nie dlatego, że mnie pan życie uratował...
— Dajmy spokój — przerwał Drucki — niema co wspominać.
— Nie dlatego, że opiekował się pan mną, nie dlatego, że oddał pan mnie moje pieniądze, mój cały majątek... Nie... Ale nie zapomnę do śmierci tego, że nie ruszył pan Luby!... Tak... leżałem wówczas, jak kupa ścierwa, mówić nie mogłem, ruszyć się nie mogłem, ale widziałem, jak ona patrzyła na pana! I cóż ona była dla pana? Nic, ot, ładna żydóweczka... A co ja byłem dla pana?... Ot, zdychający pies, co go pan dla własnej fantazji wyratował! A co pan zrobił? Przyszedł pan do mnie i powiedział: — nie bój się o Lubę, nie tknę jej i nikomu tknąć nie dam... Tak pan powiedział, bo czuł pan...
Nie dokończył. Podniósł głowę wysoko i zagryzł wargi. Z czarnych, jak węgle oczu zwolna spłynęły po twarzy drapieżnego ptaka dwie łzy.
— Tam do djabła, stary, — zawołał Drucki — coby powiedzieli na Broadway‘u, gdyby zobaczyli, że Czarny Jack rozkleja się, jak małpa od cebuli! No! stary!
— Nie, kapitanie, nie! Ja tego panu nigdy nie powiedziałem, ale teraz musiałem. Bo jak tu wszedłem, jak zobaczyłem, że pan tu w nędzy i chory, a po mnie dopiero teraz posłał... To ja chcę, żeby pan wiedział, że ja mam takie psie prawo, żebym dla pana zrobił, co mogę, żebym nawet oddał wszystko, co mam!...
— Uwaga, Jack — z żartobliwą powagą ostrzegł Drucki — uwaga, bo mogę pana przytrzymać za słowo!
— Niech pan nie myśli, kapitanie — z dumą odparł żyd — że słowo kupca Załkinda chociaż o jeden cent mniej jest warte od słowa Czarnego Jacka.
Roześmieli się obaj. Załkind wypytywał Druckiego o stan zdrowia, chciał koniecznie sprowadzić lekarza. Wreszcie oświadczył, że natychmiast zabiera go do siebie, bo mu wstyd, żeby kapitan mieszkał w tej dziurze.
Ten jednak stanowczo zaprotestował. Owszem, przeniesie się, nawet napewno, ale nie do Załkinda.
— Widzi pan, ja jestem taki zatwardziały samotnik. Jak tylko wydobrzeję i oporządzę się, będę musiał poszukać jakichś interesów. I właśnie wiedząc, że pan jest dla mnie życzliwy...
— Życzliwy?!
— Mniejsza o wyraz. Dość, że chodzi mi o to, żeby coś robić.
Załkind uśmiechnął się z zażenowaniem i zrobił niewyraźny ruch ręką.
— Drogi kapitanie Winkler, co tu ja mogę wymyślić? Mnie nawet jakoś głupio, ale ja tu, w kraju, to jestem bardzo solidny kupiec. Ja mam kasy ogniotrwałe, ja trzymam stróżów nocnych...
Drucki wybuchnął śmiechem:
— Cóż do pioruna! Posądza mnie pan o zamiar zorganizowania bandy!? Cha... cha... cha.... Panie Załkind... Ja też chcę być solidny! Czy pan przypuszcza, że ja do solidnych rzeczy się nie nadaję? że mnie, choćby czasami nie można zaufać?...
Załkind złapał go za przegub ręki:
— Już! Już rozumiem. Chwileczkę... Ha, czy ja panu nie ufam! Sobie więcej nie ufałbym... Chwileczkę! Muszę się zastanowić...
Wbił oczy w podłogę i zmarszczył czoło:
— Handel, to nie dla pana, kapitanie...
— A, nie dla mnie.
— Mam też fabrykę trykotaży, ale to też nie dla pana. Hm... lasem handluję... O, to wymaga dużo ruchu, podróży, wyjazdów, trzeba sprytu i prezencji... Mam w Białowieży nawet jedną ciężką sprawę z niejakimi Fajersonami. Zrobili mi machlojkę z kontraktem. Rzecz nie sądowa, tylko na własną gorącą robotę. Pan dałby im radę. Chodzi o okrągły miljon. Coby pan na to powiedział?
Drucki zastanowił się i zaprzeczył ruchem głowy.
— Dlaczego nie?
— Chcę trochę posiedzieć ma miejscu. Później owszem...
— Kapitanie — zakonkludował Załkind — co ja panu powiem: niech się pan nic nie martwi. Już ja coś na mur dla pana znajdę. Dla pana z pod ziemi wykopię! Niech pan tylko przeniesie się z tego hotelu i dba o zdrowie. Zdrowie — to grunt.
Umówili się w ten sposób, że nazajutrz Drucki przyjdzie do Załkinda na kolację. Zjedzą we dwójkę, bo Luba z dzieckiem siedzi w Rabce, więc będą mogli swobodnie pogadać.
Z tem się rozstali.
Drucki nazajutrz obudził się wcześnie rzeźki i wyspany.
Wyszedł na miasto w świetnym humorze i zaczął wędrówkę po sklepach: — ubranie, buty, palto, kapelusz, bielizna, zegarek, rękawiczki, inne drobiazgi, potem kąpiel w łaźni na Krakowskiem i tamże zabiegi fryzjerskie.
Wesołe usposobienie nie opuszczało go ani na chwilę. Bawił się znakomicie sensacją, jaką wszędzie w eleganckich sklepach wywoływała jego powierzchność, tak niezrozumiała przy jednoczesnej wybredności gustów i umyślnie nadrabianej wielkopańskości.
Wreszcie ubrany i wyświeżony opuścił łaźnię, na pytanie służącego, co ma zrobić z pozostawioną garderobą, poradził odesłać ją do muzeum i wyszedł na miasto.
Jakże innym teraz czuł się na tychże ulicach człowiekiem. Aż sam się temu zdziwił. Przecie tyle razy w tenże sposób zmieniał skórę! W New Yorku, gdy wracał z morza, w Sidney, po wędrówkach złotych, po wyjściu, z więzienia w Lizbonie, po awanturze w Stockholmie — i jakoś nigdzie w sklepach nie zdziwiono się obdartemu człowiekowi, kupującemu drogie przedmioty, nigdzie na ulicy nie oglądano się za oberwusem tak, jak tutaj, w Warszawie.
Zresztą może i sam innemi oczyma patrzał na ten tłum, którego teraz czuł się członkiem równouprawnionym... Ach, no i kobiety!...
jeszcze przed dwiema godzinami nie spostrzegały go wcale, ba, sam ich też nie zauważał, a teraz...
Szedł elastycznym krokiem, jak na paradzie i czuł, że ściąga na siebie spojrzenia tych istot tak powabnych, tak znanych, a wciąż zaciekawiających i upragnionych.
— Do djabła! Wciąż jestem młody — pomyślał z zadowoleniem, przykrytem nitką dobrotliwego upomnienia.
Istotnie, był młody. Gdy usiadł przy stoliku w restauracji i ujrzał swe odbicie w lustrze, aż zdziwił się swej młodości. Dzięki piekielnej mordędze ostatnich dwóch miesięcy schudł, a jego smagła cera od słonego wiatru morskiego nabrała połysku bronzu. Gdyby nie siwe skronie, nie mógłby temu pełnemu życia panu w lustrze dać ponad trzydziestkę.
Jadł obiad z apetytem, rozmyślając o swej sytuacji. Po tylu latach mogliby go ewentualnie poznać, gdyby nie to, że nie nosi teraz wąsów, no i że wogóle bardzo się zmienił. Zresztą dokumenty obywatelstwa amerykańskiego gwarantują bezpieczeństwo.
Roześmiał się do siebie:
— Możnaby pomyśleć, że drżę o swoją skórę. Po djabła, w takim razie, zawsze lazłem z głową w niebezpieczeństwa?
Zapłacił rachunek, porozmawiał wesoło z kelnerem i wyszedł.
Warszawa bardzo się zmieniła.
Wprawdzie poznawał bez omyłki ulice, ale pamiętał je całkiem innemi. W owych dawnych czasach była to niemal dziura prowincjonalna...
Zaczął padać śnieg.
Drucki wszedł do cukierni, kazał dać sobie czarnej kawy i zaczął przyglądać się publiczności.
Najwięcej było kobiet. Po dwie, po trzy przy stoliku, od poważnych podlotków aż do rozchichotanych starszych pań, bardzo mocno wymalowanych.
— Zastanawiające — pomyślał — że wszystkie, właściwie mówiąc, są ładne — i wszystkie wyglądają względnie młodo. Gdzie się podziały stare i brzydkie kobiety?... Ale i pięknych niema...
Z prawej pod filarem siedziały dwie brunetki. Mniejsza, w popielicowem futrze, żarłocznie jadła ciastka i atakowała Druckiego spojrzeniami połyskliwych oczu. Z lewej pod oknem samotna szczupła blondynka skracała sobie oczekiwanie na kogoś, kto się widocznie spóźnił, spoglądaniem to ma zegarek, to na Druckiego. Tuż przed nim zajmowało większy stolik towarzystwo, złożone z dwóch panów i jednej pani w czarnem, lśniącem futrze.
Jeden, łysawy blondyn w dużych rogowych okularach, opowiadał coś monotonnym głosem, drugi, przysadkowaty starszy pan z nieznośną manjerą automatycznego otwierania i zamykania żółtej czeczotkowej papierośnicy. Twarzy kobiety Drucki dojrzeć nie mógł, gdyż siedziała doń tyłem. Widział tylko promień jasnych złoto-blond włosów, wystający zboku z pod kapelusza i opartą na stole długą ładną rękę, bez pierścionków, co bardzo lubił.
Jak na złość nie obejrzała się ani razu, a tymczasem zbliżała się ósma i trzeba było jechać do Załkinda.
— Jeszcze poczekam — uśmiechnął się do siebie Drucki, konstatując w myśli, że trzeba naprawdę być niepoprawnym kobieciarzem, żeby dla tak błahego powodu spóźnić się na ważną rozmowę.
Wreszcie postanowił użyć wypróbowanego sposobu. Wziął do rąk leżący opodal dziennik i, udając zaczytanego, zsunął na ziemię dużą szklaną popielniczkę.
Głośny brzęk tłukącego się szkła, ktoś krzyknął: „ach“!, wszystkie oczy zróciły się na stolik Druckiego i — efekt osiągnięty: sąsiadka w czarnem lśniącem futrze obejrzała się.
Drucki drgnął i poczuł, że mu krew ucieka z twarzy.
Instynkt, wygimnastykowany w tysiącach niebezpieczeństw, a sprawny, jak automat, kazał mu natychmiast zakryć się płachtą gazety, lecz na ten raz rozkaz nie został wykonany.
Nie mógł oderwać od niej oczu.
Gdzie? Kiedy?... Przysiągłby, że kiedyś musiał ją znać, że te płonące czarne oczy z wspaniałym zrośniętym łukiem czarnych brwi i te złociste włosy, i te wprost nieprawdopodobnie wykrojone wargi... Kto? Kiedy?... Napewno.... Napewno....
Szukał odpowiedzi w jej wzroku: zna go?... poznaje?...
Lecz ona już odwróciła głowę i znowu z uwagą słuchała monotonnego głosu łysawego blondyna. Przysadkowaty starszy pan znowu miarowo potrzaskiwał czeczotkową papierośnicą.
Drucki nie był pewien. Uderzająca piękność tej kobiety musiałaby przecie głębszem, nie dającem się zakwestjonować wspomnieniem wrazić w jego pamięć.
Udawał, że czyta, a jednocześnie myśl pracowała nieustannie:
— Może ktoś podobny... Ale kto? Chyba jakaś głośna aktorka filmowa o zbliżonym typie?... Jakaś gwiazda sportowa... lotniczka... tennisistka... Zresztą, gdyby obawy były słuszne, ona poznałaby go napewno... Trudno wyobrazić, by, spotkawszy gdzieś w życiu taką dziewczynę, mógł przejść obok niej obojętnie. Wykluczone! A kobiety zazwyczaj dobrze pamiętają tych mężczyzn, którzy bodaj bez skutku zabiegali o ich względy...
A ona stanowczo nie patrzała nań, jak na znanego sobie człowieka. W jej wzroku była odrobina roztargnienia i odrobina ciekawości, lecz ciekawości nie więcej, niż ta, z jaką wszystkie kobiety patrzą zawsze na niego.
W każdym razie rozsądek dyktował ostrożność. Należało zaraz zapłacić i wyjść. Jednakże Bohdan Drucki nie zaliczał się do tych, którym kiedykolwiek bodaj nawet własny rozsądek, mógł cokolwiek dyktować.
Dlatego został.
Dopiero po kwadransie towarzystwo przy sąsiednim stoliku uregulowało rachunek i wstało.
Nieznajoma była wysoką, dobrze zbudowaną kobietą. Gdy przyglądał się jej sylwetce, doszedł do przekonania, że początkowo uległ złudzeniu.
Nie znał takiej napewno.
Nie zawiódł się, oczekując, że podczas wciągania rękawiczek spojrzy znowu na niego.
Jakże była piękna! Z pod zmrużonych powiek obserwował jej profil, dumny, zimny i namiętny. Wyglądała na lat dwadzieścia pięć, lecz mogła mieć więcej.
Przechodząc obok stolika Druckiego prześlizgnęła się wzrokiem po jego twarzy i znowu zbudziły się w nim wątpliwości, chociaż wyraz jej oczu dobitnie oświadczył, że patrzy na kogoś, kogo widzi pierwszy raz w życiu.
Odprowadził ją wzrokiem do drzwi, zapłacił, za kawę i za rozbitą popielniczkę i wyszedł.
Nowy świat był zatłoczony, tłumy posuwały się wolno chodnikami, jezdnią sunęła rzeka samochodów. Jaskrawe reklamy neonowe biły w oczy ostremi czerwonemi linjami.
— Na Nowolipie!
Borys Załkind sam otworzył drzwi.
— Hallo, kapitanie, oto znowu pana widzę w pełnej gali. Obawiam się jednak, że byłem cierpliwszy od kaczek, które w oczekiwaniu pana musiały się porządnie wysuszyć w rondlu.
Podali sobie ręce. Pokojówka w białym fartuszku, dygnąwszy z kokieterją, odebrała palto Druckiego.
— Czyżbym tak bardzo się spóźnił? — z udanem przerażeniem zapytał Drucki — miałem naprawdę sprawę dość wielkiej wagi.
— Czyżby? — roześmiał się Załkind, wprowadzając gościa do jadalni. — O ile znam pański gust, kapitanie, nie sądzę, by jej waga przewyższała, powiedzmy, sześćdziesiąt pięć kilo!
Drucki zrobił skupioną minę i odparł z powagą:
— Sądzę że omylił się pan najwyżej o dwa, trzy kilogramy.
Uścisnęli sobie ręce z uśmiechem i Załkind karcąco pokiwał głową:
— Obawiam się, kapitanie, że przez kobiety spóźni się pan o tyle do piekła, że już najwygodniejsze kotły ze smołą będą zajęte.
— No! — zawołał po polsku z wyraźnym litwackim akcentem — co się Wikcia przygląda? Proszę natychmiast podawać!
Kusztykając wokół bogato zastawionego stołu, napełnił kieliszki i podsunął gościowi krzesło.
Kolacja była smaczna i obfita, gęsto zakropiona alkoholem. Rozmowa obracała się wyłącznie dokoła wspomnień amerykańskich. Dopiero, gdy usadowili się w gabinecie w głębokich klubach, Załkind przystąpił do interesu:
— Otóż, długo myślałem, coby tu takiego wynaleźć, co odpowiadałoby takiemu człowiekowi, jak kapitan Winkler. I, zdaje mi się, że mam coś w sam raz dla pana.
— Byle nie dyrekcję banku!
— I gorzej i lepiej. Interes jest taki. Pamięta pan jeszcze dobrze Warszawę?
— Ja myślę.
— Zatem wie pan, gdzie jest ulica Hortensja?
— Wiem. Mała ślepa uliczka od Szpitalnej. Prawda?
— Tak — potwierdził Załkind — otóż na tej Hortensji dwaj bracia Tinkelman i taki jeden Rybczyński założyli przed rokiem nocną knajpę. Wie pan, rodzaj amerykańskich nocnych klubów. Bar, darcing, kabaret. Lokal piękny, punkt pierwsza klasa, wpakowali w to może pół miljona złotych, a może i więcej.
— I plajta?
— Plajta. Taki interes trzeba umieć prowadzić. To może być złote jabłko. Tylko pilnować je trzeba, żeby wszystko było w porządku, żeby służba nie kradła, żeby klijenci nie zarywali. Trzeba wiedzieć komu dać na kredyt, komu nie, kogo przyjmować z otwartemi rękami, a kogo zrzucać ze schodów na zbitą mordę. Trzeba trzymać cały interes za pysk żelazną łapą, a żeby wyglądało, że to jest swoboda i zabawa, że klijenci to tak, jak prywatni goście. Pamięta pan, kapitanie, knajpę Wesołego Billyna na Siedemdziesiątej czwartej ulicy?...
— Pamiętam.
— To nie była knajpa, to był kurnik, to była zwykła dziura. A dlaczego, kto mógł pchał się tam z dolarami? Dlatego, że interes prowadził Billy! Kobiety leciały na niego, mężczyźni uważali go za najlepszego kompana, wszyscy poprostu przepadali za nim. Ja nie wiem, co w nim było, ale w panu, kapitanie, jest akurat tego samego dwa razy więcej.
— Dobry chłop był ten Billy — powiedział z uśmiechem Drucki.
— Kapitanie! Ja nie mam jeszcze pięćdziesiątki, ale dużo rzeczy widziałem i jedno wiem: grunt to człowiek! Nie to ważne „jak“, „co“, ale tylko, „kto“. Otóż obaj Tinkelmany i ten Rybczyński chodzą za mną już od dwóch miesięcy. Telefonują, pytają, zaczepiają. Poprostu nie dają żyć. Oni chcą, żebym ja odkupił tę knajpę. Ludzi, co mają więcej gotówki, djabelnie teraz mało, więc przyczepili się do mnie. A ja im mówię wciąż: — poco mi ten kłopot? Sam tego prowadzić nie będę, a choćby teraz i sam czort poprowadził, to i tak rady nie da. Zapaskudziliście firmę, pies z kulawą nogą tam nie chodzi, jak kto chce ziewać z nudów, to woli ziewać w domu.
— I gratis — dorzucił Drucki.
— Pewno. Ja im tak mówię, ale myślę, że tak nie jest. Człowiek z nerwem i z głową i z tem, co właśnie ma Billy, mógłby interes postawić na nogi. Jeśli włoży jeszcze z dziesięć tysięcy dolarów... No, co pan o tem powie?...
— Cóż powiem?... Chce pan, Jack, kupić tę budę i mnie zrobić dyrektorem?
— I tak i nie. Chcę kupić, ale do spółki z panem.
— Wolne żarty. Ja grosza przy duszy nie mam.
Załkind wzruszył ramionami:
— Co pan gada, kapitanie, przecie pół godziny klarowałem panu, że pan sam, to żywy kapitał. Ja panu powiem tak. Ja zaryzykuję kupić od nich ten gips. Ale kupić na pańskie nazwisko. Pan będzie właścicielem. Postawi pan budę na nogi, to dobrze, nie — to trudno. Ale ja wierzę, że pan postawi. Rozumie pan? Taka cicha spółka i pół na pół?
Drucki wstał i pokręcił głową:
— Nie, Jack, nie jestem żebrakiem i jałmużny nie przyjmuję.
Teraz już Załkind nie wytrzymał. Zerwał się z miejsca, zaczął biegać po pokoju, wymachiwać rękoma, targać włosy i kląć na czym świat stoi.
— Jakto, jego, Czarnego Jacka, posądzają o takie rzeczy?! To człowieka może szlag trafić! To lepiej wziąć nóż i od razu go zarżnąć w samo serce! Cóż to sobie kapitan Winkler wyobraża! Że kapitan nie widzi tu uczciwego interesu dla nich obydwóch, to nie dowód, żeby tego interesu nie było!
Póty się pieklił i krzyczał, aż Drucki zgodził się wszcząć znowu rzeczową rozmowę.
Załkind sypał argumentami, powoływał się na znane im obu przykłady, przytaczał cyfry, kalkulował, prosił, groził, przekonywał, wreszcie zaczął oburzać się, że kapitan tak zadziera nosa, że mógł sobie pozwolić na wielkopański gest uratowania życia i majątku parszywego Żyda, ale nie pozwala mu odwdzięczyć się choćby okazaniem zaufania...
— Przestań, Jack, do diabła, histeryzować — ryknął Drucki. — Przyjmuję!
Na drapieżnej twarzy Załkinda rozpłynął się pogodny uśmiech. Wziął dłoń Druckiego, potrząsnął nią mocno i kusztykając podszedł do biurka.
Przez chwilę przewracał kartki książki telefonicznej, potem wziął słuchawkę i wymienił jakiś numer.
— Czy jest pan Abram Tinkelman?... Pana Mieczysława też nie ma?... To poproszę pana Rybczyńskiego... To pan Rybczyński? Co jest, panie Rybczyński, kiedy panowie zapłacą mi te siedem tysięcy?... Jak, kto? Załkind! Ja panu komornika przyślę!... Co?... Ja zdrowia z wami już nie mam... Co?... Murowane?!... Nu, dobrze, tylko szkoda, że Tinkelmana nie ma...
Zakrył ręką słuchawkę, zrobił oko do Druckiego i powiedział po angielsku:
— Pan myśli, kapitanie, że go nie ma?
Drucki nie mógł powstrzymać śmiechu. Różnica między Załkindem­‑kupcem a Załkindem­‑gangsterem była uderzająca.
Tymczasem znalazł się Tinkelman, któremu Załkind zakomunikował, że jest tu w Warszawie przejazdem jeden Amerykanin, który mógłby ewentualnie zainteresować się kupnem „Argentyny“, jednakże on, Załkind, ani myśli Amerykanina namawiać na tę splajtowaną knajpę, ale ewentualnie można pogadać.
Umówili się na jutrzejszy wieczór w tejże „Argentynie“.
Za radą Załkinda Drucki tegoż dnia przeprowadził się do hotelu „Bristol“ i rozlokował się na noc w wygodnym, czystym i szerokim łóżku, już sam nie traktował poważnie swoich obiekcji co do zawarcia tej oryginalnej spółki z Załkindem.
Da sobie napewno radę i pokaże Warszawie, jak ma wyglądać nocny lokal, który musi mieć powodzenie! Rekordowe!
Już zasypiając przypomniał sobie nieznajomą z cukierni. Czyżby rzeczywiście nigdy jej przedtem nie widział?...
— Ale rasowa bestja.



ROZDZIAŁ 3.

W Sądzie Okręgowym od poniedziałku panowało niebywałe podniecenie.
Zaczęło się od tego, że prokurator Martynowicz stanął w drzwiach kancelarji i, zwracając się do aplikanta Modronia, powiedział swoim burkliwym a dobitnym głosem:
— Każe pan na drzwiach gabinetu po podprokuratorze Korczyńskim przybić napis: — Podprokurator Alicja Horn. — Zrozumiano?...
— Tak jest, panie prokuratorze.
Drzwi zamknęły się z lekkim trzaskiem. W kancelarji umilkły wszystkie maszyny, zaległa zupełna cisza.
— Że jak? — zapytała panna Serkowska od dziennika podawczego.
Aplikant Modroń zrobił głupią minę.
— Jak się nazywa ten nowy? — zaszczebiotała panna Latosikówna z pod okna.
Modroń zirytował się, widząc wszystkie oczy wlepione w siebie.
— Co się państwo na mnie patrzycie, jak na raroga?! Tyle samo wiem, co i wy. Słyszeliście: podprokurator Alicja Horn.
— Jakże, podprokurator Alicja Horn — oburzył się stary pan Rolko — niby kobieta?
— Nie, Bażant — wykrzywiła się doń panna Serkowska.
Niemal wszyscy wstali z miejsc i otoczyli biurko Modronia.
— Jeżeli Alicja, to juścić kobieta.
— Ale darujcie! Kto kiedy widział kobietę prokuratora?
— Jak pan powiada?
— Alicja Horn.
— Tak, tak — pokiwał głową pan Rolko — rozpusta i tyle. Niezłe czasy, co?
— Tfy! — potwierdził wymownie łysy jak kolano pan Garbarczyk.
— Niesłychane!
— Nie stójcie nademną, jak kat nad dobrą duszą — płaczliwym głosem prosił Modroń — jeszcze stary wejdzie.
— No, panie, ależ to po prostu skandal! Baba ma być prokuratorem?
— Świat się kończy!
— A cóż w tym złego? — wzruszyła ramionami pani Więckowa — ciekawam, dlaczego kobieta nie może być prokuratorem?
— Cooo? — oburzył się pan Rolko — jak pani nie wstyd, mając siwe włosy i troje dzieci, takie rzeczy opowiadać!
— Siwe włosy, to proszę pana żaden argument. A tymczasem jest faktem, że kobiety pod względem umysłu wcale nie stoją niżej od mężczyzn.
— Nie tylko nie niżej, ale właśnie wyżej — zawołała czupurna aplikantka Ciechanowiecka. — Właśnie wyżej! A szczególniej w Polsce. Wszyscy cudzoziemcy to mówią, że Polki są mądrzejsze o całe niebo od Polaków.
— Hę?... — uśmiechnął się, gładząc łysinę Garbarczyk — gdybym był o trzydzieści lat młodszy to niech mi pani wierzy, że i ja zapewniałbym panią...
Tymczasem ze wszystkich działów, zaalarmowanych przez pannę Serkowską zaczęły napływać do kancelarji patrole wywiadowcze. Zrobił się harmider, że o dokończeniu dyskusji na temat mądrości płci niewieściej mowy być nie mogło.
Dopiero, gdy aplikant Modroń wykaligrafował kartkę i ostentacyjnie ją niosąc, wyszedł na korytarz, ruszyła za nim cała procesja.
Od tej chwali ostatnie drzwi korytarza na pierwszem piętrze stały się celem nieustannych pielgrzymek, przedsiębranych z najodleglejszych zakątków gmachu, nie wyłączając pokojów sądziowskich, adwokackich i prasowych.
Każdy chciał się przekonać na własne oczy, że napozór niedorzeczna plotka nie jest plotką, lecz równie niedorzeczną prawdą.
Na drzwiach, przypięta pluskiewkami, wisiała tekturka z napisem: — Podprokurator Alicja Horn.
Mężczyźni wzruszali ramionami, a na pytania: — czy nie wie pan, kto to jest ta Alicja Horn? — odpowiadali:
— Pojęcia nie mam, ale ręczę, że jakaś megiera.
W młodszem pokoleniu natomiast ustaliło się zdanie pany Latosikówny:
— Pewno histeryczka i do tego stare pudło.
W tych warunkach znaczną rewelacją, podważającą do pewnego stopnia ogólną opinję, była wiadomość wydobyta z wydziału personalnego Ministerstwa Sprawiedliwości:
— Alicja Horn ma lat dwadzieścia osiem.
W powodzi pogłosek przewijały się zresztą najrozmaitsze. Mówiono o kolosalnych stosunkach Alicji Horn w najwyższych sferach rządowych, o tem, że sam minister w niej się kocha, że nawet miał z nią dziecko, że jest ona nie kobietą, lecz hermafrodytą, a nawet goli się codzień, bo jej wąsy i broda rosną. Sędzia Pszczółkowski słyszał od kogoś, że jest to istota psychicznie zboczona, coś między sadystką a wampirzycą, natomiast mecenas Kamionka utrzymywał że w tej nominacji jest „coś“.
Na czem to „coś“ miało polegać, sam mecenas nie umiał objaśnić.
Trwało to do czwartku, do godziny dziewiątej rano, o której w poczekalni prokuratora Martynowicza zjawiła się wysoka, elegancko ubrana kobieta i powiedziała woźnemu:
— Proszę mnie zameldować panu prokuratorowi. Alicja Horn.
W pięć minut potem elektryzująca wiadomość dotarła do wszystkich biur na przestrzeni całego gmachu:
— Przyszła! Jest młoda i bardzo ładna.
— Można pęknąć ze śmiechu! Baba — prokurator.
— Brunetka? Pewno żydówka?
— Józef powiada, że nie wygląda na żydówkę i że blondynka.
Tymczasem prokurator Martynowicz wezwał do swego gabinetu obu wiceprokuratorów i wszystkich podprokuratorów.
— Panowie pozwolą — odezwał się suchym tonem, wskazując stojącą obok niego młodą kobietę — że ich przedstawię naszej nowej koleżance, podprokuratorce Alicji Horn.
Nastąpiło kilkanaście uścisków długiej pięknej ręki przy akompanjamencie wymamrotanych nazwisk.
— Koleżanka Horn — odezwał się prokurator Martynowicz — obejmie dział podprokuratora Korczyńskiego, który został przeniesiony do Lwowa. Usilnie i stanowczo proszę panów o ułatwienie pracy nowemu członkowi prokuratury. Doszło do moich uszu, że fakt nominacji kobiety wywołał tu niemądrą sensację i głupie gadania, których nie cierpię i nie ścierpię. Oczekuję od panów zdecydowanego przeciwstawienia się tym nastrojom i wierzę, że dzięki taktowi i poczuciu obowiązku porządek zostanie natychmiast przywrócony. Dziękuję panom.
W ciągu minuty gabinet się opróżnił.
— Czy będę mogła zaraz przystąpić do pracy — zapytała Alicja Horn.
— Naturalnie. Znajdzie pani wszystko w zupełnym porządku. Korczyński należał do najsystematyczniejszych moich podwładnych. Zresztą aplikant, pan Modroń zaznajomi panią szczegółowo z rozpoczętemi pracami.
Alicja Horn wstała.
— Zatem...
— Jeszcze jedno, — zatrzymał ją prokurator Martynowicz.
— Słucham, panie prokuratorze.
— Uważa pani... Nie wiem, jak to wyrazić... Hm... Jest pani kobietą i to kobietą o powierzchowności... ujmującej. Nie zniósłbym, gdyby z tego powodu w pracy urzędników płci odmiennej mogły nastąpić jakiekolwiek zaniedbania!... Uważam, że powinna pani trzymać ich na odpowiednim dystansie. Rozumie pani o co mi chodzi?
— Rozumiem, panie prokuratorze — uśmiechnęła się Alicja, ukazując w rozchyleniu pełnych warg dwa rzędy olśniewających białych zębów.
Martynowicz spojrzał na nią z nad okularów i zaczął przewracać jakieś papiery na biurku:
— Hm... Tak... To dobrze. I... tego... i nie trzeba się uśmiechać. Zatem pan Modroń — nacisnął guzik dzwonka — panią zaznajomi z tutejszym porządkiem.
Wszedł woźny i znikł, otrzymawszy polecenie poproszenia pana Modronia.
— Panie prokuratorze — odezwała się Alicja — jestem pewna, że nie dam panu powodów do niezadowolenia z mojej tu obecności. Chcę pracować, widzę w zawodzie oskarżyciela publicznego szczytne powołanie i całkowicie zdaję sobie sprawę z tego, że jako pierwsza kobieta w tej roli, muszę tembardziej obserwować jej powagę.
— Tem lepiej — przytaknął Martynowicz — że porozumieliśmy się dokładnie.
Zjawił się aplikant Modroń, przedstawił się niezdarnie i niemal nie patrząc na Alicję, gdyż nie miał odwagi oderwać oczu od ust prokuratora. Po każdem zdaniu jego dyspozycji powtarzał automatyczne „tak jest, panie prokuratorze“ i dopiero usłyszawszy ostre „no!?“ zrozumiał o co chodzi.
Przeprowadził Akcję do jej gabinetu i nie mogąc pozbyć się dręczącego i — czuł to — ośmieszającego zażenowania, urywanym głosem udzielał fachowych objaśnień. Wyjmował pliki aktów, skorowidze, noty, terminarze i mówił bez przerwy.
Dopiero, gdy ona zaczęła mu zadawać krótkie, rzeczowe pytania, nieco ochłonął i ukradkiem przyglądał się jej pochylonej nad papierami głowie. Jednakże, gdy podnosiła nań swe płonące czarne oczy, pośpiesznie rejterował.
— Dziękuję panu — powiedziała po zaznajomieniu się ze wszystkiem — jeżeli jeszcze będę musiała pana trudzić, znajdę pana w kancelarji, prawda?
— Tak jest, proszę pani. Moje uszanowanie.
Została sama.
Był to nieduży pokój z jednem oknem, wychodzącemu na jakiś szary mur. Popielata farba ścian i żółte meble, składające się z szafy, biurka, stolika do maszyny i kilku krzeseł, robiły wrażenie oficjalnej oschłości i surowości.
Powoli zdjęła futro i mały czarny kapelusz, wyjęła z torebki wieczne pióro i usiadła przy biurku.
Nie czuła tak wielkiej emocji, jak pierwotnie przypuszczała. Wprost przeciwnie, była teraz pewniejsza siebie, niż zwykle. Wiedziała, że da sobie radę nie gorzej niż inni. Zresztą od niejednego z kolegów miała znacznie lepsze przygotowanie. Na Uniwersytecie uważano ją za fenomenalnie zdolną, prawo znała świetnie, pochłonęła setki dzieł fachowych, a dzięki doskonałej pamięci zyskała sobie w łódzkim Sądzie Okręgowym, gdzie odbywała praktykę, przydomek encyklopedji prawniczej.
W znacznej mierze przyczyniła się do tego jej niestrudzona pasja poznawania wszelkich dziedzin wiedzy, mających jakąkolwiek styczność z jurysdykcją. Jeszcze na Uniwersytecie ubocznie studjowała chemję, psychjatrję, później w Paryżu uzupełniała swe studja, wreszcie przewertowała historję wielkich procesów i dla wprawy sporządzała akty oskarżenia tak, jak ona postawiłaby je na miejscu tamtych prokuratorów.
Z jakąż łatwością odkrywała ich błędy i niedopatrzenia, w iluż sprawach, gdzie oskarżeni zostali uniewinnieni, można było dowieść ich winy!
Dumna była ze swej inteligencji, przenikliwości i siły wewnętrznej, wiedziała, że może nie obawiać się współzawodnictwa mężczyzn. Jakże bardzo nimi gardziła! Jakże wielkie miała prawo ich nienawidzieć!
Zaczęła czytać akty. Istotnie znalazła je w zupełnym porządku.
Pierwsze dotyczyły jakiejś drobnej kradzieży i oszustwa, drugie morderstwa bez żadnych poszlak, trzecie fałszowania monet pięciozłotowych...
Spojrzała na zegarek. Była druga piętnaście. O pół do trzeciej miała naznaczoną oficjalną wizytę u prezesa Sądu.
Złożyła akty, zamknęła szafę i biurko i wyszła na korytarz.
Gabinet prezesa, jak poinformował ją spotkany woźny, znajdował się w lewem skrzydle gmachu.
Idąc po schodach i przez nieskończenie długie korytarze spotykała wciąż urzędników, urzędniczki, masę innych osób i bez trudu spostrzegła, że wszyscy obserwują ją z niesłychanem zaciekawieniem.
Udawała jednak, że tego nie zauważa.
Prezes przyjął ją natychmiast. Mógł mieć około sześćdziesiątki i miał miłą pogodną twarz.
Wyszedł na jej spotkanie i wyciągnął rękę:
— Bardzo mi przyjemnie panią poznać. Jestem Turczyński.
— Horn — odparła krótko.
— Proszę, niechże pani siada — podsunął jej krzesło — cieszę się, że wymiar sprawiedliwości zyskał nową, a tak utalentowaną współpracowniczkę.
— Pan prezes jest zbyt łaskawy — powiedziała zdawkowo.
— Bynajmniej. Słyszałem od pana ministra tyle pochwał dla pani, tyle uznania...
Podał jej pudełko z papierosami.
— Dziękuję panu prezesowi, nie palę.
— Nie pali pani?
W głosie prezesa zabrzmiało tak szczerze zdumienie, że zapytała:
— Dlaczego pan prezes przypuszcza, że muszę palić?
— Będę szczery, jeżeli pani pozwoli. Nie trzeba być szczególnie bystrym obserwatorem, by zauważyć, że naogół kobiety, obierające sobie zawód właściwy mężczyźnie, starają się doń upodobnić w ubiorze, w sposobie bycia. A przyzna pani, że już po kobiecie, która została prokuratorem można się spodziewać conajmniej palenia cygar — zakończył żartobliwie.
— Słusznie, panie prezesie, ale tylko o tyle, o ile kobieta — jak to bywa najczęściej — wybiera sobie fach tradycyjnie męski, właśnie w celu upodobnienia się do mężczyzny.
— Więc pani?...
— Ja zaś przypuszczam, że w tem ich ustosunkowaniu się do kwestji jest mimowolne zaakceptowanie anachronizmu, że tylko mężczyzna jest zdolny być samodzielną jednostką. Schylają tem samem czoło przed szacownym przeżytkiem konwenansu, z którym pozornie walczą, a naśladując mężczyzn poprostu ośmieszają się.
Prezes spojrzał na nią uważnie:
— Zaciekawia mnie pani. Przyznać muszę, że poraz pierwszy spotykam się z podobnym punktem widzenia u niewiasty, która właśnie... Czy zechciałaby pani rozwinąć swój pogląd?
— To wcale nie jest skomplikowane, panie prezesie. Sądzę, że kwestja płci nie może odgrywać roli w jakimkolwiek zawodzie. Jeżeli nawet chodzi o pracę fizyczną, widzimy u ludu miljony kobiet przystosowanych do niej świetnie.
— Bezwątpienia.
— Z drugiej strony mężczyźni w pracach, od dawna uznanych za typowo kobiece, bynajmniej nie nabywają cech kobiecych. Widziałam na Zachodzie mężczyzn, dojących krowy, szorujących garnki, cerujących pończochy itp. i wcale nie zauważyłam, by używali pudru, nosili kokieteryjne błyskotki, czy chodzili powiewnym krokiem.
— Kapitalne! — podniósł brwi prezes Tarczyński — zatem pani zdaniem, płeć nie wpływa na rodzaj upodobań i uzdolnień?
Alicja Horn uśmiechnęła się:
— Wpływa tylko sugestja tradycji. Jestem głęboko przeświadczona, że kobieta zupełnie dobrze może wykonywać zawód dosłownie każdy, nic nie tracąc ze swej kobiecości. O sile mego przeświadczenia świadczy chyba najlepiej fakt, że obrałam zawód prokuratora.
— Zadziwiające! I nie obawia się pani, że pełnienie tego zawodu wymagać będzie od pani bezwzględności, surowości, czasem nawet pewnego okrucieństwa?...
— Okrucieństwo, panie prezesie, jest bliższe psychice kobiety, niż mężczyzny.
Prezes potrząsnął głową:
— Tak, to racja. Jednakże nie rozumiem, niech mi pani wybaczy otwartość, nie rozumiem dlaczego pani została prokuratorem? Istotnie robi pani wrażenie bardzo kobiecej, a u kobiety inteligentnej i świadomej swoich celów, decydują zawsze przy wyborze zawodu pobudki ściśle osobiste...
Alicja uśmiechnęła się blado.
— Jestem kobietą.
Zapanowała cisza.
— Bardzo panią przepraszam — odezwał się prezes — nie miałem doprawdy zamiaru. — Niechże mnie pani nie uważa za niedelikatnego natręta.
— Broń Boże — zaprotestowała żywo.
— Byłoby mi przykro, gdyby odrazu w pierwszym dniu znajomości wyrobiła sobie pani złą opinję o mnie.
— Pan prezes jest zbyt uprzejmy dla mnie, ale jeżeli chodzi o znajomość, to ja znam pana od dawna. Nie raz i nie dziesięć byłam na procesach, w których pan prezes przewodniczył...
— Tak?... I jakież pani odniosła wrażenia?
— Wrażenie... dobroci — odpowiedziała po chwili wahania.
— O?! To niedobrze — uśmiechnął się z udawanem zmartwieniem — z punktu widzenia prokuratorki musiała mnie pani potępić z kretesem, co?
Roześmieli się oboje, a prezes rzucił luźno:
— Swoją drogą w każdym z ludzi tkwi kawałek aktora, chciwego pochwalnych recenzyj, nawet w takim starym, bardzo starym prezesie Sądu... No, ale ja panią nudzę, o, już po trzeciej — wstał i podał jej rękę. — Bardzo pani dziękuję. Rzadko się miewa tak miłe i interesujące oficjalne wizyty. W każdym razie życzę pani powodzenia.
— Dziękuję panu, panie prezesie.
— Pan prokurator Martynowicz jest trochę szorstki, ale zaliczam go do ludzi godnych szacunku. Mam nadzieję, że będzie pani miała dobre stosunki. Dowidzenia pani.
— Dowidzenia, panie prezesie.
Korytarze w powrotnej drodze wydały się Alicji znacznie krótsze. Wizyta u prezesa Turczyńskiego wprawiła ją w doskonały humor.
— Za kilka dni będę się tu czuła zupełnie swobodnie.
Przed drzwiami swego gabinetu spotkała aplikanta Modronia. Miał dla miej jakieś papiery. Nie przeglądając, schowała je w biurku, nałożyła kapelusz i futro i wyszła.
Napadało dużo śniegu i obszerny dziedziniec promieniał białością.
Była w doskonałem usposobieniu, jednakże wystarczył pierwszy rzut oka na ulicę, by czoło jej spochmurniało: po przeciwległym chodaku przechadzał się doktór Czuchnowski i wlepiał swoje okulary krótkowidza w bramę Pałacu Paców.
Oczywiście nie zauważył jej i miała wielką ochotę poprostu wyminąć go, chociażby za karę, że przylazł tu wywietrzać swój sentymentalizm starej ciotki. Jednak zatrzymała się, a gdy podbiegł, i całując ją w rękę, pochylił swoją szeroką, łysiejącą blond głowę, roześmiała się:
— Robisz na mnie wrażenie kaczki, hodującej kurczęta, to jest nie, naodwrót, kury, hodującej kaczęta!
— No i jakże, Alu, powiedz wszystko, dobrze?
— Źle.
— Co ty mówisz?! — przeraził się — dlaczego?!
— Dlatego, żeś tu przyszedł. Co za pomysł! Jestem zła na ciebie. Ładna historja! Fatyganci sterczą przed Sądem, wyczekując, aż wyjdzie prokuratorka.
— Alu, nie masz racji...
— Mój drogi — przerwała — nie jestem pensjonarką, ani panną sklepową. Nie znoszę tego. Ładną opinję wyrobią mi te twoje wystawania.
— Przecie, jako twój narzeczony, chyba mogę...
— Ach, mój Władku, dziś instytucja narzeczeństwa straciła już nawet swoje dwuznaczne znaczenie, przynajmniej w opinji ogółu.
— Pozatem, możesz przecie powiedzieć, że jesteśmy spokrewnieni. Ostatecznie...
— Po pierwsze dziesiąta woda po kisielu, a po drugie, czy ty naprawdę tak mało mnie znasz, że możesz przypuszczać, bodaj przez jedną chwile, że ja będę się przed kimkolwiek tłomaczyć?!
Skręcili na Krakowskie Przedmieście.
— Wogóle, mój drogi, nie znoszę czułostkowości. Już samo to, że pozwoliłeś sobie ma ten wybryk świadczy, że stanowczo nie odpowiadamy sobie usposobieniami.
— Alu, przecież nie możesz robić mi zarzutów z tego, że chciałem jak najprędzej dowiedzieć się, jak...
— Właśnie z tego robię ci zarzut. Nie rozumiesz tego?!
Była już poirytowana i wsiadając do tramwaju, umyślnie takie zajęła miejsce, że Czuchnowski nie mógł z nią rozmawiać o rzeczach intymnych. Gdyby nie zdrowie Julki, kazałaby mu wysiąść.
— Jakże Julka? — zapytał pochylając się Czuchnowski.
— Zrana miała 37 i pięć. Chciała nawet wstać i iść do szkoły.
— Broń Boże!
— To też nie pozwoliłam. Obawiam się o jej nerki. Już po szkarlatynie przed trzema laty omal nie zapadła na nie. A teraz jeżeli to grypa, to też często rzuca się na miedniczki.
— A spała dobrze?
— Gdzież tam. Znasz ją przecie. Do trzeciej w nocy kuła fizykę.
— Nie powinnaś ma to pozwalać. Dziewczęta w jej wieku łatwo zapadają na błędnicę.
— Mówiłam jej, ale ona ma swój stały argument: — matura. Jak zrobi maturę — powiada — będzie miała czas na wylegiwanie się i wysypianie.
Przy Topolowej wysiedli. Czuchnowski próbował powrócić do przerwanej rozmowy, lecz Alicja z miejsca przerwała.
— Nie nudź. Wiem, co mi jeszcze mógłbyś powiedzieć i wcalem tego nie ciekawa.
Ulica Topolowa wychodziła na lotnisko, iskrzące się różowym w zachodzącem słońcu śniegiem.
Weszli na trzecie piętro. Alicja otworzyła drzwi z zatrzasku.
— Nie masz pojęcia, jak kocham to twoje mieszkanko — odezwał się Czuchnowski — za każdym razem, gdy tu się znajdę, mam uczucie przybicia do portu.
— Och, jakież kwieciste porównanie! Ale jeżeli już tak chcesz, to port ten ma zamało doków.
— Bo to też jest port... kameralny.
— Alu! Alu! — rozległ się z głębi mieszkania głos dziewczęcy.
— Zaraz, mała!
— Dzień dobry, panno Julko! — zawołał Czuchnowski.
— Dzień dobry doktorowi!
— Nie pójdę do niej, póki ręce mi się nie rozgrzeją — powiedział.
— Alu! — krzyczała Julka. — Czy już wpakowałaś kogoś do więzienia?
— Nie wrzeszcz, bo gardło cię będzie bolało! Zaraz Władek przyjdzie do ciebie. Ja muszę zajrzeć do kuchni.
W małej kuchence krzątała się stara Józefowa, mrucząc swoje wieczne pacierze. Alicja nie zapytała o nic, wiedziała bowiem, że Józefowa i tak nic nie odpowie, póki danej modlitwy nie skończy. Pogodziła się od dawna z tym zwyczajem staruszki i sama zajrzała do garnków.
Zupa pomidorowa była już w porządku, ale sztufada musiała się jeszcze poddusić, licząc na oko, z pół godzinki. Kompot stygł na oknie, a stojące obok talerze z resztką rosołu i kośćmi kury świadczyły, że Julka już jest po obiedzie.
Alicja weszła do swego pokoju, poprawiła włosy przed lustrem, lekko przypudrowała nos i poszła do Julki.
Czuchnowski siedział przy niej na łóżku i liczył puls.
Julka wyciągnęła wolną rękę i — żeby doktorowi nie przeszkodzić, posłała Alicji milczącego buziaka.
Wyglądała znacznie lepiej, niż rano. Oczy jej błyszczały i miała zarumienione policzki.
— Jakaż ona śliczna — pomyślała Alicja, przyglądając się jej promieniejącej twarzyczce półdziecka — półkobiety.
— Hm... — odezwał się Czuchnowski — panienka nocami nie śpi, a później jest pogorszenie.
— Ależ ja czuję się świetnie! — zaoponowała Julka.
— No, jeszcze zobaczymy, co nam termometr o tem powie. Tylko, panno Julko, proszę trzymać dobrze.
— Smakował ci obiad? — zapytała Alicja.
— Wyborny!... No więc opowiedz!... Taka jestem ciekawa. Jak cię tam przyjęto? To musieli mieć sensację! No, więc?...
— Nic nadzwyczajnego. Prokurator przedstawił mnie kolegom, później złożyłam wizytę prezesowi Sądu.
— Sympatyczni?
— Owszem.
— A masz swój pokój?
— Mam. Nieduży gabinecik.
Julka wydęła wargi.
— Niedobra jesteś, Alu. Zbywasz mnie pół-słówkami. I to tak zawsze!! Ja ci zawsze mówię o sobie wszystko, wszystko! I co robię i co myślę, a ty nigdy!... Traktujesz mnie, jak smarkatą...
Alicja z uśmiechem pogładziła kasztanowate włosy dziewczyny:
— Więc cóż ci mam powiedzieć?
— No, chociażby to, czy są tam jacy przystojni panowie?...
— Ho, ho!... — oburzył się doktór — co też panienkę interesuje!
— Też!... — wzruszyła ramionami Julka.
— Uwaga — przytrzymał ją — termometr!
— Więc, wyobraź sobie — powiedziała Alicja, — że jest tam jeden taki młokos, aplikant, co wywraca do mnie oczy. Reszta, to starsi i poważni ludzie.
— Och, jestem pewna, że oni wszyscy tam w tobie zakochają się!
— Nie pleć głupstw, Julko.
Dziewczynka zrobiła do Alicji oko i powiedziała umyślnie żałosnym tonem:
— Biedny doktorek, będzie usychał z zazdrości.
Czuchnowski chrząknął i poprawił swoje rogowe okulary, co było tak wymowną ilustracją jego zakłopotania, że Julka pożałowała swej złośliwości i pogłaskała go po policzku.
— Chyba już można wyjąć termometr — zauważyła Alicja — chcę dowiedzieć się, jaka temperatura, bo muszę zdążyć przebrać się przed obiadem.
— Trzydzieści osiem i dwie kreski — sprawdził doktór — oto skutki uczenia się po nocach!
Wydobył z kieszeni lekarską słuchawkę:
— No, panienko, proszę zdjąć koszulkę i usiąść.
— Zaczekaj — zatrzymała ją Alicja — nim wyjdę. W sąsiednim pokoju jest zimno i mógłby cię powiew zaziębić.
Gdy drzwi zamknęły się za nim, Julka powiedziała:
— Nie gniewa się pan na mnie, doktorku?
— Ależ za co? No, jazda, moja panno.
Usiadła i ściągnęła koszulę.
Stanowczo nie wyglądała na typ skłonny do gruźlicy. Łagodna spadzistość ramion, prawidłowo osadzona szyja, dostatecznie rozwinięta klatka piersiowa. I ostatecznie dość mięśni. Szczupłość zwykła u siedemnastoletniej dziewczyny.
Zaczął opukiwać szczyty. Jego dwa palce przesuwały się cal po calu po cieplej jedwabistej skórze, trzeci uderzał w nie, jak młotek. Dźwięk był czysty i pełny. Oparł niechcący dłoń na małej jędrnej piersi. Julka drgnęła i zarumieniła się, on jednak tak był pochłonięty badaniem, że tego nie zauważył.
Opukał plecy i wziął słuchawkę:
— Teraz posłuchamy, co nam powie stetoskop. Proszę głęboki oddech... tak... teraz znowu... tak... jeszcze... No, doskonale... A jak tam serduszko... Proszę nie oddychać...
— Wolne — roześmiała się Julka.
— Co?
— No, serduszko!
— Nie rozumiem? — podniósł głowę i spojrzał na nią.
— Pytał pan, jak tam serduszko, więc powiedziałam, że wolne.
— Aha, — zaśmiał się i dopiero teraz spostrzegł, że ta mała go kokietuje. — Ważniejsze to, że płuca są wolne — dodał.
Miał przy tem tak speszoną minę, że Julka postanowiła jeszcze bardziej go zmieszać.
— Doktorku — zaszczebiotała — proszę mi powiedzieć, czy jestem dobrze zbudowana?
— No, owszem, zupełnie normalnie.
— Nie, nie o to mi chodzi. Ja pytam, czy ładnie?
— Eee — nie znam się na tem. Proszę się odwrócić.
Przyłożył słuchawkę do jej pleców.
— Ale przecież doktorek ma...
— Cicho! Proszę oddychać głęboko... jeszcze... tak... wciągnąć powietrze... dobrze...
Złożył stetoskop i schował do kieszeni.
— Mogę nałożyć koszulkę? — zapytała z figlarną minką.
— No... można, już po auskultacji, ale jeszcze nie wszystko. Proszę się położyć na brzuszku.
— O, będzie doktorek mnie bić?
— Należałoby — mruknął i pomyślał, że Julka jest dziś strasznie rozbrykana.
Odsunął kołdrę i lekko naciskając mięśnie w okolicach nerek, zapytał:
— Boli?
— Nie.
— A tu?
— Też nie... — jej głos wydobywał się z poduszki, w którą wcisnęła twarz — nigdzie mnie nie boli! Pan chce mnie udusić w tej poduszce.
— Władku! — rozległ się w sąsiednim pokoju głos Alicji — skończyłeś?
— Już, za chwilę.
— No, więc idź umyć ręce. Obiad na stole.
— Sekundka.
Julka nakładała koszulę i borykając się z rękawem, zapytała:
— Więc nie powie mi pan, czy jestem ładnie zbudowana?
— Powiem co innego — zirytował się — mała zrobi siusiu i napełni tem buteleczkę. Zabiorę do analizy.
Pokazała mu język.
— A, doskonale — ucieszył się tym dowodem poskromienia krnąbrnej pacjentki — proszę, proszę pokazać języczek.
— Nie pokażę!
— No? Jeszcze nie skończyliście? I jakże — stanęła na progu Alicja.
— W porządku. Dzięki Bogu nic groźnego, zwykłe zaziębienie i mała grypka. Wczoraj obawiałem się, że może być gorzej. O ile się nie mylę...
— Dobrze, opowiesz mi przy obiedzie. Idź teraz myć ręce.
Gdy wyszedł, Alicja usiadła na łóżku Julki, która zarzuciła jej ręce na szyję:
— Alu! Pojęcia nie masz, co ja wyprawiałam!... A nie będziesz się gniewać?... Wyobraź sobie kokietowałam doktora! Miał taką głupiutką minę! Zapytałam go, czy jestem ładnie zbudowana... No, nie śmiej się ze mnie!... Alu!...
— I cóż on na to?
— Wyobraź sobie powiedział: niech mała zrobi siusiu do analizy! Jak on mnie traktuje! Oczywiście, pokazałam mu język!
Alicja, śmiejąc się, przytuliła Julkę i ucałowała serdecznie.
— Nie dokazuj zanadto, kochanie, bo ci gotowa gorączka podskoczyć — powiedziała wstając.
— Alu, zaczekaj, muszę ci coś bardzo ważnego powiedzieć, coś strasznie ważnego!
— No?
— Nie masz pojęcia, jak ja ciebie kocham! Więcej, niż cały świat!
Alicja zawróciła od drzwi i pocałowała ją w wyciągnięte usteczka.
Nic nie odpowiedziała. Przecie sama kochała Julkę, jak siostrę. Cóż znaczą węzły krwi? Kwestja przypadku i tyle... A ta obca dziewczyna, ta dziewczyna, z krwi bardziej obcej, niż można sobie wyobrazić, samą swoją egzystencją przypominająca brata... Głos naprzykład ma zupełnie taki, jak Paweł... A przecież jest jej najbliższa... Rzeczywiście na całym świecie nie ma nikogo bliższego...
— Alu, o czem tak myślisz?...
— O wszystkiem potrosze, kochanie.
— A zupa stygnie! — rozległ się z drugiego pokoju głos Czuchnowskiego.
Trzeba było siadać do stołu.


ROZDZIAŁ 4.

Akty sprawy Walerjana Traczyka miały wiele braków. Policja nie zadała sobie trudu odszukania owej kobiety, która zaalarmowała nocnego dozorcę, nie zdjęto odcisków palców z elektrycznej latarki, którą niewątpliwie w chwili popełnienia zbrodni miał w ręku przestępca, a sędzia śledczy uznał za wystarczające alibi dla Wieczorka świadectwo jego siostry.
Sporządzenie aktu oskarżenia na tych podstawach byłoby poprostu niechlujstwem.
Podprokurator Alicja Horn zadecydowała odesłanie sprawy, celem uzupełnienia śledztwa, skończyła pisanie i odłożyła pióro.
Zbliżała się już czwarta.
Pracowała dziś bez wytchnienia, niemal nie podnosząc głowy z nad stosu papierów. Roboty było bardzo dużo. Zaledwie minął tydzień czasu, gdy pierwszy raz usiadła przy tem biurku, a już zupełnie dobrze orientowała się we wszystkiem.
Martynowicz ani razu nie zrobił najmniejszej zmiany w jej decyzjach, Modroń mówił, że wiceprokurator Mesner miał się o niej wyrazić:
— Ależ to urodzony prokurator!
Nie cieszyła się tem zbytnio. Wiedziała, że tak będzie. Również i stosunki — jak przewidywała — ułożyły się dość normalnie. Nie przestała jeszcze być w Sądzie osobliwością i tematem rozmów, jednak nie patrzono już na nią, jak na raroga.
— Niech poczekają — myślała — aż wystąpię przed sądem! Wtedy im pokażę, co potrafi podprokurator Alicja Horn!
Narazie nie zanosiło się na to, jednakże w przyszłym tygodniu mogła wypłynąć sprawa Kwiatkowskiego i trzeba było pomyśleć o todze i birecie.
Zamknęła biurko i zatelefonowała do domu. Odezwała się Julka. Siedzą z doktorkiem i czekają, są strasznie głodni.
— Jedzcie obiad — powiedziała Alicja. — Mam jeszcze sprawunki na mieście i spóźnię się. A teraz poproś doktora... Dobrze, dobrze... poproś... Dzień dobry, Władku... No co? Byłeś u profesora Brunickiego? Hallo! Tylko nic więcej nie mów, jeżeli jest tam Julka. Odpowiedz poprostu: tak, lub nie... No dobrze. Jedzcie obiad... Co? Oj, jakiś ty nudny!... Proszę, byście jedli. Przyjadę za pół godziny, może za trzy kwadranse. Dowidzenia.
Wychodząc z Sądu spotkała prezesa Turczyńskiego. Zatrzymał ją w bramie:
— No i jakże się pani pracuje?
— Dziękuję — odparła wesoło — wybornie.
— Martynowicz jest panią... ale proszę o dyskrecję!... jest panią zachwycony.
— O?! Nie wyobrażałam sobie, by pan prokurator był zdolny do zachwytów.
— Jakże! Gdy zapytałem go o panią dał upust swemu entuzjazmowi w wyrazach: — Hm... owszem...
Roześmieli się oboje.
— Upewniam panią — dodał prezes, — że jak na Martynowicza to bardzo dużo.
Pożegnała prezesa niemal serdecznie i wstąpiła do sklepu kupić togę i biret. Pomimo jej dużego wzrostu toga była zaobszerna, wzięła ją jednak i pojechała na Kruczą do krawcowej, u której i tak miała być dzisiaj dla przymierzenia sukni wieczorowej.
— Skróci pani tę togę o jakieś osiem centymetrów i rękawy trzeba zwęzić.
Krawcowa z nabożeństwem napinała szpilki.
— Do twarzy mi w tem? — zapytała Alicja, nakładając biret.
— Ach, proszę szanownej pani — klasnęła w ręce krawcowa — świat jeszcze nie widział takiego prokuratora! Skazańcy z radością będą szli na śmierć!...
Rzeczywiście, przyjrzawszy się sobie w lustrze, Alicja wyraziła zadowolenie. W tej czerni z wąskiem czerwonem oblamowaniem wyglądała wyśmienicie. Kontrast niemal złocistych włosów i soczystej świeżej cery z powagą stroju dawał efekt nieprzeciętny.
— Odeśle mi to pani do domu — powiedziała żegnając się i spoglądając na zegarek.
Wzięła taksówkę. Rzadko pozwalała sobie na takie wydatki, chociaż teraz, gdy do jej renty przyłączała się skromna pensja podprokuratora, właściwie mówiąc, miała budżet swój pokryty ze znaczną nadwyżką.
Już na schodach usłyszała głos gramofonu.
Naturalnie! Jakżeby Władek nie wyzyskał jej nieobecności, żeby nie puścić gramofonu. Właściwie mówiąc, nic nie miała przeciw gramofonom, ale nie przepadała za ich „muzyką“.
Jakże śmieszną minę miał doktór, gdy przydźwigał go wtedy, gdy ona, Alicja, wydrwiła bezceremonialnie pomysł robienia jej prezentów wogóle, a już takich w szczególności.
Tak był speszony! Biedny poczciwiec zdobył się wówczas na przebiegłość i usprawiedliwiał się tem, że to prezent dla Julki.
Wybiegli na jej spotkanie. Gramofon oczywiście umilkł w połowie jakiegoś „koooocham“, Józefowa sprzątała ich nakrycia.
— Wiesz, Alu, dostałam dziś z trygonometrji piątkę! — przywitała ją Julka.
— Jak się macie. Bardzo się cieszę, a z historji cię nie pytano?
— Wyobraź sobie... nie, nie pytano... ale wyobraź sobie, Wacka Ruszczewska rzuca budę, nie robi matury i... zgadnij?
— No?
— Wy-cho-dzi zamąż!!! Za tego pulpecikowatego bruneta, co zawsze na nią czekał pod szkołą.
Czuchnowski chrząknął znacząco. Alicja uśmiechnęła się.
— Wcale nie ładny — trzepała Julka — ale dość taki sobie bubek. I ma samochód, sześciocylindrowego Steyera, tylko, że limuzyna, co za przyjemność? Prawda? Ale Ruszczewskiej będzie w nim do twarzy, bo ma zielone oczy, a wóz zielony. Wszyscy mówią, że robi karjerę.
— Wóz?
— Nie, no przecież Wacka, bo on wogóle jest bogaty.
— Wóz?
— Nie będę opowiadała — obraziła się Julka.
Alicja ucałowała ją w oba policzki.
— No już dobrze, dobrze. Chcę tylko żebyś wyrażała się dokładnie.
— Ja tam nie mam zamiaru być prokuratorem — wzruszyła ramionami.
Józefowa przyniosła zupę i Alicja usiadła przy stole.
— A czemże panna Julka chce być? — zagadnął Czuchnowski.
— Popierwsze nie czemże, a kimże, chcę żeby pan wyrażał się dokładnie, a podrugie nie myślałam jeszcze o tem. Mam czas.
Była trochę skwaszona i gdy tylko Alicja skończyła obiad, oświadczyła im, że musi zasiąść do robienia lekcyj.
Zostali sami. Doktór chciał już zacząć mówić, lecz Alicja go zatrzymała.
— Zaraz. Przejdźmy do mego pokoju. Julka mogłaby słyszeć.
Bardzo lubił ten pokój, w którym tak rzadko miał sposobność bywać, pokój tak niespodziewany w tem wprawdzie ładnem i wygodnem, lecz jakiemś nieco sztywnem mieszkaniu. Tam wszędzie panowały barwy jasne i wszystko zdawało się lśnić, tutaj ciemnoczerwone tapety i miękkie o płynnych linjach meble, wspaniale szeroki tapczan i gruby dywan, pokrywający podłogę, a nawet dość silny zapach perfum. (Alicja sama przecie nigdy się nie perfumowała!).
Nie raz zastanawiał się nad tem. Nie umiał sobie sprecyzować wrażeń, ale wydawało mu się, że powierzchowność i sposób bycia Alicji, jest jak tamte pokoje, a jej wewnętrzne życie może całkiem inne, może takie jak ten.
Lubił ten pokój, ale swobodniej czuł się u Julki, czy w jadalnym, a nawet w przedpokoju
— Byłem u profesora Brunickiego w klinice uniwersyteckiej.
— Przyjął cię prędko?
— Tak. Przypomniałem mu, że słuchałem jego wykładów jeszcze za czasów jego docentury. Był bardzo uprzejmy. Kazał zaraz przynieść książki i szukaliśmy razem. Otóż Paweł Horn poraz ostatni był wypisany z kliniki psychjatrycznej przed trzema laty.
— Dokąd? — zapytała zimno.
— Do zakładu w Tworkach.
Zaległo milczenie.
— Profesor Brunicki nie mógł sobie z początku przypomnieć o kogo chodzi, ale przeczytawszy historję choroby, przypomniał:
— Tak, tak — powiedział — już wiem. Rzeźbiarz, no to była sprawa przesądzona. Zdecydowany morfinista...
— Morfinista?!... — cicho spytała Alicja.
— Tak, ale to nie wszystko, to dałoby się wyleczyć, gdyby — jak powiada profesor Brunicki — nie kontuzja czaszki.
— Więc i ta kontuzja odzywała się?
— Tak — kiwnął głową Czuchnowski — bardzo silnie. Paraliż częściowy, zaburzenia zmysłowe, anestezja nerwów. Musiano czasami stosować sztuczne oddychanie...
Alicja wstała i przeszła przez pokój.
— Nie pytałeś Brunickiego o przyczyny choroby?
— Pytałem. Chodziło mi w tem o Julkę. Profesor powiada, że stanowczo żadnych obciążeń dziedzicznych nie było. Kontuzja na froncie była, jego zdaniem, źródłem choroby, porażenie zaś niektórych ośrodków nerwowych wpłynęło na rozwój psychostenji, a stąd morfinizm. Tedy jasną jest rzeczą, że choroba jest zupełnie indywidualna i że jego siostrze, dzięki Bogu, nic nie grozi.
— Dzięki Bogu — powtórzyła Alicja.
— Czy Paweł żyje jeszcze — ciągnął Czuchnowski — profesor Brunicki nie wie. W każdym razie już przed trzema laty, gdy go wysyłał do zakładu w Tworkach stan był beznadziejny... Kwestja miesięcy, lub nawet tygodni...
Alicja oparła głowę na ręku i znieruchomiała. Doktór chciał zapalić papierosa, lecz zdawało mu się, że teraz nie wypada. Patrzał na ścianę, na której rozwieszony był szal, wyobrażający centaura o wzniesionym ogonie i amazonkę, której szerokie lędźwie gniotły boki wierzchowca, stojącego dęba. Możliwe, że było to jako dzieło sztuki piękne, lecz Czuchnowskiego uderzyła w tem jakaś poprostu nieprzyzwoitość. Nie dlatego, że amazonka była naga, ale wogóle.
— Głupota jest największą zbrodnią — powiedziała jakby do siebie Alicja i wstała.
— Cóż — dodała po chwili — świat żyje głupotą. Nie wszyscy chwytają za rewolwer. Niektórzy, jak Paweł, popełniają samobójstwo... Gardzę nimi, nienawidzę ich!... Topielcy, co idąc na dno wpijają się w dusze innych, by ich też pociągnąć...
Położyła rękę na ramieniu Czuchnowskiego i zacisnęła palce:
— Ale są tacy, którzy się wciągnąć nie dadzą. Myślisz, że mam dla Pawła współczucie? Może litość? Nie, postokroć nie, tylko nienawiść za niego, i za siebie, i za nasze zmarnowane szczęście...
— Owszem, rozumiem ciebie... — zaczął niepewnym tonem Czuchnowski.
— Nie rozumiesz! Nie możesz zrozumieć, by ktoś potrafił zrobić tragedję z niepopełnionej winy kochanej i kochającej kobiety, by zdając sobie sprawę z bezpodstawności, z głupoty swoich pretensyj do losu, druzgotał życie sobie i jej, by z krzywdy, jaka spotkała ją w dzieciństwie, z krzywdy, ze zwykłej krzywdy, wyciągnąć obłędną żądzę zniszczenia najlepszych, najpiękniejszych uczuć. O!... nigdy mu tego nie przebaczę! Nigdy!...
Jej oczy wbijały się w oczy Czuchnowskiego, zdawała się do niego mówić, on jednak odczuwał, że jest tylko przypadkowym świadkiem tego wybuchu.
— Ani razu — odezwał się cicho — nie wspominałaś mi dlaczego właściwie rozeszliście się z Pawłem?
Alicja drgnęła.
— Co?...
— Nie mówiłaś nigdy, dlaczego rozeszliście się z Pawłem.
— Rozeszliście się? — zapytała z ironją. — Nie, mój poczciwy przyjacielu, nie rozeszliśmy się. Porzucił mnie! Słyszysz?! Porzucił! Zaraz nazajutrz! Po jednej jedynej nocy, strasznej nocy!...
Zakryła twarz rękoma i pochyliła głowę.
Doktór siedział bezradny. Mój Boże! życie oddałby za to, gdyby mógł wyrwać z niej ten ból, którego tajemnicy nie znał. A pytać więcej nie śmiał.
— Przeklęty, niech będzie przeklęty! — wymówiła przez zaciśnięte zęby.
— Alu! Alu! Uspokój się! — prosił Czuchnowski — pomyśl, może on już nie żyje...
— Więc niech pamięć jego będzie przeklęta!
— Alu zapomnij o nim. Zobaczysz, znajdziesz wtedy, z czasem, przebaczenie w sobie... Masz teraz mnie...
Niespodziewanie podniosła nań oczy i roześmiała się nerwowo:
— Aha! Ciebie!...
Czuchnowski skurczył się w sobie. Tyle lekceważącej pobłażliwości brzmiało w jej głosie.
— Oczywiście, mam ciebie — mówiła, nie zmieniając tonu — zapewniam cię, że wystarcza mi to w zupełności. Ale wyobraź sobie, że kiedy Pawła spotkałam, miałam lat dziewiętnaście. Wówczas jeszcze, mój drogi, byłam niemądra, byłam tak niemądra, jak wszystkie kobiety, wówczas wierzyłam, że szczęściem mojem nie jest mieć kogoś, lecz należeć do kogoś, być jego własnością. A teraz... mam dwadzieścia osiem lat, zrewidowane poglądy, no i... ciebie.
Znowu się zaśmiała:
— Tak, drogi Władku, pod dobrym adresem skierowałeś swoje pocieszenie. Ale ostrzegam cię przed zwracaniem się z tem do innych kobiet, które jeszcze nie wyzbyły się... ambicji niewolnictwa.
Była znowu opanowana i spokojna:
— No, ale do rzeczy. Tedy Profesor Brunicki nic nie wie o panu Pawle Hornie?
— Nic poza tem, że umieszczony został w zakładzie w Tworkach.
— Spodziewam się, żeś napisał do zarządu zakładu z zapytaniem?
— Tak, zaraz po wyjściu z kliniki wstąpiłem na pocztę i wysłałem list. Na odpowiedź podałem swój adres, bo sądziłem, że byłoby ci przykro...
— Wszystko jedno — wzruszyła ramionami — zresztą nie mnie przecie zależy na pośpiechu.
— Jesteś dziś bardzo niedobra dla mnie, Alu — powiedział pocichu.
Pogłaskała go po łysiejącej głowie:
— Widzisz — uśmiechnęła się — to dla równowagi: — ty jesteś dla mnie zadobry. Aha! Dzwonił do mnie twój przyjaciel...
— Łęczycki?
— Łęczycki. Umówiliśmy się, że pójdziemy do teatru na Shawa, a później na kolację do „Savoyu“. Musisz więc pójść do domu przebrać się.
Czuchnowski zrobił płaczliwą minę:
— Znowu! Już trzeci raz w tym miesiącu! Ja tak nie znoszę knajpy!
— Możesz nie iść.
— Jakto mogę? Nie mogę. A pomyśl tylko: ty zrana masz Sąd, ja szpital, Łęczycki swoją kancelarję. Znowu zaciągnie się do drugiej, czy trzeciej...
— Oj, jakiś ty nudny. Patrz, już za dwadzieścia siódma. Spóźnisz się do teatru.
Westchnął i wstał:
— Mam przyjechać po ciebie?
— Nie — potrząsnęła głową — spotkamy się w westibulu. Kup bilety w jakimś szóstym rzędzie. Tylko bądź łaskaw pamiętać, że ja płacę za siebie.
Nie odprowadziła go do przedpokoju, lecz wprost poszła do Julki.
Dziewczyna podniosła z nad książki uśmiechnięte oczy:
— Poszedł doktorek?
— Tak. Jakże się czujesz?
Julka wstała i przeciągnęła się:
— Trochę jestem zmęczona. Tak sobie myślałam, że po maturze, jeżeli ty dostaniesz urlop, pojedziemy naprzykład na Hel! To byłoby cudownie. Jeszcze nigdy nie widziałam morza.
— Zobaczysz je jeszcze nie raz — przytuliła ją Alicja.
— Na wsi też przyjemnie, ale u obcych... Jaka szkoda, Alu, że ani ty, ani ja nie mamy krewnych na wsi.
— Wogóle nie mamy nikogo — powiedziała Alicja — jesteśmy same.
Dziewczyna przytuliła się do niej mocno:
— Mnie to wystarcza, Alu, mnie naprawdę to wystarcza, to jest bardzo dużo.
Zegar wybił siódmą.


ROZDZIAŁ 5.

Wentylatory huczały ogłuszająco, przez rozsunięte zasłony okien sączyło się mgliste światło grudniowego poranka.
Kelnerzy poprzebierali się już w swoje marynarkowe ubrania, tylko barman, chudy pan Grabowski paradował jeszcze za ladą amerykańskiego baru w malowniczym stroju kaubojskim z jaskrawą chustką na szyi.
Zamykał szafki i szuflady, pobrzękiwał kluczami, zsuwał zręcznie brudne szklaneczki i kieliszki do dużej blaszanej wanienki, trzymanej przez pyzatą pomywaczkę w białym kitlu.
Pomocnicy portjera zabrali się z rozmachem do porządkowania, zsunęli stoliki i pokryli je wkrótce rogatym lasem odwróconych do góry nogami fotelików.
Dziewczęta już się rozeszły. Na wysokim stołku przy barze siedziała sama panna Kazia, (signorita Fiametta — tango akrobatyczne) i pudrowała autentyczny argentyński nosek.
Nie spuszczała jednak oka z korytarza, a właściwie z oszklonych lagrowem szkłem drzwi, na których przybita była tabliczka — Dyrekcja.
Już od kilku dni narażała się przez to na żarciki i kpinki całego personelu, jednak nie dawała za wygranę.
I teraz kelnerzy, nakładając palta i rzucając swoje stereotypowe „szanowanie“, zerkali na nią porozumiewawczo, a barman zapytał:
— Panno Kaziu, czy mi się zdaje, czy pani czeka na tramwaj?
— Co? Na tramwaj? A to pan Zygmunt nie wie, że tramwaj z mądrymi rozbił się i wszyscy nogi połamali? — odcięła się z miejsca.
— Ja tam nie jeżdżę z mądrymi. Nogi mam całe.
— To widać — powiedziała znacząco.
Grabowski nie mógł jednak dać się „zjeść“. Brzęknął kluczami i zareplikował:
— Widać, nie widać, a pani, panno Kaziu to faktycznie marzenia ściętej głowy, można powiedzieć. Już znaliśmy takich, co gwiazdy po niebie łapali, a jak co do czego, to szlus i żadnej perspektywy, można powiedzieć!...
Nagie drzwi w korytarzu otworzyły się i wybiegł kasjer Justek:
— Panie Grabowski! Pan dyrektor prosi.
— Już idę!
Wytarł ręce serwetą, wyciągnął z szuflady szczelnie zapisany arkusik i zapukał do drzwi.
Krótkie „wejść“ i znalazł się w gabinecie.
Dyrektor oczywiście siedział na biurku. Zawsze tak: albo na biurku, albo na parapecie okna, albo na wałku sofy. Właściwie niewiadomo poco przy biurku stał fotel. Od chwili nabycia „Argentyny“, przez Winklera nikt go jeszcze nie widział siedzącego w tym fotelu.
Teraz palił papierosa i kiwając nogą słuchał sprawozdania kipera:
—...Dwadzieścia sześć węgierskiego, jedenaście malagi, sto czternaście Cordon Rouge, dwie Cordon Vert, trzydzieści siedem Clicot i osiem „Cristal“...
Panna Tecia, szybko przesuwając wałek maszyny odstukiwała wymieniane przezeń cyfry w odpowiednich rubrykach.
— To wszystko, stary — zapytał dyrektor.
— Daj Boże codzień tyle — roześmiał się kiper.
Dyrektor uderzył go po ramieniu:
— Furda, bracie, zobaczysz, wyciągniemy jeszcze dwa razy tyle! No panie Grabowski, jakże tam?
— Pirwsza klasa, panie dyrektorze, siedem tysięcy dwieście czterdzieści trzy!
— Rozpijasz pan ludzi, niech pana drzwi ścisną! No, wal pan na maszynę.
Odwrócił się i podszedł do dużego stołu, na którym piętrzyły się stosy banknotów, plon dzisiejszej nocy. Kasjer Justek segregował je z niezwykłą wprawą i układał po sto sztuk.
— Powinno być trzydzieści dwa z pagórkiem — powiedział dyrektor.
— Będzie — lakonicznie potwierdził kasjer i pomyślał:
— Jak teraz zupełnie inaczej się pracuje, wszystko wiadomo, żadnych kłótni... Ma łeb do interesu!
Tymczasem Grabowski skończył i ukłoniwszy się wyszedł. Maszynistka wyjęła z „Royalu“ gotowy arkusz i podała dyrektorowi:
— Czy nie będę popołudniu potrzebna? — zapytała spuszczając oczy.
Drucki obejrzał się, a widząc, że Justek ich nie widzi pogładził ją po śniadej buzi:
— Nie, mała, dziękuję — powiedział z uśmiechem — tylko wykaz pani zrobi.
— No, to dowidzenia, panie dyrektorze, — westchnęła panna Tecia.
— Dobranoc, mała, proszę spać dobrze i niech się aniołki przyśnią!
Wspięła się na palcach i pocałowała go w usta, akurat w chwili, gdy Justek podniósł głowę.
Zaczerwieniła się i wybiegła. Przechodząc koło baru zmarszczyła brwi: — ta małpa Kazia zawsze tu czatuje. Obrzydliwa kokota!
Postanowiła nazajutrz wypytać portjera, czy dyrektor wyszedł z nią, czy sam.
A Drucki jeszcze nie myślał o wyjściu. Najpierw sprawdził wraz z Justkiem kasę, później pożegnał go, otworzył pancerną szafę i poukładał pieniądze.
Zdawał sobie sprawę z ryzyka, jakie wynika z trzymania w interesie tak dużej gotówki. Cała służbo o tem wie, a pokusa robi złodzieja. Cóż mógł na to poradzić? Banki otwierają się dopiero o dziewiątej, nie mógł zaś od siebie wymagać wyrzekania się dwóch godzin z tej i tak niewielkiej porcji sześciogodzinnego snu, na jaki sobie pozwalał.
Później oczywiście będzie lepiej, ale teraz, na początku, musi sam wszystkiego dopilnować. Trzeba ludzi nauczyć porządku, wprowadzić z jednej strony surowy rygor, a z drugiej zachęcić wszystkich do pracy.
Schował klucze do kieszeni i wyszedł na korytarz. Najpierw zajrzał do kuchni, gdzie kończono właśnie szorowanie blach i zmywanie naczyń, wszedł do piwnic, by zobaczyć, czy wszystko jest pozamykane, zgromił gospodynię za niezgaszenie światła w lodowni i pochwalił za zmniejszenie się liczby tłuczonych szkieł.
Pogawędził z kuchcikami, uszczypnął w policzek tęgą kawiarkę i poszedł na salę. Wentylatory już zamknięto, kurze były starte. Służba wielkiemi płachtami płótna pokrywała meble.
— A ty mała czego tu jeszcze siedzisz? — zdziwił się ujrzawszy Kazię.
— Ja, ja... tego — zająknęła się — ja czekałam...
— Na co czekałaś?
— No, na... pana dyrektora...
— O co chodzi, słucham?
Signorita Fiametta milczała. Drucki doskonale wiedział o co jej chodzi, lecz umyślnie zapytał:
— Co, może pożyczka?
— Eee... nie... panie dyrektorze.
Była bardzo ładna i miała coś pikantnego w małych ruchliwych chrapkach. A że swoje tango akrobatyczne tańczyła prawie nago, wiedział, że była wspaniale zbudowana i wygimnastykowana, jak cyrkówka.
Jeżeli dotychczas nie zainteresował się nią, to tylko dlatego, że wszyscy mówili, że Kazia żyje z fortancerzem Izmaiłowym, a przytem sam był bardzo zajęty.
— No, więc cóż? — zagadnął.
— Eee.. pan dyrektor udaje, że nie wie..
— Że czego nie wiem? — drażnił ją Drucki.
— No, że pan dyrektor mnie się podoba...
— Oooo!...
— Ja wiem, że pan dyrektor wszystkim bardzo się podoba. Przecież nie potrzebuję tego mówić. Połowa tych bab, co teraz drzwiami i oknami walą do naszej budy, to wszystko dla pana dyrektora.
Drucki roześmiał się.
— Niech pan Dyrektor nie śmieje się ze mnie, pan sam wie, że kobiety na pana lecą...
— I ty, mała, też?...
Znowu zaśmiał się, chociaż nieco zaskoczyła go ta prosta odpowiedź.
— I niech pani nie myśli, że lecę na pańskie pieniądze — wydęła pogardliwie wargi — forsy to ja mogę mieć jeszcze więcej niż mnie potrzeba... Pan dyrektor sam widzi, że najbogatsi goście rozbijają się o mnie. Ale pan mnie się tak podoba, bo pan jest morowy chłop i wogóle...
— Uważaj mała, bo mnie wbijesz w dumę. No pogadamy jeszcze kiedy o tem, a teraz czas spać.
Dziewczyna spuściła głowę:
— Nie podobam się panu — powiedziała cicho.
— Ale cóż znowu, tylko trzeba iść spać, późno już.
Chwyciła go za rękę:
— Panie dyrektorze, niech pan do mnie pojedzie na śniadanie.
— Ale mnie czas do łóżka, moja mała
— U mnie też jest łóżko, panie dyrektorze!... No, panie dyrektorze.
Był naprawdę nieco zmęczony i trochę go zirytowała natarczywość tej tancerki. Dlatego powiedział złośliwie.
— Że jest to wiem, ale czy czasem nie zajęte?
Natychmiast puściła jego rękę i odwróciła głowę.
— Ot, jak... — szepnęła — cóż.. wolno panu tak mi napluć w oczy... wolno... jestem taka, że ze mną tak należy...
Zrobiło mu się przykro.
— Sza, mała, — powiedział — nie chciałem ci nic przykrego mówić, zażartowałem, no już, uśmiechnij się, no szybko! Dobra jest! A jeżeli mnie jutro zaprosisz na śniadanie, to chętnie przyjadę. Bardzo chętnie! Ale dziś nie mogę. No, pa mała!
Pogładził ją po policzku i odwrócił się:
— Jaworek! — krzyknął — moje futro!
Od drzwi jeszcze kiwnął dłonią uśmiechniętej Kazi i wyszedł.
Mróz był tęgi, śnieg chrzęścił pod nogami. W taksówce, do której wsiadł Drucki na rogu Szpitalnej, zawarczał motor i szofer stracił dobre trzy minuty, zanim wóz ruszył.
W hotelu było, jak codzień o tej porze, jeszcze zupełnie cicho. Drucki wziął letnią kąpiel, wytarł się ostremi ręcznikami, aż się zaróżowiła skóra, wypił kieliszek konjaku, nastawił budzik na dwunastą i położył się do łóżka.
Zasnął natychmiast. Jego zdrowy organizm działał sprawnie na rozkaz i po pięciu godzinach pokrzepiającego snu z równą łatwością gotów był do życia najbardziej intensywnego.
W ciągu godziny załatwił się z goleniem, myciem i garderobą i zadzwonił do Załkinda:
— Czy jest pan Załkind?
— A kto mówi? — zapytał kobiecy głos.
— Tu Winkler.
Odpowiedzią na to był wielki pisk w słuchawce.
— Cóż u licha — pomyślał Drucki.
— Kapitanie! Kapitanie! — wołał radosny głos kobiecy. — To ja! Luba! Dzień dobry, drogi kapitanie! Jakże się cieszę!
— Pani Luba?! Aha! To świetnie! Dziś pani przyjechała?
— Dziś, dziś rano, drogi kapitanie! Borys, Borys! Kapitan dzwoni! Co za szczęśliwy przyjazd, kapitanie, to dla mnie dobra wróżba: pierwszy telefon, jaki odebrałam to od pana! Właśnie od pana!... Popatrz, Borys, jakie szczęście! Myślałam, że z radości zwarjuję, jak tylko dowiedziałam się, że pan przyjechał do Polski!...
W słuchawce rozległ się głos Załkinda:
— Ona mi nie chce słuchawki oddać, co pan, kapitanie, wyprawiasz z moją rodzoną żoną!
— Niech pan zaraz przyjeżdża do nas, natychmiast niech pan przyjeżdża — krzyczała Luba.
— Teraz nie mogę, moi kochani, ale na szóstą, siódmą oczywiście przyjadę. Jakże zdrowie, pani Lubo? Pomogła Krynica?
— Ach, co tam zdrowie, żebym ja wiedziała, że kapitan jest w Warszawie, to więcej mnie pomogłoby niż Krynica. I pana widywałabym i zdrowa byłabym i po czterdzieści pięć złotych dziennie nie płaciłabym za pensjonat i kurację. Ale pan mnie nie pozna, ja teraz to już stara baba, dzieciata baba, ja tak zbrzydłam od naszych amerykańskich czasów, że pan mnie nie pozna...
— Nieprawda — wtrącił się znowu, głos Załkinda — nic nie zbrzydła, jeszcze wyładniała...
— Oj, co ty mówisz, Borys! Niech pan jego nie słucha, bo pan będzie myślał, że ja nie zeszpetniałam i jeszcze się rozczaruje. A pan jeszcze mego małego nie widział, mojej pociechy najsłodszej!...
Wreszcie Załkind zdobył słuchawkę i Drucki mógł mu powiedzieć, że kasa wczorajsza znowu podskoczyła, że interes idzie doskonale i że za miesiąc „Argentyna“ będzie napewno najpopularniejszym nocnym lokalem stolicy.
— Żeby pańskie słowa w złoto się zamieniły, kapitanie — odparł żyd — a nawet nie potrzebują się zamieniać, bo co one innego, jak właśnie najczystsze złoto?
Spojrzawszy na zegarek, Drucki szybko pożegnał Załkinda i wybiegł na ulicę.
Kazał jechać na plac Unji Lubelskiej, skąd o trzy kroki było do Uniwersyteckiej Kliniki Psychiatrycznej.
— Czy zastałem pana profesora Brunickiego? — zapytał odźwiernego.
— Owszem. A pan prywatnie, czy względem...
— Prywatnie.
Odźwierny zawołał chłopca i Drucki dał mu swój bilet wizytowy.
Po chwili profesor sam wyszedł na korytarz.
— Proszę — powiedział krótko.
Podali sobie ręce.
— Przyszedłem, Karolu, oddać ci mój dług i podziękować za pożyczkę. Pozwolisz? Czy może jesteś zajęty?
— Proszę cię, siadaj.
Profesor przyjrzał się mu uważnie:
— Widzę, że prędko dałeś sobie radę w Warszawie. Powodzi się nieźle?
Drucki skinął głową:
— Dziękuję ci. Dobrze. Jestem współwłaścicielem „Argentyny“.
— Argentyny? Co to takiego? Firma?
Drucki roześmiał się:
— Człowieku! Gdzie ty mieszkasz? Przecie wszystkie pisma pełne są ogłoszeń „Argentyny“, na ulicach mamy kilkanaście reklam świetlnych, tysiące plakatów!... „Argentyna“ to nocny lokal, bar, dancing...
— Aha! Nie wiedziałem. Nigdy nie bywam w restauracjach, a tembardziej w nocnych.
Drucki wzruszył ramionami:
— Źle robisz.
— Jak to rozumiesz? — zapytał profesor.
— Poprostu. Wyglądasz na piekielnie wyczerpanego, znużonego, zdenerwowanego do ostatnich granic. Nie można przecie żyć samą pracą. Jako psychiatra wiesz najlepiej, że rozrywki są równie konieczne...
Brunicki machnął ręką:
— To nie dla mnie.
— Dlaczego?
— Nie bawią mnie te rzeczy.
— Rozumiem cię — rzekł po chwili — rozumiem raczej twoją niechęć, twój brak zainteresowania dla zabaw ludzi przeciętnych...
— Przeciętnie szczęśliwych — poprawił profesor i gorzki uśmiech wykrzywił mu usta.
— A jednak — upierał się Drucki — jednak stanowczo cię namawiam: spróbuj. Chyba nie wątpisz, że jestem dla ciebie więcej niż życzliwy?
Profesor Brunicki spuścił głowę:
— No... tak... tak myślę?
Tyle było męczarni w jego głosie i postaci, że Drucki uczuł w piersiach niemal fizyczny ból:
— Karolu — zawołał — Karolu! Kochany przyjacielu! Och, żebym umiał wyrwać z ciebie to straszne cierpienie! Pół życia oddałbym za to!
Profesor chwycił go za rękę:
— Tak, tak i ja tak myślę — powiedział z błyskiem w oczach — i ja myślę, że powinieneś mi dopomóc!
— Gdybym umiał! Gdybym mógł!
— Możesz.
— Ja? — zdziwił się Drucki.
— Możesz, Bohdanie, możesz i powinieneś mnie pomóc.
— Ale w jaki sposób?
Profesor zniżył głos:
— Jest tylko jedno lekarstwo na moją tragedję: odpowiedź, odpowiedź nauki, potwierdzająca odpowiedź. Dla zdobycia jej gotów jestem na wszystko... Rozumiesz? Na wszystko, nie wyłączając nawet... zbrodni!
— Jakto?
— Nie dam ci jeszcze teraz żadnych bliższych wyjaśnień. Chcę tylko wiedzieć, czy byłbyś gotów na ryzyko...
Drucki ze zdumieniem patrzał mu w oczy.
— No słowem, czy potrafiłbyś popełnić...
— Zbrodnię?
— Więc tak — wyszeptał profesor — zbrodnię. Drucki włożył ręce w kieszenie spodni i wstał. Na jego czole nabrzmiały grube sznury żył. Brwi się ściągnęły.
— Milczysz? — zasyczał profesor — widzisz, milczysz, tak wygląda twoje „pół życia...“ Cha... cha... cha... Potrafisz wciąż ocierać się o kodeks karny, ale teraz...
— Dość! — przerwał Drucki — przestań. Masz moją rękę.
Profesor łapczywie uchwycił obu rękoma dłoń Druckiego.
— Słowo? — zapytał cicho.
— Słowo! Zatem mów.
— Jeszcze nie teraz — powiedział Brunicki — lecz wkrótce cię będę potrzebował. Nie pytaj o nic.
— Jak chcesz. Wiedz tylko, że nie cofnę się. Masz mnie do swojej dyspozycji.
Zadzwonił telefon.
— Hallo — odezwał się profesor.
— .....
— Aha, dziękuję panu...
— .....
— Nie, mnie to nie jest potrzebne. Ale niech pan zadzwoni do doktora... zaraz, mam tu gdzieś jego kartę wizytową... a, jest. Niech pan zadzwoni do doktora Władysława Czuchnowskiego. Telefon 187-27. Będzie panu wdzięczny.
— .....
— Nie, zresztą nie wiem. Niech pan poprostu powie, że otrzymaliśmy informacje, że ten... no, jakże Horn umarł.
— .....
— Dobrze. A jeżeli chce wiadomości bardziej szczegółowych, niech się sam do nich zwróci. Dowidzenia. Dziękuję panu, zaraz, zaraz, niech pan jeszcze wyjrzy przez okno, czy już jest mój samochód przed kliniką?... Jest? No to dziękuję panu. Dowidzenia.
Położył słuchawkę i przetarł czoło dłonią.
— Rzeczywiście, jestem bardzo wyczerpany. Może i masz rację, że trzeba mi jakichś nowych wrażeń.
Drucki wziął go pod rękę:
— Posłuchaj mnie, Karolu. Dobrze ci radzę. Przyjdź kiedy do mojej „Argentyny“.
— Wystraszę ci publiczność swoją miną — uśmiechnął się profesor.
— Niech cię to nie martwi.
— Może i wybiorę się kiedykolwiek.
— No, a teraz spieszysz do domu?
— Tak...
Zawahał się i nie patrząc na Druckiego zapytał:
— Możebyś zjadł ze mną obiad?
— Ależ z przyjemnością. Jeżeli nie zrobi ci to kłopotu, Karolu.
— Bynajmniej. Zatem chodźmy.
Drucki widział wewnętrzną rozterkę profesora i gwałt jaki ten musiał sobie zadać, by zdobyć się na to zaproszenie. Udawał jednak, że niczego nie spostrzega.
Przed kliniką stała wielka, czarna limuzyna.
— Cóż za wspaniały wóz! — zawołał Drucki i nagle wydało mu się, że już kiedyś to auto widział.
— Podoba ci się? Owszem... To mój najświeższy nabytek.
Szofer, tęgi drab w niedźwiedziem futrze wyskoczył i otworzył przed nimi drzwiczki. Profesor zwrócił się do niego:
— No, jakże motor?
— Jak dotychczas, proszę pana, pracuje doskonale, ale po trzech dniach trudno zmiarkować.
— Kupiłem okazyjnie, używany ale jeszcze w bardzo dobrym stanie — powiedział Brunicki, sadowiąc się obok Bohdana — znasz tę markę?
— „Reenclar“?
— Tak, ośmiocylindrowy.
— Dobry wóz, ale kosztowny w eksploatacji — zaopinjował Drucki — mój znajomy, pewien brazylijski plantator kawy, który zmieniał wozy, jak rękawiczki, był zdania, że „Reenclar“ jest wręcz bezkonkurencyjny.
Rzeczywiście auto pomimo bardzo silnego mrozu ruszyło z miejsca lekko i cicho i szło jak lalka.
W niespełna kwadrans byli na miejscu.
Willa profesora Brunickiego teraz, przy dziennem świetle, zdała się jeszcze większa niż wówczas w nocy.
Gospodarz wyjął klucze (furtka widocznie nawet w ciągu dnia była zamykana) i po chwili znaleźli się w przedopokoju. Na ich widok z krzesła porwał się służący, ów brodacz o ponurej twarzy.
— Mamy gościa na obiedzie — odezwał się profesor — zadzwoń do pana doktora i możesz podawać.
Znaleźli się w obszernym hallu, znanym już Druckiemu z poprzednej wizyty.
Wciąż te koty!
Niemal na każdym meblu było ich pełno. Czarne, bure, białe, angory, sjamskie, syberyjskie — wszystkie ogromne, leniwe, spasione.
Brunicki przeprosił gościa i znikł za drzwiami osłoniętemi grubą kotarą.
Zaczynało się ściemniać. Drucki wziął do ręki książkę, leżącą na stole, zaledwie do połowy rozciętą i chciał ulokować się w fotelu przy oknie. W tym celu zamierzał spędzić zeń wielkiego, szarego kota. Zwierzę jednak ani się ruszyło i już miał je trzepnąć książką po łbie, gdy wrócił profesor:
— Chodźmy do jadalni — wskazał Druckiemu białe drzwi nalewo — co to, przeglądałeś tę pracę? Bardzo zajmująca, wprost rewelacyjna... Obserwacje Scheringa nad wpływem hormonów zwierzęcych na rozwój roślin.
Z hallu przechodziło się przez gabinet, utrzymany w stylu gotyckim, bibljotekę, od wysokiego sufitu, aż do podłogi pokrytą półkami, pełnemi książek i wchodziło się do małej białej jadalni.
W środku okrągły stół z trzema nakryciami, pod ścianą niski kredens i kilka krzeseł.
— Daruj Karolu — odezwał się Drucki — ale dalibóg nie mam pojęcia o tych rzeczach. No, wiem, że hormony, to jest wydzielina gruczołów... Hm, wyobrażam to sobie jako... witaminy organizmu ludzkiego, czy zwierzęcego...
Drzwi naprzeciw uchyliły się cicho i wszedł doktór Kunoki.
Uprzejmie przywitał się z Druckim:
— Jakie skutki mojej operacji? — zapytał swoim melodyjnym głosem — zagoiła się prawidłowo?
— Dziękuję, panie doktorze, zagoiło się doskonale.
Brodacz zjawił się z tacą. Przed Brunickim i gościem postawił miedziane rondelki z jakiemś zapiekanem mięsem, przed Japończykiem kilka małych salaterek z jarzynami.
— Pan jest jaroszem, doktorze? — zainteresował się Drucki.
Dr. Kunoki uśmiechnął się:
— Zadużo miałem do czynienia z mięsem, bym je lubił jadać.
— Właśnie — chrząknął profesor — mówiliśmy z panem... Winklerem o hormonach z powodu obserwacyj Scheringa.
— Ach, więc pan się tem zajmuje? — zainteresował się dr. Kunoki.
— Niestety, doktorze, jestem kompletnym laikiem, kieruję się w tych kwestjach, jak w lesie, wyłącznie intuicją.
— Nie umniejszaj roli intuicji — odezwał się profesor — odgrywa ona w nauce olbrzymią i twórczą, najbardziej twórczą rolę.
— Wie doktór — zwrócił się do Japończyka — że pan Winkler przed chwilą powiedział, iż wyobraża sobie witaminy, jako hormony roślinne. Ciekawe, co?
— Nie maltretujcie mnie panowie — roześmiał się Drucki — odrobinę łaski dla profana!
Doktór Kunoki podniósł oczy na sufit i wycierając końce palców o serwetkę powiedział:
— Profany?! Jakże wiele zawdzięczałaby im mądrość oficjalnej nauki, gdyby zdobyła się na rozsądek!
— To brzmi jak paradoks w ustach uczonego — zauważył Drucki.
— Nie panie — pokiwał głową dr. Kunoki — mówię poważnie. Oficjalna nauka przez całe wieki zamykała sobie pogardą dostęp do wielkich prawd, tkwiących często w najciemniejszych napozór zabobonach różnych ludów.
— Chyba pan doktór nie chce powiedzieć — zdziwił się gość — że teraz nauka „nawraca się“ na te zabobony?
— Nie nawraca się — powiedział profesor — lecz częstokroć spostrzega ich słuszność. Nie zmienia to faktu, że niektóre są wręcz absurdalne.
— Mądry Wolter — odezwał się doktór, nakładając sobie maleńką porcyjkę brukselki — podrwiwał z murzynów, którzy zjadają surową wątrobę zabitego lwa, sądząc, że w ten sposób podnoszą swoją odwagę. Tymczasem okazuje się, że wątroba produkuje niezwykle czynny hormon, który powoduje niezmiernie szybki wzrost czerwonych ciałek krwi.
— A czy to wpływa na zwiększenie odwagi? — zapytał Drucki.
— Pośrednio tak. W medycynie już dziś hormon wątroby skutecznie zwalcza najostrzejszą anemję.
— Zdumiewające! W jakiż sposób dzicy na to wpadli.
Profesor podniósł brwi, a doktór rozłożył ręce:
— To już dziedzina intuicji, przypadku lub też czynników w połączeniu z doświadczeniem wielu setek pokoleń.
Brodacz podał zupę.
— Takich zabobonów jest więcej — ciągnął Japończyk — naprzykład czarownicy niektórych plemion słowiańskich i fińskich leczyli liszaje i brodawki tak zwanemi „zamawianiami“, a dziś sugestja jest w tych wypadkach powszechnie stosowana przez lekarzy i z równym skutkiem. Na południu Rosji chłopi, a w Patagonji Indjanie leczą różne dolegliwości, dając chorym surowe nerki, lub śledzionę bydlęcą, czyli organy, zawierające swoiste hormony, używane już teraz przez oficjalne lecznictwo.
— Fenomenalne! — zdumiewał się Drucki.
— Mój drogi — dodał profesor — a czyż nie słyszałeś naprzykład, że i nasz lud od wieków za najwalniejszy środek na osłabienie uważa srom zajęczy, lub bobrowy?
— Owszem, nieraz obijało mi się o uszy, że wiejscy znachorzy skupują to od kłusowników.
— Otóż środek ten jest prymitywem szczepień stosowanych przez Woronowa, który okólną drogą doszedł do starej prawdy, uważanej za przesąd. Jak tu, tak i tam chodzi o wprowadzenie do organizmu hormonów, wydzielanych przez gruczoły seksualne.
— Zatem — zawyrokował Drucki — nauka powinna poświęcić więcej uwagi przesądom ludowym i zbadać ich wartość.
Profesor Brunicki uśmiechnął się blado i spojrzał znacząco na doktora.
Druckiego nagle uderzyła myśl.
— A zapatrzenie?
Już chciał to powtórzyć głośno, gdy wstrzymało go niejasne uczucie, że należy przemilczeć.
— Są jednak, jak słusznie powiedział profesor — odezwał się dr. Kunoki — zabobony wręcz niedorzeczne. Takie nawet, które zalecają środki wręcz przeciwnie działające, niż się pragnie. Naprzykład w wiekach średnich w Lombardji znachorki wymyśliły napój miłosny, którego recepta rozpowszechniła się wkrótce w całej Europie, a nawet zawleczona została do Ameryki. Kobieta dając ten eliksir do wypicia młodzieńcowi, rzekomo miała w nim wzbudzić gorącą miłość.
— Jakieś zioła?...
— Nie. Napój składał się z wody źródlanej, czerpanej z różnemi, oczywiście, zaklęciami i z krwi menarrhagii.
— Tam do djabła! — zaklął Drucki — tem chyba można na tamten świat wyprawić!
— Nie — zaprzeczył Japończyk — ale spowodować pewne zaburzenia można. Godne zaś uwagi jest to, że krew ta właśnie zawiera w sobie ogromne ilości hormonu zwanego follikuliną. Otóż hormon ten aczkolwiek u kobiety wywołuje gwałtowny popęd seksualny, na mężczyznę działa wręcz odwrotnie. Powoduje mianowicie zanik gruczołów rozrodczych, a nawet występowanie drugorzędnych cech płciowych kobiecych.
— Oczywiście — dodał profesor Brunicki — tylko przy zastrzykach follikuliny osobnikom męskim dają się skonstatować te objawy. Czy podana z pokarmem follikulina działa równie silnie, dotychczas nie stwierdzono.
— Tak — kiwnął głową doktór Kunoki — ale follikulina nie podlega działaniu zasad i kwasów, zatem możemy przypuszczać, że w żołądku, ani w jelitach się nie rozkłada. Co więcej, należąc do grupy wyższych alkoholi, zostaje szybko wessana do krwi.
— No dobrze — roześmiał się Drucki — zatem stosując ten hormon można bez operacji produkować eunuchów?
— Tak.
— Fenomenalne!
— Doświadczenia wykazały, że u niektórych gatunków zwierząt, jak naprzykład u kogutów już po tygodniowym stosowaniu follikuliny zaczyna zanikać grzebień, odpowiednie organy, zdolność piania, a rodzą się natomiast instynkty kurze, jak chęć wysiadywania jaj.
— A u ludzi? — zapytał Drucki.
Japończyk spojrzał na profesora i wzruszył ramionami.
— Na ludziach nie wolno dokonywać doświadczeń... Prawo zabrania.
— Jednakże...
— No tak, niektórzy lekarze próbują pocichu w swoich klinikach i szpitalach mniej niebezpiecznych dla zdrowia pacjenta eksperymentów, lecz zawsze ryzykują, że znajdą się za kratkami.
Profesor Brunicki oparł głowę na ręku i powiedział:
— Ludzie żądają od medycyny cudów, a swojemi mądremi ustawodawstwami uniemożliwiają jej studja nad organizmem człowieka. Nie tak dawno przecie doktór Francksham został skazany na dziesięć lat więzienia za to, że w swojej klinice w Melburnie, mając pacjenta dzikiego krajowca, w dodatku bandytę, ośmielił się robić na nim doświadczenia naukowe...
Doktór Kunoki zaśmiał się ironicznie i dodał:
— I to doświadczenia niezwykłej doniosłości!
— Skoro zagrażały życiu pacjenta... — odezwał się Drucki.
— Pacjenta? Pacjent został starannie wyleczony z krzywd, jakie mu zrobił zbrodniczy lekarz, poczem stanął przed sądem za bandytyzm i w trzy dni go powieszono. Zresztą, nie tylko człowieka tknąć nie wolno. Raz po raz jakieś idjotyczne stowarzyszenia podnoszą gwałt w obronie szczurów, królików i świnek morskich. Głupota jest wieczna.
— W obu narodach, do których należę — z niezmiennym uśmiechem mówił dr. Kunoki — tak w japońskim, jak i polskim, tradycja bohaterstwa każę poświęcać często życie tysięcy żołnierzy dla dobra ojczyzny. Ale gdy chodzi o dobro całej ludzkości, o zdrowie i życie wielu pokoleń nie wolno nauce zażądać od kilku czy kilkunastu zaledwie jednostek bohaterstwa, poddania się doświadczeniom. W innych krajach jest zresztą to samo...
Drucki potrząsnął głową!
— Niezwykle skomplikowane zagadnienie. Nie podjąłbym się rozstrzygnięcia w tę czy inną stronę.
Kawę pili w bibljotece, gdzie było o tyle przyjemniej, niż w hallu, że kotów tu widocznie nie wpuszczano. Rozmowa toczyła się dalej około kwestyj naukowych.
Zbliżała się już szósta, gdy Drucki wstał:
— Zanudzałem panów swoja ciekawością ignoranta. Darujcie, ale to jest piekielnie ciekawe.
— Miło nam będzie, jeżeli pan zechce częściej nas odwiedzić — zaczął Japończyk podając gościowi rękę na pożegnanie.
Nie dokończył jednak. Gdzieś, w jednym z dalszych pokojów rozległ się cichy dzwonek. Doktór szybko spojrzał na zegarek i syknął.
Profesor zbladł, powiedział coś po łacinie i wziąwszy Bohdana pod rękę odezwał się:
— No, doktór jest zajęty, nie przeszkadzajmy mu. Czy pozwolisz, że cię odprowadzę kawałek?
— Ale proszę cię, Karolu.
Pożegnali się na najbliższym postoju taksówek i Drucki pojechał ma Nowolipie.
Mieszkanie Załkinda wyglądało dziś, jak kwiaciarnia, ogromne kosze chryzantem, wielkie pęki purpurowych róż, wspaniałe orchideje, istne krzaki białego bzu — i stojąca nieruchomo w środku salonu Luba, wiotka, piękna, egzotyczna, pachnąca...
Szedł ku niej i widział tylko jej wpółotwarte oczy i lekko drgające usta z czarnym meszkiem na górnej wardze...
Leniwie wyciągnęła do niego obie ręce i nic nie powiedziała.
— Luba! Jakaż pani jest cudna — wybuchnął — to jest nieludzkie być aż tak śliczną! Widzę, że cała Warszawa ogołociła się z kwiatów dla pani, ale niema tak pięknych na świecie, jakie ja pragnąłbym pani dać!
Teraz dopiero zdobyła się na uśmiech:
— Kapitanie...
Jej głos drgał wzruszeniem.
— Kapitanie... Jakże mi dobrze, że widzę pana i że... pan mnie widzi... Kwiaty, to od Borysa, zawsze mnie tak psuje na powitanie...
Teraz dopiero Drucki zauważył Załkinda, siedzącego w fotelu i wpatrzonego w żonę, jak w słońce.
Mocno podał mu rękę, mówiąc:
— Jack! Słuchaj pan! Nigdy nie zostawiaj mnie sam na sam z twoją kobietą!
Borys roześmiał się wesoło:
— Nie boję się, kapitanie, nie nastraszy mnie pan sobą.
— Do djabła, czyż jestem takim starym koniem!?
— Starym... przyjacielem — podchwycił Załkind.
— Ależ ona wypiękniała! Pani Lubo! To tak ma wyglądać poważna matka dzieciom? — wołał żartobliwie — nie, stanowczo Jack za bardzo mi ufa!
— Za bardzo i mnie — roześmiała się Luba.
— No, no! Moi państwo! — protestował z oburzoną miną mąż.
— A gdzież wasz następca tronu?
— Już śpi — rozczuliła się Luba — bardzo zmęczony był, biedactwo, ale muszę go kapitanowi pokazać, chodźmy, tylko na palcach.
Wzięła Druckiego za rękę i wszyscy troje przeszli do dziecinnego pokoju. W białem łóżeczku spał snem sprawiedliwego szczupły czarny, jak smoła, chłopak.
— Ładny? — zapytała matka.
— Bardzo — potwierdził Drucki.
— A podobny i do mnie i do Luby, prawda? — odezwał się Załkind.
Bohdan chciał się przyjrzeć lepiej, więc Luba zapaliła jeszcze jedną lampę.
— Tak czoło, włosy i nosek ma po matce, a usta i owal twarzy po ojcu — zaopiniował — uderzające podobieństwo.
— A z usposobienia — zachwycał się Załkind, — to jestem wykapany ja. Aż czasem śmiech bierze.
Pod działaniem zbyt blisko trzymanej lampy długie rzęsy drgnęły i chłopak nagle otworzył oczy.
Były to ogromne niebieskie oczy o fenomenalnych ciemnozłotych źrenicach.
— Śpij, maleńki, śpij — pogłaskał go ojciec i zgasił lampę — idźcie, moi drodzy, on zaraz zaśnie, skarb mój najdroższy.
Drucki przetarł czoło i szedł za Lubą, jak nieprzytomny. W głowie wirowały mu myśli.
Gdy znaleźli się w salonie uważnie spojrzał na Lubę. Blady uśmiech otaczał jej usta.
— Pani Lubo... co to znaczy, co to może znaczyć? Położyła mu obie dłonie na piersiach i powiedziała szeptem:
— Ma twoje oczy, kapitanie, ma najpiękniejsze oczy na świecie.
— Boże drogi!
— Czy żałujesz ich jemu, kapitanie?...
— Ale jak? Jakim cudem? Czyżby jakieś przekleństwo wisiało nademną! Skąd to wasze dziecko ma te oczy!?
Luba złożyła ręce:
— Ze mnie, ze mnie, John...
— Ależ to jakieś czary!
— Czary — skinęła głową — pocóż rzuciłeś, kapitanie, czary na mnie, wówczas na pokładzie, kiedy drżałam, jak liść, gdy twoje ręce ściskały aż do strasznego bólu przeguby moich...
— Szaleństwo!
— Rzuciłeś czary — mówiła coraz prędzej — potężne czary, kapitanie, wypiłam wówczas twoje oczy, twoje najdziwniejsze, najpiękniejsze oczy... Tak, kapitanie, błagałam cię wówczas o ciebie całego...
— Cicho! — syknął Drucki.
— Borys wie...
— Jakto wie? Czy spostrzegł to podobieństwo?
— Nie. Ale wie, że wówczas kochałam ciebie, kapitanie.
Drucki przygryzł wargę.
— Nie wiedziałam wtedy, że już noszę pod sercem syna Borysa i że dam mu twoje oczy, kapitanie.
— Ale jak? Jak!? Jakim sposobem!?
— Ludzie prości powiedzieliby, że „zapatrzyłam się“ na te oczy.
— Więc ty w to wierzysz? Wierzysz! Boże! Co za szczęście! — zawołał nagle — mam teraz niezbity dowód dla Karola! Luba! Wiwat!
Stała zdumiona, nie rozumiejąc powodu jego radości. Z sąsiedniego pokoju rozległy się kroki Borysa.
— Cicho, Luba, kiedyś to pani wytłumaczę. No, co — zwrócił się do wchodzącego Załkinda — syn śpi?
— Śpi, moja pociecha, Luba, a może byś tak nam dała co do przegryzienia?
Drucki był w świetnym humorze. Popijając herbatę opowiadał im, jak idzie „Argentyna“, jak stale powiększa się frekwencja i kasa i jak jest zadowolony, że interes stał się złotem jabłkiem.
— Naprawdę moglibyście przyjść kiedy, ręczę, że zabawicie się wesoło — namawiał.
— Nie, kapitanie, — potrząsnął głową Borys — ja nie lubię obnosić po lokalach swego kalectwa. Ale, jeżeli pan chce zabrać Lubę, to i owszem. Niech się rozerwie.
Drucki zrobił gest oburzenia:
— To już skandal! Człowieku, znęcasz się nademną! Jak można wymyślać tak wyrafinowane tortury. To tak, jakbyś pan pijakowi dał butelkę najlepszego koniaku i powiedział: „Wiem, że mi go nie wypijesz, ale możesz go nosić w kieszeni!
Śmieli się wszyscy, później Luba opowiadała, jakie miała powodzenie w Rabce, a następnie w Krynicy, wreszcie Drucki wstał:
— No, czas mi do pracy! Jadę.
Nie zatrzymywali go, wiedząc, że kapitan Winkler tego nie lubi.
— Dziś nie pojadę z panem — powiedziała na pożegnanie Luba, — ale innym razem nie uda się kapitanowi mnie tak łatwo pozbyć.
— To trudno! Już jakoś przecierpię.
Wybiegł na ulicę i znowu z całą wyrazistością uprzytomnił sobie, że nareszcie zdobył możność udowodnienia Brunickiemu, że Piotr słusznie nosi nazwisko Brunickich!
Zatrzymał się i zdjąwszy kapelusz z głowy podrzucił go w górę:
— Hurra! — krzyknął. — Hurra!
Przechodnie czemprędzej schodzili mu z drogi.
— Hurra!...
Na rogu stała taksówka. Drucki ostatni raz podrzucił kapelusz i wpakowawszy go zawadjacko na bakier, zapytał szofera:
— Wolny?...
Szofer spojrzał nań nieufnie i odwrócił głowę:
— Wolny, ale motor zepsuty — odezwał się po chwili wahania.
— Bierzesz mnie pan za warjata? Nie bój się pan! Już mi lepiej! A tu oliwa do motoru — wyjął kilka drobnych banknotów i wetknął w rękę taksiarzowi.
— Jazda, panie gazda! Dobry dziś mam dzień.
Usiadł i zatrzasnął drzwiczki.
— Do „Argentyny“ Hortensja.
Samochód ruszył.


ROZDZIAŁ 6.

Sala Sądu Okręgowego pełna była po brzegi. Publiczność szczelnie zajęła ławki, przy stole prasy brakło miejsca i niektórzy sprawozdawcy stojąc robili notatki.
Za stołem sędziowskim ustawiono dużo krzeseł zajętych teraz przez wielu sędziów, nie biorących udziału w rozprawie, członków prokuratury, wyższych urzędników z Ministerstwa Sprawiedliwości i wybitnych prawników.
Dziś z miejsca oskarżyciela publicznego po raz pierwszy przemawiać miała kobieta — podprokurator Alicja Horn.
Sensacja ta była spotęgowana samym faktem, że sprawa Zygmunta Drożyńskiego po trzech dniach rozprawy przedstawiała się również zagadkowo, jak i w samym początku śledztwa. Przewód sądowy nie zdołał ustalić ani winy oskarżonego, ani jego niewinności i wyrok równie dobrze mógł opiewać na długoterminowe, może nawet dożywotnie więzienie, jak i uwolnić od kary tego przystojnego o tragicznym wyrazie twarzy młodego człowieka.
Przewodniczący rozprawie prezes Tarczyński odezwał się krótko:
— Głos ma pan prokurator.
Alicja Horn wstała. Salę zaległa zupełna cisza. Ogarnęła wzrokiem gęsto stłoczone głowy, setki par oczu wpatrzonych w nią, rozciekawionych, chciwych, natrętnych.
Nie miała jednak tremy.
Gdy odezwała się, głos jej zabrzmiał czysto i metalicznie:
— Wysoki Sądzie! Jeden z panów obrońców nie bez słuszności zaznaczył, że brak w tej sprawie jakichkolwiek dowodów winy oskarżonego Orczyńskiego. Istotnie nie mamy dowodów materialnych, nie mamy też naocznych świadków zbrodni. Jedynym dowodem jest psychika oskarżonego, jedynym świadkiem strasznego czynu jest on sam. Świadek ten odmawia nam zeznań, któreby były dostatecznie wiarygodne. Musimy zatem wydobyć je wbrew jego woli.
— Przewód sądowy dał nam możność poznania tego człowieka. Wiemy, że w życiu był zawsze zimny.
wyrachowany, że głównym motorem jego działań był pieniądz. I nagle przed czterema miesiącami zmienia się nie do poznania.
Dlaczego?... Dlaczego spotkawszy na swej drodze naiwną, ubogą dziewczynę, dziewczynę, nie odznaczającą się ani urodą ani inteligencją, oświadcza się jej i robi wszystko, by ślub przyśpieszyć? Nie z miłości przecie, bo wiemy, że ani na chwilę nie zerwał z kochanką. Nie z miłości, bo sam w dniu ślubu kpi z „sentymentalnego osła Borkiewicza“ w rozmowie z Puszkowskim. Nie z miłości, bo matka zamordowanej miała przecie jej list pełen rozpaczy, list, który w niewykryty sposób zaginął właśnie, po wizycie Orczyńskiego w domu teściowej.
— Oczywiście mógł nie wiedzieć o miljonowym spadku amerykańskim, lecz tylko mógł! A to jeszcze nie znaczy, że nie wiedział! Pocóż upierał się przy sporządzeniu intercyzy ślubnej? Jeżeli chodziło mu o zabezpieczenie żony na wypadek własnej śmierci, wystarczyłby zwykły testament. Lecz Orczyński, człowiek zamożny, żąda intercyzy, która gwarantowałaby mu dziedziczenie majątku żony, nie posiadającej jeszcze wówczas nic poza drobną hipoteką i skromniutką biżuterją. Oskarżony Orczyński nie należy do ludzi, którzy nie wiedzą co i poco robią.
— Wysoki Sądzie! Niepodobna sobie wytłomaczyć też pobudek, dla jakich ten człowiek, nienawidzący manifestowania czułostkowości, człowiek nie utrzymujący życia towarzyskiego, nagle po ślubie zaczął demonstracyjnie obnosić się ze swemi uczuciami do żony, składać wraz z nią wizyty u najdalszych znajomych i obsypywać żonę, niekochaną żonę, podarkami, podczas gdy nawet dla kochanki zdobywał się tylko na jeden prezent w roku!
— W aktach sprawy znajduje się list oskarżonego do dyrektora firmy, której był prokurentem. W liście tym Orczyński, usprawiedliwiając się z tego, że tak długo załatwia umowę na dostawy, pisze:
„...nie umiem nic robić na aby zbyć. Mój system polega na dokładnem zbadaniu terenu, poznaniu ludzi, ustawieniu figurek na szachownicy, na drobiazgowem opracowaniu planu i na wyczekaniu najodpowiedniejszego momentu. Wówczas dopiero działam. Dzięki temu nawet w drobnych tranzakcjach zawsze wygrywam, a tu przecie chodzi o przeszło trzysta tysięcy. Gruby kusz, wart miesiąca solidnej roboty“.
— Wysoki Sądzie, tutaj kusz wynosił półtora miljona złotych i wart był czterech miesięcy solidnej roboty!...
Przez ławy publiczności przeszedł głośny szmer. Adwokaci pochylili do siebie głowy i coś szeptali.
Podprokurator Alicja Horn zrobiła pauzę i zaczęła znowu.
— A robota to była precezyjna. Oskarżony zmienił mieszkanie nie dla własnej profesji, lecz za radą lekarza. Opowiadał wszystkim, że lekarz stanowczo radził jego żonie przenieść się na przedmieście, gdzie jej wątłe płuca nie będą narażone na wchłanianie takiej ilości kurzu. Prawda. Doktór Baranowski potwierdził przed sądem tę swoją radę, lecz stanowczo utrzymywał, że nie było potrzeby wynoszenia się na przedmieście i że tylko na pytanie Orczyńskiego powiedział: — owszem, radziłbym, jeżeli to państwu różnicy nie zrobi.
— I oto oskarżony Orczyński, nieznoszący jazdy tramwajami, a żałujący sobie na taksówki, sprzedaje swoje mieszkanie na Senatorskiej i kupuje inne aż na Wierzbnie. On, nie cierpiący chodzenia po schodach, dla niekochanej żony, dla drobnego niedomagania jej płuc decyduje się na mieszkanie aż na piątem piętrze! Kiedy właściciel kamienicy proponuje mu takież mieszkanie ma drugiem, Orczyński upiera się przy piątem. Czystsze powietrze — powiada. Zamieszkuje w niewykończonym domu, naraża się na wiele, bardzo wiele niewygód. Zapytuję, cóż go tam pociąga?...
Zniżyła głos i skandując każde słowo, odpowiedziała na swoje pytanie:
— Pociąga go czarna przepaść windy... Pociągają go otwarte, niczem nie osłonięte paszcze framug wiodących do pustej czterdziestometrowej studni, zakończonej betonowem dnem! Jeżeli ktoś znajdzie się na progu czarnego otworu na piątem piętrze, wystarczy lekko go pchnąć! Niema dlań ratunku! Napełni czarną studnię rozpaczliwym krzykiem i runie wdół, a na twardem dnie betonu legnie krwawą miazgą!
— Oskarżony słyszał ten krzyk, oskarżony widział tę miazgę już wtedy, gdy klęczał na stopniach ołtarza!
Podniosła rękę do góry i zawołała przejmującym głosem:
— Wsłuchiwał się w jej głos, przysięgający mu miłość i głos ten zmieniał się w jego uszach w krzyk śmierci, patrzał na biel ślubnej sukni i widział krew! Człowieku! Tyś już wtedy był mordercą!...
Salę zalegała śmiertelna cisza.
Oskarżony zerwał się z ławy, na twarzy białej jak papier wystąpiły krople potu. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, wyciągnął ręce, zatoczył się i upadł na ziemię...
Zemdlał.
Gdzieś z kąta rozległ się spazmatyczny śmiech, Ktoś krzyknął: — Boże!... Kilka osób zbliżyło się do zemdlonego, skropiono mu twarz wodą.
— Zarządzam przerwę piętnastominutową — zabrzmiał drżący głos przewodniczącego.
Sąd wyszedł. Sala opustoszała. Oskarżonego wyniesiono do pokoju dla podsądnych, dokąd też zaraz udali się adwokaci.
Pozostała tylko Alicja Horn. Coś notowała na wąskim pasku papieru. Mechanicznie wstała, gdy ostro zabrzmiał dzwonek.
Sędziowie zajęli swoje miejsca, wprowadzono oskarżonego. Wciąż był blady, lecz z twarzy jego znikła już maska bólu. Usta zaciśnięte były ironicznym uśmiechem.
— Wysoki Sądzie! — zabrzmiał znów metaliczny głos podprokuratora Alicji Horn — przewód sądowy wykazał, że oskarżony Orczyński wprawdzie nigdy nie był karany, lecz zamieszany był wielekroć w sprawy wręcz brudne. Nadto szereg małych i nikczemnych podłostek, z których zawsze umiał się wykręcić, ukazuje nam jego spryt, precyzyjny chłód, spryt o zawsze rozległej maszynerji.
Mówiła dalej o zeznaniach świadków, o protokule wizji lokalnej, o sposobie reagowania oskarżonego w różnych wypadkach i w danym.
Głos jej napełniał metalicznem drganiem salę. Wszystkie oczy przylgnęły wzrokiem do jej pięknych, nieprawdopodobnie bogatych rysunkiem ust, z których padały słowa bezlitosne, ciężkie, zabójcze.
Ci, którzy poto przyszli na rozprawę, by przyjrzeć się tej kobiecie, podobno niezwykle pięknej, widzieli teraz przed sobą jakąś groźną i daleką boginię.
Czuchnowski, zaszyty w kącie, dosłownie drżał całem ciałem. Napełniło mu pierś jakieś przerażenie, jakiś lęk, jakby chęć ucieczki od nowego wizerunku tej, którą tak kochał. Kurczył się za każdym razem, gdy głowa Alicji odwracała się ku sali i kiedy przesuwały się po ławach publiczności płomienne, czarne oczy.
Zachwyt i strach zawarły się w mózgu Czuchnowskiego w niedający się rozerwać węzeł.
Tymczasem Alicja kończyła swą mowę krótkim wywodem prawniczym, żądała zastosowania paragrafu 455-go kodeksu karnego, a wobec niezwykle obciążających okoliczności uwzględnienia artykułu 15-go przepisów przechodnich.
Czuchnowski odetchnął, gdy usiadła.
Zaczęły się mowy obrońców.
Jeden z sąsiadów Czuchnowskiego zwrócił się doń szeptem:
— Przepraszam pana, ale czy pan nie wie, jaką karę przewidują te paragrafy?
— Nie wiem — odparł doktór.
Pochylił się ku nim jakiś pan w średnim wieku:
— Paragraf 455 za morderstwo żony przewiduje od dziesięciu do piętnastu lat ciężkiego więzienia — objaśnił — a piętnastka z przepisów przechodnich to podwyższenie kary aż na dożywocie, albo nawet na tamten świat!
Jakaś pani informowała sąsiadkę, że wie od policjanta, że oskarżony, jak go ocucili z omdlenia wcale nie chciał z nikim gadać, nawet do swoich adwokatów nie odezwał się słowem.
Czuchnowski przecisnął się i wyszedł na korytarz zapalić papierosa. Gdy wrócił na salę, mówił już drugi adwokat. Później krótko replikowała Alicja.
Z kolei oskarżonemu przysługiwało prawo ostatniego słowa.
Wstał zimny, spokojny, opanowany, podniósł głowę i powiedział cicho i dobitnie:
— Przyznaję się do popełnienia morderstwa na osobie mojej żony Felicji. Proszę o karę śmierci.
Zapanowało głuche milczenie. Niespodziewane przyznanie się winowajcy zrobiło wstrząsające wrażenie, które odbiło się na wszystkich twarzach.
Tylko podprokurator Alicja Horn siedziała nieruchomo. Nie była zaskoczona: jedyny świadek zbrodni musiał przemówić i przemówił.
Sąd udał się na naradę. Oskarżonego wyprowadzono. Salę napełnił gwar rozmów.
Jeden z obrońców zbliżył się do Alicji:
— Niebezpiecznym jest pani przeciwnikiem. Pani mowa była imponująca. Bałbym się dostać do rąk pani.
Uśmiechnęła się doń niemal zalotnie:
— Czyż moje ręce są tak okropne?
Adwokat spojrzał na jej długą rasową rękę o subtelnych, lekko zaróżowionych palcach i potrząsnął głową:
— Pani wie, że są piękne. Zapiękne jak na prokuratora.
— A jednak boi się ich mecenas?...
Zajrzał jej w oczy i westchnął:
— Boję się. Robią na mnie takie wrażenie, jak wzrok węża na...
Szukał porównania.
— Na gazellę? — podpowiedziała.
Machnął ręką:
— Gdzież tam, poprostu na starego muła.
Alicji skłonił się woźny i zameldował, że pan prokurator Martynowicz prosi do siebie.
Na korytarzu ujrzała w tłumie doktora Czuchnowskiego. Był skulony i blady. Niedostrzegalnie wzruszyła ramionami i udała, że go nie widzi.
Czuchnowski spostrzegł ją, gdy już znikała za drzwiami. Spojrzał na zegarek i mruknął:
— Z Łęczyckim to tak zawsze. Umówi się i nie przychodzi.
Mylił się jednak, bo mecenas Łęczycki z grubą teką przepychał właśnie swój równie gruby tułów wśród publiczności, szukając doktora.
Okazało się, że bronił właśnie w Apelacyjnym i sprawa przeciągnęła się dłużej niż przypuszczał:
— Ale nie żałuję tego, bo wygrałem gruuuby proces. Kapnie mi z tego paręnaście tysiączków. No, cóż jesteś taki przybity, Władku? Czyżby twoja narzeczona zblamowała się?
Czuchnowski nic nie odpowiedział.
— No, nie martw się, stary — pocieszał go Łęczycki — o ile wiem z gazet i od kolegów sprawa tego Orczyńskiego była jasna: żadnych dowodów, uniewinnienie murowane. Ale to nic. I tak musimy dziś oblać debiut pani Alicji, no i moją wygraną. Kiedy wyrok?
— Nie wiem. Ma być wkrótce.
Istotnie nie upłynęło wiele czasu a dzwonek zawiadomił wszystkich, że sąd wchodzi.
Sala zapełniła się znowu po brzegi.
Wśród zupełnej ciszy przewodniczący odczytał wyrok: — dożywotnie ciężkie więzienie.
Oskarżony nie drgnął nawet.
Wychodząca publiczność napełniła kurytarze gwarem głośnych dyskusyj.
Przyjaciele czekali na Alicję — tak, jak było umówione — na dole w sieni.
Łęczycki wypytywał o szczegóły rozprawy, doktór niechętnie opowiadał. Zdumienie adwokata nie miało granic.
— Żebym wiedział, psiakość — klął z zacięciem — tobym postarał się o przesunięcie mego terminu. Coś niesłychanego! żeby taki cyniczny numer zemdlał! Psiakość! W jej przemówieniu musiało być, do djaska, wiele ekspresji, hm sugestywności...
— I okrucieństwa — cicho dodał Czuchnowski.
— Ach, ty sentymentalny staruszku, — roześmiał się mecenas — przecież to był zbrodniarz!
— Tak, bez kwestji.
— I stało się zadość sprawiedliwości! Z tego, co mówisz, miarkuję, że gdyby nie mowa pani Alicji, wypuszczonoby łotra na wolność.
— Ja nic nie mówię — bronił się Czuchnowski — ja sam nie wiem właściwie... Ale mnie w tem wszystkiem coś poprostu przeraża.
— Furda, chłopie!...
— Ja rozumiem... ale...
— Mój drogi Władku, jakże ty możesz być lekarzem?! A jak trzeba pacjentowi nogę uciąć, to co? Albo, dajmy na to...
Nie dokończył.
Po schodach szybkim elastycznym krokiem schodziła Alicja.
— Jestem głodna — powiedziała wesoło, witając się z nimi — zabieram was do siebie na obiad, a właściwie na kolację. No chodźcie.
Wyszli na ulicę.
— Winszuję pani — mówił mecenas — sukces niezwykły, jak na debiut. Co mówię, niezwykły! Tryumf, zwycięstwo na całej linji! Serdecznie winszuję.
— Straszne jednak to — ze smutkiem westchnął doktór Czuchnowski — że człowiek do końca życia będzie gnił w więzieniu.
— Zwarjowałeś?! — spojrzał nań z irytacją mecenas Łęczycki.
— Władek, mecenasie, — lekceważącym tonem powiedziała Alicja — powinien zostać franciszkaninem.
— Po pierwsze — irytował się Łęczycki — nie będzie do śmierci gnił w więzieniu, bo przychodzą wciąż różne amnestje, przychodzą redukcje kary za przyzwoite odsiadywanie ciupy i t. d. Więc posiedzi jakieś dziesięć lat i już. A po drugie, mój drogi, cóż do ciężkiego pioruna! Szuja ostatniego gatunku, padalec, ohydny zbrodniarz!... Gdyby go na pal wbito, jeszcze nie byłoby dla niego dość. Sam zresztą prosił o karę śmierci.
— Ale przecież przyznał się — oponował Czuchnowski.
— Tak, przyznał się, lecz tylko dzięki pani Alicji. Gdyby go nie zdemaskowała, pewno zostałby wogóle uwolniony.
— Nie przeczę. Lecz to właśnie mnie przybija, że dzięki Alicji.
Alicja wybuchnęła śmiechem, Łęczycki zaś zatrzymał się na środku chodnika i rozłożył bezradnie ręce.
— Panowie — powiedziała Alicja ze złośliwym błyskiem oczu — dla uczczenia mojej pierwszej wiktorji mam zamiar spędzić dziś wieczór wesoło.
— Brawo! — zawzięcie przytaknął Łęczycki — brawo pani Alicjo. Tem lepsza zdarza się racja biby, że i ja dziś właśnie wygrałem piękny proces.
Czuchnowski nie odezwał się ani słowem.
Pojechali taksówką. Podczas drogi Alicja opowiadała mecenasowi o przebiegu rozprawy o gratulacjach, jakie złożyli jej koledzy i o pochwale prokuratora Martynowicza.
Julki jeszcze nie było w domu. Odrabiała dziś lekcje z dwiema koleżankami. Zaraz po obiedzie wyszła i miała wrócić przed dziewiątą. Dowiedzieli się tego z kartki, zostawionej na stole. Józefowa bowiem kończyła właśnie popołudniową porcję pacierzy i za skarby świata nie powiedziałaby ani słowa.
Jej zwiotczałe i pomarszczone wargi poruszały się drobnym, falującym ruchem mówiąc nabożne słowa, ale gdy podawała obiad z jej złośliwych spojrzeń nie trudno było odgadnąć niezadowolenie z powodu tak znacznego spóźnienia się pani na obiad. Jakże — pieczeń wyschła, a jabłka w cieście wystygły.
Nie zepsuło to natomiast apetytu ani Alicji, ani Łęczyckiemu. Tylko doktór był pochmurny, co zdawało się napełniać jego narzeczoną tem zajadlejszą wesołością.
Zanim wypili kawę była już ósma.
Na kolację iść stanowczo się nie opłacało.
— Wiecie co? — zaproponował Łęczycki — pani Alicja przebierze się, my obaj na szczęście jesteśmy w czarnych marynarkach, pojedziemy do kina na Marlenę Dietrich, a później na lumpę do „Argentyny“! Co?...
— Dobry pomysł. Film podobno wyborny, a o tej „Argentynie“ słyszałam, że tam świetnie się bawią.
— A ja słyszałem — odezwał się Czuchnowski — że właśnie piekielne nudy.
— Były! Były, przyjacielu — z miną znawcy odparł mecenas — teraz kupił tę budę jeden Amerykanin i on dopiero pokazał, jak się powinno takie rzeczy robić. Pierwsza klasa! Amerykanie mają to wyczucie interesu!...
— Więc pojedziemy — zdecydowała Alicja — tylko zaczekamy na małą. Muszę ją ucałować na dobranoc.
Doktór niecierpliwie kręcił się na krześle, wreszcie wyrzucił z siebie:
— A mnie się zdaje, że komu jak komu, ale tobie, Alu, nie wypada pokazywać się w takich lokalach.
— A to dlaczego? — spojrzała nań niechętnie Alicja.
— No w takim nocnym dancingu — zaśmiał się nieprzyjemnie — prokurator?
— Władku, nie zawracaj głowy. Jestem takim samym człowiekiem, jak i każdy inny. Mój drogi, nie sądź, że dla swego urzędu zamierzam stać się archaniołem.
— Tak — upierał się — ale właśnie dziś... po tej strasznej sprawie i po tym wyroku...
— Oj, Boże, jaki on nudny.
Mecenas klepnął go po kolanie:
— Nie bądźże ciotką, do djaska. Ministrowie chodzą do knajp...
— No dobrze, dobrze — bronił się Czuchnowski — jeżeli Alę nie razi ten kontrast nocnego lokalu z wyrokiem dożywotniego więzienia, to cóż?... Jednak nie zapominajcie, że we wszystkich niemal pismach zamieszczono jej fotografję i że zjawienie się prokuratorki Horn zwróci uwagę całej publiczności!...
Alicja skinęła głową.
— Tu masz rację.
— I tego można uniknąć — zawołał Łęczycki — w „Argentynie“ są loże położone znacznie ponad poziomem sali i osłonięte. Możemy przejść wprost z szatni na górny korytarz.
Spojrzał na zegarek.
— Jeszcze zawcześnie, ale za godzinkę zadzwonię i poproszę o zarezerwowanie loży. Znam osobiście tego Winklera, on mi to zrobi.
— To ten Amerykanin? — zapytała Alicja.
— Tak. Polak, ale urodzony i wychowany w Ameryce.
Wróciła Julka i ze śmiechem wpadła wprost do jadalni w botach, w futerku i w aksamitnym bereciku, w którym było jej tak ślicznie. Jej oczy iskrzyły się, zarumieniona buzia promieniała.
— Alu! Alu! — zawołała — nie masz pojęcia, co miałam za emocję! Dzieńdobry panu, dzieńdobry doktorku. Wyobraź sobie, że... ale panowie nie będą się śmiać?
— Nie będziemy, któżby się odważył?! — zapewnił z powagą mecenas.
— Otóż, ledwie pożegnałam się na rogu Śniadeckich z Kurką...
— Z kim?
— Kurka, to jedna moja koleżanka. Ledwie się z nią pożegnałam, a tu zbliża się do mnie taki młody i bardzo, no bardzo elegancki facet, w takiem, wiesz, bronzowem futrze, uchyla kapelusza i bardzo poważnie pyta: — czy pani nie wie czasami, która godzina? — Oczywiście, powiadam krótko: — nie wiem. — Myślę, że tak wypadało, nie?... A on wówczas, wyobraź sobie, wyciąga taki cieniutki, cieniutki złoty zegarek i powiada: — to ja pani powiem, jest za dziesięć ósma... To łotr, co?...
— No, i cóż dalej?
— Rozśmieszył mnie, bo taki sprytny. A zęby, powiadam ci miał białe, że no! Widziałam, bo uśmiechał się szelma, że mnie nabrał. I powiada: — a widzi pani, że jestem bardziej od niej uprzejmy, więcej — powiada — bo gotów jestem uprzejmość swoją posunąć aż do tego, by nie napastować już pani i odejść, ale — powiada — wiem, że pani sprawiłoby to przykrość, dlatego też poświęcę się i kawałeczek panią odprowadzę. — To bezczelny! Co?...
— A cóż ty, stałaś i słuchałaś? — z niezadowoleniem zapytała Alicja.
— Alu, jak możesz nawet tak myśleć? Wcale nie słuchałam.
Obaj panowie wybuchnęli śmiechem.
— Nie słuchałaś, ale pamiętasz każde słowo.
— No, przecie uszu sobie zatknąć nie mogłam.
— Więc cóż mu odpowiedziałaś?
— Oczywiście, powiedziałam, że pójdę sama i że to jest bardzo brzydko zaczepiać kobiety na ulicy. To on powiada, że rzeczywiście, że zawsze był tego samego zdania, że takich, co zaczepiają kobiety on sam obiłby laską, (wcale nie miał laski!), ale że ja przecie nie jestem kobietą, tylko aniołem (uważasz?!), a on nie jest takim, co zaczepia, tylko bardzo samotnym i nieszczęśliwym sierotą, a sierotami i wdowami trzeba się opiekować, że jeżeli go odpędzę w daleką zimną dal, to pójdzie z rozpaczy upić się, a jak tylko się upije, to go później głowa boli, a ja nie wyglądam na taką, co chciałaby cierpień bliźniego i tak gadał, że pojęcia nie macie.
— No, ty oczywiście nie odpowiadałaś mu wcale?
— Iiii... bardzo mało.
Doktór Czuchnowski skrzywił się i powiedział:
— Bardzo źle, panno Julko. Należało zwrócić się do policjanta i poprosić, by uwolnił panią od natręta.
— Kiedy on wcale nie był taki natrętny — z oburzeniem zaprzeczyła Julka — taki przystojny brunet z małemi wąsikami. Inżynier, pracuje w fabryce czekolady! Nigdy nie wiedziałam, żeby do robienia czekolady potrzebni byli inżynierowie. Prawda?
— Rzeczywiście, poprostu kłamał.
— I ja mu tak powiedziałam, a on wówczas zaczął mi dowodzić, że są potrzebni do kontroli maszyn i do organizacji pracy i czegoś tam jeszcze i opowiadał, jak się robi czekolada i czy ja lubię czekoladę, bo jeżeli lubię, to on mi może przysłać bardzo dużo, bo jego to prawie nic nie kosztuje i odprowadził mnie pod sam dom i chciał się przedstawić, ale ja powiedziałam, że nie i że idę tu do babci, bo babcia chora jest na tyfus i żeby poczekał kilka minut, to wyjdę i pójdziemy na spacer!
— Juleczko! — ze zgrozą zawołała Alicja.
— Poczekajże! Otóż wchodzę na schody, (a on powiedział, że dobrze, że będzie czekał, ale po tym tyfusie to mu się odrazu mina zmieniła), wchodzę na schody i patrzę przez okno ukradkiem, a mój facet wieje!... Aż się kurzy!!
Klasnęła w ręce i śmiała się do rozpuku.
— Dobrze mu dałam bobu, co?
— Tak, Julko, — odezwała się Alicja, — ale na przyszłość stanowczo proszę cię, byś nie pozwalała się zaczepiać. Absolutnie tego sobie nie życzę. Pomówimy zresztą o tem obszerniej jutro. Jakże ci lekcje dziś poszły?
— Dziękuję, dobrze. Pytali mnie z łaciny i z matematyki. Ach, Alu, a nic mi nie mówisz, czy ten proces skończył się?
— Tak, skończył się.
— I co?...
— Został skazany na bezterminowe więzienie.
— Panno Julko — bolesnym głosem powiedział doktór — któż to widział pół godziny grzać się w futrze i w botach.
— Zapomniałam — roześmiała się i wybiegła do przedpokoju.
Czuchnowski i Łęczycki asystowali Julce przy kolacji, podczas gdy Alicja przebierała się.
Mecenas załatwił telefonicznie lożę w „Argentynie“ i o wpół do dziesiątej pojechali do kinematografu na Marlenę Dietrich.
Julka, gdy wyjeżdżali, pluskała się w łazience i pożegnali ją przez drzwi.
— Stanowczo, Alu — powiedział doktór, gdy wsiedli do taksówki — powinnaś krócej trzymać Julkę. Z jej pobudliwością, i temperamentem o nieszczęście, nie daj Boże, nie trudno.
— Przyznaję ci rację. Chociaż umiem docenić jej silnie rozwinięte ośrodki hamujące i roztropność, jednak przygody w rodzaju dzisiejszej nie zlekceważę.
Film rzeczywiście był interesujący i miał szereg momentów o wysokiej artystycznej wartości.
Najmniej podobał się Czuchnowskiemu:
— Nie interesują mnie postacie patologiczne — mówił — w sztuce chcę mieć ludzi żywych i normalnych.
— Przeciętnych, chciałeś powiedzieć? — zapytał mecenas.
— Chociażby, byle takich, jakich spotykamy w życiu.
Alicja wzruszyła ramionami;
— Mój przyjacielu, a czyż w życiu często spotykamy ludzi niepatologicznych? Niemal każdy ma większe lub mniejsze zniekształcenie psychiczne... Ale dajmy temu pokój. Władek jest zły — zwróciła się do Łęczyckiego — że idziemy do „Argentyny“ i dlatego wszystko mu się niepodoba.
Na Hortensję było tak blisko, że poszli pieszo. W przeciwieństwie do olbrzymich reklam neonowych, opiewających zalety „Argentyny“ na wszystkich wielkich arterjach miasta, istnienie samego lokalu na Hortensji zdradzał tylko mały szyldzik alabastrowy z rytemi na nim literami: „Argentyna“. We dnie napis ten był zupełnie niewidoczny, dopiero o dziesiątej zapalały się ukryte za alabastrem lampki kolorowe i wówczas występował napis.
Po szerokich marmurowych schodach, zasłanych puszystym białym dywanem wchodziło się do hallu, stąd zaś bocznemi schodami do lóż.
Służba witała mecenasa Łęczyckiego, jak starego znajomego. Lożę, oczywiście, zarezerwowano i to całe szczęście, bo już teraz niema ani jednej wolnej.
Orkiestra murzyńska w białych smokingach grała bostona.
Loża była tak osłonięta, że z sali, położonej o trzy prawie metry niżej niepodobna było do niej zajrzeć. Natomiast Alicja widziała wszystko. Urządzenie sali przypominało okrągły podwórzec hiszpańskiego pałacu, loże — okratowany balkon, porośnięty winem. Służba w strojach argentyńskich cowbojów uwijała się z brzękiem ostróg między niskiemi masywnemi stolikami.
Publiczności było jeszcze nie wiele, lecz wciąż jej przybywało.
— No, jak się pani podoba ta buda — zacierał ręce Łęczycki.
— Owszem, bardzo tu miło.
Podano moc zimnych przekąsek, konjak, wermut i czerwone wino.
— Gorącej kuchni tu nie prowadzą — objaśnił mecenas — głównie ze względu na zapach potraw, ale pomimo to bywa w „Argentynie“ gorąco.
Wyjrzał na salę i dodał:
— O, niech pani zobaczy — w tej loży nad fontanną teraz niema nikogo, ale koło pierwszej zjawi się Powiniecki. Nie było jeszcze wypadku, by nie wywołał awantury...
— Winszuję — wzruszył ramionami Czuchnowski.
— Właśnie, że bardzo się cieszę — na złość mu zaakcentowała Alicja.
— A tam — ciągnął mecenas — koło baru, widzi pani tego z gwoździkiem w klapie?...
— Widzę...
— To major szwolożerów, baron Szegenyj, Węgier, ale w naszej służbie. Jak się trochę urżnie śpiewa węgierskie piosenki, a głos ma kolosalny.
— Jakto — irytował się Czuchnowski — i pozwalają tu na takie wybryki?
— A dlaczegóżby nie? Tybyś chciał cmentarz zrobić z nocnego lokalu, czy trupialnię? Właśnie wybornie, że ludzie się tu bawią.
— A to kto? — zapytała Alicja.
— Który?
— Ten blondyn, co rozmawia z Węgrem.
— Aaaa!... — ucieszył się mecenas — to jest właśnie właściciel „Argentyny“ i jej główny magnes, dyrektor Winkler.
— Ten amerykanin?...
— Tak. Podoba się pani?
— Owszem, niebrzydki. Dlaczego pan pyta?
Mecenas Łęczycki roześmiał się szeroko.
— Dlatego, pani Alicjo, że wszystkie kobiety za nim szaleją? O, niech pani spojrzy po stolikach. Widzi pani? Wszystkie główki zwrócone są w stronę tego szczęściarza.
Alicja wzruszyła ramionami:
— Przykro mi, mecenasie, że mogło panu bodaj przez chwilę wydawać się, że należę do typu kobiet, „szalejących“ za kimkolwiek. Jedzmy.
— Dobrze, jedzmy — skapitulował Łęczycki — zresztą Winkler i tak obchodząc loże odwiedzi nas. Można konjaczku?
— Dziękuję — ponuro odsunął swój kieliszek Czuchnowski.
Alicja spojrzała nań zimno.
— Władku, jeżeli masz poświęcać się i psuć nam nastrój, to lepiej idź spać. Nie jestem przyzwyczajona do znoszenia czyichkolwiek fum.
Wypiła duszkiem kieliszek i zwróciła się do mecenasa:
— Więc powiada pan, że ten właściciel odwiedza loże?
— Tak, proszę pani, ma taką zasadę, że wszystkich swoich gości zna osobiście. Zobaczy pani, jaki to miły człowiek.
„Miły człowiek“ nie dał na siebie długo czekać.
Po kilku minutach kotara odchyliła się i usłyszeli za sobą niski głęboki głos:
— Dobry wieczór państwu. Czy nie przeszkodzę, jeżeli podziękuję drogiemu panu mecenasowi za popieranie „Argentyny“?
— Ależ, kochany dyrektorze, proszę, proszę — zawołał, wstając Łęczycki — czy pani pozwoli?... Pan Winkler, pani Horn...
— Czuchnowski — mruknął pod nosem doktór, podając przybyłemu rękę.
Ten, nie czekając na zaproszenie, usiadł przy stole:
— Nie nudzą się państwo? Teraz jeszcze pustawo, ale za pół godziny zaczynają się tak zwane produkcje artystyczne. Jak się pani podoba u mnie? — zwrócił się do Alicji.
— Bardzo... przyjemny lokal — przyjrzała się dyrektorowi uważnie i pomyślała, że już gdzieś, kiedyś napewno go widziała. Tak, tak, zaraz... było to bodaj w jakiejś cukierni.
— Wydaje mi się, że kiedyś już widziałam pana — powiedziała, jakby na usprawiedliwienie swego milczenia.
— Z całą pewnością — roześmiał się Drucki — poznałem panią już przed kwadransem, z dołu.
— W cukierni na Nowym świecie? — zapytała — kilka miesięcy temu?
— Tak. Byłem wówczas tak niezgrabny, że strąciłem ze swego stolika popielniczkę.
— Prawda, prawda! — uśmiechnęła się — pamiętam. Nawet wówczas odniosłam wrażenie, że pańska twarz nie jest mi obca.
— Zaraz! zawołał Łęczycki — i ja pamiętam. Byliśmy wówczas w tym samym komplecie.
— Aha? — zdziwił się Drucki — więc to pan, mecenasie pstrykał wówczas czeczotkową papierośnicą?... O, jest corpus delicti!
Śmieli się wszyscy, oprócz doktora, który udawał, że zajęty jest przecieraniem okularów.
Zamienili jeszcze kilka zdań i Drucki wstał:
— Czy pozwolą państwo, że jeszcze raz ich odwiedzę?
Alicja skinęła uprzejmie głową, a Łęczycki hałaśliwie upominał go, by tylko nie zapomniał.
Widzieli go następnie, jak wchodził do łóż naprzeciwko, jak chodził po sali i wesoło witał się ze wszystkimi.
Tymczasem rozpoczęły się „atrakcje“.
W kolorowych reflektorach tańczyła trójka zgrabnych muskularnych chłopców, później na tanecznym ringu zjawiła się signorita Fiametta i w nieprawdopodobny sposób wyginała niemal nagie ciało w akrobatycznem tangu. Po hucznych oklaskach znowu publiczność zapełniła ring zbitą masą, drgającą w takt „rumby“.
Czuchnowski pod wpływem wypitego alkoholu stał się rzewny i ze łzami w oczach błagał Alicję, by mu przebaczyła. Tak gorliwie przytem zapewniał, że już będzie wesoły, że aż się całkiem rozpłakał.
Alicja śmiała się serdecznie, patrząc na jego minę i na żywy kontrast w osobie Łęczyckiego, który przytupywał i z fantazją zagarniał czuprynę.
Setki różnobarwnych baloników napełniły salę. Gwar buchał z dołu, z lóż rzucano kwiaty w tańczących.
I znowu były dwa występy: trzy tancerki przebrane za myszki fleischerowskie, Mickey i przekomiczny niedźwiedź (oczywiście aktor), grający na saksofonie i tańczący taniec marynarski.
Gdy zkolei rozpoczął się dancing, w loży Alicji zjawiła się egzotycznie ubrana kwiaciarka i położyła przed nią pęk białych róż.
Czuchnowski przestraszył się, a mecenas wydobył banknot stuzłotowy.
— Dziękuję — dygnęła kwiaciarka — ale to od dyrekcji.
— Jakże to — zastanowił się po jej wyjściu doktór — prezenty?
Alicja odsunęła kwiaty, lecz mecenas podał je jej znowu:
— Niechże pani weźmie, tu jest taki zwyczaj, że paniom rozsyła się kwiaty.
Alicja wzięła róże i powiedziała:
— Wspaniałe. A pachną! Ten pański znajomy, mecenasie, zrujnuje się, jeżeli wszystkim paniom rozsyła takie luksusowe kwiaty.
— Niema obawy — usłyszała za sobą niski głos — rodzaj i piękność kwiatów dostosowuję bowiem zawsze, proszę pani, do urody moich klijentek.
Przyjrzała mu się. Wyraz twarzy miał poważny i rzeczowy, taki, jakby załatwiał w tej chwili handlowy interes. Nie zauważyła nic, co wyglądałoby na poufałość ze strony tego amerykanina i dlatego powiedziała.
— Dziękuję panu. Przepiękne róże. Dużo też pan rozsyła takich bukietów co wieczór?
— Takich? — zrobił minę, jakby się namyślał — hm... o ile mnie pamięć nie zawodzi... odkąd wprowadziłem ten zwyczaj, taki jest pierwszy...
Alicja nic nie odpowiedziała, natomiast Łęczycki, lubiący stawiać rzeczy konkretnie, zaopinjował:
— Wcale się temu nie dziwię. Do djaska! Niech się panu nie zdaje, dyrektorze, że powiedział pan komplement o jotę lepszy, niż zrobiłoby to pierwsze z brzegu lustro.
Straszny hałas w loży nad fontanną i wybuch ogólnego śmiechu na sali odwrócił ich uwagę.
Widok był niezwykły: — elegancki, młody człowiek w smokingu, trzymany za nogę przez kilka osób, a zwieszony przez parapet loży głową wdół, usiłował dosięgnąć do strumienia fontanny trzymanym w ręku damskim pantofelkiem i nabrać wody.
Tylko Alicja zauważyła, że dyrektor Winkler wybiegł.
Tymczasem po kilku nieudałych próbach młodzieńcowi udało się zaczerpnąć wody i ogłuszające brawa zagłuszyły orkiestrę.
— Idjota! — skrzywił się Czuchnowski.
— Szampana! — zawołał Łęczycki.
— Szampana! — powtórzyła Alicja.
— Państwo rozkażą? — skłonił się kelner, podając kartę.
— Pozwoli pani, droga pani Alicjo — pochylił się ku niej z miną znawcy mecenas — że wypijemy „Nexy“ sec?
— Doskonale!
— Zamrozić butelkę „Nexy“ — kiwnął na kelnera, a gdy ten ukłoniwszy się wychodził, zatrzymał go. — Czekaj pan! Zamrozić dwie! Jak szaleć, to szaleć!
W płaskich kryształach zapienił się pachnący płyn. Na sali nagle zapanowała cisza i usłyszeli głos dyrektora Winklera:
— Proszę państwa! Dzisiaj bawimy się w koty!
— Co? co?... — rozległy się pytania.
— Bawimy się w koty! Nie jest to mój wynalazek, ale przecie tak dobry, jakby był mój własny!
— Brawo! Brawo! — posypały się oklaski. — Jakto w koty?
— Proszę państwa! W Jacht Klubie na Filipinach jest zwyczaj, że orkiestra gra pewne tango, a wszyscy obecni miauczą!
— Brawo! Brawo! Miauczeć!
— Proszę państwa! Tylko miauczeć w rytmie! Kto wykaże najwięcej muzykalności, oryginalności i znajomości prawdziwej kociej muzyki otrzyma ten oto order Złotego Kota pierwszej klasy! Uwaga! Zaczynamy.
Orkiestra uderzyła mocnym akordem i popłynęła cicha, namiętna melodja.
— Miauuu — odezwał się cieniutki głosik kobiecy.
— Mjau! — odpowiedział mu przy końcu frazy chrapliwy głos męski.
Buchnęła fala śmiechu, lecz amatorzy miauczenia opanowali sytuację. Kto żyw rozdzierał się wniebogłosy, prychał, furczał, orkiestra zeszła do roli dyskretnego akompanjamentu, wśród miauczących stopniowo następowała selekcja i zabawa szła coraz sprawniej.
Czuchnowski zdjął okulary i szeroko otwartemi oczyma krótkowidza ze zdumieniem obserwował salę. Łęczycki literalnie wisiał na parapecie i miauczał, jak opętany. Alicja też wyjrzała wdół.
W środku ringu na taborecie stał Winkler i z pasją dyrygował, niczem kapelmistrz. Właśnie w chwili tej spojrzał ku ich loży i przywitał utkwione w sobie oczy Alicji łobuzerskim uśmiechem i przeciągłem koloraturowem miauknięciem.
Cofnęła się i przyciskając do ust zmiętą serwetę zamiauczała. Nie mogła wytrzymać! Nastrój udzielał się przemocą. Roześmiała się sama z siebie: — miauczący prokurator! A to ładna historja! Wypiła kieliszek szampana duszkiem. Trochę kręciło się jej w głowie. Co za pyszna zabawa!...
Tango się skończyło, lecz na gremjalne, a hałaśliwe żądanie publiczności powtórzono je jeszcze raz poczem przez aklamację przyznano order Złotego Kota ogromnemu siwemu panu, jak się okazało, angielskiemu dyplomacie, który rzeczywiście był mistrzem w tym koncercie.
Aktu dekoracji dokonała z wyboru odznaczonego młodziutka, minjaturowa brunetka — jak objaśnił Łęczycki — żona znakomitego automobilisty Winiarskiego. Musiała wspiąć się na palce, by dosięgnąć butonierki laureata.
Ten wygłosił krótkie przemówienie po angielsku i z dostojną miną zajął miejsce przy swoim stoliku.
Zagrano bluesa i ring znowu zapełnił się tańczącymi.
Alicja spojrzała na zegarek i z żalem stwierdziła, że już czwarta.
Czas było jechać do domu.
Uregulowali rachunek, przyczem Alicja wyjątkowo zgodziła się nie zapłacić swojej trzeciej części. Łęczycki upierał się, że on funduje, a jeżeli nie pozwolą mu zapłacić całości, przyniesie mu to pecha w sądzie.
— Jak Boga kocham — zaklinał się — ile razy nie obleję wygranego procesu, tyle razy przegrywam następną sprawę, jak amen w pacierzu!...
Była w tak świetnym humorze, że nie spierała się o to.
Odwieźli najpierw zasypiającego Czuchnowskiego, później mecenas odprowadził Alicję.
— No, pani Alicjo, — powiedział z przechwałką, żegnając ją przed bramą — warto było pójść do „Argentyny“. Co?
— Bardzo wesoło spędziłam czas. Oddawna nie bawiłam się tak dobrze.
— Ba! Ten Winkler umarłegoby rozruszał! Bajeczny, prawda?
— Dobranoc, mecenasie, — podała mu rękę — dziękuję i dobranoc.
Na palcach przeszła do swego pokoju, szybko rozebrała się, zapaliła gaz w łazience, umieściła róże w kryształowym wazonie i po chwili wahania postawiła je przy łóżku.
Już świt był na dworze.


ROZDZIAŁ 7.

Wprost z dworca profesor Karol Brunicki pojechał na wykład.
Pomimo zmęczenia, wywołanego długą podróżą, mówił, jak zwykle, głośno, dobitnie, akcentując definicje i robiąc krótkie pauzy przed użyciem własnych argumentów.
Gdy skończył, czuł się tak wyczerpany, że zażył proszek kamfory dla wzmocnienia serca. Jednakże już po chwili telefonował do Bristolu.
Odpowiedziano mu, że pan Winkler jest w swoim numerze, ale zapewne śpi. Pomimo to kazał się z nim połączyć.
— Tu mówi Karol, obudziłem ciebie?
— Nie, jak się masz! Wróciłeś?
— Wróciłem i chciałbym cię prosić, byś wpadł do mnie.
— Do kliniki? — zapytał Drucki.
— Nie, do domu. Może na obiad?
— Zgoda.
Drucki odłożył słuchawkę i westchnął z ulgą:
— No, nareszcie przyjechał.
— Kto przyjechał? — zapytała z za parawanu Tecia.
— Pewien mój przyjaciel. Ale pośpiesz mała.
— Kiedy mi podwiązka pękła.
Drucki roześmiał się.
— Pękła? No, chodź tu, może wspólnemi siłami łatwiej zaradzimy katastrofie. Chodź.
Była w króciutkiej jasnozielonej kombinezce i nieporadnym gestem wyciągnęła ku niemu urwany koniec podwiązki. Wyglądała przy tem tak dziecinnie i ładnie, że powiedział:
— Wiesz, mała, żałuję, że już jest tak późno.
— Mój kochany, mój najsłodszy.
Posadził ją sobie na kolanach i zabrał się do reparacji uszkodzenia. Tymczasem Tecia ocierała twarz o jego policzki i szeptała w kółko:
— Kochany, jedyny, kochany.
Biła od niej świeżość i wciąż jednakowe silne pragnienie.
Drucki odezwał się:
— Słuchaj, mała, albo daj spokój, albo do końca świata nie naprawię ci tej podwiązki.
— Ach, jak to byłoby cudownie!
— Niby co?
Różowym paluszkiem przesunęła mu po kolanach.
— To, żebym mogła tu siedzieć do końca świata. Tylko ja! żeby mój pan był tylko dla mnie i żeby te obrzydliwe baby nie wywracały do niego oczu. A zwłaszcza ta małpa Kazia...
— Podaj mi agrafkę — przerwał Drucki — musi być w tem okrągłem pudełku.
Sięgnęła i mówiła dalej:
— Taka obrzydliwa kokota. Jak ona nawet śmie podnosić oczy na mego pana! Taka, co to za pieniądze z każdym. A przytem ma krzywą łopatkę.
Drucki zerknął na nią z uśmiechem.
— Jak Boga kocham — zawołała — ma krzywą łopatkę.
— Nie gadaj, nie gadaj, mała. Kazia jest bardzo ładna.
— Nienawidzę jej!
— To inna sprawa. Tylko, Teciu uważaj! — pogroził palcem — żeby w „Argentynie“ żadnych awantur, ani kłótni nie było! Nie znoszę tego i gdyby tylko!... No!
— Ja? — oburzyła się Tecia — z nią? Z taką lafiryndą? Ja wogóle jej nie spostrzegam, chociaż wiem, że ona oczyby mi wydrapała. Jej się zdaje, że...
— Gemacht! — skończył Drucki — podwiązka w porządku. Ubieraj się.
Postawił ją na ziemi i usiadł przed lustrem, by zawiązać krawat.
— A pamiętaj, mała, — dodał — że ze mną żartów niema, żadnych awantur!
Dziewczyna nic nie odpowiedziała.
Po paru minutach byli gotowi.
Tecia wyszła pierwsza. Drucki pozamykał szafy i biurko i również zszedł na dół.
Port jer zatrzymał go ukłonem:
— Uszanowanie panu dyrektorowi.
— Dzieńdobry panu.
— Właśnie, panie dyrektorze, zwracałem się według pańskiego życzenia do reprezentacji samochodów „Reenclar“. Powiedziałem, że jeden z naszych gości chce się dowiedzieć, kto w Warszawie ma „Reenclara“ i kto mógłby udzielić o ich marce referencyj.
— Aha! — ucieszył się Drucki — no i cóż?
— Powiedzieli, że w Warszawie chodzą trzy wozy „Reenclar“. Jeden należy do hrabiego Lubockiego, drugi do pani Cotchen i trzeci do profesora Brunickiego. Wszyscy troje mają już te wozy od kilku lat i są zupełnie zadowoleni.
— Od kilku lat?
— Tak, panie dyrektorze, powiedziano mi, że są zupełnie zadowoleni. Oczywiście, wypytywali mnie, kto interesuje się ich samochodami i proponowali przysłanie wozu na próbę, ale, w myśl życzenia pana dyrektora, nie wymieniłem jego nazwiska.
Drucki podziękował i wyszedł na ulicę.
— Rzecz jasna — pomyślał podając szoferowi adres Brunickiego — że Karol spreparował kłamstwo. Auto, które widziałem pierwszego dnia wieczorem było jego „Reenclarem“.
W hallu willi profesora zastał doktora Kunoki, pogrążonego w lekturze. Przywitał Druckiego serdecznie i prawie wesoło:
— Bardzo rad jestem, że pana widzę. Ma pan w sposobie bycia coś, co rozsiewa wokół pana jakąś witalną radość.
— Niechże doktór nie przesadza — zaśmiał się Drucki, ale zrobiło mu się przyjemnie.
— O, nie! — przechylił głowę Japończyk — nie przesadzam. Jestem zdania, że niedoceniamy naogół towarzystwa ludzi miłych, wesołych i zdrowych. A działa ono wręcz... kuracyjnie. Tak, panie, kuracyjnie! Wiemy, że wszystkie ciała emanują różnego typu energję, a nie zwracamy uwagi na emanację fizyczną, emanację ludzi, z którymi stykamy się. Gdyśmy się widzieli ostatnio, mówiliśmy, zdaje się, o przesądach ludowych?
— Tak, o nawrocie nauki do pogardzanych zabobonów.
— O, widzi pan — ożywił się Kunoki — jeszcze jeden przykład. Niektóre szczepy hinduskie wierzą w to, że młodość, siła i zdrowie mogą udzielać się tak, jak płomień: ten, kto daje — nic nie traci, a ten, kto bierze — zyskuje. Dlatego ludzie starzy i słabi sypiają w jednem łóżku z młodymi i zdrowymi. Są przekonani, że zwłaszcza podczas snu uzdrawiająca emanacja młodego ciała wzmaga się najbardziej.
— I co? — zdziwił się Drucki — czy to rzeczywiście ma jakieś znaczenie?
— Odpowiem panu tak: nie wiem, czy ma, ale wiem, że musi mieć.
— Oczywiście chodzi o emanację, że tak powiem, psychiczną?
Doktór Kunoki potrząsnął głową.
— Ja osobiście jestem zdania, ale zastrzegam się, że nie jest to opinja oficjalnej nauki, jestem zdania, że emanacja wręcz fizyczna, tak, jak emanacja radu, żelaza...
— Słowem elektrony? Cząstki atomów?
— Tak.
— Niezwykłe! Tedy i myśl ludzka?...
— Jest również emanacja, dającą się nawet empirycznie stwierdzić w przypadkach telepatji. Tak. Otóż pańska emanacja, pańska aura jest poprostu kuracyjna. Czuje to po sobie.
— Powinienem wobec tego — zaśmiał się Drucki — wynajmować się na godziny szpitalom w charakterze aparatu leczniczego. Ale rzeczywiście wydaje mi się, że pan ma dużo racji, doktorze. Sam zaobserwowałem zadziwiające wzmaganie się nastrojów w tłumie.
— A widzi pan. Wzajemne oddziaływanie emanacyj.
— Albo w zabawie! Wie pan zapewne, że prowadzę teraz nocny kabaret. Otóż naprzykład wesołość udziela się bardzo szybko. Niech kilka osób się rozbryka i rozbawi, a za pięć minut humory idą w górę. Właśnie namawiałem Karola, żeby rozerwał się w mojej „Argentynie“, ale ani rusz. Pan, doktorze, powinien poradzić mu, by chociaż raz spróbował.
— Ależ z przyjemnością. Jestem zupełnie pańskiego zdania.
— Co to, niema go w domu? — zapytał Drucki.
— Owszem, tylko jest czemś zajęty. Za chwilę przyjdzie. Nie gniewa się pan chyba na niego, że mimowoli skazał pana na towarzystwo nudnego...
— Panie doktorze! — przerwał Drucki — czy pan naprawdę ma mnie za tak głupiego, że nie umiem ocenić wartości towarzystwa jednego z najmędrszych uczonych naszego wieku?...
Japończyk próbował oponować, lecz Drucki nie dał mu przyjść do słowa:
— Przecie ja, doktorze, powinienem płacić szkolne wpisowe za każdy kwadrans rozmowy z panem, z człowiekiem o takiej wiedzy i takich horyzontach myślowych. Aha, chciałem pana o coś zapytać. Mianowicie, czy to prawda, że brodawki dają się leczyć sugestją?
— Naturalnie — z zadowoleniem potwierdził Japończyk — brodawki są rodzajem choroby psychicznej.
— Właśnie. Czytałem — powiedział Drucki — że brodawki powstają ma skórze człowieka, gdy ten dozna silnego przykrego wrażenia na widok takichże brodawek u innych.
— Niezupełnie tak. Ale coś zbliżonego. Najczęściej znaki rodzime, brodawki i pewnego typu liszaje są skutkiem wrażeń odniesionych przez matkę danego osobnika podczas ciąży.
— Co? — zerwał się Drucki — więc zapatrzenie?
— Zapatrzenie.
— Doktorze, pan wierzy w zapatrzenie?
Japończyk zrobił nieokreślony ruch ręką:
— Słowo „wierzyć“ nie jest tu odpowiednie. Jestem natomiast przekonany, że zapatrzenie, jako takie, istnieje.
— Jakto? I pan sądzi, że nauka może to potwierdzić?
— Proszę pana — zmarszczył czoło Japończyk — cała moja teorja elektro-nerwonów, czy, jeżeli pan woli, teorja psychonów, zmusza właśnie do wykazania swej nieodpartej słuszności na prawdziwości naukowej ludowego „przesądu“ o zapatrzeniu.
Drucki nerwowo podsunął swoje krzesło.
— Niechże mnie pan objaśni.
— Z przyjemnością. Czy hodował pan kiedy konie lub psy?
— Psy owszem. Kiedyś namiętnie lubiłem polowanie.
— Dobrze, zatem hodował pan psy myśliwskie, rasowe?
— Naturalnie — potwierdził Drucki — wyżły i gończe. Trochę jamniki.
— Nie o to chodzi. Ale czy pan zauważył, jakie skutki daje skrzyżowanie rasowej suki ze zwykłym kundlem? — pytał Japończyk.
— No, ma się rozumieć, szczenięta będą nierasowe.
— To mało. A co się stanie z suką?
— Aha! — klepnął się Drucki po kolanach. — No, suka będzie zepsuta!
— Właśnie, panie Winkler, suka będzie zepsuta, to znaczy, że już nigdy nie urodzi rasowego potomstwa, choćby następne zapłodnienia dokonane były przez psa najczystszej jej rasy. To samo jest z końmi i tak dalej.
— To prawda — potwierdził Drucki — ale cóż stąd wynika?
— Przepraszam, najpierw musi pan stwierdzić, że płód wywiera wpływ na matkę.
— No tak.
— Nie zaprzeczy pan również, że dziecko często po matce dziedziczy różne cechy fizyczne i psychiczne. Prawda?... A teraz odrobina analogji i biologji. Wie pan, że naprzykład płód człowieka, pomimo najskrupulatniejszych badań w swoich pierwszych fazach od owalu począwszy, niczem nie różni się od płodu ryby, amfibij i ssaków?
— Wiem, wiem, znam Darwina i widziałem tablice Haeckla.
— Tem lepiej. Zatem przyzna pan, że dalsze formowanie się płodu, a zwłaszcza jego indywidualizowanie się pozostaje pod wpływem organizmu matki. W terminie „organizm“ mieszczę zarówno jego stronę fizyczną, jak i psychiczną. Otóż nauka do dziś oficjalna utrzymuje, że płód już w samym zaczątku musi posiadać cechy psychiczne a priori ustalone, gdyż z matką jest połączony wyłącznie kanałem, noszącym nazwę: funiculus umbilicalis...
— A pępowina? — zastrzegł się Drucki.
— Właśnie — uśmiechnął się doktór Kunoki — o niej mówię. Wszyscy embriolodzy wykluczają możność psychicznego oddziaływania matki na płód, ponieważ jedyne połączenie całkowicie pozbawione jest jakiegokolwiek unerwienia. Rozumowanie napozór słuszne: nerwy nie łączą płodu z matką, zatem oddziaływanie psychiki matki i zaburzeń w tej psychice podczas ciąży, nie może odbić się na płodzie. Nie wiem czy mówię dość jasno?
— Najzupełniej.
— Tedy — ciągnął Japończyk — zapatrzenie według tych panów jest nonsensem. Oczywistość tego twierdzenia musi jednak ulec gruntownej“ rewizji z chwilą odkrycia przezemnie elektro-neuronów w ziarnistych ciałkach Nissla, w protoplazmie komórek nerwowych. Pan wie na czem polega moje odkrycie?
— Bardzo pobieżnie — zawstydził się Drucki.
— Polega na odnalezieniu we krwi i w całym organizmie fal nerwowych półmaterjalnych i półenergetycznych, będących emanacją, która ulega ustawicznym a niesłychanie precyzyjnym wahaniom, a ustaje dopiero wówczas, gdy ziarniste ciałka, będące jakby akumulatorami tej energji, ulegną wyczerpaniu, a nie uzyskując nowego naładowania, poprostu znikają. Powoduje to śmierć komórek nerwowych i atrofję samych nerwów. Otóż z chwilą tego odkrycia odpada dość naiwna teorja naszych witalistów, którzy z braku laku kontentują się koncepcją nisus formativus, czyli predystynacji owulu do zgóry przewidzianego kierunku rozwoju.
— Strasznie to uczone — westchnął Drucki — ale zdaje mi się, że rozumiem, o co chodzi: Z chwilą odkrycia pana doktora tłomaczy się naukowo fakt zapatrzenia?
Doktór Kunoki pokiwał głową:
— Niestety, jeszcze się nie tłomaczy. Tylko może być tłómaczony w ten sposób, że matka ma psychiczną komunikację z własnym płodem, pomimo braku łączących je włókiem nerwowych. Jeżeli mówiłem o telegonji, czyli, o psuciu się samic rasowych, to dlatego, że daje nam ono możność naocznego stwierdzenia wpływu płodu na matkę, wpływu tak trwałego, że nie ustępuje do końca jej życia, że jaskrawo odbija się na innem jej potomstwie. Dlaczego zatem mamy odrzucać myśl o wpływie odwrotnym matki na płód, o działaniu wrażeń ciężarnej matki na konstytucję płodu?
— Ja osobiście święcie wierzę w zapatrzenie — żarliwie przytwierdził Drucki — miałem wiele dowodów, które utrwaliły we mnie to przekonanie. Na-wet-,
Zawahał się, czy powiedzieć doktorowi Kunoki o synku Załkindów i urwał, bo właśnie wszedł Brunicki. Widać było, że jest czemś mocno podniecony i zdenerwowany. Zanim przywitał się z Druckim, spojrzał porozumiewawczo na Japończyka, a ten przeprosiwszy ich, natychmiast wyszedł.
— Jak się masz, Fakirze — uśmiechnął się z przymusem profesor, podając Druckiemu rękę.
— Ja świetnie, ale ty Karolu, daruj, wyglądasz bardzo mizernie.
— Zmęczyła mnie podróż.
— Właśnie — zapalił papierosa Drucki — wyjeżdżałeś zagranicę?
Brunicki pochylił głowę:
— Byłem u... Piotra.
— W Szwecji?
— Tak — ponuro powiedział profesor i spojrzał na swego gościa. — Bohdanie! Postanowiłem powtórnie zrobić próbę krwi. Daruj mi, ale wówczas twoją krew brałem nie sam, przysłałeś mi... Czy ja wiem, mogła zajść jakaś pomyłka...
— Ależ jestem do twojej dyspozycji, Karolu.
— Nie miej, Bohdanie, do mnie urazy, gdyż i próbki krwi Piotra nie byłem pewny. Lekarz szkolny w Upsali również mógł się omylić. Teraz przywiozłem wziętą przezemnie osobiście...
— Karolu! — zawołał z wyrzutem Drucki — przecie rozumiem twój stan, pocóż te skrupuły! Służę ci.
Profesor szybko wyjął z kieszeni przyrząd injekcyjny i mały flakonik ze szklanym korkiem. Drucki odsunął mankiet i igła bezboleśnie weszła pod skórę. Po niespełna minucie na dnie flakonika zaczerwieniło się kilka kropel krwi.
— Słuchaj, Karolu, mam dla ciebie coś, co pewniej niż ta próba udowodni ci to, że Piotr jest twoim synem.
Brunicki zbladł:
— Jakto?
— Siadaj, Karolu i posłuchaj.
Drucki opowiedział, podkreślając wszystkie ważne szczegóły, historję Luby, Załkinda i ich synka.
Mówił zwięźle, prosto i treściwie, głosem spokojnym, a jednak Brunicki drżał przez cały czas i stawał się coraz bledszy.
— Otóż, Karolu — kończył Drucki — chłopiec ten jest tutaj, w Warszawie. Tu też są jego rodzice. Ponieważ są moimi przyjaciółmi, napewno zgodzą się, byś mógł chłopca zbadać osobiście.
Profesor nagle wybuchnął nerwowym śmiechem.
— I cóż mi z tego? — zapytał z wręcz obrażającą ironją.
— Jakto co? — oburzył się Drucki — zobaczysz dziecko, które ma oczy podobne do moich, jak dwie krople wody, dziecko kobiety, która, nigdy nie była moją kochanką.
— Właśnie! Jeżeli nie była nią!
— Karolu! Ona sama gotowa ci przysiądz!
— Ba — wykrzywił usta Brunicki — sam powiadasz, że jest mężatką. Dlaczego nie miałaby przysięgać sto razy?! Wanda też przysięgała.
— Ależ ten chłopak ma rysy podobne do ojca i jego usposobienie.
Profesor wzruszył ramionami
— To niczego nie dowodzi. Znam wiele wypadków, kiedy dzieci z biegiem lat upodobniają się do przybranych rodziców.
Drucki bezradnie opadł na fotel i niemal jęknął:
— Boże drogi! Więc cóż ja ci poradzę!
— Owszem, owszem — przetarł czoło profesor — chyba nie zapomniałeś o swojej obietnicy?...
— Nigdy się nie cofam.
— To dobrze... Wybacz, Bohdanie, moją niewiarę, ale jest ona silniejsza odemnie, jeżeli nawet...
Urwał, bo wrócił doktór Kunoki i oznajmił, że podają do stołu.
Od ubrania Japańczyka zaleciał zapach chloroformu i Drucki przez asocjację przypomniał sobie koty.
Rozejrzał się. Nie było ich w hallu.
— A gdzież ta kocia menażerja? — zapytał zdziwiony.
— Zdaje się, że na spacerze — wymijająco odpowiedział profesor.
Drucki roześmiał się:
— Ja mam lepszą! Jeżeli namówię was, panowie, do spędzenia wieczoru u mnie w „Argentynie“, pokażę wam autentyczną kocią muzykę.
— Orkiestra naśladuje koty? — zapytał Brunicki, wskazując gościowi miejsce przy stole.
— Nie, publiczność. Cała publiczność miauczy.
— To może i nam kazałbyś miauczeć? — spróbował żartować profesor.
Japończyk posypał solą kawałek chleba i powiedział z przekonaniem:
— Pan Winkler powinien to zrobić.
Widząc zdziwione wzniesienie brwi profesora doktór Kunoki dodał:
— Rzeczywiście, profesorze, powinien pan dać się namówić przyjacielowi. To jest konieczne dla pańskiego zdrowia. Gdybym wychodził z domu, chętniebym panom towarzyszył.
— Zobaczymy — uśmiechnął się Brunicki — może wybiorę się.
— A dlaczego, doktorze, nie wychodzi pan z domu?
Japończyk zamienił spojrzenie z profesorem i odezwał się innym tonem:
— Widzi pan... Nie chcę afiszować swojej obecności w Warszawie... Nawet prosiłbym pana, by pan nikomu o tem nie wspominał, że jestem w Polsce i że pozostaję gościem profesora. Nie lubię rozgłosu... Pozatem są jeszcze inne powody...
— Nie zamierzam wtrącać się w nie — pośpieszył zapewnić Drucki — niech pan mi wierzy, doktorze, że nie zaliczam siebie do gadatliwych.
Nastała chwila ciszy. W milczeniu jedli zupę. Wreszcie profesor uznał za stosowne udzielić Druckiemu pewnych wyjaśnień.
— Poznałem — zaczął chrząknąwszy — doktora Kunoki na międzynarodowym zjeździe w Londynie. Ponieważ zaś łączyły nas zbliżone, a poniekąd wspólne zainteresowania naukowe, zaś doktór w swojej ojczyźnie nie miał odpowiednich warunków do prac badawczych, zgodził się przyjąć moje zaproszenie i kilka miesięcy spędzić u mnie.
Postukał palcami po stole i, z wyraźną intencją zmienienia tematu rozmowy, zapytał:
— Jakże ci się powodzi?
— Dziękuję ci. Wybornie.
Opowiadał o „Argentynie“, o swoim systemie prowadzenia tego przedsiębiorstwa, lecz myśl jego zajęta była nowym mglistym i tajemniczym punktem w nieprzejrzystem życiu tego domu. Nie, stanowczo nie będzie nad tem się zastanawiać. Bo i w jakim celu? Czy mógłby jaki użytek zrobić ze swych odkryć, gdyby nawet do jakichś doszedł?... Oczywiście nie. Dla zwykłej zaś ciekawości nie kiwnąłby nigdy palcem. Zresztą przeczucie mu mówiło, że usługi, których odeń zażąda Karol, wyświetlą i tak wszystko.
Tymczasem rozmowa skierowała się znowu na tematy naukowe. Uwaga obu uczonych zbyt silnie, widocznie, była ześrodkowana w tej dziedzinie, by na czas dłuższy mogła odwrócić się od niej.
Nie martwiło to Druckiego. Szczerze interesował się tem wszystkiem, co otwierało mu całkiem nowe strefy poznania, choćby pobieżnego i spopularyzowanego do tego stopnia, jaki jest dostępny dla laika.
Gdy napomknął o tem, doktór Kunoki zaprzeczył ruchem głowy:
— Nie, proszę pana, te strefy nie tylko dla laików są nowe. Jeszcze lata upłyną, zanim ich nowość przestanie być nowością nawet w laboratorjach biologicznych. Naprzykład po dziś dzień biolodzy upierają się przy niewytrzymującej krytyki hipotezie determinacji płci, o czem mówiliśmy w hallu.
— Doktór mówi o zgóry ustalonej płci potomstwa? — zapytał Drucki.
— Niezupełnie — ciągnął Japończyk — współczesna genetyka twierdzi, że płeć płodu zostaje ustalona już w chwili zapłodnienia, mówiąc ściślej w chwili karjogamji, gdy następuje amphimixis...
— Litości — jęknął Drucki — nie znam tej terminologii!
Japończyk bezradnie rozłożył ręce w stronę profesora. Ten zaś wyjaśnił z uśmiechem:
— Doktór mówi o momencie wniknięcia plemnika w owul. Następuje wówczas zmieszanie się substancyj chromatynowych obu komórek płciowych...
— Zaraz, zaraz — przerwał Drucki — bo pragnąłbym zrozumieć. Cóż to jest ta substancja chromatynowa?
— Właśnie — uderzył palcem w stół Japończyk — ci panowie wierzą, że ta substancja zawiera związki dziedziczne. Ich hipoteza powiada, że w owulu jest niezmienny chromozom X, a w plemniku męskim chromozomy dwóch typów: X albo Y. Otóż ich zdaniem spotkanie się owulu z plemnikiem gatunku X — daje nam dziewczynkę, a z plemnikiem Y — daje chłopczyka! Rozumie pan?
Japończyk wybuchnął śmiechem, a profesor zaśmiał się również.
— A tymczasem jak jest naprawdę? — zapytał Drucki.
— Jak jest naprawdę, jeszcze nie wiemy z zupełną dokładnością — odpowiedział doktór Kunoki — jednakże długotrwałe badania Parkesa, a także i moje skromne wysiłki wykazały, iż płeć płodu ustala się dopiero w łonie matki pod wpływem dwóch czynników. Pierwszy to hormon żeński, czyli follikulina, drugi to Prolan, czyli hormon przysadki mózgowej. Jeśli teza okaże się słuszna, już wkrótce będziemy mogli przy pomocy odpowiednich zastrzyków hormonalnych dowolnie ustalać płeć płodu.
— Niesłychane! — zdumiał się Drucki. — Zatem każda kobieta będzie mogła według woli mieć syna lub też córkę?
— Tak.
— Wspaniałe!
— Mało tego — uśmiechnął się Japończyk. — Dokładne poznanie sekrecji wszystkich gruczołów da jeszcze bardziej rewelacyjne skutki. Jeżeli pan zechce, będzie pan mógł decydować o wzroście, o sile fizycznej, o kolorze włosów i skóry swego potomstwa.
— Fenomenalne! I wszystko przy pomocy zastrzykiwania takich, czy innych hormonów?
— Oczywiście.
— No, a, czy można będzie wpływać także na rozwój inteligencji, na poziom umysłowy dziecka?
— Przypuszczam, że tu także hormony odegrają swoją rolę. Narazie zaś jest to już teraz do pewnego stopnia, możliwe przez stosowanie hypnozy...
— Nie rozumiem — przerwał Drucki.
— To bardzo proste — z uśmiechem wyjaśnił Japończyk — kobiecie ciężarnej w śnie hypnotycznym sugeruje się pewne wrażenia, które, ustalając się w jej psychice, oddziaływają na tworzenie się psychiki płodu...
— Tak — westchnął Brunicki — ale nie myśl, by w tym względzie można było osiągnąć wyniki bodaj zadawalające.
— A to dlaczego?
— Bo, primo, poglądy te pozostają jeszcze w dziedzinie teorji, a secundo nie mogą być sprawdzone w praktyce, gdyż eksperymentowanie jest zakazane prawem.
Wstali od stołu i zapalili papierosy.
— W każdym razie — zachwycał się Drucki — to jest poprostu cudowne! Do czego dochodzi genjusz człowieka!...
Japończyk zatrzymał go ruchem ręki:
— Niech się pan tak nie entuzjazmuje umysłem ludzkim. Są istoty, które od miljonów lat umieją dowolnie wpływać na formowanie się swego potomstwa. Chodźmy do bibljoteki. Zaraz panu pokażę rezultaty ich systemu.
— O jakich istotach pan mówi?
Japończyk sięgnął na półkę i zdjął z niej tom, oprawny w skórę.
— O mrówkach i termitach. Zwłaszcza o termitach.
Odwrócił kilkadziesiąt kart i podsunął Druckiemu barwną tablicę:
— Widzi pan te owady?
— Tak. To są różne gatunki termitów?
— Myli się pan. To jest czternaście różnych typów jednego i tego samego gatunku, wyhodowanych z identycznych pod każdym względem jajeczek.
Istotnie, trudno w to było uwierzyć. Tablica przedstawiała owady niemal zupełnie do siebie niepodobne. Jedne małe z olbrzymiemi głowami, drugie skrzydlate, trzecie posiadające oczy, inne całkiem pozbawione szczęk. W samym środku był olbrzymi owad.
— To jest matka — objaśnił Japończyk — ta dama ma zwyczaj znoszenia przez całe życie, trwające do piętnastu lat, znoszenia trzech tysięcy jajeczek na godzinę i jest osiem tysięcy razy większa od każdego termita. Gdy zdechnie ze starości, termity z pierwszego lepszego jajeczka wyhodują jej następczynię. Z tegoż samego jajeczka mogą jednak równie dobrze wyhodować każdy z czternastu typów, różniących się morfologicznie do tego stopnia, że uczeni przez całe wieki uważali je za całkiem różne stworzenia.
— No, dobrze — dziwił się Drucki — ale jakże one to robią?
— Niestety, na to pytanie nauka jeszcze odpowiedzi nie dała. Wiadomo tylko, że nie decyduje tu rodzaj pokarmu, gdyż wszystkie termity żywią się wyłącznie celulozą. Natomiast ilości pokarmu są zmienne, no i prawdopodobnie stosowane są już na jajeczkach masaże, tudzież termo i hydropatja. Jak pan widzi, termity wyprzedziły znacznie człowieka w umiejętności hodowania swego gatunku tak, by społeczeństwo miało specjalistów do różnych prac.
— Kapitalne! — zawołał Drucki.
— Teraz chyba nie imponują ci już te wyniki, do jakich doszła biedna ludzka nauka? — zapytał Brunicki.
— Czyżbyś sądził, że kiedyś i ludzie będą, jak termity hodować kilkanaście typów człowieka?
Profesor z powagą skinął głową, a Japończyk powiedział:
— Naturalnie. Będziemy wtedy mieli monstrualnie silnych robotników fizycznych, naukowców o olbrzymim mózgu, pianistów o niesłychanie rozwiniętym słuchu i o palcach znacznie dłuższych...
— Boże drogi! — wybuchnął Drucki. — I przecie mówicie mi to panowie! Ludzie wielkiej wiedzy! A brzmi to, jak fantastyczna powieść!
Profesora wezwano do telefonu. Drucki pozostał z doktorem Kunoki, który w dalszym ciągu tłómaczył mu działanie różnych hormonów.
Było już ciemno na dworze, gdy Drucki pożegnał się z nim i z Brunickim.
— Dowidzenia — ściskał dłoń profesora — a wpadnij do „Argentyny“. Nie pożałujesz.
— No dobrze, dobrze, spróbuję — uśmiechnął się Brunicki.
Gdy znaleźli się w przedpokoju, Drucki zapytał:
— Więc nie chcesz widzieć tego chłopca?
— Nie, nie!... Zresztą zadzwonię do ciebie... To nie ma celu...
— A kiedy zbadasz krew, proszę cię, Karolu, zawiadom mnie o wyniku.
Brodaty służący zamknął za nim furtkę i z nieoczekiwaną życzliwością powiedział przez kratę:
— A niech pan uważa, bo dziś ślisko.
— Dziękuję — kiwnął mu Drucki — będę się trzymał wiatru.
Istotnie po całodziennej odwilży chwycił lekki mróz i wszystko pokryło się szkliwem gołoledzi. Niebo zaczynało się iskrzyć. Na zachodzie różowiło się ostatniemi resztkami dnia.
W hotelu czekał Załkind, co zdziwiło Druckiego, gdyż nie było to w jego zwyczaju. Ani do „Argentyny“, ani do „Bristolu“ nie przychodził nigdy.
Okazało się, że tym razem szło o rzecz ważną. Gdy znaleźli się w numerze Druckiego, Załkind po paru słowach wyjaśnił:
— Pamięta kapitan, co mówiłem o moim kontrakcie leśnym i o tych łobuzach Fajersonach?
— A tak. Miljonowa historja?
— Miljonowa — potwierdził żyd. — Otóż oni zawładnęli moim kontraktem i chcą przystąpić do wyrębu lasu. Ja nie wiem, co mam robić? Przecie nie dam sobie wydrzeć takich pieniędzy.
— Podać do sądu.
Załkind zaczął tłumaczyć, dlaczego tego zrobić nie może. Na przeszkodzie stoi fakt, że obie strony nie są tu z prawem w porządku. Pozostaje tylko siłą lub podstępem odebrać kontrakt. Otóż, czy kapitan nie zgodziłby się pojechać do Białowieży i załatwić się z tymi Fajersonami?
— Kiedy trzeba jechać? — krótko zapytał Drucki.
Załkind wyjaśnił, że jeszcze nie wie — może za tydzień, a może i za kilka miesięcy. Chodzi tylko o zasadniczą zgodę kapitana.
— Więc dobrze, może pan na mnie liczyć.
Załkind mocno potrząsnął jego ręką. Dodał jeszcze parę szczegółów i, biorąc kapelusz, powiedział:
— Mam jeszcze jedno do kapitana.
— Cóż takiego.? — wesoło zapytał Drucki, widząc zakłopotanie gościa.
— Widzi pan, kapitanie, jutro są imieniny Luby. To ona się martwi, że kapitan nie wie. Niech pan nie zdradzi mnie, że ja pana uprzedziłem, ale jej będzie tak przyjemnie, jak się okaże, że pan pamiętał. Czy dobrze?
— Ależ dziękuję panu, Jack, oczywiście będę u was!
— I to jeszcze — uśmiechnął się Załkind — że u nas wieczorem będzie dużo gości. Ale co to za towarzystwo? Sami Żydzi!... To nie dla pana...
— Niby dlaczego!...
— Nie dla pana i już. Ja wiem, co mówię. Ale na obiedzie to my będziemy sami i tylko moja siostrzenica, studentka. Jakby pan tak niespodziewanie przyszedł, tożby się Luba ucieszyła!
Drucki solennie obiecał, poczem przystąpił do omawiania interesu. „Argentyna“ rzeczywiście dawała poważny dochód i Załkind był zachwycony. Robił trochę wymówek Druckiemu za to, że ten przysłał mu księgi buchalteryjne do sprawdzenia, ale przyznał, że takiemi księgami to warto się pochwalić.
— No i widzi pan, kapitanie, — powiedział na wychodnem, — że miałem rację. Pan to żywy kapitał!
Jeszcze raz poprosił o przemilczenie tej wizyty przed Lubą i wyszedł.
— Ten ją kocha! — pokręcił głową Drucki i pomyślał, że sam nie byłby zdolny do takiej miłości. Kochał kobiety, żyćby bez nich nie umiał i nie miałby poco, ale kochał wszystkie. Niemal w każdej odkrywał jakiś nowy indywidualny wdzięk, jakiś niespotykany szczegół urody, rys temperamentu, czy oryginalny ustrój psychiczny, który go pociągał.
Nie umiał i nie chciał wyrzekać się tych powabów życia, które urobiło jego bujną naturę, intensywnego życia, wysysanego do ostatniego włókna.
Przebrał się i pojechał do „Argentyny“.
Wszystko było w porządku, wszyscy na swoich miejscach, w oczekiwaniu na publiczność, która niebawem zacznie napływać.
Przejrzał zamówienia na stoliki i loże i powiedział kasjerowi:
— No, dziś będzie ładne żniwo! Wszystkie loże zamówione i to nie przez byle kogo.
— Ba — wyszczerzył zęby kasjer — a ile osób musieliśmy odprawić z kwitkiem. Telefonował dyrektor Szulc, później ten Radwan, co to ma Konie na wyścigach, jakiś cudzoziemiec, mecenas Łęczycki, inżynier Fum...
— Co?! — przerwał Drucki — mecenas Łęczycki? Kiedy telefonował?
— Może kwadrans temu.
— I co? Chciał lożę?
— No tak, panie dyrektorze, ale już były wszystkie zamówione. Później dzwonił pan Krupin...
— Czekaj pan, do pioruna! Gdzie książka telefoniczna. Daj pan!
Szybko przerzucał kartki katalogu. Znalazł numer i zadzwonił:
— Tu mówi Winkler. Dobry wieczór panu mecenasowi.
— ........
— Podobno pan mecenas chciał dziś mieć lożę u mnie?
— .....
— Panie mecenasie, dla pana zawsze. Jakoś sobie dam radę. Pan będzie łaskaw. Zarezerwuję.
— .......
— Niezmiernie mi miło. Do zobaczenia.
Położył słuchawkę i podniósłszy wskazujący palec, powiedział:
— Uważaj pan! Ile razy mecenas Łęczycki chce mieć lożę, loża musi być! Co innego stolik na sali, ale loża musi być!
— Ależ, panie dyrektorze — sumitował się kasjer — wszystko było zajęte!
— To uwolnić! Pokaż pan spis... O, patrz pan, naprzykład ten Holzer. To bardzo miły chłop i napewno się nie obrazi. Dzwoń pan do niego i przeproś, że nie możemy służyć, że zaszła pomyłka i daj mu pan stolik przy orkiestrze. On lubi hałas.
Przejrzał się w lustrze i przesunął dłonią po podbródku:
— Jak pan myśli — zapytał — czy nie warto się ogolić?
— Ależ poco? Pan dyrektor zupełnie przyzwoicie wygląda.
Do gabinetu weszła panna Tecia i Drucki z miejsca ją zapytał:
— Jak, mała, nie uważa pani, że powinienem się ogolić?
Zaśmiała się.
— Nie. Im gorzej będzie pan wyglądał, tem lepiej.
— Więc dobrze — odpowiedział półgłosem, gdy kasjer zabrał się do telefonu — dobrze zazdrośnico, nie ogolę się, a ty pierwsza będziesz ukarana. Nie narzekaj, gdy ci buzię pokłuję!
Pogroził jej palcem i poszedł do bufetu.
Goście zaczęli się schodzić, orkiestra już grała. Zajrzał do garderoby „artystek“. Była tylko signorita Fiametta, która mierzyła błyszczący diadem z różnobarwnych szkiełek.
Na widok Druckiego sponsowiała i, oparłszy się plecami o ścianę, zapytała:
— Co pan dyrektor każe?
Drucki wziął ją pod brodę:
— Nie złość się mała, co cię znów ugryzło?
Kazia zacisnęła wargi.
— No, mówże, mała!
— Pan jeszcze pyta?! — wybuchła. — Myśli pan, że nie wiem, że ta Tecia, ten ślimak, ta dziewica patentowana, ta fałszywa gęś do pana chodzi! Wszystko wiem, widziałam wczoraj sama! Tak na własne oczy!
Gwałtownie oddychała, zaciskając piąstki.
— No i cóż z tego, żeś widziała? — zimno zapytał Drucki.
Ponieważ milczała, dodał:
— Co ci do tego?... Nie tylko tamta bywała, ale i inne. Bywały, bywają i będą bywać. Zwarjowałaś, czy co? Może upstrzyłaś sobie, że przysięgnę ci wierność?
— Tak, tak... bo ja jestem taka...
Drucki wzruszył ramionami:
— Ani taka, ani owaka. Jesteś taka, jak każda inna i masz takie same prawa, to znaczy, że nie masz żadnych. Chcesz, dobrze — nie chcesz drugie dobrze. Śmieszna jesteś.
Chwyciła go za rękę:
— Nie gniewaj się! Ja przepraszam, to ta głupia zazdrość.
— Nie gniewam się. Ale wymagam, byś była rozsądna. I ani mi się waż zrobić jakąkolwiek przykrość pannie Teci.
— Nienawidzę jej.
— Na zdrowie. Ale uprzedzam, że jeżeli tylko coś... No!... To rozstaniemy się z trzaskiem. A teraz daj pyszczek i przebieraj się.
Zarzuciła mu ręce na szyję. Drucki pogładził ją po włosach i wyszedł.
Obchodził salę, witając się z bywalcami.
— Przyjdzie, czy nie przyjdzie? — myślał.
Zapowiedział służbie, by natychmiast zawiadomiono go, skoro tylko przyjdzie towarzystwo mecenasa Łęczyckiego. Zatrzymał kwiaciarkę i kazał jej wybrać pęk, duży pęk róż dla pani, która będzie w loży Nr. 9.
— Wiem, panie dyrektorze, uśmiechnęła się dziewczyna — mają być najładniejsze i białe.
— Tak... albo, hm... niech będą czerwone.
Przyszła około dwunastej z mecenasem i z tym poczciwym doktorem. Może bywaliby częściej, ale ceny „Argentyny“ prawdopodobnie są na ich kieszeń za wysokie. Drucki zatrzymał kelnera:
— W dziewiątce, panie Wrzosek, proszę liczyć o trzydzieści procent niżej.
— Dobrze, panie dyrektorze.
— Ale! Tylko delikatnie, rozumie pan? Nie rabat z całego rachunku, tylko każdą pozycję obniżyć. Kasjerowi wydam dyspozycję.
Drucki umyślnie do pierwszej nie poszedł na górę. Widział z kąta, jak kwiaciarka odniosła róże, widział, jak z loży wyglądano. Dopiero, gdy zaczęły się produkcje, zjawił się w loży Łęczyckiego.
Alicja tu była trzeci raz, a za każdym razem wydawała mu się ponętniejsza. Od dawna nie interesowała go tak żadna kobieta. Instynktownie trzymał się w jej obecności nieco sztywno, lecz nie usiłował wcale maskować swego zachwytu dla jej urody.
Czuchnowskiego obecność Druckiego doprowadzała do rozpaczy. Czuł się przy nim słabym i bezbronnym, tem bardziej im więcej Drucki okazywał mu pobłażliwej życzliwości. Doktór wszystkiemi siłami odpędzał od siebie myśl, że Alicja upodobała sobie „Argentynę“ właśnie dla dyrektora Winklera. Cóż nadzwyczajnego, że skoro już tu jest, zamieni z nim kilka zdań? Ten Winkler, chociaż Amerykanin, jest wcale comme il faut...
Orkiestra huczała oszałamiającym rytmem, powietrze przesycone zapachem wina i perfum podniecało. Łęczycki gęsto dolewał konjaku.
Gdy Alicja z uśmiechem dziękowała za róże, Drucki powiedział:
— Pragnąłbym, by nie straciły świeżości do czasu, gdy będę miał możność zastąpić je innemi.
— Zbyt wiele wymaga pan od kwiatów — spojrzała mu śmiało w oczy — chociaż lubię róże i zapewniam pana, że dołożę wszelkich starań, by przetrwały jak najdłużej.
— Źle mnie pani zrozumiała — zaoponował — Ja wołałbym, by zwiędły do jutrzejszego wieczoru.
— Nie ma pan współczucia dla kwiatów — udawała, że nie zorjentowała się w jego intencjach.
— Cóż robić — westchnął z komiczna skruchą — jestem egoistą.
Czuchnowski poczerwieniał i zapytał:
— Jak to mamy rozumieć?
Zanim Drucki zdążył otworzyć usta, Alicja wyjaśniła:
— Dyrektor Winkler dba bardziej o frekwencję publiczności, niż o życie róż.
— Che... che — z dowcipną miną wtrącił Łęczycki, obierając banana — nie czas żałować róż, kiedy, panie drogi, lasy płoną.
Powiedział to ni w pięć, ni w dziewięć, sądząc, że robi dobry dowcip, lecz Alicja niewiadomo dlaczego zmieszała się i zapytała:
— Czy urządzi nam pan dzisiaj kocią muzykę?...
— Nie — z tajemniczem podniesieniem brwi odpowiedział Drucki — na dziś mam coś nowego.
— O! Znowu coś nowego? Więc też i nie rebusy muzyczne?
— Nie.
— Niechże nam pan wyjawi tę tajemnicę. Musi pan uwzględnić to, że jako kobieta, jestem zaciekawiona.
— Więc dobrze, ale powiem to tylko pani. Panowie będą cierpliwsi.
Pochylił się do ucha Alicji, lecz Czuchnowski zawołał:
— Nie, nie! Niech dyrektor nie mówi. Lepiej mieć niespodziankę.
Alicja uśmiechnęła się doń słodko:
— I sądzisz, że pan Winkler mi nie powie?
— No — speszył się jej tonem doktór — tak myślę...
— Zatem będziesz miał jeszcze jedną niespodziankę. Słucham, dyrektorze.
Umyślnie tak zbliżyła ucho do ust Druckiego, że omal ich nie dotknęła. Zapach jej włosów i skóry napełnił jego nozdrza.
— Niech pani ma trochę litości dla doktora — szepnął przerywanym głosem.
— Nie wart jej — powiedziała głośno, nie odrywając ucha — więc?
— Będzie zabawa w kozy neapolitańskie — szepnął.
— Dziękuję — skinęła głową — to może być ciekawe.
Drucki przeprosił towarzystwo i zbiegł na salę.
Po kilku popisach i kilku ogólnych tańcach zjawił się w środku ringu witany oklaskami i zaczął objaśniać: — pod Neapolem jest multum kóz i owiec. Całe stada. O zachodzie stada wracają do zagród i drogi polne wyglądają wówczas, jak spienione potoki białej wełny, nad któremi unosi się nieustająca wielotonowa symfonja.
— Proszę państwa! Nazwałbym tę symfonję beee-mol, gdyby nie było w niej i meeee-mol! Dlatego zwracam uwagę na konieczność uwzględnienia sprawiedliwego podziału między kózki i owieczki! Nie namawiam was, drodzy państwo, byście beczeli z przekonania. I tak wiem, że to zrobicie. Wystarczy, jeżeli pamiętać będziecie o strzyżeniu, jakie was nie ominie pod postacią rachunku!
Hałas śmiechu i oklasków napełnił salę. Jakiś tęgi niski jegomość z sumiastemi wąsami zerwał się od stolika i ryknął:
— Setny chłop z pana! Jak Boga jedynego kocham! Niech mnie piorun strzeli, ale takiemu dam się nawet ostrzyc!
Siwiejąca dama przemocą ciągnęła grubasa za połę, reflektując go:
— Siadajże! Wszyscy patrzą!
— Dajże mi spokój — zirytował się wąsal — to cóż z tego, że patrzą! Właśnie niech patrzą!
— Brawo! Brawo — wołano zewsząd.
— Dyrektorze — z coraz większą pasją wołał grubas — „brudzia“! Napiję się z panem „brudzia“! Niech mnie piorun trzaśnie!
— Z rozkoszą! — ze śmiechem zawołał Drucki.
Grubas napełnił dwa kielichy, wypili wśród radości całej sali, poczem wąsal wziął w objęcia Druckiego, a właściwie jego talję i zaczął ściskać.
Orkiestra huknęła fanfarą.
Drucki zwolna się wyprostował i oto nogi grubasa zawisły w powietrzu. Przylepiony do wysokiej sylwetki Druckiego wyglądał, jak olbrzymi pękaty worek.
Drucki zwolna zaczął się obracać w kółko. Raz, drugi, trzeci, coraz prędzej. Nogi grubasa opisywały, teraz szerokie koło, orkiestra przeszła w furję rytmu, bęben zaterkotał.
— Brawo! Brawo! — krzyczano.
Mężczyźni zbliżyli się do ringu. Z lóż sypały się oklaski.
Wreszcie Drucki stanął, jak wryty, niespodziewanym chwytem pod ramiona podniósł grubasa na całą długość rąk i postawił na ziemi.
Nieopisany hałas napełnił salę. Grubas nieco skonsternowany ściskał rękę Druckiego i chwiejąc się na nogach, nalewał mu wina. Wszyscy wstali z miejsc, niektórzy, stojąc na fotelach wymachiwali rękoma, jakiś pan wgramolił się na brzeg basenu fontanny, zachwiał się, rozpaczliwym ruchem usiłował uratować równowagę, chwytając się za strugę wody i chlupnął do basenu, rzęsiście opryskując sąsiednie stoliki.
przy których na szczęście w tej chwili nikogo nie było.
— Topielec! Ratować tonącego! — rozległy się wesołe krzyki.
— Rzucić mu pas ratunkowy!
— S. O. S.!
— Ratunku! Ratunku! — wydzierał się topielec, siedząc wygodnie w wodzie i ani myśląc wychodzić.
— Panie! Tu nie wolno się kąpać! Wyłaź pan na plażę!
— Panowie! Pole do popisu dla bohaterów! Medal za ratowanie tonących.
Wśród niebywałej wrzawy wydobyto go z wody, służba owinęła pechowca w wielki obrus, z pod fałd którego dochodził gromki głos:
— Na miłość boską dajcie konjaku! Pół mego królestwa za kieliszek konjaku!
Podczas, gdy gwar nie ustawał, wyniesiono ofiarę katastrofy do gabinetu dyrekcji. W pięć minut potem pomocnik portjera pędził samochodem do domu poszkodowanego, a po kwadransie wrócił z kompletem garderoby, gdyż gość uparł się, że nie wyjdzie. Jego powrót sala powitała gromkiemi brawami.
Tymczasem rozpoczęła się zabawa „becząca“.
Alicja siedziała nieruchoma. Jej czarne oczy, do połowy przysłonięte powiekami, wyrażały bunt i gniew. Ileż radości kipiącego życia jest na świecie! Dlaczego, dlaczego przepływa to obok niej, dlaczego nie może się w tej fali zanurzyć? Dlaczego ten człowiek zajmuje się tym tłumem? Przecie musi czuć, że fala ta obok niej przepływa... Czy chce tę falę tak rozhuśtać, by sięgnęła aż tutaj...
Drucki stał w środku i dyrygował.
Sala rozbrzmiewała bezsensownem, głupiem, niedorzecznem beczeniem, rozkosznem, dziecinnem, żywiołowem... Ta wspaniała orla linja czaszki... ten imperatywny załam linji brwi, iskrzące się oczy i to ubranie, któremu się tylko zdaje, że okrywa smukłe mięśnie.
Ocknął ją brzęk i lekki ból: tak, zgniotła w ręku kieliszek.
Krew i wino rozpłynęły się na obrusie barwną mapą.
— Boże! — jęknął Czuchnowski i zerwał się z miejsca. — Alu! Co ci jest?
— Rozbiłam kieliszek — wzruszyła ramionami.
Doktór umoczył serwetę w kuble z lodem i pieczołowicie wycierał pokaleczoną dłoń.
— No, szczęście — mruczał — że to tylko powierzchowne.
Obwiązał jej rękę chusteczką.
— Chodźmy — powiedziała Alicja
Zbierali się do wyjścia i doktór wziął róże, lecz Alicja zatrzymała go:
— Nie, tak nie można. Gotowe zmarznąć. Każ kelnerowi zapakować w bibułkę i jeszcze w gruby papier.
W westibiulu spotkali Druckiego. Stał z jakimiś panami, lecz zaraz ich przeprosił i zbliżył się do Alicji.
— Bardzo dziękuję państwu — powiedział z głębokim ukłonem — i proszę pamiętać o „Argentynie“.
Służba podawała Czuchnowskiemu i Łęczyckiemu futra.
— Nie wiem — odezwała się patrząc na sufit Alicja — czy będę miała czas...
— Musi pani znaleźć — uśmiechnął się do niej z jakąś niespodzianą dla obojga poufałością.
— Dlaczego to aż muszę? — zmierzyła go zimnem spojrzeniem.
Sądziła, że się zmiesza, lecz Drucki nie opuścił oczu i powiedział krótko, bez uśmiechu:
— Bo proszę. Bardzo proszę.
Przygryzła wargi i odwróciła się do szatni:
— No? Jeszczeście nie gotowi?
— Już, już — oznajmił Łęczycki borykając się z rękawem.
Alicja skinęła Druckiemu głową i nie podając mu ręki wyszła.
Portjer z domyślnym uśmieszkiem zapytał:
— Co, panie dyrektorze, klasa kobita?
— Co? — ocknął się Drucki — klasa? Macie rację, braciszku! — dodał ze śmiechem i tak go klepnął po ramieniu, aż ten przysiadł.
Łęczycki zaproponował Alicji, że ją odprowadzi, lecz ta podziękowała:
— Mam z doktorem do pomówienia. Siadajmy, Władku, tylko uważaj! Zgnieciesz kwiaty!
— Słucham cię, Alu — odezwał się Czuchnowski, gdy wóz ruszył.
— Poczekaj, pomówimy na miejscu.
— Czy to wypada — zafrasował się doktór — bym teraz, w nocy, wchodził do twego mieszkania.
W odpowiedzi tylko wzruszyła ramionami.
Przeczuwał przykrą rozmowę i bezradnie spoglądał na zegarek. Ona jednak nie zwracała nań żadnej uwagi.
Przemówiła dopiero wówczas, gdy znaleźli się w jej pokoju:
— Proszę cię, byś mi wyjaśnił, co mają oznaczać twoje niemądre odezwania się i dzikie miny?
— Jakie miny?
— Nie udawaj. Wiesz doskonale, że mówię o twoich manifestacjach przeciw panu Winklerowi.
— Chyba... chyba... nie możesz się temu dziwić... przecie kocham ciebie...
— I cóż z tego?
Czuchnowski zbladł:
— Przecie nie mogę znosić, by ktoś tak nachalnie zachwycał się tobą, jak ten... ten...
— Dlaczego? Cóż ci to przeszkadza? — niemal prowokacyjnie zapytała Alicja.
— Przeszkadza! Przeszkadza, bo mam oczy — wybuchnął doktór — bo widzę, że tobie to sprawia przyjemność, bo widzę, że on też się tobie podoba! Lecz dość tego! Moja cierpliwość też ma swoje granice! Więcej nie pójdziemy do tej spelunki!
Alicja wybuchnęła śmiechem:
— Że co? Co ty mówisz? Cha... Cha... To paradne!... Od kiedyż to nauczyłeś się tego tonu?
Czuchnowski nie panował nad sobą:
— Dość tego! Mam tego powyżej uszu! I tej spelunki i tego draba i tych jego ohydnych kwiatów!
Chwycił nierozpakowane jeszcze róże i cisnął niemi o podłogę.
Alicja drgnęła.
— Podnieś! — powiedziała groźnie.
— Nie podniosę!
— W tej chwili podniesiesz — powtórzyła spokojnie.
Czuchnowski jęknął, podniósł bukiet, poczem bezsilnie upadł na krzesło.
Zapanowała cisza. W sąsiedniej jadalni zegar wybił szóstą.
— Dlaczego, ja tak ciebie kocham, dlaczego tak kocham — wybuchnął goryczą Czuchnowski — och nie dziwię się teraz twemu mężowi, że cię porzucił, że zwarjował...
— Mylisz się — obojętnym głosem zaprzeczyła Alicja — mój mąż porzucił mnie z innego powodu. Zawsześ był ciekaw, dlaczego? Nigdy nie zdobyłeś się na zapytanie mnie o to. Teraz powiem ci sama. Paweł podczas nocy poślubnej przekonał się, że nie byłam dziewicą... I nie mógł tego znieść, nie mógł, nie umiał z tem się pogodzić... Porzucił mnie, chociaż nie przestał mnie kochać, a nawet obwiniać mnie nie miał prawa...
— Jakto, nie miał prawa?...
— On tak mówił i ty też to przyznasz. Straciłam niewinność mając lat czternaście. Silny był, szedł za mną ulicą, wszedł na schody, przemocą wdarł się do mieszkania, w którem, niestety, nikogo nie było. Wziął mnie gwałtem...
— Straszne!... — jęknął Czuchnowski. Alicja zacisnęła palce:
— I widzisz, Paweł pomimo to, nie mógł mi przebaczyć!...
— Ależ na miły Bóg! Czyż nie było nikogo w pobliżu? Czyż nie mogłaś krzyczeć?!
— Owszem — wzruszyła ramionami — broniłam się, krzyczałam, wreszcie ktoś zaczął się dobijać do drzwi. Wówczas on wyskoczył oknem z pierwszego piętra... Bardzo był silny i zręczny...
— No i co? Paweł nie uwierzył ci?
— Uwierzył. Musiał uwierzyć. Przecie wówczas zrobiła się wielka awantura, z policją, z badaniami lekarskiemi, z kompromitacją całej mojej rodziny. Paweł mógł nawet znaleźć opis w dziennikach...
— Straszne! A ten łotr? Złapali go?
— Nie. Zresztą cóżby to mi pomogło. Paweł i tak nie wróciłby do mnie.
— Pocoś mi to powiedziała? — zawołał nagle z wyrzutem.
Alicja założyła nogę na nogę i potrząsnęła głową.
— Opowiedziałem to dlatego, byś wiedział, dla jak szaleńczych, jak zbrodniczo głupich pretensyj, Paweł złamał życie i mnie i sobie. Niedorzeczna, potworna zazdrość o moją przeszłość, której nie byłam winna, zazdrość o moją krzywdę... O, nie mój drogi!... Dlatego właśnie powiedziałam ci to wszystko, byś pojął, że za żadne skarby na świecie nie będę żoną człowieka, który z zazdrości dostaje obłędu, przestaje panować nad swemi nerwami i potrafi urządzać sceny. Chcę być niezależną panią swoich zamiarów, a chociażby, zachcianek. Dziś poznałam cię dostatecznie. I miałeś słuszność, żeś powiedział słowo: „dość“.
— Alu!...
— Nie przerywaj, proszę. I jeszcze jedno: bądź tak uprzejmy, nie rób tu tragedyj. Postanowiłam zerwać narzeczeństwo. Od początku było ono warunkowe i od początku nie miało sensu. Wiedziałeś, że nie kocham ciebie, że na uczucia macierzyńskie jesteś za stary, a na uczucia kobiety — za słaby. Dość tego. Uroiłeś sobie jakieś prawa do mnie.
— Przecie, sądzę, że jako narzeczony mam prawo...
— Jesteś naiwny. Jeżeli wobec kobiety mężczyzna powołuje się na swoje prawa, dowodzi tem, że nie ma żadnych. Prawem dla kobiety jest bezprawie, narzucona wola, przemoc moralna. Takie prawo kobieta czci i sama w sobie nosi jego sankcje.
Wstała i rozwinęła kwiaty. Pokój napełnił się zapachem róż.
— Cieszę się, że zrozumiałeś mnie — ciągnęła, ustawiając bukiet w wazonie — małżeństwo nasze byłoby niedorzecznością. Przyznasz chyba, że nigdy nie potrafiłbyś narzucić mi swojej woli, a ja nie znajduję przyjemności w użeraniu się o tysiące drobiazgów i w łatwych zwycięstwach.
— Alu — szepnął nie patrząc na nią Czuchnowski — błagam cię, byś cofnęła swoją decyzję i daję ci słowo, że nigdy już nie dam ci powodów do niezadowolenia.
— Pyszny jesteś — zaśmiała się — nie spostrzegasz, że tem samem dajesz mi powód więcej niż do niezadowolenia, godząc się na rolę pieska na smyczy.
— Alu!...
— Nie obrażaj się. Tak, Władku, dawno już wyzbyłam się nadziei, że będziemy mogli stanowić parę równych i jednakowo od siebie zależnych ludzi. To była utopja.
Czuchnowski zaczął mówić, prosić, żebrać chociażby o prolongatę, rozpłakał się, malując — beznadzieję swojej samotności, drżał na całem ciele, starając się wytłomaczyć, jak bardzo ją kocha — napróżno. Alicja nie miała zwyczaju zmieniania swoich postanowień i on o tem wiedział.
— Trudno — powiedział ponuro — porzucasz mnie.. Porzucasz dla niego, dla tego... Winklera.
— Mylisz się. Zwykle wprawdzie kobiety porzucają mężczyznę dla innego, ale ja nie jestem taką zwykłą kobietą. Bądź zdrów.
Zasunęła łańcuch, zgasiła światło w przedpokoju i przeszła do łazienki.
Kąpiel była gotowa. Rozebrała się i stanęła przed lustrem.
— Piękna jestem — pomyślała — warto być piękną.
Wyprężyła ręce. Nie czuła bólu. O skaleczonej dłoni przypomniała sobie dopiero wówczas, gdy ujrzała w lustrze, jak po jej wzniesionem ramieniu spływają krople krwi, zatrzymują się chwilę nad wypukłością piersi i grube, jedrne, okrągłe toczą się wdół po szeroko wygiętej linji biodra, znacząc krętą rubinową ścieżkę na złotawej skórze.


ROZDZIAŁ 8.

— Wezmę to — powiedział Drucki, wskazując jubilerowi djadem z pięciu wspaniałych storczyków.
Właściciel sklepu spojrzał nań nieufnie:
— To jest bardzo drogi klejnot — przestrzegł go.
— Drogi? Owszem, wygląda nawet na to. Cóż zrobić, skoro pan nic ciekawszego pozatem nie ma. Ile?
— Cztery tysiące — powiedział obojętnie.
— Cztery? Hm... To dużo.
— Dużo. Ale warte tego. Sto dwadzieścia cztery szafiry, czterdzieści dwie perły... a oprawa jest szczytem...
— Dam trzy pięćset — przerwał Drucki.
— Gotówką? — zdumiał się jubiler.
— Proszę.
Drucki wydobył paczkę banknotów i odliczył.
— Szanowny pan każę specjalnie zrobić ozdobne étui?
— Nie zwykły papierek, albo pudełeczko bez firmy.
— Szanowny pan chyba nie wstydzi się naszej firmy? — uśmiechnął się jubiler — jesteśmy najstarszą i największą firmą jubilerską w Polsce.
— Cieszy mnie to i życzę, panu abyście się stali jeszcze starszą firmą, ale ja chcę mieć pudełko zwykłe.
— Jak pan każę.
Mieszkanie Załkinda znowu tonęło w kwiatach. Luba kończyła swoją tualetę. W salonie był tylko Załkind i jego kuzynka, Tonia, studentka medycyny, ładna, drobna dziewczyna.
Drucki odrazu zauważył, że jego wejście musiało przerwać jakąś emocjonującą rozmowę, gdyż Tonia była czerwona i zdradzała wielkie zdenerwowanie, a Załkind miał zjadliwą minę.
— Niech pan sobie wyobrazi, kapitanie, że moja kuzynka chce mnie nawrócić na bolszewizm...
— Przestań — przerwała Tonia — to pana nie interesuje.
Drucki zaprzeczył i z żartobliwą powagą zapewnił ją, że bardzo zajmuje go ta kwestja i że sam już nieraz myślał nad wstąpieniem do partji komunistycznej.
Zjawiła się Luba. W białej atłasowej sukni wyglądała oszałamiająco.
— Kochany kapitanie! — zawołała na jego widok — pan pamiętał!
— Jakżebym mógł zapomnieć — z oburzeniem zawołał Drucki.
— Drogi! Kochany! Muszę pana za to ucałować! Borys! Odwróć się, bo chcę ciebie zdradzić.
Bez żenady zarzuciła mu ręce na szyję i mocno pocałowała w same usta.
— Ach, Tonia! — westchnęła — żebyś ty wiedziała, jak on całuje!
Załkind śmiał się również, ale niezupełnie szczerze i Drucki zrobił doń oko, jakby mówiąc:
— No i opłacało się mnie zapraszać?
— Ale! — uderzył się w czoło — byłbym zapomniał! Mam coś dla pani Luby.
Wydobył pudełko i podał jej.
— Boże, jakież to cudne! — zawołała — patrz, Tonia! Storczyki! Piękne! Jakież to śliczne teraz umieją robić imitacje! Pan pewno z zagranicy sprowadził, bo tu nie widziałam w żadnym sklepie. Wspaniała.
Djadem przeszedł z kolei do rak Załkinda.
— Oj! Luba!...
— Co?
— Poczekaj! — podszedł do lampy i krzyknął — Luba! — Co ty głupstwa gadasz!
— Jakie głupstwa.
Załkind położył djadem na stole i z groźną miną zwrócił się do Druckiego:
— Co pan wyprawia, kapitanie! Jakże tak można! Przecie to oczy z głowy kosztuje! Luba! Oj, ty, głupia! Przecie to prawdziwe kamienie!
Luba schwyciła klejnot i rozszerzonemi oczyma oglądała go ze wszystkich stron.
— Takie zbytki — wyszeptała w zachwycie — takie zbytki. Boże mój. To conajmniej dwa tysiące kosztuje.
— Dwa — przedrzeźniał ją mąż — ausgerechnet dwa? No, to już ja dam trzy i jeszcze na tem zarobię.
— Co ty mówisz!... O, Boże... kapitanie! Jaki pan kochany!
Drucki śmiał się.
— Gdybym wiedział, że tylko jeden dostanę pocałunek, tobym może nie starał się znaleźć...
Nie dokończył.
Luba chwyciła go za szyję i raz po raz zaczęła całować.
Druckiemu zacisnęły się szczęki, nieco zbladł i odsunął ją od siebie.
— Ej, Jack — powiedział cicho — niechże pana wszyscy djabli wezmą.
Załkind zaśmiał się:
— Cooo!...
W głosie jego zabrzmiała duma, że ma oto kobietę taką, jakiej drugiej nie znajdziesz na świecie.
Luba była w bajecznem usposobieniu. Obecność tych dwóch mężczyzn i jakich mężczyzn, którzy obaj jej pożądali i których obu pożądała ona, napełniała jej serce tak dziwnem i tak mocnem uczuciem. Czuła swoją kobiecość każdym nerwem, promieniowała nią i wiedziała, że jest piękna, jak nigdy.
Przy obiedzie pili dużo wina. Bawili się świetnie. Tylko Tonia siedziała cicha i zgaszona.
Przytłaczał ją urok Luby, którą teraz prawie nienawidziła.
Po obiedzie Załkind puścił gramofon.
— Dziś wieczorem — powiedział — będzie orkiestra.
— Nam wystarczy gramofon — zawołała Luba i pociągnęła Druckiego na środek pokoju.
Tańczył z nią, później z Tonią i znowu z Lubą.
— Kapitanie — mówiła mu Luba do ucha — może to jest bardzo bezwstydne, co powiem, ale muszę. Czy wie pan kiedy czułabym się zupełnie szczęśliwa?
— No?
— Kiedy mogłabym mieć was obu. Borysa i pana. Obu.
Ocierała się oń całem ciałem i Druckiemu kręciło się w głowie.
— Luba, dość... To już nad moje siły...
Tonia wyszła razem z Druckim.
— Czy może mnie pan odwieźć do domu? — zapytała.
— Ależ z przyjemnością.
Gdy usiedli w taksówce, Tonia wtuliła się w kąt i milczała.
— Co pani jest? — zapytał Drucki.
Nie odpowiedziała.
Wziął ją za rękę, zsunął rękawiczkę i pogłaskał.
— Smutno pani?
Wyrwała mu rękę, zakryła oczy i zaczęła płakać. Drucki przysunął się do niej, objął ją i przytulił. — Mnie nikt... nie... kocha... — mówiła w szlochu — mnie nikt nie pożąda...
Druckiemu zrobiło się żal:
— No, cicho... cicho...
Podniosła mokrą od łez twarzyczkę i przywarła do jego ust.
Dalszy ciąg rozmowy byłby w tych warunkach bezcelowy, to też obywali się bez niej aż do chwili gdy auto stanęło.
— Chodźmy — wzięła go za rękę.
Zaśmiał się:
— Muszę panią pożegnać, panno Toniu — próbował bronić się, lecz spojrzawszy w jej oczy, zrezygnował.
Mieszkała na trzeciem piętrze. Drucki nieco speszył się, gdy w przedpokoju eleganckiego mieszkania ukazała się starsza dama
— To moja matka — powiedziała niedbale Tonia, poprawiając włosy przed lustrem.
Drucki ukłonił się, na co dama odpowiedziała niechętnem skinięciem głowy.
— Niech się pan nie dziwi — wyjaśniła Tonia, wprowadzając go do dużego ładnego pokoju — moja matka nie bywa uprzejma dla moich znajomych. Napije się pan kawy?
— Dziękuję.
— Nie?... No to niech pan siada. Moja matka żywi się wciąż moralnością zjełczałej burżuazji. Stara piosenka: — ojcowie i dzieci.
— No, ale że pozwala pani na...
— Na taki tryb życia, jaki jedynie uznaję? Och, na szczęście jestem pełnoletnia. Jeszcze na pana — zaśmiała się — maman tak nie skrzywiła się. Jest pan przyzwoicie ubrany i nie wygląda na komunistę, żeby pan wiedział, jakie tu u mnie typy bywają... Tylko niech pan nie wyobraża sobie... Bywają po trzech, po czterech, miewamy takie dyskusje. Plują na dywan, a niedopałki...
— Toniu, i bawi panią to wszystko?
— Nie bawi — potrząsnęła głową — ale pociąga. Nowi ludzie, nowe, mocne życie... Wiem od Luby, że pan też kocha bujne życie...
Stanęła przed nim i zapytała.
— Kocha pan Lubę?
Zaśmiał się wymijająco.
Tonia położyła mu ręce na ramionach.
— Ale ona działa na pana. Jej bliskość pana roznamiętnia. O, widziałam to doskonale!
— Panno Toniu, jestem jeszcze dość młody, bym odczuwał bliskość każdej młodej i ładnej kobiety.
— Czy jestem ładna? — zbliżyła twarz do jego twarzy, opierając się kolanami o jego kolana.
Wziął ja za talję i posadził przy sobie.
— Nie, tu nie chcę — oparła się i usiadła mu na kolanach — wiem, że jestem bardzo przeciętnie ładna. Ale mam dla pana radę: niech pan zamknie oczy i wyobrazi sobie, że to jest Luba.
Powiedziała to z taką goryczą w głosie, że Drucki zdecydował się na wszystko, co mogło tej małej udowodnić, że i ona jest godna pożądania.
Ponieważ zaś Tonia nie dała się zbyć byle jednym, czy drugim argumentem, było już po jedenastej, gdy znalazł się na ulicy.
Pomimo późnej godziny szedł pieszo.
— Psiakrew — myślał — tyle na świecie jest kobiet. Strasznie dużo!
Nie mógł jednak stwierdzić w sobie zmartwienia z tego powodu.
Gdy przyszedł do „Argentyny“ już kilka stolików było zajętych. Swoim zwyczajem przejrzał listę zamówień na stoliki i z radością znalazł na niej nazwisko mecenasa Łęczyckiego.
Zadzwonił telefon.
— Odbierz, mała — uśmiechnął się do Teci.
— To jakiś profesor — powiedziała, odkładając słuchawkę — już drugi raz dzwoni.
— Profesor?
— Tak. Ale nazwisko mówi niewyraźnie.
Dzwonił Karol. Nie ma dziś nic do roboty i chce przyjść do „Argentyny“.
— Hurra! Czekam! — zawołał Drucki. — Ręczę ci, Karolu, że nie pożałujesz.
Z szczególną werwą zabrał się do przeglądu lokalu. Cieszył się niezmiernie. W przejściu zatrzymał signoritę Fiamettę:
— Kaziu! Uważasz, będzie tu dziś mój serdeczny przyjaciel. Bardzo poważny pan. Profesor. Posadzę cię przy jego stoliku i musisz go rozruszać. Rozumiesz?
— To nie pojedziemy razem?... — zapytała z zawodem w głosie.
— Ach ty, głuptasku! Obiecałem, więc pojedziemy... Jego trzeba tylko rozruszać, żeby mu było wesoło. To stary nudziarz, a chcę, żeby się ubawił i nie naciągaj go, bo to mój przyjaciel. Pamiętaj!
— Dam sobie radę — z przekonaniem kiwnęła główką.
— I staraj się być... hm.. inteligentną, rozumiesz?
— Zrobione.
Drucki zatarł ręce. Ta mała szelma istotnie była tak sprytna, że niektórzy goście naprawdę wierzyli jej, że jest córką argentyńskiego arystokraty i że ukończyła Sorbonę. Umiała kilkanaście zdań francuskich, które zostawił jej w spadku jakiś dyplomata egzotyczny i operowała tym kapitałem bez zarzutu. Powinna zająć Brunickiego.
Drucki sam czekał na niego w hallu. Przy każdym obrocie kołowrotu drzwi odwracał głowę — Dziś pewno jakie ważne goście będą? — zapytał port jer.
— Dlaczego?
— No, bo pan derektor osobiście.
W tej chwili weszła Alicja z mecenasem Łęczyckim.
Drucki witał ją rozpromieniony.
— Jakże się cieszę! — ucałował z szacunkiem jej rękę i kordjalnie przywitał się z adwokatem.
— „Argentyna“ — mówiła Alicja — działa kojąco na nerwy... A przytem... róże już zwiędły.
Służba zdejmowała jej bobry, więc odpowiedział tylko wymownem spojrzeniem i w tym momencie ujrzał w lustrze wchodzącego Brunickiego.
Przeprosił Alicję i przywitał profesora serdecznie:
— No, brawo! Już zatrzymałem dla ciebie stolik przy samym ringu. Służba!
Brunicki zdejmował futro i rozglądał się z pobłażliwem zdziwieniem, z jakiem rodzice przyglądają się zabawom dzieci. Wtem spostrzegł utkwione w sobie oczy Alicji i uśmiech ma jej twarzy.
— Oho! — pomyślał i zapytał zaraz Druckiego, czy nie mógłby go lepiej umieścić gdzie w kąciku? Może są loże?
Drucki był w kłopocie. Nie miał ani jednej wolnej loży. Nadto Alicja, niewiadomo dlaczego fiksowała profesora wyrokiem. Wziął go więc pod rękę, wprowadził na salę i póty perswadował, aż Brunicki zgodził się zająć zarezerwowany dlań stolik.
— Owszem ładnie tu u ciebie — zaopinjował — tylko orkiestra gra zbyt głośno.
— Oswoisz się, drogi Karolu, tylko oczywiście musisz nieco poprawić swój humor. Mam zaledwie kilka butelek autentycznego przedwojennego „Benedyktyna“... Czy może wolisz szampana?...
— Nie, mój drogi — z uśmiechem odparł profesor — skoro już tu jestem muszę spróbować, co to jest koktajl.
— Ależ wybornie!
Drucki usiadł obok niego, wybrał z karty koktajl „Old Tonny“ i zaczął zaznajamiać profesora z organizacją lokalu. Po chwili na stoliku zjawiły się owoce, czarna kawa i dwa płaskie kielichy mętnawego płynu o silnym aromacie.
Brunicki spróbował i podobało mu się:
— Wiesz, że to wcale nie jest złe.
Ring zapełnił się tańczącymi. Nagie plecy kobiet połyskiwały bielą ciepła, sztywne gorsy mężczyzn robiły wrażenie sinawych. Panowie Druckiemu przyjaźnie kiwali głowami, panie posyłały mu subtelne uśmiechy, lub namiętne spojrzenia.
— A teraz, Karolu, wypijemy koktajl mego własnego pomysłu: „Boul-boul“.
Tu i owdzie z ogólnego gwaru strzelały wesołe śmiechy, orkiestra przeszła w śpiew refrenu, kolorowe oświetlenie napełniło salę gęstym, zdawałoby się dotykalnem powietrzem.
— Mocny, ale dobry — pochwalił profesor — nie znam się na trunkach, ale w tym musi być sporo konjaku.
Drucki informował, wskazując różnych panów i panie objaśniał, kto to jest, cieszył się ze zdumienia Brunickiego, że ludzie tak poważni i tak wysoko usytuowani bywają w tego rodzaju lokalach. Wreszcie zobaczył zbliżającą się Kazię i powiedział:
— Chyba nie będziesz miał Karolu nic przeciw temu, że ta mała tu usiądzie?
— Poco? — skrzywił się Brunicki.
— To jest jedna z „gwiazd“, mistrzyni tanga argentyńskiego, monna Fiametta, vulgo panna Kazia. Miła dziewczyna. Pozwolisz?
Nie czekając na odpowiedź wstał:
— Oto signorita Fiametta.
Kazia z wdziękiem skinęła głową i wyciągnęła błyszczącą od bransolet rękę.
Brunicki, nie mając drogi do odwrotu, przywitał się z nią i wskazał jej fotel:
— Proszę bardzo.
— Ach — zwróciła się doń Kazia — bardzo mi miło. Co to? Panowie piją koktajl „Muza“?
— Nie, proszę pani, to „Boul-boul“ — z powagą odpowiedział profesor.
Panna Kazia też chciała „Boul-boul“, a Drucki, który niecierpliwie zerkał ku loży Nr. 9, nareszcie mógł wstać.
— Przyjdę za chwilę — przeprosił.
Poszedł do gabinetu i kazał zawołać kwiaciarkę. Poklepał po policzku Tecię, przepisującą rachunki i gdy kwiaciarka weszła, zawołał:
— Ma pani coś dla „dziewiątki“?
Dziewczyna zrobiła dowcipną minkę:
— Już zaniosłam, panie dyrektorze.
— Co? Już?...
— Myślałam, że pan dyrektor i tak...
— Bardzo ci mała, dziękuję. Jesteś prawie tak domyślna, jak ładna.
Dziewczyna bezczelnie patrzyła mu w oczy.
— A chociaż wybrałaś coś lepszego? — zapytał.
— Najlepsze — powiedziała, nie spuszczając oczu.
— Ach, ty szelmo! — nie wytrzymał Drucki, przyciągnął ją ku sobie, pocałował w usta i pędem wybiegł na korytarz.
Tecia obrzuciła kwiaciarkę lekceważącem spojrzeniem:
— Dlaczego to do „dziewiątej“ miała pani wybrać najlepsze kwiaty?
Kwiaciarka wydęła wargi:
— Nie pani babski interes. Jeszcze mi się każda wtrącać będzie.
— Można chyba grzeczniej — zaczerwieniła się panna Tecia.
— O! Niby dlaczego grzeczniej? Taka wielka dama? Że do Winklera się przystawia...
— Proszę wyjść! — krzyknęła Tecia.
Kwiaciarka wzruszyła ramionami i otworzyła drzwi, lecz zatrzymała się na chwilę w progu, by wycelować jadowitą strzałę:
— A, że jest pani taka mądra, to powiem pani, że w „dziewiątce“ siedzi taka, co dyrektor leci na nią na całego. I warto!... Piękna, jak nie wiem co, i wielka dama. Nie taka sobie za przeproszeniem, co to cip-cip-cip na maszynie.
Trzasnęła drzwiami i znikła.
— Gadzina! Podła gadzina! — jęknęła panna Tecia.
Och, gdyby mogła w tej szarej sukience wyjść na salę i zajrzeć, kto tam siedzi w tej „dziewiątej“. Czy naprawdę taka ładna?... Pewno on tam teraz jest przy niej i „leci na nią na całego“...
Rzeczywiście Drucki siedział przy Alicji i pytał, co się stało z doktorem.
— Nudził mnie — powiedziała Alicja.
— Biedak! — z prawdziwym żalem westchnął Łęczycki, już nieco zawiany.
— Chciałabym zatańczyć — odezwała się niespodziewanie Alicja.
Drucki zerwał się. Jego oczy aż nadto dobitnie wyrażały radość.
— Nie, jeszcze nie teraz. Grają tango, a ja wołałabym walca. Zwykłego starego walca.
— Ależ rozkaz! Zaraz wydam polecenie!
— Nie, nie — zatrzymała go — przedtem musimy wypić po kieliszku wina.
— Z rozkoszą.
— Brak umiejętności tańca — filozoficznie zauważył Łęczycki — jest nie do powetowania. Cóż, kiedy ja absolutnie nie mam poczucia rytmu!
— Dziwi pana zapewne — zwróciła się do Druckiego Alicja — że zdobyłam się na odwagę? Sama sobie się dziwię, ale tak dawno nie tańczyłam... Pijmy!...
Miała dziś w oczach szczególne błyski i ruchy bardziej ożywione, niż zwykle.
— Pan ma szalone powodzenie u kobiet — rzuciła lekko.
— Zdaje się, że tak — powiedział po chwili namysłu.
— Przypuszczam — mówiła — że nie wiele w życiu spotkał pan takich, które pana nie chciały?
Drucki podniósł brwi:
— Nie, takich nie spotykałem wcale — powiedział z przekonaniem.
— Nie zbywa panu na skromności.
— Myli się pani. Stykam się bowiem tylko z takiemi kobietami, które chcą bym je zdobył. A inne... mijają mnie. Przechodzą obok. Nie istnieję dla nich, a one nie istnieją dla mnie. Gdy ktoś szuka w lesie malin, nie dostrzega kwiatów i odwrotnie. Poprostu nie dostrzega. Gdy wróci, a zapytamy go: — czy też dużo było kwiatów? — Odpowie: — bardzo dużo malin.
— Nie o to mi chodzi — przechyliła głowę Alicja — pytałam, czy zbierając maliny, nie zapragnął pan kwiatów, których zdobyć nie udało się panu?
— Widywałem je zdaleka, ale nie zatrzymywałem się przy nich, bo one tego nie chciały. Ich zapach ściągał motyle, lub pracowite pszczoły. A ja jestem — trutniem.
Nic na to nie odpowiedziała, lecz gdy zagrano walca i schodzili na salę zapytała:
— Dlaczego pan zatem mnie nie ominął?
— Bo... bo i pani obok mnie nie przeszła.
Ujął mocno jej kibić i zawirowali wśród kilkunastu innych par.
Czuł ją każdym nerwem i każdym mięśniem. Zapach jej włosów i skóry napełniał jego nozdrza. Jego ramię prężyło się pod ciężarem tego pięknego giętkiego ciała, w którem — wiedział — krew też szybszym musiała uderzać pulsem.
— Nie mogliśmy się minąć — wyrzucił przez zaciśnięte zęby — byłoby to szaleństwem...
Podniosła ku niemu płonące oczy i zwolna rozchyliła wargi. Kusiła go, prowokowała i oboje doskonale zdawali sobie z tego sprawę.
Przycisnął ją tak do siebie, że czuł wyraźnie szybkim przyspieszonym oddechem wznoszone wypukłe piersi. Nie protestowała, nie odsunęła się od niego.
Drucki zbladł, w skroniach łomotał mu puls, nozdrza się rozdęły. Gdyby mógł myśleć teraz nie o niej, zdziwiłby się sam sobie, że tańczy i nie traci rytmu.
— Prawda — szeptał — prawda? Nasze drogi musiały się skrzyżować...
Orkiestra przestała grać i stanęli w środku ringu. Drucki klaskał wraz z innymi i znowu zaczęli tańczyć.
— Tak... — przerywanym głosem powiedziała Alicja — naturalnie... Poto się skrzyżowały... bym... mogła pana obdarzyć wrażeniem... jakiego pan jeszcze nie miał...
— Moja... moja.... — wpił się oczyma w jej oczy.
— Nie — potrząsnęła głową — nie pana.
— Musisz!
— Nie. Właśnie chcę, bym była tą jedyną kobietą, obok którą pan przejść musi, chociaż nie chce.
— Niech pani mnie nie drażni — ściągnął brwi Drucki.
— Bo?...
— Bo nie należę do tych, z którymi to można robić bezkarnie.
— Urodzony zwycięzca? — zapytała prawie ironicznie. — Pogromca?...
— Tak! Postokroć tak! I nie ujdzie mi pani... Sama to pani wie... Musisz... musisz...
Przecie widział jej wspaniałe oczy i zachwyt ich i pożądanie.
— Musisz...
Zaśmiała się:
— Żałuję bardzo, ale nie uważam, bym musiała.
— A jednak pani dziś przyszła, jednak tańczy pani ze mną, jednak pociągam panią mocniej niż inni, niż tysiące innych. Niech pani nie kłamie, pani wie, że nie potrafi...
Orkiestra umilkła.
Przy wyjściu z ringu zapanował tłok. Posuwali się zwolna i tak znaleźli się obok stolika Brunickiego. Profesor siedział sam. Widocznie Kazia poszła się przebrać, a raczej rozebrać do swego tańca.
Niespodziewanie dla Druckiego Alicja przystanęła i z uśmiechem skłoniła się profesorowi. Ten nie wiedząc, co ma zrobić, zerwał się i również się ukłonił.
— Pan profesor mnie nie poznaje — swobodnie powiedziała Alicja — jestem dawną pańską słuchaczką...
W kącie sali powstał jakiś krzyk i tumult. Do Druckiego przecisnął się kelner i gwałtownie żądał jego interwencji. Cóż miał robić? Awantura w kącie wzmagała się...
— Przepraszam państwa na jedną sekundę — zawołał — drogi Karolu, może będziesz tak dobry i odprowadzisz panią do loży.
— Ależ naturalnie — zgodziła się Alicja. Niech pan idzie.
— Pan profesor nie przypomina mnie, a ja winnam mu wdzięczność i to dwukrotnie...
— Istotnie nie przypominam — tłumaczył się Brunicki.
— Nazywam się Hornowa. Pan profesor niedawno był tak uprzejmy, że udzielił informacyj o moim nieszczęsnym mężu, Pawle.
— Aha!... Tak, tak... przypominam sobie. Tak... biedak.
— A drugi tytuł do mojej wdzięczności — ciągnęła Alicja — to pańskie piękne wykłady, które tak wzbogaciły mój umysł. O, to już dawne czasy. Pan profesor może przypomni, gdy mu powiem swoje ówczesne, panieńskie nazwisko: Żerańska...
— Aha — uprzejmie skłonił się profesor — no, oczywiście, panna Żerańska. Naturalnie pamiętam.
W rzeczywistości nie pamiętał wcale. Odprowadził Alicję i wracając na dół nagle przystanął:
— Żerańska... No... tak... Żerańska...
Nie miał pamięci do nazwisk, ale to przecież z jakiegoś powodu musiało mu się wgryźć w pamięć... Żerańska.
Gdy zajął miejsce przy swoim stoliku, signorita Fiametta już tańczyła, a w loży na górze ujrzał Druckiego.
Brunicki kazał sobie podać jeszcze jeden koktajl i zanurzając w nim słomkę znowu się zastanowił: — Żerańska?...
Drucki siedział przy Alicji milczący.
— Cóż — zapytała — nie zaaranżuje pan dziś zabawy?
— Owszem.
— Coś nowego?
— Nie. Koty.
Alicja przymrużyła oczy i
— Jest pan lakoniczny.
— Pani woli gadatliwość?
— Dyrektorze — przechylił się do nich mecenas Łęczycki — robicie państwo wrażenie, jakbyście się pokłócili, czy co u licha? Dajcie spokój!
— Przeciwnie, mecenasie — błysnął oczyma Drucki — pogodziliśmy się.
Alicja podniosła kieliszek.
— Wypijmy. Pan Winkler pogodził się z... losem.
— Wypijmy — ostrzegawczym tonem powiedział Drucki — Pani Alicja, bogini losu, sama się z nim nie pogodzi!
— Nic nie rozumiem — oświadczył Łęczycki.
— Ja też — uciął Drucki i wstał.
— Pan odchodzi? — zapytała Alicja.
— Nie. Broń Boże. Tylko wychodzę — położył akcent na ostatnie słowo.
— Nie wiem, czy panu dzisiaj udadzą się koty.
— Dlaczego?
— Miałam wrażenie, że stracił pan humor.
Drucki zatrzymał się:
— Pani jako dziecko musiała przepadać za zabawkami, a raczej za psuciem ich.
Potrząsnęła głową:
— Nigdy nie lubiłam zabawek i dlatego właśnie je psułam. Lekceważyłam zabawki.
— Dziękuję pani — skłonił się z ironicznym uśmiechem.
— Nie pan powinien dziękować — powiedziała lekko podrażnionym tonem.
— Więc nie uważa mnie pani za...
— Niech pan już idzie — przerwała — publiczność zacznie się nudzić.
Spojrzał na nią i z wyrzutem zapytał:
— Jeszcze jedno. Pozwoli mi pani odprowadzić ją do domu?
— Proszę — odparła bez wahania.
Zbiegł ze schodów. Jego zjawienie się w środku ringu sala przyjęła hucznemi brawami. Mówił.
Alicja oparła głowę o framugę loży i słuchała.
Oczywiście, był zawsze ten sam. Z każdej nuty jego niskiego głosu, z każdego ruchu bił żywioł. Nieodparty żywioł. Przyroda zaklęła w tym człowieku jedną ze swych najbardziej tajemniczych sił: — życie!
Bije z niego jak gejzer. Ogarnia, zatapia...
Powiodła oczyma po sali. Kobiety... Ich wzrok nie wymagał klucza do odczytania treści pragnień... Brał je... Coby to było, gdyby nagle jakąś mocą zniweczyć u ludzi wszystkie ośrodki hamujące, wzgląd na przyzwoitość, na cnotę, na moralność, na jutro... Coby one wszystkie zrobiły?...
Alicja przymknęła oczy. Tak, oto biegną ku niemu, otaczają gęstą drgającą masą ciał, prężących się pożądaniem... setki ramion splatają się w sieć, setki piersi rzęzi pragnieniem, chłoną go swoją kobiecością... Natura układa je w ofiarny stos przed tym mężczyzną, podświadoma potęga zachowania gatunku, prawe doboru naturalnego... Wybierają właśnie tego samca, bo jest najbardziej męski... Selekcja... Instynkt wszechwiedzący zmusza je, te swoje ślepe narzędzia, do szukania w nim ojca ich potomstwa...
A ona sama?... Alicja drgnęła.
Przeraźliwe — „Miauuuu...!“ rozległo się wśród ciszy.
Drugie, trzecie, dziesiąte... Nizały się na dyskretną melodję orkiestry namiętnem wołaniem.
— Miauuu... miauuu...
Przetarła czoło i nalała sobie wina.
Mecenas Łęczycki miauczał z pasją; jego ochrypły od alkoholu głos drażnił nieznośnie.
Drucki na dole z powagą dyrygował. Profesor Brunicki, splótłszy ręce na piersiach, śmiał się: jego binokle nieco się przekrzywiły, nadając mu tragikomiczny wygląd.
— Mecenasie! — pociągnęła go za rękaw, — niechże pan da spokój!
— A, bo co?... — oderwał się od parapetu.
— Dosyć! Wydobywa pan z siebie tony lwa, ale dosyć.
— Wspaniała zabawa, pyszna!
— Niech pan mi lepiej przysunie kawę.
Tymczasem orkiestra po burzliwych brawach zagrała jakiegoś „foksa“ i Drucki zjawił się na górze.
— Niech pan nie siada — powstrzymała go Alicja. — Idziemy.
Odpowiedział uśmiechem.
Łęczycki uregulował rachunek i zeszli do westibiulu.
— I moje futro — kiwnął Drucki.
— Pan dyrektor wychodzi? — podbiegł zdumiony kasjer.
— Tak, ale wkrótce wracam. Niech pan czeka na mnie z kasą. Hrabiemu Posznickiemu z czwartej loży można rachunek zapisać. Dowidzenia.
— Uszanowanie panu dyrektorowi.
Na dworze uderzył ich ciepły powiew wiatru. Ulica była sucha, wysoko na niebie lśnił księżyc.
— Pójdziemy pieszo — orzekła Alicja.
— Co? — przeraził się mecenas.
— Ja pójdę pieszo, a pan Winkler mnie odprowadzi. Pan, mecenasie, oczywiście jedzie do domu. Dobrej nocy.
Podała mu rękę.
Mecenas widocznie przyzwyczajony był do bezapelacyjności postanowień Alicji, gdyż nie oponował. Wsiadł do najbliższego auta i mijając ich, powiewał swoim melonikiem.
— Zauważyła pani, że wiosna daje się odczuć nie tylko wzrostem temperatury?
— Tak. W powietrzu jest jakaś miękkość — powiedziała swobodnie.
— Nie mówiłem o zewnętrznych, o zachodzących zewnątrz nas zmianach w naturze — uśmiechnął się.
Alicja spojrzała nań przelotnie.
— Czy pan jest takim... barometrem?
— Bo ja wiem... W danym wypadku może to byt niepewne.
— Co?
— Że wiosna idzie.
— Dlaczego? Wystarczy, jeżeli pan spojrzy na kalendarz.
— Mówiła pani o barometrze. Otóż, jako żeglarz, włóczęga i wogóle człowiek dobrze obznajomiony z kompasem, wiem, że ten przyrząd nie zawsze wskazuje północ. Czasem strzałka zwraca się ku najbliższemu przedmiotowi metalowemu.
Alicja zaśmiała się:
— Barometr też się myli?
— Wszystko możliwe.
— No, to jest bardzo zły barometr, jeżeli we mnie przeczuwa wiosnę. Mam proszę pana dwadzieścia dziewięć lat. Bliżej do jesieni.
— Nie — zaprzeczył — jesień jest okresem zamierania wiosny, która wyżyła się w lecie. A panią wiosna zawładnęła. To nic, że ją pani opancerza...
— Wie pan co, znałam panny, które do lat siedemdziesięciu strzegły swojej wiosny. Nie przekonał mnie pan.
— W nich wiosna jest, tylko zsiadła się, jak kwaśne mleko. Ale przecież jest.
— Oryginalne ma pan poglądy.
— To nie są moje poglądy, proszę pani. Tak zdawało mi się w tej chwili. Możliwe, że jest zupełnie inaczej.
Skręcili w Mokotowską i szli w milczeniu.
— Dlaczego mnie pan chciał odprowadzić?
— Bo dobrze mi z panią tak, jak i pani dobrze jest ze mną.
Nie odpowiedziała. Gdyby teraz pozwoliła sobie na jedno słowo, nie umiałaby powiedzieć innego niż to, które oddawałoby ją w niewolę.
Alicja umiała panować nad wrażeniami chwili. Doskonale zdawała sobie sprawę, że obok tego człowieka nie mogłaby utrzymać swojej niezależności. Nie wiedziała jeszcze dobrze, dlaczego odczuwa w nim pierwiastek jakby przyrodzonej władzy, władzy podświadomej, lecz niemniej zaborczej, jednak wiedziała, że nią nie owładnie.
Szedł obok zamyślony i spokojny.
— Pan jest niepodobny do wielu swoich rodaków. Ameryka nie zdołała wywrzeć na panu swego okropnego standartowego piętna.
— Jestem z całego świata — powiedział przed siebie.
— Dużo pan podróżował?
— Dużo.
— No niechże pan coś o tem powie — zawołała niecierpliwie.
— Nie. I panią i mnie teraz inne sprawy zajmują. Chyba nie zależy pani, bym ją... bawił?
— Nie.
— Pani jest prokuratorem.
— Podprokuratorem.
— Dlaczego pani tak przykry zawód obrała?
— Zależy panu na odpowiedzi?
— Tak.
— Więc... z zemsty.
— Z zemsty? Nad kim pani się mści?
— Na... sobie... Zresztą, czy to nie wszystko jedno. Wymagałoby to długich komentarzy.
— Dobrze. Opowie mi to pani jutro.
— Ani jutro, ani pojutrze... Nigdy. Nie zobaczymy się więcej.
Spojrzał na nią surowo:
— Nieprawda — powiedział twardo.
Alicji serce uderzyło mocniej. Oczywiście nieprawda! Zobaczą się jutro, pojutrze i następnego dnia i codzień...
— Prawda — odezwała się spokojnie — nie przyjdę więcej do „Argentyny“.
— Ależ to nonsens! — oburzył się, — przecie pani sama będzie tego żałowała!
Odwróciła głowę.
— Czyż nie, czyż nie? — nalegał.
— To jest obojętne — powiedziała zimno.
Nagłym ruchem chwycił ją pod rękę:
— Nie zrobi pani tego, nie wolno pani ani wobec mnie, ani wobec siebie.
Ściskał tak mocno jej rękę, że uczuła ból i powiedziała stanowczo:
— Proszę, niech pan mnie puści.
Opamiętał się.
Na wschodzie niebo szarzało. Dochodzili właśnie do Politechniki.
— Nie będę widywała pana — zaczęła Alicja — kierując się pobudkami wyłącznie egoistycznemi. Powiem panu szczerze... Uwaga! — krzyknęła nagle i odskoczyła na środek ulicy.
Było już jednak zapóźno. Ciężka żelazna laska spadła na jego głowę. Skulona czarna postać rzuciła mu się z tyłu pod nogi, z przodu otrzymał silne uderzenie pięścią między oczy i nie minęła sekunda, a leżał na chodniku.
Trzeci drab przystawił Alicji długi nóż do piersi:
— Tylko cichutko, sikorko, cichutko, bo tak pomacam, że no!...
Alicja nie krzyknęła.
Widziała, że Winkler leży nieruchomo. Dwie postacie nad nim czujnie wyprostowane nasłuchiwały.
— No, jazda! — ostrym szeptem zawołał drab, stojący przy niej — zabierać frajerowi forsę, taka wasza mać! Na co czekacie! Jazda!
Obaj tamci pochylili się nad leżącym i nagle stała się rzecz dziwna.
Jeden z nich wyleciał ogromnym łukiem w górę i grzmotnął się o jezdnię, jak wór z piaskiem.
W tejże chwili drugi wywinął nogami kozła w powietrzu i znalazł się na ziemi obok Winklera.
Sekunda i zerwał się, lecz trzymany w pasie przez Winklera. Opryszek z nożem, pilnujący dotychczas Alicji, jednym susem dopadł ich.
Uwaga! — krzyknęła Alicja i odetchnęła, widząc, że Winkler zorjentował się i zasłonił się przed ciosem, trzymanym w ramionach drabem.
Przelotnie rzuciła okiem na trzeciego.
Ten dźwignął się z trudem i pełzł na czworakach w stronę parkanu placu wyścigowego. Na jezdni pozostała laska.
Nie namyślając się, porwała ją i, zamierzywszy się oburącz, chciała uderzyć tego, który właśnie usiłował dotrzeć nożem do ramienia Winklera.
Pewna była ciosu, jednakże zaszło coś niespodziewanego: Winkler rzucił trzymanego w objęciach draba na jego towarzysza i cios żelaznej laski ugodził w rękę ściskającą nóż.
Napastnicy porwali się z ziemi i zaczęli uciekać.
Spojrzała na Winklera.
Śmiał się!
— Strasznie dawno nie miałem nic w tym rodzaju — w jego głosie zadźwięczała jakby ulga.
Po twarzy spływała mu krew. Kołnierz futra zwisał żałośnie, prawie zupełnie urwany.
Uważnie obejrzała laskę i rzuciła ją na chodnik.
— Że też nikt nie nadszedł — powiedziała spokojnie, otrzepując rękawiczki.
Drucki ocierał chusteczką krew.
— Owszem — zaprzeczył — widziałem dwóch przechodniów w wylocie ulicy Śniadeckich, ale widocznie woleli nie wtrącać się do nieswoich spraw. Torebki pani nie zrabowali?
— Nie.
— Chodźmy zatem.
Szli w milczeniu. Alicja sama nie była tchórzem. To też jeżeli jej tak bardzo ten Winkler zaimponował, to nie odwagą, lecz swą niesłychaną przytomnością umysłu, no i zręcznością. Jego mózg, zmysły i mięśnie znajdować się musiały od lat w zażyłej współpracy, działały tak sprawnie, i tak błyskawicznie.
— Nie uważa pani — przerwał jej rozmyślania — że należałoby jednak dać znać policji?
— Oczywiście. Zatelefonuję z domu. W tej dzielnicy dotychczas podobne napady nie zdarzały się.
— Myślę, że się nie powtórzą.
— Czy pan przypuszcza, że specjalnie chodziło o napad na pana?
— Skądże — zaśmiał się — z nikim nie mam tu żadnych porachunków, a większych sum przy sobie nie noszę. Pozatem, gdyby ci biedacy wiedzieli z kim będą mieli do czynienia — błysnął ku niej oczyma — przypuszczam, że dobraliby sobie jeszcze ze dwóch, trzech towarzyszy.
— Tak — powiedziała — ładnie pan to zrobił. Tu mieszkam... Wejdzie pan do mnie na górę, przemyję panu ranę.
— Dobrze.
Poprawił kołnierz.
— Widzi pani — uśmiechnął się, gdy minęli zaspanego stróża — wbrew wszystkiemu przecież będę u pani.
— Proszę zachowywać się cicho — odpowiedziała, wpuszczając go do przedpokoju — niech pan zdejmie futro.
Zapaliła światło i spostrzegła bladość jego twarzy.
— Co panu? — przestraszyła się.
— Nie, nic. Tylko... może pani pomogłaby mi zdjąć... coś w karku. Trudno mi lewą rękę...
— Zaraz.
Ostrożnie ściągnęła zeń futro. Całe wewnątrz zalane było krwią. Nad lewem ramieniem nóż przebił frak i tędy się sączyła.
Trzeba było zdjąć frak, kołnierzyk, kamizelkę i koszulę. Przeprowadziła go do łazienki, pomogła się rozebrać, przyniosła bandaż i jodynę.
Rana nie sięgała, na szczęście, zbyt głęboko, lecz była szeroka i bolesna.
O wiele bardziej niepokoiła się o tę nad skronią. Tu skóra była starta od uderzenia na przestrzeni kilku centymetrów, lecz mogła być uszkodzona i czaszka.
— Tu boli? — pytała, naciskając okolice rany końcami palców — a tu?... a tu?
— Nie, nie boli. Trochę mi szumi we łbie, ale głowę mam twardą.
— Obandażuję panu głowę.
— Nie. Dziękuję. Krew nie idzie to i dobrze.
— Może kieliszek konjaku?
— Dziękuję pani. Proszę mi tylko pozwolić chwilę posiedzieć.
— Może położyłby się pan?
— Broń Boże!
Krzątała się chwilę, uprzątając pokrwawione kawałki waty i myjąc ręce. Potem usiadła naprzeciw niego na brzegu wanny. Teraz dopiero przyszło jej na myśl, że oto on jest tutaj, z obnażonym torsem, z muskularnemi ramionami, że przed chwilą dotykała jego nagiej skóry, bronzowej, gładkiej i lśniejącej. Jakże wspaniale sklepiona pierś!... I szyja smukła a mocna, jak dąb...
Miał oczy zamknięte i półuśmiech na ustach.
I czemu, czemu... teraz nie powie jej: — położę się, a ty mnie pielęgnuj, klęknij przy łóżku... zostanę tu z tobą i tylko dla ciebie... wyłącznie...
W niezasłonięte okno uderzył pierwszy promień różowawy i żółty.
Otworzył oczy i wstał:
— Przepraszam panią. Ubiorę się.
— Pomogę panu.
— Dziękuję. Dam sobie radę. Bardzo dziękuję.
— Cóż znowu, chyba się pan nie wstydzi?
— Wstydzę się — odpowiedział z uśmiechem.
— Ale, niechże pan da spokój. Jestem tylko samarytanką.
Pomogła mu ubrać się w koszulę, która tymczasem obeschła, jednak w końcu musiała zostawić go samego, gdyż i dolną część koszuli należało ulokować na odpowiedniem miejscu.
Tymczasem kilku szpilkami przypięła kołnierz do futra.
— Koniecznie musi pan wezwać lekarza — powiedziała, gdy wyszedł do przedpokoju.
— Dobrze. Ale ja panią też o coś poproszę. Niech pani zostawi mnie zawiadomienie policji. Wolałbym, by nazwisko pani nie było w to wmieszane.
— Ależ dlaczego?...
— Ze względu na pani stanowisko i na porę, o której nas napadnięto.
— Jak pan chce.
— Więc dobrze? Dziękuję pani i dowidzenia do jutra.
— Nie.
— Gdybym temu „nie“ miał uwierzyć, nie wyszedłbym stąd wogóle.
— Uwierzy pan wtedy, gdy już pan wyjdzie.
Potrząsnął głową, syknął z bólu, roześmiał się, pocałował ją w rękę i wyszedł.
Alicja oparła się ramieniem o drzwi i zacisnęła palce. Słyszała jego kroki na schodach. Czemuż nie wraca?! Boże, czemu nie wraca?!
Omal nie sięgnęła ręką do zatrzasku, by wybiedz za nim, by krzyknąć...
Pohamowała się. Przypomniała sobie nagle pewną głupią scenę z filmu, gdzie naiwna dziewczyna stoi przy drzwiach, wsłuchując się w kroki odchodzącego.
To wystarczyło do oprzytomnienia.
Założyła łańcuch i zgasiła światło. Nie położy się spać, już późno.
Wzięła kąpiel, ubrała się w suknię biurową i zabrała się do przeglądania aktów sprawy Szermana o przemyt tytoniu.
Tak zastała ją Józefowa, która przyszła ze śniadaniem.
— Czy panna Julka już obudzona? — zapytała Alicja.
— Już myje się, proszę pani.
— To dobrze.
Śniadanie zjadły razem.
— Źle dziś wyglądasz, Alu — mówiła Julka — oczy masz smutne i jesteś blada.
— Nic mi nie jest, kochanie. No ale na ciebie czas. Odwiozę cię do szkoły.
Julka bardzo chciała zapytać, co się dzieje z doktorkiem, lecz intuicja jej mówiła, że lepiej tego tematu nie poruszać.
Alicja odwiozła ją taksówką do gimnazjum i kwadrans po ósmej była już w sądzie. Miała tego dnia masę roboty i na dobitek, konferencję u prokuratora Martynowicza. Pomimo to nie mogła pozbyć się myśli o Winklerze.
— Wypada jednak dowiedzieć się o jego zdrowie.
Wreszcie koło czwartej zadzwoniła do „Argentyny“. Jakiś męski głos poinformował ją, że pan dyrektor nigdy o tej porze nie bywa, natomiast może jest u siebie w „Bristolu“.
Tu w centrali powiedziano jej, że owszem, pan Winkler jest w swoim pokoju i połączono.
Odezwał się wesoły głos kobiecy. Może to pomyłka?
— Czy to numer pana dyrektora Winklera?
— Tak — odpowiedział głos — czy mam poprosić?
I nie czekając odpowiedzi głos zawołał:
— Do ciebie jakaś pani...
Alicja szybko położyła słuchawkę, odsunęła aparat, poprawiła kołnierzyk sukni i otworzyła następną teczkę z aktami.
— Aha... sprawa Fabjana i Marjanny małżonków Jaczków o kradzież weksli...
Ciemno już było i trzeba było zapalić lampę.


ROZDZIAŁ 9.

Profesor Karol Brunicki z mniejszą niż zwykle uwagą słuchał sprawozdania doktora Kunoki. Podziękował mu i zamknął się w swoim gabinecie.
Długo szukał w oddawna nietkniętych szufladach biurka, długo wertował stare kalendarze i notatniki, konfrontował daty różnych zdarzeń, aż wreszcie zapisał na kartce:
„Od 25-go sierpnia do 3-go września“.
Kazał podać samochód i pojechał do bibljoteki uniwersyteckiej.
Pomocnik bibljotekarza zdziwił się bardzo, gdy profesor Brunicki poprosił o wyszukanie dlań kompletów sensacyjnego dziennika brukowego z przed lat piętnastu.
— Pan profesor każe „Głos Ulicy“?
— Tak. „Głos Ulicy“ z sierpnia i września.
Po kilku minutach woźny położył przed nim na stole dwa świeżo obtarte z kurzu komplety o pożółkłym papierze.
Profesor szukał dość długo, zanim znalazł. Tytuł brzmiał:
„Zbrodnia zwyrodniałego osobnika“.
A niżej:
„Dokonał gwałtu na czternastoletniej pensjonarce i zbiegł“.
Profesor zaczął czytać:
„Wczoraj o godzinie 8-ej wieczorem uczenica klasy 6-ej gimnazjum pani Wrzecionowskiej, Marja Alicja Żer...a zauważyła, iż śledzi ją jakiś osobnik w palcie koloru żółtawego i w kapeluszu „Panama“, znajdujący się w nietrzeźwym stanie.
Osobnik ten szedł za nią od Krakowskiego Przedmieścia, aż do domu przy ulicy Smolnej 17, gdzie mieszka panna Ż. przy swym ojcu, z zawodu urzędniku miejskim. Nie podejrzewając nic złego, dziewczę weszło na klatkę schodową i otworzyło posiadanym kluczem drzwi mieszkania. W tejże chwili wspomniany prześladowca pchnął ją do środka i, zamknąwszy za sobą drzwi na klucz, dokonał na bezbronnej ohydnego gwałtu.
Krzyki nieszczęsnej ofiary oraz donośny hałas mebli, wywracanych przez broniącą swej czci nieszczęsną dziewczynkę, zwróciły uwagę sąsiadów, którzy zaczęli się do drzwi dobijać. Gdy wreszcie drzwi wyważono, zastano ofiarę w podartych sukienkach pogrążoną w łzach rozpaczy. Otwarte okno wskazywało drogę ucieczki zwyrodniałego zbrodniarza, który wyskoczył z narażeniem życia ze znacznej wysokości pierwszego piętra na bruk i wyszedł widocznie bez szwanku, gdyż korzystając z ciemności zbiegł.
Wezwana natychmiast policja znalazła widocznie w zamieszaniu walki zgubione przez zbrodniarza dowody osobiste, listy i t. p., które ustalają niezbicie, iż; sprawcą potwornego gwałtu jest (rzecz nie do uwierzenia!) młody inżynier marynarki handlowej i słuchacz akademji morskiej Bohdan Drucki...
Profesor Brunicki przetarł czoło i czytał dalej:
„...syn znanej i szanownej rodziny ziemiańskiej z Podola. Policja natychmiast udała się do jego mieszkania, lecz okazało się, że przestępca już zdołał się ulotnić. Według wszelkiego prawdopodobieństwa Drucki zbiegł zagranicę. Wysłano za nim listy gończe.
Nieszczęsny ojciec ofiary, p. Z. Żerański, dowiedziawszy się o strasznym wypadku córeczki, omdlał. W szerokich kołach najlepszego towarzystwa, gdzie częstym gościem bywał Bohdan Drucki, zapanowało zrozumiałe oburzenie“.
Profesor zamknął księgę i wyszedł.
Teraz już nie miał żadnych wątpliwości. Męczyło go pytanie:
— Czy też oni, lub które z nich zdaje sobie sprawę z faktów, które ich wówczas powiązały?
Dlatego pojechał wprost do „Bristolu“, lecz tu Druckiego nie zastał i dowiedział się, że napewno „przed świtem dyrektor Winkler nie będzie w domu“.
Profesor wrócił wobec tego do domu, przebrał się w smoking i pojechał do „Argentyny“.
Druckiego zastał w świetnym jak zawsze humorze. Na czole nad skronią miał szeroką bliznę zaklejoną angielskim plasterkiem.
— Cóż to — zapytał, wskazując na nią profesor — znowu ci przybyła jedna dziura w skórze?
— A tak — zaśmiał się Drucki — znowu miałem małą awanturkę. Musi w tem tkwić jakaś tajemnica mego przeznaczenia. Dwóch rzeczy szukać nie potrzebuję: awantur i kobiet.
Spostrzegł się, że powiedział to niepotrzebnie i spodziewał się wyrazu przykrości na twarzy Brunickiego, lecz ten powiedział, wzruszając ramionami:
— Cóż chcesz. Lubisz i jedno i drugie.
— Może i lubię. Kontentuję się tem, co los mi przeznaczył.
Brunicki tym razem zajął lożę i poprosił Druckiego:
— Wiesz co? Mógłbyś mi przecie jeden wieczór poświęcić i posiedzieć tu ze mną.
— Dokuczyła ci monna Fiametta? — wybuchnął śmiechem Drucki.
— Chyba nie dziwisz się temu? Zresztą gada wciąż o tobie. Temat ten widocznie jej bardzo odpowiada. Ja jednak wolę już mówić z tobą niż o tobie.
— Z dwojga złego?
— Z dwojga złego — potwierdził profesor.
— No więc dobrze. Załatwię jeszcze kilka spraw i wrócę do ciebie. Czy... czy może dziś masz mi nareszcie wyjaśnić, czego odemnie żądasz?
— Może... Czekam.
— Za dziesięć minut będę.
Zbiegł na dół, wydał kilka dysnozycyj, jeszcze raz przejrzał listę gości, zamawiających stoliki i zaklął.
— Do djabła! Cóż ten Łęczycki wściekł się?!
Od pięciu dni Alicja nie zaglądała do „Argentyny“. Początkowo brał to za kokieterję, później zaczął zastanawiać się, czy rzeczywiście nie należało poważnie traktować zapowiedzi tej dziwnej kobiety, że więcej się tu nie pokaże, wreszcie zatelefonował do Łęczyckiego, zapytał o zdrowie i wywiedział się, że mecenas sam usiłował namówić panią Horn do spędzenia wieczoru w „Argentynie“, lecz napróżno.
— Udawała tylko, że się mną interesuje — pomyślał Drucki — lecz jeżeli przypuszcza, że umrę z rozpaczy, myli się bardzo. W każdym razie dziwne.
Chociaż obiecał sobie machnąć na nią ręką, jednak wyczekiwał jej codziennie i zły był ilekroć sam siebie na tem przyłapywał. Wiedział doskonale, że nie kocha się w niej, lecz wiedział również dobrze, że ciągnie go coś do niej mocniej niż do innych kobiet. Myślał, że i z nią jest tosamo, lecz — jak się okazało — omylił się.
— Służę ci — powiedział, wchodząc do loży Brunickiego — i prawdę powiedziawszy, jestem rad, że przez jeden wieczór odpocznę i pogawędzę z tobą.
— Powiedzże mi — zapytał nalewając Brunickiemu wina — czy powtórne badanie krwi mojej i twojego syna dało takież wyniki, jak i poprzednie?
— Tak. Ty masz krew typu „C“, on zaś typu „A“.
— No widzisz — odetchnął Drucki — byłem tego pewien. Jakieś przekleństwo zawisło nad naszą przyjaźnią, ale jestem przekonany, że w końcu twoje badania przekreślą wszystkie wątpliwości i wszystkie podejrzenia, które — już mniejsza o mnie — tak krzywdzą świętej pamięci żonę twoją...
Twarz profesora ściągnęła się i powiedział głucho:
— A jednak ona ciebie kochała...
— Pijmy — przerwał Drucki.
Brunicki wypił kieliszek do dna i potrząsnął głową:
— Tak, ty masz nieprawdopodobne szczęście do kobiet... Ale a propos — zniżył głos — nie próbowałeś się dowiedzieć co się stało z tą... no z tą dziewczynką...
— Z jaką dziewczynką?
— Z tą pensjonarką, po historji, za którą musiałeś uciekać zagranicę.
Profesor obserwował go z ukosa, lecz twarz Druckiego była spokojna.
— Owszem — skinął głową — starałem się zebrać informacje. Otóż ta mała, do dziś dnia nie mogę sobie przebaczyć mego szaleństwa, ta mała zaraz została wywieziona przez ojca na wieś. Jej ojciec porzucił posadę w Warszawie i wziął w dzierżawę mały folwark na Polesiu. Dziewczyna odesłana została do gimnazjum do Łodzi, lecz tam wkrótce dotarły wiadomości o skandalu i trzeba było ją przenieść gdzieindziej. Dokąd — niewiadomo. Od tej chwili ślad po niej zaginął. Wiem tylko, że ojciec jej umarł, kiedy jeszcze była w Łodzi.
— I nic więcej?
— Nic.
— Czy zwracałeś się do jakiegoś biura detektywów?
— Boże broń — roześmiał się Drucki — nie posądzasz mnie chyba o tak daleko posuniętą naiwność.
— Więc?
— Wypadkiem natkną się tutaj na niejakiego Cierżawskiego. Trochę łobuz, trochę alfons a głównie pieczeniarz. Otóż ten niebieski ptaszek był kiedyś ekonomem czy rządcą w majątku sąsiadującym z folwarkiem ojca tej małej. Mogłem go bez obawy o wsypę wypytać, bo chociaż spryciarz, jest dość głupawy, gdy się za niego zapłaci kolację i pozwoli się mu opowiadać stare zwietrzałe anegdoty, gada jak najęty. Udawałem bardzo zaciekawianego i wydobyłem od niego jeszcze i to, że w jednej ze swoich podróży po kraju — on, uważasz, wynajmuje się na czas wyborów, jako agitator wiecowy — spotkał gdzieś w kutnowskiem, czy w płockiem dalszą jej rodzinę, też Żerańskich, czy Żerawskich, bo już nie pamiętam. Ci wręcz wypierali się pokrewieństwa.
Stuknął się kilka razy palcem w czoło i zakończył:
— Straszną krzywdę im wszystkim zrobiłem. Warjat, osioł!
Profesor bębnił palcami po stole. Nie ulegało wątpliwości, że Bohdan pojęcia nie miał kim jest podprokuratorka Alicja Horn.
— I wiesz — ciągnął Drucki — że popełniałem w życiu szaleństwo za szaleństwem, że zrobiłem moc głupstw i niczego nie żałuję, niczego nie pragnąłbym odrobić, cofnąć... A to jedno gnębi mnie, jak zmora... Ach, żebym nie był wówczas pijany. Wszystko przez ten alkohol! Pijmy!
Pili. Brunicki czuł już trochę wina w głowie i dlatego postanowił odłożyć rewelację na inny raz, lub też wogóle zataić swe odkrycie.
Dancing tymczasem huczał zabawą. Gwar rozmów, śmiechy i brzęk szkła na tle nieprzestającej grać orkiestry wytwarzały nastrój, który zdawało się przyrósł już do tych ścian.
Drucki rozglądał się i kilka razy zapytywał kelnera, czy nie przyszedł mecenas Łęczycki.
Wkońcu kelner przyszedł sam z wiadomością:
— Niema pana Łęczyckiego, panie dyrektorze, ani tej pani, co z nim bywa, ale przyszedł ten pan doktór, taki łysawy w okularach, co z nimi chodził.
— Sam? — zerwał się Drucki.
— Tak jest, panie dyrektorze, samiuteńki.
— Gdzież on jest? — wyjrzał na salę.
— Tu, panie dyrektorze, akurat pod tą lożą.
Wówczas Druckiemu przyszło na myśl, że może doktór Czuchnowski ma jakąś misję od Alicji.
Nawet napewno, bo pocóżby przychodził?
Drucki przeprosił profesora i, nie zauważywszy nawet jego ironicznego uśmiechu, zszedł na salę.
Czuchnowski siedział sam przy małym okrągłym stoliku i pił koniak. Twarz jego stała się jeszcze bardziej blada, oczy podsiniały, a policzki zapadły.
— Dobry wieczór, doktorze, — przywitał go Drucki.
Krew buchnęła do twarzy Czuchnowskiego, a jego oczy zaiskrzyły się z za szkieł. Wstał jednak i podał rękę Druckiemu.
— Czy można zapytać — swobodnie zaczął Drucki — dlaczego doktór jest w ostatnich czasach tak rzadkim u mnie gościem? Może coś ze zdrowiem, nie daj Boże?
Czuchnowski spojrzał nań podejrzliwie i wzruszył ramionami:
— Nie, zdrów jestem, dziękuję.
— Tak jakoś i pan i pańskie towarzystwo zapomnieliście o „Argentynie“.
— Co pan mówi? — zdziwił się Czuchnowski — to i... pani Horn nie bywa?
— A nie. Ani pani Horn, ani mecenas Łęczycki. Cieszę się, że chociaż pana widzę, doktorze.
— Wcale nie bywają? — dopytywał się Czuchnowski, jakby nie wierząc własnym uszom.
— Wcale. Nawet zdziwiłem się.
— I ja się dziwię — chmurnie pochwycił doktór.
— Dlaczego? — z udawaną obojętnością rzucił Drucki.
Czuchnowski znowu poczerwieniał:
— Dlatego... dlatego, że sądziłem... że zdawało mi się... No, myślałem, że pani Horn zależało na bywaniu tu.
— Ach — dodał Drucki — i ja miałem wrażenie, że pani Horn nie nudzi się w „Argentynie“.
Połapał się już, że Czuchnowski przyszedł, bo chciał spotkać Alicję.
— Biedna fujara — pomyślał.
Poprostu w głowie nie mieściło się Druckiemu, by człowiek inteligentny, który, jeżeli nie z własnych obserwacyj, to w każdym razie z literatury, musiał orjentować się o tyle o ile w psychice kobiecej, tak bezradnych chwytał się środków. Wiedział, że Czuchnowski jest jego rywalem, lecz nie czuł w nim rywala do tego stopnia, że gotów był chociażby zaraz uderzyć go po kolanie i huknąć:
— Przyjacielu! Do djabła ciężkiego, nie tak zdobywa się kobiety! Rób coś! Ruszaj się, nie jęcz i nie chlipaj do stu piorunów!
Drucki wstał:
— Zatem życzę doktorowi przyjemnej zabawy... A przy sposobności najżyczliwsze ukłony dla pani Horn i dla pana Łęczyckiego.
— Chwileczkę — zatrzymał jego rękę Czuchnowski — sekundę...
— Słucham pana!
Doktór gryzł dolną wargę:
— Nie, właściwie nic... Bardzo przepraszam... Może innym razem...
Drucki rozłościł się. Dość miał tego! Tak ścisnął dłoń doktora, aż ten syknął z bólu i klapnął na fotel:
— Słuchaj pan — wyrzucił z pasją — albo pan jesteś mężczyzną, albo miękką fujarą bez kości. Co pan ze sobą wyprawiasz, do stu par beczek! Albo pluń pan za siebie i postaw pan krzyżyk, albo weź się pan w kupę! Nie będziemy obwijali w bawełnę, bo i niema poco! Czego pan kwęczysz do pioruna! Ma pan dwa życia, czy co, że to jedno tak pan sobie zatruwa?!
Czuchnowski bezwładnie opuścił głowę na piersi.
— Bądźmy szczerzy — ciągnął Drucki podniecony beznadziejną miną słuchacza — patrzysz pan na mnie, jak na wroga bo myślisz, że ja ci ją zabrałem. Tak?
Czuchnowski milczał.
— Tak, czy nie? — nalegał Drucki.
— Tak.
— Otóż nie zabrałem, bo nie dostałem.
Twarz doktora rozjaśniła się, gotów był uściskać Druckiego, co tego doprowadziło omal do wściekłości:
— I czego pan się cieszy, do djabła! Czego? że ja nie zabrałem?... Powiem panu: jeżeli nie ja to zabierze ją każdy, rozumiesz pan, każdy tylko nie pan. Nie ja, to inny, ale nie pan ze swoim płaczliwym stosunkiem do życia. Panie, na miły Bóg, czy pan tego nie widzi?
— Widzę... widzę — pokiwał głową doktór.
— I cóż pan zrobi?
— A cóż ja mogę zrobić?... — rozpaczliwie rozłożył ręce.
Drucki wstał:
— Powiesić się, panie drogi, powiesić się. Jabym się na pańskim miejscu powiesił.
Był tak wzburzony, że wytłukłby tego cymbała tu zaraz na miejscu.
Wpakował ręce w kieszenie i nie pożegnawszy się, poszedł na górę.
Przy Brunickim siedziała Kazia i mizdrzyła się do profesora na potęgę. Biedny Karol wyglądał bardzo tem strapiony. To wprawiło Druckiego w taką wesołość, że odrazu zapomniał o Czuchnowskim.
— A, przepraszam — cofnął się, udając dyskrecję — zdaje mi się, że państwu przeszkadzam?
— Nie, nie — zawołał skwapliwie profesor — bynajmniej, chodźże tu!
— Może jednak?... — certował się Drucki.
— No chodźże! — prosił Brunicki tym razem, jakby wołał: Ratunku!
— Prosimy, panie dyrektorze — rzuciła mu gorące spojrzenie Kazia.
Gdy tylko usiadł, stopniowo zaczęła się przysuwać do niego.
— Wiesz co, — po kilku minutach zdecydował się profesor — o naszych sprawach pomówimy innym razem. Dziś i zapóźno i zadużo było wina. Zatelefonuję do ciebie.
Drucki go nie zatrzymywał.
Nie zamierzał wykręcać się od zobowiązań wobec niego powziętych, lecz również nie spieszno mu było do ich realizacji, tembardziej, że pojęcia nie miał jakiego to poświęcenia Karol od niego zażąda.
Gdy po odprowadzeniu profesora wrócił na salę, Czuchnowskiego już nie było.
Usiadł na chwilę przy jednym stoliku, przy drugim, trzecim, później porozmawiał z barmanem zajrzał do piwnicy i do kuchni.
Tu znalazł go kasjer:
— Panie dyrektorze, awantura!
— Na sali?
— Nie, tylko w gabinecie u pana dyrektora. Ten huncwot Kazia...
Drucki wiedział już, co to ma znaczyć. Oczywiście awantura z Tecią.
— No! Już ja im pokażę — mruczał do siebie, pędząc wielkiemi krokami.
Nie omylił się.
Gabinecik wyglądał, jak pobojowisko. Aparat telefoniczny, maszyna do pisania i moc papierów leżały na ziemi. Krzesła były wywrócone.
Panna Tecia z rozwianemi włosami siedziała w kącie na podłodze i zalewała się łzami.
Monna Fiametta stała nad nią w sukni podartej i krzyczała, wygrażając piąstkami.
— Cicho! — huknął Drucki.
Kazia opamiętała się i ciężko dysząc zwróciła się do niego:
— Panie dyrektorze...
— Milczeć! Panno Teciu, proszę wstać!
Chlipiąc podniosła się i zakryła oczy rękami, znowu zanosząc się łkaniem.
Za Druckim i kasjerem do gabinetu wcisnęło się jeszcze kilka osób z personelu restauracyjnego i z zespołu „artystów“.
— Czego tu? — syknął na nich Drucki.
Przepychając się pośpiesznie wynieśli się na korytarz.
Drucki rozpoczął śledztwo.
Okazało się, że Kazia przyszła do gabinetu, gdyż chciała poprosić dyrektora o zwolnienie na jutrzejszy dzień i chciała na niego tu czekać. Tecia niezbyt grzecznie wypraszała ją za drzwi. Słowa przeszły w rękoczyny, przyczem niepodobna już było ustalić, która z przeciwniczek dała początek walce czynnej. Drucki jednak, znając usposobienie i jednej i drugiej, nie miał żadnej wątpliwości, że napastniczką była pełna temperamentu signorita Fiametta, a nie słodka i nieśmiała panna Tecia.
Pod koniec tych dochodzeń chciało mu się już śmiać, powstrzymywał się jednak i nie zmieniał groźnej miny. Przedewszystkiem należało utrzymać porządek i dyscyplinę. Doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że awantura wynikła na tle zazdrości o niego. Dlatego też nie sprawdziły się przepowiednie, jakiemi dzielono się teraz w kuchni, szatni, w barze, a brzmiące jednogłośnie:
— Dyrektor wyleje obie na zbity łeb.
Nie wylał. Kazał Teci ubrać się i iść do domu, a jutro stawić się do pracy. Zapowiedział też, że wobec tego co zaszło, nie wypłaci jej gratyfikacji.
Kazię zatrzymał.
Gdy tylko zostali sami dziewczyna rozpłakała się, zaczęła go przepraszać, próbowała rozrzewnić, potem wybuchła przekleństwami pod adresem rywalki, nie żałując najsoczystszych słów.
— Dość tego — zawołał Drucki — wiesz, co ciebie czeka, bo cię ostrzegałem. Kasjer wypłaci ci należną gażę i dowidzenia.
— Daruj! Daruj! Niech pan dyrektor daruje! Przysięgam, że już nigdy, nigdy!...
Rzuciła się przed biurkiem, ona którem siedział, na kolana.
— Wstań, bo mnie nie rozczulisz, a kolana cię zabolą. Powiedziałem i rzecz skończona.
— Ten jeden raz — szlochała — ostatni raz... Boże, Boże! i to przez takie ścierwo, przez taką małpę!... Ja przysięgam!....
— Przysięgasz, a wymyślasz dalej, nic ci nie wierzę...
— Już nie będę, przysięgam, że nie będę, daruj, przebacz, ja tak strasznie ciebie kocham... Już tej bezczelnej małpy palcem nie tknę...
Drucki zerwał się i podszedł do okna. Musiał ukryć twarz, gdyż śmiech go poprostu dusił.
Wreszcie zdołał się opanować i powiedział:
— No dobrze może ci i daruję, ale pod warunkiem... Czekaj że!
Dziewczyna rzuciła się nań i zaczęła go całować:
— O, jakiś ty dobry, jaki kochany, jaki jedyny...
— Dajże spokój — odsunął ją lekko, lecz stanowczo — wysłuchaj najpierw co ci powiem. Może wówczas będziesz wolała odejść.
— Napewno nie — potrząsnęła głową.
— Więc słuchaj. Zostawię cię pod następującemi warunkami: popierwsze zaraz jutro podejdziesz do panny Teci i przeprosisz ją, a to...
— Niech tam, dobrze...
— Czekaj. Przeprosisz w ten sposób, że ją pocałujesz w rękę.
— Ja? Tę cholerę?
— Ty ją.
Dziewczyna spojrzała ponuro w podłogę i odpowiedziała:
— Niech tam.
— Ale to nie wszystko. Zrobisz to tak, żebym ja był zadowolony. Rozumiesz? Nie byle jak, tylko jak się należy.
— Niech tam.
— Pozatem codziennie będziesz się jej pierwsza kłaniać i to uprzejmie!
— Niech tam.
— Nie żadne, „niech tam” — krzyknął Drucki — tylko uważaj. Bo teraz, jeżeli tylko coś będzie, to nie tylko pożegnamy się, ale jeszcze na pożegnanie spódniczkę do góry i wlepię ci po ojcowsku takie „Paternoster“, że przez tydzień nie będziesz miała na czem siedzieć.
Kazia kiwnęła głową, pomilczała chwilę i spytała:
— To już dobrze?
— Jeżeli dotrzymasz obietnicy, to dobrze.
— Dotrzymam... O, ty jesteś bardzo srogi, ale ja i tak ciebie kocham.
Przytuliła się do niego.
— Możesz mnie nawet wybić, a i tak ciebie kochać nie przestanę... A dzisiaj... dzisiaj przyjdziesz do mnie?... Prawda, że przyjdziesz, mój kochany, mój jedyny!
Drucki roześmiał się. I rób tu coś z babami. Spłynęło po niej wszystko i ona teraz uważa, że on nie znajdzie nic lepszego do zrobienia po całej awanturze, jak właśnie pójść do niej.
Wygląda tak apetycznie, że omal nie dał się skusić, jednak ze względów pedagogicznych ostro odmówił, nie wierząc zresztą, by zrozumiała sens tej odmowy. Będzie się w duchu dziwić, o co jemu jeszcze chodzi, skoro już wszystko w porządku.
— Wszystko ma swoje dobre strony — myślał w duchu Drucki, jadąc do hotelu — przynajmniej raz dobrze się wyśpię.
— Uszanowanie panu dyrektorowi — przywitał go nocny portjer — u pana dyrektora czeka jedna pani.
Druckiemu serce zabiło mocniej.
— Alicja! — przebiegło mu przez głowę.
Ogromnemi krokami pędził po schodach i otworzył drzwi.
Na łóżku w kapeluszu w futerku i w botach siedziała skulona — Tecia.
— Szalenie trudno wyspać się — westchnął Drucki i zaczął się rozbierać.


ROZDZIAŁ 10.

Prezes Sądu Okręgowego, Turczyński, chodził po pokoju, od czasu do czasu zerkając zukosa na prokuratora Martynowicza, który zdawał się namyślać.
— Jednak trudno zaprzeczyć faktowi — podjął wobec tego prezes — że kobieta ta ma jakiś instynkt psa policyjnego, czy powiedzmy ozdobniej, urodzonego kryminologa. Wiem od adwokatów, iż wprost im ręce opadają, gdy oskarża ona.
— Bo pani Horn — poprawił się w fotelu Martynowicz — połowę spraw kieruje na umorzenie.
— Właśnie — zatrzymał się przed nim prezes — ma instynkt. Tam, gdzie śledztwo nie daje winowajcy, w którym ona odkryje winowajcę rzeczywistego, nie chce oskarżać. Ale przecież w setce procesów przez nią wszczętych wina była więcej niż wątpliwa, a jednak wyroki musiały być skazujące.
— Nie zawsze — zaoponował prokurator — a sprawa Kuszelskiego? Sam pan przewodniczył rozprawie i Kuszelski został uniewinniony.
— Ba — zaśmiał się Turczyński — ale pani Horn sama mi później mówiła, że pan wbrew jej opinji narzucił jej to oskarżenie.
— Narzucił, narzucił — obruszył się prokurator — nic nie miałem do narzucania. Otrzymałem wyraźny nakaz z ministerstwa. Rząd sobie tego życzył i już.
— Mniejsza o to — upierał się prezes — pozostaje faktem, że Kuszelski był uczciwym człowiekiem i ona to wyczuła.
Przeszedł się jeszcze raz i zawrócił.
— Niezwykła kobieta i do tego piękna, jak wszyscy djabli.
Martynowicz uśmiechnął się zjadliwie i odezwał się takim tonem, jakgdyby zmieniał temat rozmowy:
— Jakże, prezesie, nie zamierza pan żenić się?
— Ja? — stanął jak wryty Turczyński.
— No, przecie pan jest kawalerem... hm... że tak powiem, do wzięcia — odniechcenia wyjaśnił prokurator.
— Pan też jest kawalerem — szyderczo zauważył prezes.
— Ja... cóż ja... — bąknął Martynowicz — pan co innego.
— Jesteśmy w jednym wieku.
— Tak, ale pana jeszcze kobiety, panie dobrodzieju, biorą. Może pan godzinami wypowiadać zachwyty...
— Niby ja? — oburzył się prezes.
— A no pan. Cóż to, przed chwilą chociażby o pani Horn.
— Pani Horn jest prokuratorem i wypowiadałem opinję o jej kwalifikacjach zawodowych.
Martynowicz pokiwał głową.
— No tak, oczywiście. Od dziś dnia będę zwracał baczną uwagę czy moi podwładni mają kwalifikacje zawodowe, to jest czy są — piękni, jak wszyscy djabli, jakie mają rączki, jakie oczka, jakie nóżki...
— Wcale o tem nie mówiłem — zirytował się prezes — a jeżelibym i mówił, to lepiej mówić, niż o tem myśleć i pogrążać się w tego rodzaju kontemplacje.
— Ja też ani mówię, ani myślę.
— Tak? Wobec tego oczerniają pana tu wszyscy.
— Mnie oczerniają;
— Pana, pana, kochany panie prokuratorze. Opowiadają, że pan aż chudnie z miłości do pani Horn.
— Ja? Chudnę? — zaczerwienił się Martynowicz — chudnę, bo piję Karlsbad. A to gniazdo plotkarstwa...
Krótkie silne pukanie do drzwi i wejście Alicji Horn, jak nożem ucięło spór.
— Dzień dobry panom — przywitała się z uśmiechem i zaraz rozłożyła przed Martynowiczem jakieś papiery.
Wchodząc, odrazu wyczuła, że między obu starszymi panami musiał zajść jakiś spór. Prokurator był czerwony, a prezes nerwowo skubał wąsy. Ze spojrzeń zaś, które ją spotkały, wywnioskowała, że mówili o niej, a była pewna, że nic złego.
Nie było to zresztą dla niej nowiną. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że podkochuje się w niej niejeden mężczyzna w sądzie. Jeżeli nie sprawiało to jej przyjemności, bynajmniej nie było też przykre. Zresztą nie unikała sposobności podobania się tak, jak ich nie szukała.
Pozycja jej była coraz mocniejsza. Nie tylko w Pałacu Paców, nietylko w świecie prawniczym, lecz i w ministerstwie uważana była za jednego z najzdolniejszych członków prokuratury.
Jeżeli w jakimkolwiek stopniu do wyrobienia tej opinji przyczyniła się jej uroda, nie martwiła się tem wcale.
Przecie przedewszystkiem była kobietą, inną, niż większość, mądrzejszą, inteligentniejszą, niezależną w całem tego słowa znaczeniu, ale tem niemniej kobietą, a dopiero później prokuratorem, co — jak to udowodniła swoją półroczną działalnością — nie tylko nie kolidowało ze sobą, lecz stwarzało całość, z której mogła być dumna.
Oto stała się żywym dowodem pełnego człowieczeństwa kobiety.
Prokurator Martynowicz przejrzał papiery i burkliwiej, niż zwykle wypowiedział kilka uwag, poczem skinął głową na znak, że Alicji nie zatrzymuje.
Prezes Turczyński demonstracyjnie wyszedł razem z nią. Na złość Martynowiczowi!
Po drodze wypytywał Alicję o zdrowie, o zamiary na lato, wreszcie przeszedł na stosunki w Sądzie, wyraził kilka spostrzeżeń w związku z ostatniemi sprawami i, żegnając Alicję przed drzwiami jej gabinetu, powiedział:
— Nauczyłem się wierzyć w pani instynkt kryminologa. Nazywam to instynktem, gdyż zważywszy wiek pani, nie mogę mówić o doświadczeniu. Nie umiem sobie wytłomaczyć tylko jednej rzeczy: — jakim cudem w pani, istocie tak bardzo kobiecej, znalazł się talent, od wielu stuleci właściwy wyłącznie mężczyźnie.
— Przywłaszczony przez mężczyznę.
— Powiedzmy — roześmiał się Turczyński — stworzony i zmonopolizowany, tak samo, jak i wiele innych dziedzin: rządzenie, wojowanie, sądzenie.
— Upieram się jednak przy słowie „przywłaszczenie“ — zaakcentowała Alicja.
Stali na korytarzu i musieli wciąż odpowiadać na ukłony wielu przechodzących tędy osób.
Pomimo to prezes nie zdradzał widocznie chęci przerwania rozmowy, gdyż zapytał:
— Tedy, zdaniem pani, kiedyś mężczyźni dzielili z kobietami przywilej rządzenia, sprawowania sądów itp.?
— Nie dzielili, gdyż wogóle go nie posiadali. Przecie pan prezes wie, że pierwotna organizacja społeczeństw ludzkich była oparta na ustroju matryachalnym. Patrjachat liczy zaledwie, jeżeli chodzi o Europę, trzy do czterech tysięcy lat...
— Drobiazg — żartobliwie zauważył prezes.
— A tak — poważnie powiedziała Alicja — drobiazg. Malutki ułamek w historji ludzkości. A przedtem długie tysiąclecia panował matryarchat, rządziły tylko kobiety. A widocznie robiły to niezgorzej, skoro dziś świat usta otwiera z zachwytem nad odkryciami etruskiemi i egejskiemi z owej epoki cywilizacji wyższej, niż epoka Wersalu, a kultury wspanialszej i wyższej, niż nasza obecna.
— Niestety, nic nie wiem o tem. Nigdy się tem nie zajmowałem — rozłożył ręce prezes — ale, przyjmując to do wiadomości, nie przypuszczam, by pani chciała przez to powiedzieć, że świat wraca do ustroju matryarchalnego?
— Któż to może wiedzieć — uśmiechnęła się Alicja — jesteśmy wprawdzie świadkami powrotu kobiety do czynnego życia społecznego i państwowego, lecz zbyt mały mamy wycinek czasu do obserwacyj. Jednakże wszystko zdaje się przemawiać za uzasadnieniem... obawy pana prezesa.
— Jeżeli ustrój ten ma nas, mężczyzn, zmusić do abdykacji na rzecz takich kobiet, jak pani, proszę mi wierzyć, że obawy moje zmienią się w szczerą radość.
Powiedział to z tak ujmującą kurtuazją dżentelmena starej dobrej szkoły, że Alicja podziękowała mu najmilszym i najzalotniejszym ze swych uśmiechów.
Szarmancko pocałował ją w rękę i wyraźnie słyszała, jak, odchodząc, bardzo chrząkał.
Pracowała tego dnia tylko do drugiej. Julka gorączkowo przygotowywała się do egzaminów maturalnych i Alicja poświęcała teraz wiele czasu przerabianiu z nią trudniejszych przedmiotów.
Teraz, gdy oswoiła się już zupełnie z pracą w sądzie, gdy zaprzestała bywania w restauracjach i gdy zabrakło Czuchnowskiego, Alicja niemal całkowicie zajęła się Julka. Kochała ją bardzo i za główny punkt swej ambicji uważała wychowanie Julki na kobietę-człowieka własnego pokroju, na istotę rozumną, duchowo niezależną, a życiowo samodzielną.
Taką odda ją życiu. Uzbrojoną i opancerzoną przed niedorzecznemi wszelkiemi uderzeniami, zzewnątrz i zwewnątrz, które Alicja sama musiała przejść i które omal nie zgruchotały jej do cna.
Julka już tego nie będzie musiała przechodzić. Teraz jest jeszcze dzieckiem o naturze zbyt miękkiej, zbyt giętkiej i zbyt skłonnej do wygodnej a zgubnej dla kobiety roli bluszczu.
Na drodze planów Alicji stała i zmysłowość Julki, wyrażająca się w jej nadwrażliwości na wszelkie tematy erotyczne, jakie spotykały się w mitologji, anatomji, psychologji, historji, czy nawet w starannie selekcjonowanych przez Alicję utworach beletrystycznych. Mała miewała potem sny pełne podniecających wizyj i romantycznych sytuacyj.
Nauczona od szeregu lat zwierzała się z nich zawsze Alicji, zapłoniona i z lśniącemi oczyma.
Do snów tych Alicja wielką przywiązywała wagę, bacznie je notowała i szukała klucza do nich w psychoanalizie. Nie była bezwzględną zwolenniczką freudyzmu, lecz brała pod uwagę wiele metod psychoanalitycznych przy wychowaniu Julki.
Widziała też u niej za silny pociąg do pieszczot. Julka od dziecka miała nadmierne zamiłowanie do przytulań się, obcałowywała swoje koleżanki, przepadała za panami, którzy nosili „nabarana“ i lubiła wysiadywać na ich kolanach. Teraz zaś kolekcjonowała fotografje artystów filmowych i całe swoje drobne oszczędności wydawała na zakup tych pocztówek.
Wszystko to niepokoiło Alicję.
Sama, będąc dziewczynką — doskonale to pamiętała — była bardzo zmysłową. Może mniej to uzewnętrzniała, niż Julka, lecz zato ileż nocy spędzała bezsennie, spalając się w najwstydliwszych bezwstydnych marzeniach i do krwi gryząc palce, poplamione szkolnym atramentem.
Dlatego nie obawiała się zmysłowości Julki, zmysłowo może równie silnej lecz równiejszej i nieburzliwej. Co więcej, była przekonana, że z łatwością zdoła rozwinąć w dziewczynie dostatecznie silne ośrodki hamujące, skoro przy swojem własnem, znacznie niebezpieczniejszem usposobieniu, posiadała już jako podlotek tak dojrzałe, że w chwili rzucenia się na nią mężczyzny, w chwili gdy ziszczał się wreszcie wymarzony w długie noce moment oddania się, znalazła w sobie dość siły i dość woli, by uciekać po ciemnem mieszkaniu, walczyć i bronić się do ostatka sił. Jeżeli doznała wówczas szalonej, dzikiej, nieprawdopodobnej rozkoszy, to jednak już w chwilę potem znalazła w sobie dość mocy psychicznej, by oddzielić oszałamiające przeżycie swego ciała od siebie, by wzbudzić w sobie nienawiść, żal i pogardę do tego człowieka. Mniejsza o to, że z biegiem lat, w miarę dojrzewania umysłu, uczucia te poddała rewizji i korekturze. Pozostało faktem, że ośrodki hamujące miała rozwinięte wspaniale.
Tem bardziej uda się je wykształcić u Julki.
Jeżeli to było możliwe, zbliżyły się teraz ze sobą jeszcze bardziej.
Były same.
Nikt u nich nie bywał i one u nikogo. Alicja nie uznawała życia towarzyskiego, uważając je za puste, jałowe i odpowiednie wyłącznie dla natur płytkich, pozbawionych treści wewnętrznej i jakichkolwiek aspiracyj umysłowych.
Julka, ubóstwiając swą opiekunkę, zgadzała się z nią całkowicie i nie tęskniła za innemi rozrywkami, niż teatr, książka, wystawy obrazów, czy odczyty. Tego jej nie brakowało.
Zresztą obecnie pochłaniała ją zupełnie nauka. Chwile odpoczynku wypełniała sobie marzeniami o wyjeździe nad morze i co kilka dni, dla utwierdzenia swych planów, pytała:
— Powiedz, Alu, czy myślisz, że ja łatwo nauczę się pływać?
Albo też:
— Jak wysokie bywają fale na Bałtyku?
Krótkie, informacyjne odpowiedzi Alicji, brzmiały dla Julki tak, jak zapewnienie: — Owszem, pojedziemy nad morze.
Alicja sama sporo o tem myślała, stwierdzając swój zły stan nerwowy. Należało na pewien czas zmienić środowisko. Nie przyznawała się sama przed sobą, że codziennie wieczorem, po zaśnięciu Julki odczuwała zniechęcenie do wszystkiego i pustkę swego życia. Tłumaczyła to chwilową depresją i gdyby nie natrętne wspomnienia, które — ledwie przymknęła oczy — stawiały przed nią obraz wysokiego, barczystego mężczyzny o przedziwnie złocących się źrenicach, gdyby nie echo jego niskiego przejmującego głosu, które w ciszy dźwięczało niepokojąco, mogłaby uwierzyć, że wymazała z pamięci wszystko, co miało jakąkolwiek łączność z Winklerem.
Nie spotkała go ani razu, co uważała nawet za dziwne: tylu znajomych spotyka się na ulicy.
Zresztą to i dobrze: cóż jej może na tem, a wogóle na nim zależeć? Mówił, że ich przejście obok siebie jest niemożliwością, a cóż zrobił, by ją zatrzymać? Nic! Dosłownie nic! Zostawił jej możność dostąpienia zaszczytu przez zaliczenia się do haremu jego kochanek! Grubo się pomylił. Bardzo grubo!
Nawet nie raczył zatelefonować. Napisać! Czy postarać się spotkać ją przypadkiem. Palcem nie ruszył!
Zarozumialec! Zdawało się mu, że ona, jak inne, nie potrafi odwrócić się od niego, że z pokorą przyjmie rolę jednej z wielu, że nie potrafi o nim zapomnieć...
Nie umiał poznać się na niej, więc nie wart jest ani jej, ani jej pamięci.
Tak dalece nie wart, że nie pamiętałaby o nim, gdyby pamięć człowieka od niego samego była zależna.


ROZDZIAŁ 11.

— Oj, kapitanie! Ja jeszcze nie jestem gotowa — zawołała Luba przez drzwi.
— Co? Jeszcze? — z udawanem oburzeniem krzyknął Drucki.
— A co pan chciał pokazać?
— Swój nowy sprawunek, ale jeżeli pani nie gotowa, to dowidzenia, wychodzę!
Zaczął tupać nogami i cichutko usiadł na krześle tuż przy drzwiach.
— Kapitanie! Kapitanie! — wołała Luba, a nie usłyszawszy odpowiedzi wpadła do salonu.
Była rzeczywiście nieubrana: w kombinezce i w szlafroczku, który zdążyła nałożyć tylko na jedną rękę.
Nie spostrzegłszy Druckiego, przebiegła do drzwi prowadzących do jadalni i, wychyliwszy z za nich głowę, wołała:
— Już, już, jestem gotowa, proszę wrócić.
Jednocześnie usiłowała zwalczyć opór drugiego rękawa. Gdy wkońcu to się jej udało, Drucki, nie ruszając się z miejsca, powiedział bardzo głośno:
— No, nareszcie!
— Ach! — przestraszyła się Luba. — O, niedobry kapitan! Jak można... Podglądać mnie nieubraną!
Podbiegła do niego i, pochyliwszy się, surowo groziła mu palcem.
Zaśmiał się i złapał ja za ręce.
Czy chwyt był zamocny, czy dywan jej się usunął, dość, że zachwiała się, straciła równowagę i znalazła się u niego na kolanach. Zastygła w bezruchu, nie puszczając jego ręki.
— Luba!... — ostrzegawczym szeptem powiedział Drucki.
Wybuchnęła śmiechem i zarzuciła mu ręce na szyję:
— Przestraszył mnie, to teraz musi uspokoić.
— Luba! — chrapliwie powtórzył Drucki.
Rozchyliła usta tuż przy jego wargach, oczy jej żarzyły się. Nagie ramiona przesuwały się po szyi i karku. Przywarły doń tak, że czuł przyśpieszony oddech jej piersi.
Zacisnął szczęki i odwrócił głowę. Wówczas zaczęła mu szeptać do ucha, że wszystko nic, że niech świat się zawali, że służąca nie wejdzie, że już dłużej nie potrafi, że kochany, że to męczarnia, że niech się stanie co chce...
Jej chciwe wargi przesuwały się gorącą smugą po jego twarzy.
Porwał ją nagle na ręce, zdusił w uścisku, zerwał się i zaczął chodzić po pokoju. Oczy zachodziły mu mgłą, w piersi rzęziło, krew szalonem tętnem waliła w skroniach. Nie czuł jej ciężaru, a przecież zataczał się, jak pijany.
Nie, to było ponad jego siły!
Oderwał przemocą jej ręce od siebie, rzucił się na fotel.
— Nie można tak... Luba... to straszne... nie można... — mówił przerywanym głosem — dałem twemu mężowi słowo...
Podeszła do niego:
— Więc co! Więc co! Więc nie dotrzymasz — szeptała, czepiając się jego rąk.
— Dotrzymam!... Luba... Muszę dotrzymać i dotrzymam...
— Dałeś słowo, — nie ustępowała — że nie weźmiesz mnie... No więc, dobrze, dobrze... Ale nie odmawiaj mi swoich pieszczot... Przecież to wolno...
— Luba, ja oszaleję! Czy ty nie rozumiesz?!...
— Nic nie rozumiem, nic nie chcę rozumieć — tuliła się do niego — mój cudny, mój najsłodszy...
Miał ręce gorące, jak płomień, a skóra jej, jak marmur była zimna. Miał wargi spieczone, a usta jej były soczyste i wilgotne.
Ostry dzwonek telefonu obudził ich i otrzeźwił.
Słuchawka drżała w ręku Luby i głos jej drżał: — Słucham?
— .....
— A, to ty?... Co chciałeś?
— .....
— Mały na spacerze. A ja zaraz wychodzę, bo przyszedł kapitan. Idziemy razem.
— .....
— Dobrze. I ja cię całuję. A nie spóźnij się na obiad.
Drucki przetarł czoło, poszedł do jadalni, wypił duszkiem dwie szklanki wody i zapalił papierosa.
Luba pocałowała go w usta i pobiegła ubierać się. Po kilku minutach zjawiła się gotowa.
— Pani Lubo — zaczął Drucki, lecz ona mu przerwała:
— Tylko nie morały, kapitanie, tylko nie morały!
— Jednak...
— Przecie to było takie niewinne, a takie cudne. Chodźmy, chodźmy.
Zajrzała jeszcze do kuchni, wydała jakieś dyspozycje i zeszli na ulicę.
Przed bramą stał długi popielaty, jak mysz, dwuosobowy samochód, lśniący świeżym lakierem.
— Ach, jaki piękny samochód — zawołała Luba — ciekawam czyj to może być.
— Cacko — potwierdził Drucki.
— To pewnie Bauman kupił — domyśliła się Luba.
— Nie.
— Kapitanie!
— Tak — kiwnął głową — to jest właśnie ten nabytek, który chciałem pani pokazać.
— Cudowny!
— A zobaczy pani, jak chodzi!
Otworzył drzwiczki, pomógł jej wsiąść i sam zajął miejsce przy kierownicy.
— Jaka to marka? — zapytała Luba.
— „Fould“. Sześć cylinderków.
— Musiał kosztować ładne pieniądze.
— Znacznie taniej — zaśmiał się Drucki — niż wygląda.
Pojechali do Wilanowa.
Za miastem wiosna już była w pełni.
Rozorana ziemia pachniała mocnym, intensywnym zapachem, przydrożne rowy zieleniły się runią. Drzewa pokryte były pierwszym, drobniutkim liściem.
W Wilanowie pili mleko i jedli czarny, miodem pachnący razowiec.
Wracali do Warszawy w doskonałych humorach.
Wóz istotnie szedł doskonale, chociaż Drucki zauważył, że trzeba będzie podkręcić amortyzatory przy resorach.
Odwiózł Lubę do domu i wrócił do hotelu.
— Jest list do pana dyrektora — zatrzymał go portjer.
W białej kopercie była tylko krótka kartka, pisana na maszynie:
„Czekam koniecznie dziś wieczorem — K.”
— A no, przyszło — westchnął Drucki.
Punktualnie o ósmej był już na Żoliborzu. Brunicki czekał nań w hallu.
— Jestem — powiedział Drucki.
— Dziękuję ci — wskazał mu fotel profesor — czy zniszczyłeś moją kartkę?
— Oczywiście.
— Musimy pomówić dłużej. Mozę pozwolisz herbaty?
— Jeżeli nie zrobi ci różnicy, prosiłbym o mocną.
Profesor nacisnął dzwonek. Natychmiast zjawił się kwadratowy brodacz i, wysłuchawszy rozkazu, po chwili przyniósł tacę z herbatą.
— O jedno muszę cię prosić — zaczął profesor — mianowicie, o przyjęcie tego, co ci powiem z dobrą wiarą, a zatem o niepytanie, czy raczej o niewypytywanie mnie o rzeczy, których sam nie powiem.
— Nie przyszedłem tu dla zaspakajania swojej ciekawości — kiwnął głową Drucki.
— Zatem rzecz się ma, jak następuje: przepisy prawne nie pozwalają na eksperymentowanie naukowe na pacjentach. Wiesz dobrze, że pytaniem, jakie zadałem nauce i na jakie od lat szukam odpowiedzi, jest: czy, tak zwane, zapatrzenie jest możliwe?
— Wiem.
— Otóż, kierowały mną pobudki, przyznaję, a ty, Bohdanie, wiesz to lepiej, niż ktokolwiek inny, osobiste. Dlatego mógłbym być w niezgodzie z moją etyką, gdyby nie obojętność kwestji pobudek badań dla samej wiedzy. Chodzi o rzecz zbyt doniosłą, zbyt wielką, bym moje, czy twoje ewentualne skrupuły mógł tu brać pod uwagę. Badania zaś mogą być prowadzone wyłącznie drogą eksperymentalną. Do tego potrzebne mi są odpowiednie objekty, dostarczeniem których ty zająć się musisz.
— Dostarczeniem... ludzi? — zapytał Drucki.
— Kobiet — potwierdził Brunicki.
— Kobiet?... Wielu kobiet?
— Poczekaj. Jak zapewne domyślasz się, dotychczas musiałem to robić sam. Jednak z wielu względów było to niebezpieczniejsze i zbyt często niecelowe. Chodzi mi bowiem o kobiety wyłącznie ciężarne. Nie będę ci wskazywał sposobów do jakich musiałem się uciekać, by kobiety takie zdobyć. Pozwolę sobie zwrócić twoją uwagę na dwa główne źródła: pierwsze to pokątne akuszerki, do których zwracają się od ciąży, drugie to brzegi Wisły, przejazdy kolejowe, ogrody publiczne i t. p., czyli miejsca najczęstszych samobójstw tych dziewcząt, które doznały tak zwanego zawodu miłosnego, a których warunki materjalne, czy rodzinne, uniemożliwiają poród, lub też sztuczne poronienie. Rozumiesz?
Drucki zacisnął palce:
— I te mam dostarczać tobie?
— Nie te. Wśród nich bywa bowiem wiele i takich, które inne powody pchają do samobójstwa. Dlatego trzeba wybierać. Trzeba najpierw upewnić się, że dany osobnik rzeczywiście znajduje się w odmiennym stanie. Inaczej szkoda byłoby zachodu i narażania się na niebezpieczeństwo. Pozatem trzeba wybierać kobiety młode, do trzydziestu lat, zdrowe, silne. Najpożądańszy jest element inteligentniejszy, o psychice wrażliwej.
— Cóż z niemi mam robić?
— Zadaniem twojem będzie odnalezienie odpowiedniego objektu, bez zwrócenia na siebie czyjejkolwiek uwagi i następnie dostarczenie go tutaj. Ze względów bezpieczeństwa należy być szczególnie ostrożnym. Dlatego przewóz do tej willi pacjentki musi się odbyć w stanie jej odurzenia. Może być odurzona alkoholem, chloroformem, eterem, lub też innemi środkami, w które cię zaopatrzę. W każdym razie nie może ona zdawać sobie sprawy dokąd jest wieziona i gdzie się znajduje. Normalnie nie gra to większej roli, są jednak wypadki, gdy zaniedbanie odurzenia może doprowadzić do nieobliczalnych następstw.
— I to wszystko, czego odemnie żądasz?
— Niezupełnie. Po kilku dniach będziesz musiał odszukać winowajcę ciąży i zdobyć jego fotografję, oraz, o ile to będzie możliwe, podobizny jego rodziców i rodziców dziewczyny. Nie przedstawia to wiele trudności, bowiem zazwyczaj po zniknięciu dziewczyny, robi się awantura. Interesują się tem reporterzy, wywiadowcy policyjni, często detektywi prywatni. Tedy twoja osoba nie może ściągnąć szczególnej uwagi.
Profesor flegmatycznie zapalił papierosa i dodał:
— W przyszłości będę od ciebie oczekiwał jeszcze pewnych uprzejmości, ale narazie to wszystko.
Drucki wbił weń ponury wzrok:
— Trupy wywozić, co?
— Dlaczego trupy? — nieprzyjemnie roześmiał się Brunicki — żadnych trupów nie będzie, upewniam cię.
— Więc daruj, jak sobie wyobrażasz moje i twoje własne bezpieczeństwo? Przecie te nieszczęsne po opuszczeniu twego domu...
— Prosiłem cię, — przerwał profesor — byś nie wypytywał.
Drucki wstał i zaczął wielkiemi krokami chodzić po hallu. Nie wierzył Brunickiemu. Teraz najfantastyczniejsze przypuszczenia i obawy, jakie go trapiły po obietnicy danej profesorowi zostały zdystansowane. Ma spełniać haniebną rolę... Oczywiście... najhaniebniejszą... Zdobywać zaufanie nieszczęśliwych, okłamywać je i oddawać, wydawać w ręce Brunickiego i tego Japończyka... na djabli wiedzą jakie udręki.
— Dla dobra nauki — zbudziła się w nim perfidna refleksja.
— Ohyda — powiedział głośno.
— Skądże nagle taka wyczulona moralność? — z gryzącą ironją zapytał profesor.
— Ohyda — powtórzył Drucki.
— Więc... odmawiasz?
— Czekaj! Powiedz mi tylko... Daj mi słowo honoru, że ich nie zabijesz, że...
Profesor zatrzymał go ruchem ręki:
— Człowieku! Nie potrzebuję ich zabijać! Cóż zresztą, robiłbym z trupami? Przeciwnie, są zawsze najstaranniej pielęgnowane.
— Słowo honoru?
— Więc dobrze, daję ci słowo honoru — z irytacją powiedział Brunicki. — Nie jestem bezmyślnem zwierzęciem, które zabija ludzi bez celu. Ja nietylko celu w śmierci tych kobiet nie mam, lecz chcę, by żyły w zdrowiu, szczęściu i wszelkiej pomyślności.
Rozmowa przeciągnęła się do późnej nocy. Drucki zadzwonił do „Argentyny” i wydał kilka poleceń. Kolację jedli we dwójkę. Doktór Kunoki nie pokazał się wcale.
Drucki wyszedł zmęczony i wyczerpany nerwowo.
W najbliższych dniach miał zająć się swem nowem, obrzydliwem rzemiosłem. Ostatecznie nie miał innego wyjścia. Dał Brunickiemu solenną obietnicę i przyszedł czas jej dotrzymania.
Dnia tego dyrektor Winkler nie był usposobiony różowo. Zaraz po zjawieniu się jego, przekonał się o tem portjer, który miał pecha właśnie dziś trochę podpić. Następną ofiarą stał się inżynier Turman, któremu polecił odmówić dalszego kredytu. Podczas tańca zespołowego elektromonter zapomniał kolejności efektów świetlnych i dowiedział się, że w Ameryce poznałby zato kolejność własnych zębów. Panna Tecia została poinformowana, że karczochy lubią być pisane przez „ch“, kiper, że może nie wydawać „Cristalu”, gdy proszą go o „Cordon rouge“, gospodyni zaznajomiła się z poglądami dyrektora na kwestję zamiatania kuchni, a Kazia usłyszała opryskliwe „odczep się”.
Od początku nie pamiętano tu dyrektora w takim nastroju, Na dobitek kazał podać sobie do gabinetu butelkę dżinu i pił kieliszek za kieliszkiem, nie zwracając uwagi na lękliwe spojrzenia Teci, straszliwie przygnębionej i zaniepokojonej stanem humoru szefa.
Drucki nie spał tego ranka wcale. Położył się do łóżka i palił papierosy.
O dziewiątej był już na nogach. Zatelefonował do banku, do jednego z dostawców, wreszcie do Załkinda, od którego dowiedział się, że Luba jest zachwycona jego samochodem.
— Przejadę się — pomyślał — to mi dobrze zrobi.
Poszedł do garażu, obejrzał silnik, sam nalał benzyny i wyprowadził wóz.
Wszesnym rankiem musiał padać deszcz, gdyż powietrze było czyste, a jezdnia wilgotna. Ruszył przez Nowy Świat, skręcił w Aleję Trzeciego Maj i zaczął dodawać gazu. Ponieważ złożył szybę, wiatr bił mu prosto w twarz.
Przez most Poniatowskiego przeleciał, jak strzała, nie zwracając uwagi na groźną miną posterunkowego i w ciągu minuty był za miastem.
Strzałka na zegarze szybkości przesunęła się na setkę, sto dziesięć, sto dwadzieścia... trzydzieści...
Na szczęście szosa była dobra i prawie pusta.
Pęd powietrza zapierał mu oddech i wprost oślepiał. Obraz mijanych drzew, zabudowań, ludzi, zlewał się w niewyraźną mgłę.
— Tak wyrżnąć się teraz o jakiś mur — myślał — sekunda i po wszystkiem!
Nagle na dość łagodnym zakręcie ujrzał o kilkanaście metrów przed sobą stado krów.
Nie zmniejszył szybkości.
Wlewo biegła wąska i nierówna droga polna. Skręcił.
Wóz w podskokach wpadł na wyboje.
— Djabli wezmą maszynę — przemknęło mu przez głowę.
Gdyby nie ściskał w obu dłoniach kierownicy, wyleciałby w górę jak piłka.
— A niech wezmą!
Droga szła między wznoszącemi się po obu stronach zagonami, zwijała się w bezsensowne pętle i zbiegała do małej, szeroko rozlanej i na oko niegłębokiej rzeczułki, za którą dość stromo wznosiła się na pagórek.
Woda ze świstem wzbiła się dwiema szerokiemi fontannami z pod kół auta.
— Hoee! — krzyknął z całej piersi Drucki, nie słysząc własnego głosu.
Na szczęście dno było równe i, choć mokry do ostatniej nitki, przejechał bród.
Z pagórka dojrzał małą wioskę, do której właśnie prowadziła droga i z furją zakręcił wprost na zorane pole.
Była to piekielna huśtawka, lecz prawie tego nie czuł. Pędził wprost przed siebie na drewniany płot. Tuż przed nim pochylił głowę i jeszcze dał gazu.
Deski nie musiały być grube i zbyt mocne, gdyż ani na sekundę nie zatrzymały auta. Krótki trzask, brzęk rozbitego szkła reflektorów, zgrzyt po blasze maski i wóz wypadł na szosę.
Drucki zamknął gaz i nacisnął hamulce.
— Jestem warjat — powiedział głośno.
Nowiuteńki samochód wyglądał rozpaczliwie. Emalja poodpadała, zderzaki były pogięte, zapasowe koło gdzieś zgubił i cały wóz pokryty był błotem.
Drucki roześmiał się:
— Kwalifikuję się wprost do Tworek.
Na szczęście silnik ani podwozie nie zostały uszkodzone, a przynajmniej auto szło nieźle, chociaż wszystko w niem brzęczało i zgrzytało.
— Trzeba je odrazu oddać do remontu — pomyślał, jadać wolno w stronę miasta — ze dwa tysiączki będzie kosztowała ta warjacka jazda.
Jednak nie żałował tego. Auto było zniszczone, sam czuł znużenie wszystkich mięśni i ból w karku, lecz nastrój poprawił się znakomicie. Ostatecznie, mógł to samo osiągnąć bez psucia samochodu. Polatać po polu z wywieszonym językiem, czy postukać głową w ścianę...
— Boże drogi, — chwycił się za głowę inżynier warsztatowy, gdy zobaczył w jakim stanie jest wczoraj sprzedany, nowiuteńki wóz — co się stało? Miał pan katastrofę?
— Nie — śmiał się Drucki — nie miałem. Poprostu pański „Fould“ dostał szału i ponosił mnie po wertepach.
— Jakto! Hamulce nie działały?
— Owszem, tylko tak bestja rwała, że nie miałem serca hamować.
Inżynier popatrzał nań nieufnie, wymienił krótkie porozumiewawcze spojrzenie z mechanikiem i powiedział:
— Aha!
— Myśli pan, że zwarjowałem? — poważnie zapytał Drucki.
— Skądże, broń Boże! — bez przekonania zaprzeczył inżynier.
Nagle wpadł na pomysł nastraszenia inżyniera. Niespodziewanie podskoczył w górę i ryknął:
— Wiwat!
— Może pan odpocznie? — nieśmiało zaproponował inżynier — może szklaneczkę wody?...
Drucki wybuchnął śmiechem:
— No, niech się pan nie obawia, już mi lepiej. Więc na kiedy spodziewa się pan wyreperować ten gruchot.
— Najmniej tydzień — zaopinjował inżynier, starając się trzymać możliwie daleko od niebezpiecznego klijenta.
Temu jednak widocznie rzeczywiście przeszło, bo już całkiem spokojnie i rzeczowo zaczął mówić o szczegółach naprawy.
— Ale był pan zdenerwowany — z westchnieniem ulgi żegnał go inżynier.
— Panie kochany — powiedzą! Drucki po chwili namysłu — byłem piekielnie zdenerwowany i zaaplikowałem sobie tego bzika dla odciągnięcia, jak mówili nasi dziadowie, humorów.
Wrócił do hotelu pieszo i położył się na kanapie. Był bardzo zmęczony i natychmiast zasnął.
Gdy obudził się, było już ciemno. Przebrał się i pojechał do „Argentyny“.
Znowu był w normalnem wesołem usposobieniu, żartował z personelem i śmiał się.
„Humory“ zostały odciągnięte, jednak troska nie ustąpiła.
Najbliższe dni Drucki poświęcił obserwacjom „terenu“ i przemyśliwaniu nad podjętem zadaniem. W tym celu włóczył się po przedmieściach.
Postanowił ograniczyć się wyłącznie do samobójczyń. Dlatego czytywał teraz kronikę wypadków w pismach sensacyjnych.
W Warszawie codziennie kilka młodych dziewcząt odbierało sobie życie. Lecz jego prześladował pech. Raz wprawdzie zobaczył młodą kobietę, wyglądającą na kucharkę, która miała bardzo smutną minę i siedziała na przejeździe kolejowym, lecz nie tylko nie miała zamiaru rzucenia się pod pociąg, a bez zbytnich ceregieli przyznała się, że kiedyś spotykała się tu ze znajomym dróżnikiem i teraz przychodzi na ten przejazd, bo „miło wspomnieć“.
Brunicki dzwonił dwa razy w odstępach kilkudniowych, pytając o nowiny.
Wreszcie po tygodniu poszukiwań — udało się.
Szedł właśnie Ogrodową gdy ujrzał pod latarnią wysoką szczupłą brunetkę, liczącą drobne pieniądze.
Zwolnił kroku i czekał. Po chwili wahania obserwowana otuliła się wełnianą chustką i weszła do pobliskiego składu aptecznego.
Drucki stanął przy oknie. Sklepik był mały i wyraźnie widział obojętną minę sprzedającego i podniecony wyraz twarzy kupującej. Buteleczka esencji octowej została ukryta pod chustką i dziewczyna wyszła.
Rozejrzała się niezdecydowanie dokoła, wreszcie skierowała się pośpiesznym krokiem w stronę placu Kercelego. Drucki myślał, że tu się zatrzyma lecz nie — skręciła na Młynarską.
Ulica była pusta. Szedł szybko, bojąc się ją stracić z oczu, gdyż niemal biegła.
Zatrzymała się dopiero pod murem cmentarza i znowu się rozejrzała. Widocznie czekała, aż on przejdzie.
— Panienko — zapytał — a nie wie panienka, która to może być godzina?
— Nie wiem — odpowiedziała drżącym głosem — może ósma.
Stanął o kilka kroków od niej i powiedział żartobliwie:
— A to panienka nie boi się tak pociemku tu koło nieboszczyków?
Odwróciła się odeń:
— Niech pan mnie zostawi... Nie mnie bać się nieboszczyków — dokończyła szeptem.
Drucki flegmatycznie zapalił papierosa, zgasił zapałkę i westchnął sentencjonalnie:
— Z żywymi zawsze lepiej.
— Jak komu.
— Każdemu — zapewnił Drucki.
— Idź pan swoją drogą — odezwała się nadspodziewanie opryskliwie i obrzuciła go smutnem spojrzeniem.
— Rzucił?... — zapytał krótko po pauzie.
Zakryła twarz chusteczką i zapłakała.
— Z panienki to niemądra dziewczyna — pokiwał głową — rzucił ten, to będzie inny. Mało to mężczyzn... Jeszcze dla takiej młodej i ładnej... A może wróci...
— A niech go piorun strzeli — wybuchnęła — niech go krew zaleje! Nie potrzebuję jego. Ani jego, ani nikogo! Odejdź pan, czego się przyczepił?
— No to poco sobie krzywdę robić? — nie zrażał się Drucki — dałabyś panienka spokój, żyć zawsze warto.
— Takiś pan mądry — szlochała — a co, panu zdaje się, że to dadzą człowiekowi żyć?
— Niby kto nie da?
— Wszyscy. Rodzice z domu wypędzą, z pracy wyrzucą, palcami będą wytykać. A i żyć trzeba, panna z dzieckiem — to nikt grosza nie da zarobić... Takie są ludzie.
— I takie i nie takie — reflektował Drucki — a zresztą może jest jeszcze rada?
— Zapóźno już zapóźno... Drań obiecał żenić się i żeni się... Tylko nie ze mną. Cóż mi zostało, gdzie ja się podzieję, ot, chyba tu... za murem...
Wybuchnęła znowu płaczem.
Drucki bez ceremonji objął ją i pogładził po ramieniu:
— Cicho, cicho... Ktoś idzie.
Rzeczywiście przeszli obok nich dwaj robotnicy. Gdy kroki ich ucichły, Drucki powiedział:
— Ja panienką się zajmę. Wszystko zrobimy tak, że ani o porodzie nikt wiedzieć nie będzie, ani palcami wytykać.
Przestała płakać i wytarła nos w czystą, białą chusteczkę:
— Co też pan mnie buja...
— Nie bujam.
— A może pan z jakiej policji, czy z magistratu?
Roześmiał się.
— Ani z policji, ani z magistratu. Ot, mam zadużo pieniędzy i chcę panience pomóc, bo i mnie ludzie pomagali.
Przełknął ślinę i pomyślał, że przecież nie skłamał. Czyż jemu ludzie inaczej pomagali? Może z wyjątkiem Załkinda...
Dziewczyna spojrzała mu w oczy, a on opuścił powieki:
— Chodźmy.
Bez słowa szła obok niego.
— Niech panienka odda mi tę buteleczkę.
Spojrzała nań podejrzliwie i stanęła:
— Co ja pana obchodzę? — zapytała.
— A coby panienka zrobiła, gdyby zobaczyła, jak jakieś dziecko wkłada rękę do ognia.
— No tak, ale ja nie jestem dzieckiem.
— Jesteś mała, jesteś.
Znowu szli w milczeniu.
— Dokąd pan mnie prowadzi?
— Dokąd? A no najpierw musimy oblać naszą znajomość i szczęśliwe zakończenie niemądrych zamiarów.
— Ja tam nie piję — otuliła się w chustkę dziewczyna.
— Ja też nie — zaśmiał się Drucki — ale tak, raz jeden, na poprawienie humoru. O, wejdźmy tu.
Nie opierała się.
Była to mała knajpka, taka, jakich pełno na Woli. Kaflowa posadzka, wysypana trocinami, niskie okna, zaciągnięte żółtym perkalem, czerwony szynkwas i kilka stolików na żelaznych nogach. Za szynkwasem stał gruby baryłkowaty mężczyzna z wielką szramą na policzku i z zakręconemi po wilhelmowsku czarnemi wąsami, lśniącemi od fiksatuaru.
— Szanowanie — burknął takim tonem, jakby był śmiertelnie obrażony.
— Servus, panie starszy, — skinął mu głową Drucki, nie zdejmując kapelusza — zakrapiana wiśniówką i jaką byczą zagrychę.
Siedli w kąciku. Oprócz nich w knajpce był tylko stary dorożkarz, który nawet nie zwrócił na ich wejście uwagi.
Dziewczyna mogła mieć dziewiętnaście, może dwadzieścia lat, ubrana była bardzo skromnie, lecz schludnie. Drucki, chociaż do swoich wycieczek używał najbardziej zniszczonego ubrania, spostrzegł, że i to budziło w jego towarzyszce estymę.
Gospodarz przyniósł wódkę, kiełbasę, serdelki i dwa widelce.
— Ogórka? — zapytał.
— Daj pan ogórka.
Gdy wypili po tęgim kieliszku, dziewczyna westchnęła:
— Pan to naprawdę musi być dobry człowiek.
— Eee tam, dobry...
— Z oczu panu dobrze patrzy — uśmiechnęła się blado.
— Panience jeszcze lepiej.
— Co tam mnie, ja się nie liczę... Przepadłam...
— Zdrowie nasze kawalerskie — uderzył w jej kieliszek Drucki.
Po półgodzinie humor jej poprawił się. Oddała buteleczkę z esencją octową, zaczęła opowiadać o sobie. Była córką motorniczego z tramwajów, mieszkała na Pelcowiźnie z rodzicami, a pracowała w sklepie modniarskim na Ogrodowej, zarabiając trzy złote dziennie. Tak ją los pokierował, bo miała być nauczycielką. Skończyła szkołę powszechną i chcieli ją oddać do gimnazjum. Ale przyplątał się drań bez sumienia i zawrócił jej głowę. Głupia była i tyle. Teraz za to odpokutuje. A on żeni się z córką kelnera, z taką dziobatą Jadzią, co to psy na nią wyją, bo i ruda do tego.
— A on?
— Ma się rozumieć, ślusarz, u Lilpopa pracuje. Może pan słyszał: Walendziak Józef, taki brunet.
— A może zjedlibyśmy co gorącego? — zachęcał Drucki.
— Dobrze. Tylko pieniędzy szkoda.
— Dużo mam, nie szkoda.
Wyjął stuzłotówkę i położył na stole.
— Panie starszy, a może co na gorąco?
— Albo kotlet wieprzowy, albo nic — zawarczał gospodarz.
— Każ pan zrobić dwa. Ale, panie starszy, telefonu tu niema?
— Czego?
— Telefonu?
— Na rogu w aptece — otarł nos rękawem, poprawił wąsy i poszedł do kuchni.
— Ja zaraz wrócę, sekundka — powiedział Drucki — tylko proszę czekać! Dobrze?
Dziewczyna kiwnęła głową.
— A gdzie się podzieję? Będę czekać. Tylko niech pan przyjdzie, bo jak nie, to ja nie mam czem zapłacić i do komisarjatu odprowadzą.
— Przecież zostawiam za siebie zastaw — zaśmiał się Drucki; podsuwając banknot pod talerz.
Roześmiała się i ona. Alkohol robił swoje.
Pogładził jej podbródek i wyszedł. Apteka była tuż i telefon wolny. W kilku słowach rozmówił się z Brunickim, używając języka angielskiego, by aptekarz nie mógł zrozumieć.
Gdy wracał, przemknęło mu przez głowę, że dziewczyna zabrała pieniądze i ulotniła się. Wbrew zdrowemu sensowi ucieszyłby się tem ogromnie.
Zastał ją jednak przy stoliku.
— O, wrócił pan! — zawołała prawie radośnie.
— Pijmy! — odpowiedział, nalewając kieliszek. Była już prawie nieprzytomna, gdy wychodzili. Wziął ją pod rękę. Ulice były zupełnie ciemne i zanim doszedł do umówionego miejsca, nie był pewien, czy profesor przysłał samochód, tembardziej, że szofer zgasił światła.
— Taksówką pojedziem? — pytała, zataczając się.
— Taksówką — potwierdził wciągając ją do auta.
Zasnęła prawie natychmiast na jego ramieniu.
Żuł między zębami przekleństwa.
Teraz może cofnąłby się, lecz auto mknęło z wzrastającą szybkością. W niespełna kwadrans zatrzymali się przed bramą willi na Dębowej. Widocznie czekano tu na nich uważnie, bo brama otworzyła się natychmiast. Wóz zatoczył koło i stanął przed małemi drzwiami na tyłach willi. Dwie postacie wynurzyły się z mroku. Drzwiczki samochodowe otworzyły się zzewnątrz i Drucki usłyszał przytłumione pytanie Brunickiego?
— Przytomna?
— Nie. Śpi.
— Alkohol?
— Tak.
— Dawaj ją tu.
Pomógł wydobyć bezwładną dziewczynę i chciał zamknąć drzwiczki, lecz dotknął czegoś wilgotnego. To Japończyk mokrą serwetką wycierał klamki i poduszki wozu.
— Weź za nogi — szepnął Brunicki.
Szli, niosąc ją poomacku przez długi, ciemny korytarz.
Za nimi rozległ się warkot odjeżdżającego samochodu, trzaśnięcie klucza w zamykanych drzwiach i szybkie kroki Japończyka.
Dr. Kunoki wyprzedził ich i zapalił światło.
Był to ładny biały pokój, przypominający urządzeniem sanatorja i nieco pracownie malarskie, gdyż okna umieszczone były w suficie.
Położyli dziewczynę na łóżku. Japończyk zbadał jej puls, Brunicki przyniósł aparat do injekcji i zastrzyknął jej pod skórę na ręku jakieś lekarstwo.
— Chodź — wziął pod rękę Druckiego.
Szli znowu korytarzem, mijając kilkoro drzwi, bliźniaczo podohnych do tych, za jakiemi została nowa pacjentka profesora. Wszystkie były obite grubym wojłokiem i nie miały klamek.
Przeszli obok pokoju kąpielowego, w którym słychać było pluskanie wody i płacz dziecka.
— Ty masz tu cały szpital — zauważył Drucki.
Przeszli dość dużą, ciemną salę, pobłyskującą z kątów niklowanemi aparatami. Laboratorjum, czy też sala operacyjna. Znowu korytarz, grube drzwi, które profesor otworzył kluczem i oto znaleźli się w znajomym hallu.
— Dziękuję ci — powiedział Brunicki.
— Karolu — przytrzymał jego dłoń Drucki — pamiętaj, że ona ma żyć.
— Będzie żyć — poirytowanym głosem odparł profesor — teraz powiedz mi tylko, czy wszystko w porządku?
— Myślę, że tak.
— Nie śledzono cię?
— Tego jestem pewien.
— Nie będą mogli cię poznać?
Drucki zapewnił, że nie ma żadnych obaw.
— Dziś już zapóźno i ty pewno nie masz czasu — spojrzał na zegarek profesor — zatem może będziesz tak dobry i wpadniesz jutro koło południa do Kliniki Psychjatrycznej.
— Bo co jeszcze?
— Muszę opisać szczegóły biograficzne, rodzinne i t. p. tej dziewczyny. Teraz powiedz mi tylko, czy ona napewno jest w ciąży?
— Napewno.
— A, który miesiąc?
— Pojęcia nie mam.
— Zamach samobójczy?
— Tak, chciała się otruć esencją octową.
Profesor odprowadził go aż do furtki i ostrzegł:
— Uważaj na ulicy.
— Nie bój się — skrzywił się Drucki — na tem znam się lepiej od ciebie.
Nikogo w pobliżu nie było. Jednak nie wziął najbliższej taksówki, a wsiadł do tramwaju. Po przejechaniu kilku przystanków wyskoczył, skręcił w boczną ulicę i tu dopiero wziął auto.
Gdy przebierał się, znalazł w kieszeni buteleczkę z esencją.
— Jednakże jestem nieostrożny — pomyślał.
Po drodze do „Argentyny“ wrzucił buteleczkę do kosza na śmiecie.
— Panie dyrektorze — z uśmiechem przywitał go kasjer Justek — dzwonił mecenas Łęczycki i zamówił lożę.
— Co pan mówi! — ucieszył się Drucki.
— Zarezerwowałem dziewiątkę.
Dziękuję panu.
Odzyskał dobry humor.
— Więc jednak przyjdzie — pomyślał.
Omylił się. Alicja nie przyszła. Łęczycki zjawił się z większem towarzystwem, lecz bez Alicji.
— To zacięta baba — z podziwem skonstantował w duchu Drucki.
Pił tej nocy i zburczał Kazię za natręctwo. Wszakże wołał nie być sam i zabrał ze sobą do hotelu Tecię. Starał się nie myśleć o swej dzisiejszej eskapadzie lecz nie mógł w żaden sposób odpędzić wspomnienia tamtej dziewczyny.
Wreszcie alkohol i zmęczenie zrobiły swoje.
Wyprawił Tecię i zasnął kamiennym snem.
Obudziło go pukanie do drzwi. Spojrzał na zegarek: — jedenasta, to pewno służący. Ryknął:
— Proszę — i usiadł na łóżku, szeroko otwierając oczy.
We drzwiach stała Luba.
— O, kapitan jeszcze śpi? — zawołała swobodnie — dzieńdobry.
— Luba! — powiedział z wyrzutem — poco pani to zrobiła?
— Co? — zapytała z naiwną minką.
— Niech pani zejdzie do hallu i zaczeka. Za pół godziny będę gotów.
Zaśmiała się i podeszła do łóżka:
— Miałam o panu lepszą opinję. Sądziłam, że taki mężczyzna, jak pan, zawsze jest gotów... Szczególniej, kiedy leży w łóżku i to w takiej ładnej pidżamie.
— Luba! Proszę się wynosić!
Usiłował swemu głosowi nadać możliwie groźne brzmienie, lecz ona wciąż się śmiała.
— Patrzcie, jaki niegościnny! No, nie przywita się pan ze mną?
— Nie przywitam się!
Zawinął się w kołdrę i z rozmachem odwrócił się twarzą do ściany.
Wówczas usiadła na łóżku i, zdjąwszy rękawiczkę, przesunęła rozstawionemi palcami po jego włosach.
— Jedwab — powiedziała, cicho.
— Luba! Czy jedwab, czy szczecina, a zaraz wyskoczę i bez ceregieli dam w skórę.
— Nie wiedziałam — zaśmiała się, — że kapitan jest sadystą.
Zsunęła kapelusik i zdjęła futro.
— Gorąco tu — zauważyła.
— Luba, — zaczął tonem perswazji — poco pani to robi. Przecie trzeba się zastanowić! Jak można?
— Boże, jaki pan dziś nudny — westchnęła, znowu siadając na łóżku i pochylając się nad nim — przychodzi do niego piękna, młoda i spragniona kobieta, a on...
— A on nie jest wcale spragniony — przerwał Drucki.
— Nie? — zapytała z kokieterją.
— A nie! Zupełnie nie! żebyś wiedziała, że przed chwilą miałem tu, w tem samem łóżku młodą i piękną kobietę.
Powiedział to umyślnie. Przypuszczał, że tem ją zrazi, lecz Luba jeszcze bliżej przysunęła się:
— Tak, tak, łóżko pachnie jeszcze jej perfumami, jeszcze jest ciepłe od jej pieszczot. Jakaż ona musiała być szczęśliwa! Powiedz, czy była namiętna?
— Wiesz, Luba — oburzył się Drucki — jesteś bezwstydna.
— Jestem, jestem, chcę być bezwstydna. Powiedz, czy była ładniejsza odemnie? Ach, kapitanie, chciałabym chociaż widzieć, jak ją brałeś, jak jej ciało gięło się w twoich ramionach, jak oplatała cię sobą... To musiało być piękne!... Żywioł! Płomień! Huragan! Wszystko, co ty robisz musi być piękne i potężne...
Tuliła się do niego i jej gorący szept oblewał mu szyję.
— Luba, oszalałaś?
— Oszalałam! Ach, jacy jesteśmy głupi i przesądni! Czemuż nie mogę upić się tobą! Upić się do nieprzytomności! Pojęcia nie masz, co dałabym za to, byś mi pozwolił tak leżeć przy tobie i patrzeć, jak bierzesz inną.
— Luba!
— Nie, nie, ty tego nie rozumiesz, że to jest druga połowa rozkoszy... Och, chciałabym być taka bezwstydna, tak rozkiełzana, rozpustna... Wiesz, co byłoby mojem marzeniem?... żeby w twoich oczach oddawać się Borysowi i w jego oczach tobie i żeby była jeszcze druga kobieta tak ładna i tak rozpustna, jak ja i żeby...
Drucki usiadł i zawołał:
— Luba! Ty jesteś chora!? Czy ty zdajesz sobie sprawę, że to jest wstrętne, co ty mówisz!?
— Upojne, oszałamiające...
Oplotła go ramionami i rozpaloną twarzą przywarła do jego piersi.
— Weź mnie, weź — szeptała urywanym głosem — bo się spalę na popiół...
Drapieżnemi chwytami zdarła zeń kołdrę i całem ciałem przywarła.
— Jak blisko jestem ciebie... Jak czuję cię... kochany... kochany — kochany...
Głos przeszedł w rzężenie, w długi jęk, w krzyk i zemdlała, — ramiona jej opadły.
Drucki, zataczając się wstał i przetarł oczy. Sam był nieprzytomny.
Dopiero po dłuższej chwili znalazł flakon z kolońską wodą i zaczął jej nacierać skronie.
— Luba! Luba! — potrząsał nią.
Była bezwładna i blada, jak płótno.
— Co tu robić?
Poważnie zaniepokojony chciał już dzwonić po pogotowie, gdy otworzyła oczy i uśmiechnęła się.
— Luba, czy lepiej pani?
Ruchem powiek przytaknęła. Podał jej szklankę wody i, przytrzymując głowę, wlał do ust kilka kropel.
Była bardzo jeszcze osłabiona, ale usiadła.
— Może kieliszek wina? — zaproponował.
— Dobrze.
Wypiła chciwie.
— Jeszcze? — zapytał.
— Proszę.
Gdy osądził, że już jest jej lepiej, zaczął perorę. Mówił długo i bardzo przekonywująco. Ona słuchała z uśmiechem i wkońcu powiedziała:
— Chciałabym tak umrzeć, jak teraz zemdlałam. Jeżeli w ten sposób odczuwa się śmierć, życie jest znacznie mniej warte niż sądziłam.
— Kobieto! Zlituj się nad sobą! Trzeba przecie panować nad swojemi namiętnościami.
— Ja wyznaję inną zasadę — przecząco potrząsnęła głową — nie wiem, kto to powiedział, ale musiał być mądry: — jedynym skutecznym środkiem zwalczania pokus jest ich zaspakajanie. Czyż to nie słuszne?
— Niesłuszne! — z przekonaniem zaakcentował Drucki i pomyślał, że sam wprawdzie zawsze postępował w ten sposób, lecz wcale przez to nie utrzymuje, że postępował słusznie.
Luba wstała i zrobiła kilka kroków:
— Nogi mi drżą, to dziwne — powiedziała z uśmiechem.
— No, widzi pani.
— Nie widzę: — czuję. Och, mój słodki!
Usiadła mu na kolanach i bezwładnie oparła głowę o jego policzek.
— Przyjdę tu jutro... pojutrze... codzień będę przychodziła.
— Nie przyjdziesz! — rozgniewał się.
— Nie potrafię nie przyjść.
— Więc wyniosę się gdzieindziej i nie zostawię adresu.
Widzisz, jakiś ty niedobry!
Drucki zdjął ją z kolan.
— Luba, musisz to zrozumieć. Jestem mężczyzną i palnąłbym raczej sobie w łeb, niż mógłbym zostać twym kochankiem. Mam jedno słowo honoru! Gdybym je złamał, gdybym twemu mężowi tak się odpłacił za jego przyjaźń i pomoc, uważałbym siebie za łajdaka. Dlatego też błagam cię, byś mnie zrozumiała. Nie potrafię żyć, mając dla siebie pogardę.
— O, ty jesteś bardzo szlachetny!
— Nie o to chodzi — zirytował się — inaczej patrzę na szlachetność i moralność, niż inni. Mam rację, czy oni ją mają, to druga sprawa. Dość, że oświadczam ci kategorycznie: — jeżeli jeszcze raz przyjdziesz do mnie, zmusisz mnie do wyjazdu. Pojadę do Ameryki, czy do ciężkiego djabła i nie zobaczymy się więcej. Daję ci na to słowo.
Zrozumiała, że dotrzyma groźby i rozpłakała się.
— Strasznie głupie jest życie, strasznie...
— No, nie płacz, Luba, to też nie jest mądre.
— Wiem — ocierała łzy.
— Chyba wiesz, że nie odpycham cię, bo nic dla ciebie nie czuję. Chyba wierzysz, że robię to wielkim kosztem.
— Tem gorzej. Och, te obrzydliwe przesądy!
Roześmiał się.
— Anarchisty!
— A żebyś wiedział! Tonia jest idjotka ze swoim komunizmem. Idjotka. Burzy jedno więzienie, by wybudować sobie drugie. Jabym wogóle to wszystko wysadziła w powietrze. W drobne kawałeczki!
— I poco?
— Żeby była prawdziwa wolność!
— A cóż to jest prawdziwa wolność?
Luba zamyśliła się.
— Żeby każdemu wszystko było wolno!
— Jakto wszystko? Więc wolno byłoby, naprzykład, mnie zabić twego syna?
— A tak, wolno!
— Głupstwa gadasz, kochana Lubo, w największem więzieniu można być wolnym. Patrz na mnie, ja właśnie jestem wolny, jak ptak.
— Ładna mi wolność. Mówisz sam, że chciałbyś mnie mieć, a nie możesz, bo krępuje cię słowo, które dałeś Borysowi.
— Dałem je z własnej woli.
— Ale ci teraz ono cięży.
— Nie.
— Jesteś, kapitanie, impertynentem!
— Źle mnie zrozumiałaś. Mnie ciężyłoby bardziej złamanie słowa. Widzisz, w tej chwili jestem szczęśliwy, że zdołałem zapanować nad sobą, gdyśmy byli tam — wskazał na łóżko.
— Kapitanie! — westchnęła żałośnie.
— Luba, bądź prawdziwym mężczyzną — powiedział ze śmiechem — a teraz zejdź do hallu. Za kwadrans będę ubrany i odprowadzę cię. Jak się czujesz?
Czuła się już dobrze.
Wstąpili do cukierni na kawę, poczem odwiózł ją do domu.
Rzeczywiście, nie przyszła ani nazajutrz, ani dni następnych. Wstawał zresztą teraz znacznie wcześniej, gdyż auto już wyszło z remontu, dzięki czemu mógł robić wycieczki za miasto.
Czasem zabierał ze sobą Lubę, Tecię, lub Tonię. Kazia też kilkakrotnie napraszała się, lecz zawsze zbywał ją wymówkami.
Dokuczyła mu. W ostatnich czasach nie odwiedzał jej wcale. Dlatego ona wilkiem patrzyła na Tecię a to znów odsuwało ją od Druckiego.
Była to sobota, dzień z najlepszą w „Argentynie“ frekwencją i kasowo najmocniejszy. Drucki przyszedł już o ósmej. Przejrzał listę zamówień i wziął się do przeglądania korespondencji. Przeważnie były to listy handlowe i miłosne. Wśród nich znalazła się jednak duża, szara koperta, zaadresowana pismem maszynowem. Wewnątrz zawierała arkusik papieru, również zapisany maszynowo i bez podpisu.
Ze zdziwieniem przeczytał:
„Dziś w nocy odbędzie się rewizja. Proszę usunąć wszystko. Pisze to nieznany panu przyjaciel. Koniecznie spalić ten list“.
Następowała data.
— Co za rewizja, u djabła? Jakiś warjat, czy co?
Pomimo to list spalił.
Napróżno łamał sobie głowę, nie mógł pojąć, przed jaką rewizją go ostrzegano? Z jakiej racji miano rewidować „Argentynę“? I co ma usunąć? Przecie nie ma tu tajnej gorzelni, ani fabryki fałszywych pieniędzy!
Jakby naprawdę powziął w tym względzie wątpliwości, obszedł cały lokal od piwnicy do balkonów. Wszystko było w zupełnym porządku.
— Albo mistyfikacja, — pomyślał — albo pomyłka, a raczej mistyfikacja.
Bo i kto w dodatku mógł go ostrzegać o rewizji? W policji nikogo nie znał, a o takich rzeczach może wiedzieć tylko policja, czy tam inny sędzia śledczy.
Gości było coraz więcej. Bawiono się świetnie. Minęła druga, trzecia, czwarta...
— Oczywiście, mistyfikacja!
Drucki w swej wędrówce od stolika do stolika śmiał się, witał się, przysiadał, gdy podszedł doń kelner i szepnął do ucha:
— Panie dyrektorze, policja!
— Co?
— Policja.
Czemprędzej wybiegł do hallu; istotnie pełno było policji mundurowej i ubranej po cywilnemu.
— Czy pan jest właścicielem tego lokalu? — zwrócił się doń komisarz, tęgi brunet, którego nieraz widywał na ulicy.
— Ja — powiedział spokojnie — czem mogę panu służyć?
— Otrzymałem rozkaz przeprowadzenia tu rewizji.
— Rewizji? — udał zdziwienie Drucki — ależ, panie komisarzu, z jakiego powodu?
— Otrzymaliśmy rozkaz. Jedyne, czem panu mogę służyć, to okazanie go na piśmie, jeżeli pan mi nie wierzy.
— Ależ wierzę w zupełności.
— Zatem zechce pan mi towarzyszyć
W ciągu pięciu minut wszystkie drzwi zostały obstawione. Wśród publiczności zapanowało niezadowolenie. Służba szeroko otwierała oczy i była wystraszona.
Rewidowano lokal systematycznie, zaglądano do każdego kąta, ostukiwano ściany i podłogi, badano zawartość worków z kawą i z cukrem.
Drucki uśmiechał się tylko:
— To musiał być jakiś łajdacki donos.
Komisarz wreszcie wszedł do gabinetu Druckiego, wyprosił przerażoną pannę Tecię i zażądał kluczy od szafy ogniotrwałej, i od biurka.
— Służę, oto klucze od kasy. Biurko jest otwarte.
— Tu są pieniądze — powiedział komisarz, otwierając pancerną szafę — pan będzie łaskaw asystować przy rewidowaniu. A to, jak się otwiera? — wskazał małą kasetkę.
— O tak — podniósł wieko Drucki.
Wewnątrz były kontrakty, kwity podatkowe i t. p.
Kasę zamknięto i przystąpiono do badania biurka. W środkowej szufladzie, w której tkwił klucz, Drucki ujrzał ze zdumieniem dość dużą płaską paczkę w żółtym papierze. Wiedział napewno, że takiej paczki nie miał w ręku i z całą pewnością nie wkładał jej do szuflady.
Na paczce przyklejona była drukowana etykieta: „Tłuszcz roślinny Bix”.
Wywiadowca, który ją wydobył, zamienił z komisarzem porozumiewawcze spojrzenie, które nie uszło uwagi Druckiego,
— Czy w kuchni „Argentyny“ — zapytał lekko komisarz — używany jest ten tłuszcz roślinny?
— Bynajmniej, panie komisarzu, wogóle nie używamy żadnych tłuszczów.
— Aha, więc to zapewne kupił pan na próbę.
— Bynajmniej, wcale nie kupowałem. Wogóle widzę tę paczkę po raz pierwszy w życiu — odpowiedział spokojnie.
— Otworzyć — kazał komisarz.
W papierze było drewniane pudełko, a w pudełku mocno upakowane stały dwa rzędy flakonów z białym proszkiem.
Komisarz przymrużył oko i zaśmiał się:
— Ładny tłuszcz! Co?...
— Morfina — zawołał wywiadowca.
Wszyscy funkcjonariusze policyjni, znajdujący się w gabinecie, stłoczyli się koło biurka.
— Dobry zapasik — odezwały się głosy, pełne zadowolenia.
— To nie należy do mnie — nie tracił spokoju Drucki.
— Wziął pan na przechowanie? — ironizował komisarz.
— Nie. To zostało podłożone.
Komisarz usiadł i wyjął z teki papier?
— Podłożone? No, oczywiście! Zrozumiałe? Zapewne ktoś z publiczności?
— Z publiczności — to wykluczone. Publiczność niema tu dostępu.
— Zatem kogo pan posądza?
— Nikogo nie posądzam.
— No, dobrze, a kto z personelu ma tu dostęp? Drucki wzruszył ramionami.
— Gdy ja jestem — każdy.
— A gdy pana niema?
— Gdy mnie niema, jest tu zawsze obecna moja sekretarka i często kasjer, pan Justek.
— Więc ich pan podejrzewa?
— Bynajmniej, panie komisarzu. Oczywiście, nieraz wchodzą tu i inni pracownicy. Lecz nie mogą przecie zaglądać mi do biurka. Ani kasjer, ani sekretarka nie pozwoliliby na to.
Komisarz szybko robił notatki. Mimo powagi, z jaką słuchał objaśnień Druckiego, widać było, że zupełnie mu nie wierzy. Szepnął coś jednemu z policjantów i ten po chwili powrócił z panną Tecią. Dziewczyna cała się trzęsła.
— Czy pani jest sekretarką dyrektora Winklera? — zapytał komisarz.
— Ja.
— Pani imię i nazwisko?
— Antonina Kruczewska.
— Czy pani zna tę paczkę? — pokazał jej zapakowaną już zpowrotem morfinę.
— Owszem, znam.
— Tak? Napewno
— Z całą pewnością, panie komisarzu. Gdy dziś przyszłam do pracy, znalazłam ją na swoim stoliku przy maszynie.
— Ach tak? A skąd znalazła się w biurku?
— Sama ją włożyłam.
Zapanowała cisza. Nikt nie spodziewał się tej odpowiedzi.
— Powiada pani — odezwał się wreszcie komisarz, — że pani ją włożyła do biurka. W jakim celu?
— Żeby nie leżała na wierzchu. Myślałam, że to paczka pana dyrektora, więc włożyłam do biurka do środkowej szuflady.
— A wie pani, co ta paczka zawiera?
— Owszem. Jakiś tłuszcz roślinny.
— A dlaczego sądziła pani, że ta paczka jest własnością dyrektora? Czy widywała pani u niego dawniej takie paczki?
— Nie. Ale tu tylko bywają rzeczy pana dyrektora. Pan kasjer nigdyby tu nic swego nie położył.
— Więc pani jest pewna, że takich paczek nie widywała pani dawniej.
— Ależ nigdy, panie komisarzu. Jeszcze nawet powiedziałem panu Justkowi, że dziwię się, poco panu dyrektorowi ten tłuszcz.
— Więc i kasjer był przy tem?
— Tak jest.
Zeznania kasjera Justka potwierdziły to w zupełności. Widział, jak panna Tecia wkładała paczkę do biurka.
Sprawa komplikowała się i komisarz widział się zmuszonym aresztować nie tylko dyrektora, lecz także jego sekretarkę i kasjera.
— Zatrzymuję państwa do dyspozycji sędziego śledczego. Proszę ubrać się.
Decyzja ta była konieczna już nie tylko ze względu na znaleziony dowód rzeczowy, lecz i na to, że wśród bywalców, obecnych na sali, poznano sześć osób, notowanych, jako nałogowych morfinistów, którzy zapewne w Argentynie zaopatrywali się w narkotyki.
Trójkę aresztowanych przewieziono do Urzędu śledczego i po przesłuchaniu zamknięto w oddzielnych celach.
Kasjer był zrozpaczony, Tecia zalewała się łzami. Tylko Drucki nie przejmował się zbytnio. Popierwsze warunki, w jakich się obecnie znalazł, nie były dlań nowością, podrugie pewien był, że go uwolnią, potrzecie nie wątpił, że barman Grabowski da ostatecznie sobie radę z prowadzeniem „Argentyny” przez kilka dni.
Oczywiście, był to łajdacki podstęp, morfinę mu podłożono. Kto to mógł zrobić i jaki w tem miał cel — Drucki napróżno usiłował domyślić się. Łączyć się to musiało z autorem anonimu, lecz w jaki sposób? I dlaczego?
Nie tracił ani na chwilę nadziei, że śledztwo szybko to wyjaśni.
W ciągu doby dochodzenie policyjne zostało zakończone i sprawa przeszła do rąk sędziego śledczego.
Gdy Drucki został doń przeprowadzony, w poczekalni ujrzał, oczekujących widocznie na przesłuchanie: portjera, dyrygenta orkiestry, kilku kelnerów, kwiaciarkę i parę osób z bywalców dancingu.
Sędzia, niski i dość otyły starszy pan z kozią bródką, robił wrażenie człowieka poczciwego. Uprzejmie wskazał Druckiemu krzesło i rozpoczął badanie stylem rozmowy salonowej. Drucki odpowiadał krótko i jasno, powtarzając zeznania, złożone policji. Nie obawiał się niczego, nie bez słuszności przypuszczając, że nikomu nie przyjdzie na myśl zakwestionowanie autentyczności jego amerykańskich dowodów tożsamości.
— Sprawa zupełnie inaczej wyglądałaby dla pana — mówił sędzia śledczy — gdyby zapas morfiny, znaleziony w pańskiem biurku, przeznaczał pan do wyłącznego swego użytku. Czy pan nigdy nie używał morfiny?
— Nigdy, panie sędzio.
— Tem gorzej — westchnął sędzia — ale może miał pan zamiar?
— Żałuję bardzo, ale nie.
— Podczas rewizji w zajmowanym przez pana numerze hotelowym znaleziono tę oto buteleczkę bez etykiety. Co ona zawiera?
— Chloroform — bez wahania odparł Drucki.
— Aha, a do czego pan go używał?
Chloroform był przeznaczony do usypiania kobiet, na które polował dla Brunickiego. Teraz należało szybko coś skomponować.
— Miewam silne bóle newralgiczne — powiedział — w klatce piersiowej. Kilka oddechów chloroformem uspakaja je, pozwalając szybko usnąć.
Sędzia widocznie nie znał się zupełnie na medycynie, gdyż wobec tego wyraził gotowość oddania flakonu dozorcy aresztu, który każdorazowo, w razie powtarzania się przypadłości, mógłby wręczać Brackiemu lekarstwo do użytku.
— Będę bardzo wdzięczny panu sędziemu — z uśmiechem zaczął Drucki — lecz mam nadzieję, że pan mnie wogóle wypuści.
Sędzia rozłożył ręce:
— Narazie jest to niemożliwe.
— Więc może za kaucją?
— Zobaczymy za kilka dni. Teraz pan będzie łaskaw podpisać swoje zeznanie. I proszę nie mieć do mnie żalu, że jeszcze dziś popołudniu będę pana trudził do siebie.
W ciągu najbliższych trzech dni Drucki był badany i konfrontowany niezliczoną ilość razy.
O ile mógł sobie wyrobić pogląd na stan swojej sprawy, nie przedstawiała się ona zbyt różowo. Kasjer i panna Tecia zostali zwolnieni bez kaucji. Jego zaś przetrzymywano. Portjer poznał, że dyrektor Winkler dość często przychodził do lokalu z różnemi paczkami. Z drugiej strony ustalono, że niektórzy goście „Argentyny” istotnie tam zaopatrywali się w morfinę, a chociaż nie chcieli powiedzieć, kto ją im wręczał, było zupełnie prawdopodobne, że załatwiał to dyrektor, często przysiadający się do różnych stolików.
Twierdzenie aresztowanego, że paczkę mu podrzucono, na niczem się nie opierało, przeciw niemu świadczył zaś dowód rzeczowy pod postacią znalezionego narkotyku i cały szereg poszlak.
W tym czasie dowiedział się od uprzejmego sędziego śledczego, że był tu Załkind, by przyjęto odeń kaucję.
— Ów pan Załkind — śmiał się sędzia — musi być wielkim pańskim przyjacielem. Ofiarowywał każdą kwotę, przysięgając, że i głowę dałby za niewinność pana.
Czy to, czy też przeświadczenie o tem, że Drucki nie będzie chciał zbiec, wpłynęło wreszcie na decyzję sędziego: po tygodniu Drucki został wypuszczony za kaucję dwudziestu tysięcy złotych.
Pierwszą osobą, którą ujrzał po wyjściu na ulicę, była Luba. Czekała nań i teraz nie mogła mówić ze wzruszenia i z radości.
Kurczowo przylgnęła do jego ramienia.
— Cóż tam dobrego? — zapytał.
— O, teraz wszystko jest dobre! — patrzyła mu w oczy promieniejącym wzrokiem — jedziemy do nas na obiad. Borys czeka, mrozi szampana.
— Aż taka uroczystość?
— Ogromna!
W taksówce zaczęła go całować:
— Kochany, słodki, biedactwo, tak nacierpiał się...
— Luba, chyba pani żartuje?! Taki drobiazg! Żebym tylko większych zmartwień nie miał.
— Tak, prawda, Borys mówił, że kapitanowi byle czem nie zaleją sadła. Kochany!
— Borys? — zrobił do niej oko.
— I Borys też. Nie masz pojęcia, kapitanie, jak wysilał się, by ci dopomódz! On za ciebie dałby się porąbać.
Załkind stał na balkonie i już zdaleka powiewał ku nim chusteczką, poczem, kulejąc bardziej niż zwykle, wybiegł aż na schody.
Mocno uścisnęli sobie dłonie
— Hallo, old Jack! — powiedział Drucki.
— All right, John! — ochrypłym głosem odpowiedział Załkind.
A Luba stała tuż przy nich i czuła, że jej serce wyrywa się z piersi.
Weszli do salonu i mężczyźni długo nic nie mówili, siedząc naprzeciw siebie.
Luba, nucąc jakąś piosenkę, krzątała się w jadalni.
— Myślę, Jack, że mamy ładną wiosnę — zauważył Drucki.
— Dni robią się coraz dłuższe — dorzucał Załkind.
I obaj odchrząknęli.
— Wiecie — zawołała, stojąc w drzwiach, Luba — że w tem musi być kobieta. Głowę dałabym, że kobieta. Chodźcie, już podają.
— Bardzo możliwe — powiedział Załkind — bo przecie kapitan wrogów tu nie ma. Co pan sądzi o tem, kapitanie.
— Jestem ciemny, jak tabaka w rogu.
— Ale prawda, Borys, że kapitan zostanie uniewinniony?
— Hm... Któż to może wiedzieć? W każdym jednak razie mamy teraz dość czasu, by na własną rękę rzecz zbadać.
— A co, Jack, pan od początku byłeś pewny, że mi morfinę podłożono?
— No, naturalnie! Po jakiego djabła zajmowałby się pan morfiną? Przecież o pieniądze panu nie chodziło nigdy, kapitanie, a dla sportu? To też nie pański rodzaj.
— A spirytus? — zaśmiał się Drucki.
— W spirytusie pluskały kulki, kapitanie! Ba! Alboż to i z armat nie walili do pańskiej „Aurory”?!
— Dobre były czasy, co, Jack?
— Ba!
— A pozatem — postukał się w czoło Drucki — byłbym skończonym idjotą, gdybym trzymał morfinę w biurku.
— Powiadam, że to jakaś kobieta — powtórzyła Luba — niech się pan zastanowi, kapitanie, czy nie może tu w grę wchodzić kobieta?
Drucki roześmiał się.
— Za dużo ich wchodziłoby w grę — domyślnie odpowiedział Załkind.
— Ale! — zawołał Drucki — wyobraźcie sobie, że na kilka godzin przed najściem policji, otrzymałem anonim z ostrzeżeniem, że będzie rewizja.
— Anonim?
— Tak. Podpisany był „dobry przyjaciel”, czy coś w tym rodzaju, i ostrzegał przed rewizją, radząc usunąć wszystko”.
— Ajajaj! — podrapał się po nosie Załkind.
— Właśnie! Myślałem, że to jakaś mistyfikacja. Miałem przecie zupełnie czyste sumienie.
— A kto mógł to napisać?
— Djabli wiedzą.
— Bo ciekawe, że — jak tego dowiedziałem się po pańskiem aresztowaniu, policja też otrzymała anonimową denuncjację na „Argentynę”. Tylko w tej denuncjacji było podane, że narkotyki znajdują się u sekretarki dyrektora.
— Skąd pan wie o tem, czy aby pewne? — Zdziwił się Drucki.
— Najpewniejsze. Moja siostra dowiedziała się, przez jednego wywiadowcę z Urzędu Śledczego. Donos był napisany ręcznie i wysłany pocztą do prokuratora, a dopiero prokurator przesłał ten anonim policji. W policji nawet bardzoby chcieli złapać tego, co anonim wysłał, bo daliby mu też bobu.
— Autorowi donosu?
— Tak. Bo on, uważa kapitan, napisał, że dlatego zawiadamia wprost prokuratora, bo policja wzięłaby łapówkę i zatuszowała sprawę.
— Głowę dam, że to kobieta! — twierdziła Luba.
— No, a drugi anonim, ten do mnie z przestrogą?
Pani Luba zamyśliła się:
— Kto wie? Może ta sama kobieta?...
— Że opamiętała się w ostatniej chwili? — zapytał Drucki.
— Kobiety są nieobliczalne — odpowiedziała.
Jednak Załkind wykluczał tę możliwość. Gdyby anonimy pochodziły z jednych rąk, byłyby oba pisane na maszynie.
— W każdym razie, kapitanie — ciągnął — teraz, gdy jest pan na wolności, znacznie łatwiej panu będzie wyszukać zamieszane w to osoby.
Dlatego też Drucki nie pojechał na Dębową. Zadzwonił z mieszkania Załkinda do Brunickiego i zawiadomił profesora, że został wypuszczony za kaucją do czasu rozprawy sądowej. Profesor ze swej strony również ostrzegł przed inwigilacją, tem samem dając do zrozumienia, że narazie rezygnuje z pomocy Druckiego.
— A czy wszyscy zdrowi? — zapytał ogólnikowo Drucki, myśląc o porwanej przez siebie dziewczynie.
— Bądź spokojny — zapewnił go Brunicki — wszystko jest w porządku.
— Nie będę się odzywał do ciebie, Karolu, póki ta rzecz nie skończy się.
— Jakie przewidujesz zakończenie?
— Jestem niewinny. Podłożono mi, widocznie przez zemstę, tę morfinę.
— I ja tak myślałem — powiedział profesor — Może potrzebujesz pieniędzy?
— Nie, dziękuję ci.
— Więc życzę ci powodzenia.
— Servus.
Położył słuchawkę.
Długo jeszcze rozmawiał z Lubą i z Borysem o swojej sprawie i o szkodach, jakie cała awantura wyrządzi „Argentynie”.
— Obawiam się, że publiczność przestanie chodzić — martwił się Załkind.
— A ja nie przypuszczam. Ci goście, co mnie znają, nie powinni uwierzyć w moją winę.
— Naturalnie! — zawołała Luba.
W hotelu portjer i cała służba przyjęli Druckiego z dość chłodną rezerwą.
Kończył właśnie przebieranie się, gdy przyszedł doń dyrektor hotelu.
— Strasznie przykra historja — zaczął.
— Przykra — wzruszył ramionami Drucki, — ale skończy się dobrze.
— Ja też tak sądziłem — powiedział dyrektor z miną świadczącą, że wcale tak nie sądził.
— Czemże mogę panu służyć?
— Ja... tego... przyszedłem — jąkał się dyrektor — zapytać, czy szanowny pan nadal zatrzyma swój numer?...
Drucki wyprostował się i prosto spojrzał mu w oczy:
— Zatrzymam.
— A, no tak... Bo myślałem..
— Nie dogadza to może panu? — zapytał z groźbą w głosie.
— Mnie? — uderzył się w piersi dyrektor — Skądże mnie?
— No to dobrze. Jeżeli zaś komukolwiek to nie podoba się, przyślij go pan do mnie. Ręczę panu, że mu... dogodzę.
— Che... che... — śmiał się dyrektor — pan to jest prawdziwym amerykaninem. I doprawdy źle mnie pan zrozumiał. Skoro zamierza pan nadal zaszczycić nasz hotel...
— Zamierzam zaszczycić nadal — przerwał mu Drucki — a teraz żegnam pana.
— Moje uszanowanie panu.
Dyrektor, który przyszedł oczywiście z zamiarem wymówienia Druckiemu gościny, wyszedł z niczem.
Na dworze był dopiero zmierzch, gdy Drucki zjawił się w garażu.
Tu przeciwnie — powitano go z radością, a szofer, zarządzający garażem odprowadził go na stronę:
— Proszę pana, był taki agent z Urzędu śledczego i kazał mi telefonowć doń, jeżeli tylko pan poleci wyszykować wóz do dalszej drogi. Takie szpicle, cholera! — zakończył z oburzeniem, zaprawionem odrobiną podziwu.
— Dziękuję panu — potrząsnął ręką Drucki — w żadną dalszą podróż nie wybieram się. A teraz daj mi pan wóz. Przewietrzę się trochę po tej ciupie.
— Z pana to morowy człowiek — zaśmiał się szofer — tak tu mówilim ze sobą, że panu i wszyscy djabli nie daliby rady.
Gdy wóz zniknął za bramą, szofer zwrócił się do pomocnika, i wskazując głową w kierunku odjeżdżającego auta, powiedział:
— Złoty gość. Już ja niejednego widziałem, na ludziach znam się, a ten to i swój chłopak, można powiedzieć, co to nie nawali i pan z panów całą gębą. No, co stoisz, jak malowany? Zamykaj!


ROZDZIAŁ 12.

O uwolnieniu szefa nie wiedziano w „Argentynie“. To też jego zjawienie się wywołało wśród personelu sensację.
Wszyscy pracownicy zebrali się w hallu. Z uśmiechem ściskał im dłonie. Potem zamknął się w gabinecie z kasjerem i z Grabowskim. Wysłuchał ich sprawozdań, przejrzał książki.
Frekwencja istotnie znacznie spadła, lecz Drucki bardziej zmartwił się tem, że obniżył się też poziom publiczności. Zdarzały się ordynarne awantury, a raz nawet musiano wezwać policjanta.
— Z tem musimy z miejsca skończyć. Panie Grabowski, niech pan tu wezwie portjera i Wrzoska.
Starszy kelner Wrzosek i Grabowski otrzymali kategoryczne polecenie zupełnego ignorowania nieporządnych gości.
— A w razie awantur zawiadamiać mnie.
Portjer zaś miał odtąd nie wpuszczać byle kogo, co mu się zresztą podobało:
— Może pan dyrektor być spokojny — powiedział — od dziesięciu lat jestem portjerem po pierwszorzędnych interesach i wszystkich porządnych gości znam, a hołodrańca poznam o milę.
Następną czynnością Druckiego był drobiazgowy przegląd lokalu. Znalazł wiele zaniedbań i nieporządków. Winowajcy otrzymali po jednem, krótkiem spojrzeniu. To im wystarczyło.
Gdy wrócił do gabinetu była już tam Tecia. Musiała już przed przyjściem do „Argentyny“ dowiedzieć się o uwolnieniu Druckiego, gdyż ujrzał pęk kwiatów na swojem biurku.
Ze wzruszenia drżały jej usta, a oczy jarzyły się radością.
— Nareszcie, nareszcie... Boże drogi — szeptała, kurczowo ściskając jego dłonie — a to wszystko przezemnie przez moją głupotę. Ty mi do śmierci tego nie darujesz....
— Czego głuptasku, czego? — śmiał się, tuląc ją do piersi.
— No tego, że ja włożyłam tę przeklętą paczkę do biurka, ale ja naprawdę nie myślałam...
— Uspokójże się niemądrasku, najmniejszego żalu do ciebie nie mam. Tyle samo jesteś winna co i ja. Ale nie smuć się, bo już minęło. No, nosek do góry i daj pyszczka... Tylko poco robisz wydatki na kwiaty — pogroził jej palcem.
— Na kwiaty? — zdziwiła się.
Ruchem głowy wskazał biurko.
— To nie ja — potrząsnęła głową.
— Nie ty?
Zbladła i powiedziała:
— To Kazia.
— Eee.... skądże.
— Z całą pewnością. Gdy wchodziłam, na własne oczy widziałam, jak kładła tu te swoje kwiaty.
Drucki nagle zmarszczył brwi. Uderzyła go myśl:
— A może i morfina?...
Tak, mogła tak samo wejść i położyć. Tylko w jakim celu? Zaniedbywał ją ostatniemi czasy, ale przecież był dla niej dobry, nie miałaby za co mścić się aż w tak łajdacki sposób.
— Nie, nonsens — powiedział głośno.
— Ależ to ona, sama widziałam — zapewniła Tecia, sądząc, że Drucki myśli o kwiatach.
— Jakto? — zerwał się. — Widziałaś?
— Widziałam. Układała je bardzo starannie.
— A... kwiaty!... No tak — zaśmiał się — teraz do roboty.
Załatwił zaległą korespondencję, podyktował kilka wzmianek reklamowych do prasy.
Z sali dochodziły dźwięki orkiestry i gwar głosów. W korytarzu coraz częściej rozlegało się przytłumione dywanem dudnienie szybkich kroków. To kelnerzy, kursujący między kuchnią a dancingiem.
Przyszedł kasjer Justek:
— Dziś nieźle, panie dyrektorze. Połowa lóż zajęta i prawie wszystkie stoliki.
— No muszę się pokazać — zdecydował się Drucki — urządzę im dziś kocią muzykę.
Jednak szedł ociągając się. Niezbyt to miło świecić czołem, gdy się jest tak usmarowanym choć i niewinnie.
Przechodząc obok pokoju „artystów“ ujrzał Kazię.
— Jak się masz, mała? — zawołał wesoło — poco wyrzucasz pieniądze na kwiaty? No, ale dziękuję ci. Cóż się tak na mnie gapisz?
Rzeczywiście patrzała nań rozszerzonemu oczyma, jakby z przestrachem.
— No? — pogładził ją po policzku.
— Dyrektorze — wyszeptała — ja mam panu coś ważnego do powiedzenia.
— Ważnego? O, słucham?
— Nie, nie tu. Na osobności. Ja przyjdę do gabinetu po moim występie. Tylko w cztery oczy.
— Dobrze.
Znikła za drzwiami.
Już z za kontuaru amerykańskiego baru ogarnął wzrokiem salę. Nie brakowało stałych bywalców. Właśnie orkiestra kończyła bostona i pary tańczących rozchodziły się do stolików.
Jego zjawienie się na sali wywołało chwilę ciszy. Nagle ktoś głośno krzyknął:
— O! Patrzcie Winkler! Servus dyrektorze! Servus!
— Vivat! — wrzasnął ktoś z kąta.
Z drugiego rozległy się oklaski. Zrazu samotne pociągnęły jednak za sobą inne, brawa przeszły w huk, napełniający salę. Pojedyncze okrzyki zmieniły się w ogólny hałas.
Niektórzy mężczyźni powstawali i otoczyli Druckiego zwartem kołem. Pytania, zapewnienia, szczere uściski dłoni, a zdala uśmiechnięte zalotne oczy kobiet.
Orkiestra rżnęła w ogólnym zgiełku fanfary. Służba z pełnemi rękoma zamarła w bezruchu, tłocząc się w drzwiach.
Grabowski pochylił się do Justka i krzyczał mu do ucha:
— Ma szczęście do ludzi nasz stary! Co!?
Dancing grzmiał.
Miauczenie udało się świetnie. Drucki wracał do gabinetu sam rozbawiony, jak nigdy, kiedy zobaczył oczekującą nań Kazię:
— No, mała?
— Ale ja muszę w cztery oczy — powiedziała dziewczyna, wskazując ruchem głowy drzwi, z za których rozległ się lekki klekot maszyny do pisania.
— To, może jutro?
— Nie, muszę dziś. Bardzo ważna sprawa.
Drucki zamyślił się:
— No, więc dobrze. Przyjdź za pół godziny. Wyprawię pannę Tecię do domu.
Nie zastanawiał się nad tem dłużej. Podpisał przygotowane listy i zwolnił Tecię:
— Dowidzenia mała. Idź do domu.
— Mnie się nie śpieszy — spuściła oczy.
— Będę tu miał różne rozmowy, a roboty już niema. Dowidzenia i niech ci się aniołki przyśnią. Zobaczymy się dopiero jutro.
Ostatnie dwa słowa wypowiedział z naciskiem. Nie chciał, by przychodziła teraz do hotelu. Napewno i on, a może i ona są teraz śledzeni.
Przysiadł na parapecie okna, przeglądając rachunki i czekał. W kilka minut po wyjściu Teci w drzwiach ukazała się Kazia.
— No, chodź tu i gadaj. Co się stało?
Stanęła przed nim milcząca z szeroko otwartemi oczyma, z których wyglądał strach.
— Cóż u djabła, oniemiałaś, moja mała?
— Niech mnie pan tak nie nazywa — powiedziała cicho — nie jestem tego warta. Za chwilę kopnie mnie pan jak psa, bo na nic innego nie zasłużyłam. To ja podłożyłam morfinę.
Drucki wstał, włożył ręce w kieszenie spodni i wolno podszedł do niej.
— Upiłaś się?! — zapytał spokojnie — jesteś pijana?!
— Nie — potrząsnęła głową — jestem trzeźwa i mówię prawdę. To ja, podła, podłożyłam. Z zemsty, ze ślepej zemsty.
Położył jej rękę na ramieniu:
— Z zemsty? Kobieto! Za cóż ty się na mnie mścisz? Czem cię skrzywdziłem?
— Ooo... — jęknęła — nie na panu, nie na panu... Dla pana serce wydarłabym ze swojej piersi... Ja na niej chciałam się zemścić.
— Na kim, ty szalona!?
— Na tej Teci, na tej chytrej dziwie, co to świętoszkę udaje, co zabrała mi ciebie... Ja ją chciałam usunąć z pańskich oczu. Ale byłam zagłupia. Nie wiedziałam, jak to zrobić i wszystko spadło na pana. O ja nieszczęśliwa!
Wpiła sobie palce we włosy i oparła się o ścianę.
Druckiemu twarz ściągnęła się, a na czole wystąpiły zmarszczki.
— Więc to ty sprzedawałaś tutaj morfinę?
— Ja, ja... Ja przeklęta, ja zgubiona...
— Opowiadaj — rzucił rozkazująco.
Zaczęła opowiadać cichym znękanym głosem. Już dawno poznała niejakiego Cierżawskiego, takiego machera od wyścigów i od innych rzeczy i on ją namówił. On przynosił jej do domu morfinę i on sam brał zgóry pieniądze od odbiorców, a jej zadaniem było tylko wręczanie im słoików. Przychodzili tu, a ona wręczała. Cierżawski płacił jej po pięć, dziesięć złotych od słoika, a sam, łajdak, brał od nabywców po dwadzieścia złotych za gram. I to jeszcze oszukiwał ich, bo z każdego pięćdziesięciogramowego słoika odsypywał potrochu. Sama to widziała, bo on to robił u niej w mieszkaniu. A odbiorcy nawet tego nie zauważyli, bo zawsze byli zdenerwowani i zadowoleni, że otrzymują.
— Bo wiadomo, wybulą takiemu oczajduszy tysiąc złotych, a czy to starczy, to i nie wiadomo. Pan dyrektor niema pojęcia co to za numer ten Cierżawski.
— Znam go. Mów dalej.
— On i polityką zajmuje się, mówi, że ma stosunki i że mu nikt nic nie zrobi. Ale zobaczymy! Otóż niektórzy goście byli tak zadowoleni, że jeszcze ten i ów wsunął mi do torebki jeden dwa papierki. Nie mogłam się skarżyć. Najwięcej dawali stali odbiorcy. Ale jak ja zobaczyłam, że ta świętoszka całkiem pana opętała, to djabeł jakiś we mnie wlazł. Myślę, co mi po tych pieniądzach, a ją tak zapakuję, że jej prędko pan nie zobaczy. A ot... tymczasem..
Odwróciła się doń plecami i zapłakała.
— Dalej! — krzyknął brutalnie.
— A no — ciągnęła, łkając — złe mnie podkusiło. Poprosiłam takiego jednego, żeby mi napisał donos do prokuratora.... I posłałam. A wieczorem, jak ta Tecia wyszła za potrzebą, wpadłam tu i wsunęłam paczkę za jej torebkę.
— Och, ty idjotko! — wzruszył ramionami Drucki.
— Żebym przypuszczała, że ta cholera znajdzie paczkę i wsunie panu do biurka!... Ale ja myślałam, że policja prędzej przyjdzie i żeby pośpieszyli, to ta świętoszka nie zdążyłaby. Akurat złapaliby ją...
— Jak mogłaś! Jak mogłaś!?
— Potem głową w ścianę tłukłam, tą moją głupią głową. Ale co miałam robić? Jeszcze myślałam sobie, że pana wypuszczą, a ją zatrzymają... Ale tak wszystko nagle spadło i ten s......n Cierżawski jeszcze do mnie się czepia, że taki majątek — powiada — zaprzepaściłam, dziesięć tysięcy złotych, a ja mu figę pod nos, bo mówię, że rewizja przyszła i co, miałam sama dać się złapać?
— No i cóż teraz będzie? — zapytał ponuro Drucki.
— Co będzie? — zapytał ponuro Drucki.
Wyjęła z torebki grubą kopertę i pokazała Druckiemu. Niezbyt wprawną ręką wypisany był na niej adres:
Do Wielmożnego Sądu Okręgowego w Warszawie.
— Co to jest?
— A no opisałam tu całą prawdę i co, i jak. Wszystko poporządku. Że nikt nie winien tylko ja i Cierżawski. Wszystko opisałam.
Rzucił list na biurko i zaczął chodzić po pokoju z rękoma w kieszeniach.
— A pana przepraszam, przed Bogiem przepraszam i proszę o darowanie. Jestem zła i nieszczęśliwa. Djabłu duszę zaprzedałam, ale swój honor mam. Ten list jeszcze dziś wyślę.
Chrząknął i zatrzymał się przed nią:
— I cóż, uciekniesz?
Uśmiechnęła się blado.
— A paszport masz?
— Mam. Mam dobry paszport — przycisnęła torebkę do piersi.
— Bo jak cię złapią — ostrzegł, — to dwa, albo i trzy lata murowane. Może nawet i więcej.
— O, nie, z tym paszportem przejadę tak, że mnie nikt nie znajdzie.
— Zagranicę jedziesz, oczywiście?
— Tak — kiwnęła głową, po chwili milczenia, dodała: — nic tu już po mnie, nic po wszystkiem.
— No, jesteś młoda, ładna, zrobisz jeszcze zagranicą karjerę — powiedział, patrząc w okno.
— Ścierka — odezwała się bezwdzięcznie.
Odwrócił się zdziwiony:
— Jaka ścierka?
— Ja jestem ścierka, łachman... O, niech pan wie, że przez ten tydzień ja więcej zmądrzałam niż przez całe życie... Pójdę już — wzięła list z biurka — nie pożegna się pan ze mną?...
Głos jej drżał.
— Nie jestem tego warta, ale niech pan ot tak, przez litość...
Podszedł do niej i pogładził ją po włosach, po policzku:
Chwyciła jego rękę i przylgnęła do niej ustami
— Jedź. A list lepiej wrzuć, jak już będziesz zagranicą. Ty przez Gdańsk, czy jak?... Wizę masz?... Pokażno paszport.
Odskoczyła, jak oparzona.
— Nie, nie, ja wszystko mam w porządku i wizy i papiery.
Przyjrzał się uważnie i zrodziło się w nim podejrzenie.
— Daj tu paszport! — kazał.
— Dowidzenia! — zawołała i rzuciła się do drzwi.
Jednym skokiem był przy niej, jednem szarpnięciem wyrwał jej torebkę. Przekręcił klucz w zamku, wyjął i schował do kieszeni.
— Oddaj, niech pan odda — błagała.
— Cicho! — huknął na nią.
Otworzył torebkę: list, chusteczka, puderniczka, pomadka do ust i — mały czarny rewolwer.
Drucki wyjął broń, podrzucił do góry, złapał za lufę w powietrzu i schował do kieszeni.
Dziewczyna klęczała skulona na ziemi z głową ukrytą między ramionami, a szloch wstrząsnął tym bezradnym kłębkiem ciała.
Drucki stał i milczał.
Wyjął papierosa i zapalił, nie śpiesząc się rozerwał kopertę i rozwinął duży arkusz papieru.
Pod śmiesznym, naiwnym nagłówkiem: „Wielmożny Sądzie Okręgowy“ zaczynało się:
„O śmierć moją proszę nikogo nie winić. Odbieram sobie...”
Nie czytał dalej. Złożył arkusz i szarpnął. Przez pół i jeszcze raz przez pół i jeszcze raz.
Posypały się na dywan małe skrawki papieru. Jedne padały tuż przy jego nogach, inne odlatywały dalej.
Strzepnął ręce, zgasił papierosa, pochylił się nad Kazią, wziął ją za ramiona, bez wysiłku uniósł i posadził na stole. Trzęsła się, jak w febrze, twarz miała mokrą od łez.
— I cóż ty sobie myślałaś, smarkata, — zaczął drwiąco — że takie szczenię, jak ty, ma jechać na tamten świat, bo takiemu słoniowi, jak ja, ktoś czemś grozi? Patrzcie-no! Ofiarę mi tu robi! Poświęcenie!...
Roześmiał się, a ona wciąż płakała, spoglądając nań od czasu do czasu załzawionemi oczyma.
Tłumaczył, strofował, żartował, gniewał się, wymyślał, groził, upokarzał, aż przestała szlochać i uspokoiła się.
— No, sama widzisz, że byłaś głupia?
— Nie, potrząsnęła głową.
— Ale dasz mi słowo, że będziesz mnie słuchała?
— Będę.
— Więc teraz zapudruj nos i marsz do domu. Coś dla ciebie wymyślę. Ale, jeżeli zrobisz to, jeżeli swojem głupiem samobójstwem obciążysz moje sumienie, to ci nigdy nie przebaczę. Zrobiłaś mi krzywdę, chcąc, czy mimowoli, ale zrobiłaś. Prawda?
— Wielką krzywdę — szepnęła.
— No, widzisz i chcesz ją naprawić?
— Chcę.
— Zatem pozwól mi, bym ja sobie wybrał satysfakcję. A ty chciałaś mi jeszcze jedną krzywdę zrobić.
— A jak pana zasądzą?
— Nie bój się, nie zasądzą. A jeżeli nawet, to już nie twoja rzecz. Masz słuchać i tyle. Buzię na kłódkę i rób tymczasem swoje. A ja coś dla ciebie...
Zapukano do drzwi i Kazia drgnęła.
Drucki otworzył. Za drzwiami stał chłopiec z portjerni:
— Tam jeden pan do panny Kazi.
— Kto taki? — zapytał Drucki.
— Taki łysy jeden.
— To on — spochmurniała Kazia — Cierżawski.
— Czekaj — kazał chłopcu Drucki i, zamknąwszy mu drzwi pod nosem, zwrócił się do niej — czego ten łotr chce od ciebie?
— Wiadomo, — wzruszyła ramionami — chce, żebym morfinę wręczała odbiorcom. Ale ja za żadne skarby... Dość mam tego...
— Więc słuchaj, — wziął ją za rękę Drucki — idź do swojej garderoby i za dziesięć minut masz iść do domu. A nie przyjdź jutro! To ci nic nie powiem!
Chciała go znowu pocałować w rękę, lecz ofuknął ją:
— Dajże spokój, głupia. Jeszcze nie jestem biskupem.
Cmoknął ją w policzek i mocno poklepawszy po plecach, wypuścił na korytarz.
— Słuchaj, chłopcze, i uważaj: pójdziesz do tego łysego i powiesz, że panna Kazia nie może do niego wyjść, ale że czeka na niego...
— W garderobie — pojętnie zakończył chłopak.
— Nie w garderobie, a tu, w gabinecie. Powiedz, że jest sama i czeka, żeby koniecznie przyszedł. Rozumiesz?
Czekał długo. Drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł Cierżyński, wysoki, tęgi, prawie czterdziestoletni drab z łysą, czaszką i z grubym fałdzistym karkiem. Zrobił ruch, jakby się chciał cofnąć, lecz opanowawszy się, zawołał z uśmiechem na błyszczącej, obleśnej twarzy:
— A, kogo widzę, kochany pan dyrektor Winkler.
— Cieszę się, że pana widzę, panie Cierżawski.
— Ja właściwie nie do kochanego dyrektora, ale chłopiec mi tu wskazał. Skoro jednak...
Urwał, bo Drucki podszedł do drzwi i zamknął je na klucz.
— Zamykam, — wyjaśnił — bo chcę, by nam nie przeszkodzono. A ja mam z panem do pomówienia, panie Cierżawski.
— Zawsze do usług — bąknął ten niepewnie.
— Wie pan, że jestem oskarżony o handel morfiną?
— Właśnie! Co za nieszczęście — jęknął żałośnie Cierżawski. — To napewno jakieś nieporozumienie, a tyle przykrości!
Drucki systematycznie zdjął marynarkę i powiesił ją na poręczy krzesła. Cierżawski natychmiast zorjentował się w sytuacji i zrobił krok ku drzwiom.
— Czekaj! — warknął Drucki, nie ruszając się z miejsca.
— Czego pan chce odemnie, panie Winkler?
— Chcę ci podziękować osobiście za uprzejmość, zanim poczęstują cię kryminałem.
— Niby za co? — bezczelnie podniósł głowę Cierżawski.
— Nie bój się, draniu! Już mam wszystko. Twoja Kazia powędrowała na posiedzenie, a i tobie kilka lat odpoczynku się należy.
— Niech mnie pan wypuści!
— Nie, braciszku, niema tak dobrze.
Szedł ku niemu wolno, uśmiechnięty, spokojny, jak nigdy. Nie mógł go wprawdzie oddać policji, gdyż równałoby się to wydaniu i Kazi, ale ten musi mu zapłacić za wszystko.
Cierżawski cofał się krok za krokiem. Z małych zatłuszczonych powiek, strzelały szybkie, niespokojne spojrzenia, szukające drogi ratunku, na lśniącej twarzy wystąpiły grube krople potu.
Znalazł się już w kącie i jego grube ręce o palcach przypominających serdelki, podniosły się obronnym ruchem.
O sekundę, o ułamek sekundy zapóźno.
Zwarty węzeł pięści mignął błyskawicznym łukiem i ze straszliwą siłą spadł na szeroki nos Cierżawskiego. Niemal jednocześnie druga pięść sztychowem uderzeniem w ogromny brzuch skurczyła jego ciało w wielki kłąb, który pod nieustającemi ciosami zwijał się, falował, przewalał w sobie, zmieniając swój kształt.
— Aaaaa... — charczał Cierżawski.
To, że nie próbował obrony, zwiększyło jeszcze bardziej pasję Druckiego. Olbrzymie chłopisko, zdrowe, niczem wół, a takie niemrawe.
Silnem pchnięciem wyrzucił go na środek pokoju i zaaplikował kilkanaście nowych ciosów, niezwykle bolesnych. Drab wydobył z siebie głuchy ryk i zaczął bezładnie machać rękami.
— Licz zęby! — krzyknął Drucki i potężny cios spadł na szczękę z prawej strony. Cierżawski zatoczył się, lecz nie upadł, gdyż z lewej otrzymał jeszcze silniejsze uderzenie i znowu z prawej, a wreszcie sprawne pod brodę.
Teraz runął na podłogę, jak piorunem rażony, całym ciężarem swoich niemal stu kilogramów. Musiał jednak być niesłychanie wytrzymały, gdyż nie stracił przytomności. Jego oczy żarzyły się wściekłością, z grubych ust język wypychał krwawą pianę z wybitemi zębami.
— Dentysta policzyłby ci za to ładnych parę złotych — powiedział Drucki, lekko dysząc.
Cierżawski nagłym ruchem sięgnął do tylnej kieszeni, lecz zanim zdołał wydobyć broń, otrzymał tak błyskawiczne kopnięcie w łokieć, że zawył z bólu i poderwał się na równe nogi.
— A widzisz, wróbelku, — zaśmiał się Drucki i natychmiast odskoczył, gdyż Cierżawski pochylił się całym tułowiem. Było jasne, że chce atakować tak zwanym „bykiem”, czyli uderzeniem głowy w dołek przeciwnika.
Drucki dobrze to znał. Kiedyś, gdy jeszcze był niedoświadczonym młodzieńcem, został zwalony takim ciosem na tydzień do szpitala i w dodatku połamał sobie kości trzech palców o twardy łeb irlandzkiego bosmana. Wiedział, jak się ma bronić. Są tylko dwa sposoby: uskoczyć i wyrżnąć pięścią w odsłoniętą nasadę czaszki — to znaczy zabić na miejscu, i drugi, odparować uderzeniem kolana.
Nie ruszył się z miejsca i gdy lśniąca czaszka rozmachem całego tułowia zamierzyła się do ataku, w samą porę poderwał kolano. Trafił w pochyloną twarz między oczy i głowa Cierżawskiego, opisawszy wielki łuk, pociągnęła za sobą tułów i grzmotnęła ciemieniem o podłogę.
Leżała teraz bezwładna nawznak ta góra mięsa i sadła z twarzą, przypominającą opuchłą i niezbyt świeżą wątrobę.
Drucki z pewnym wysiłkiem przewrócił go plecami do góry, wyjął rewolwer z tylnej kieszeni i schował do swojej, poczem podciągnął Cierżawskiego i posadził go na ziemi, oparłszy o ścianę.
Sam stanął naprzeciw i z satysfakcją przyglądał się swemu dziełu. Lubił solidną robotę.
Wyładował furję i teraz był w doskonałym humorze. Cierżawski jęczał, zwolna odzyskując przytomność.
— No — zaczął Drucki — tym razem, wróbelku, pomacałem cię lekko. Ale nie życzę twojej siwej prababce, byś się kiedyś na oczy mi nawinął. Wówczas, robaczku, obawiam się, że dla djabłów na pieczyste mało z ciebie zostanie i do trumny cię przez lejek wleje twoja nieutulona w żalu rodzina...
— Wody!... — chrapliwym głosem odezwał się Cierżawski.
— Przyjemności na później, gołąbku. Teraz gadaj: masz dosyć?
Stęknięcie było jedyną odpowiedzią.
— Więc zbieraj twoje gnaty i niech cię djabli porwą. Na ten raz daruję ci. Idź na zbity łeb.
Cierżawski spojrzał nań nieufnie z pod straszliwie opuchniętych powiek:
— To znaczy — zapytał — że pan nie wezwie policji?
— Nie. Pal cię licho.
Z trudem, jęcząc i krzywiąc się, podniósł się z ziemi i, zataczając się, padł na krzesło. Wsadził gruby palec w usta.
— Prawie wszystkie zęby — skarżył się żałośnie.
— Uważaj na resztę! — ostrzegł Drucki. — Najlepszym sposobem konserwacji pozostałego uzębienia jest unikanie spotkania ze mną. A teraz uważaj. Puszczę cię i zmiataj na cztery wiatry. Nie radzę ci zaglądać do domu, bo tam już na ciebie czeka pewno policja. Twoje mieszkanie i mieszkanie twojej wspólniczki jest obstawione. Wal na dworzec kolejowy i korzystaj z tego, że teraz cię rodzona matka nie pozna. Masz pieniądze?
— Mam... Ile pan chce?...
— Idźże do djabła ze swemi pieniędzmi. Nic nie chcę — nacisnął dzwonek i otworzył drzwi.
— A tu na ulicy niema szpiclów? — nieufnie zapytał Cierżawski.
— Myślę, że są, ale pewno pilnują frontu.
— Dlaczego pan mnie puszcza?
— Taka moja pańska fantazja.
Do drzwi zapukał chłopiec. Wszedł i, rzuciwszy okiem na Cierżawskiego, nie mógł powstrzymać uśmiechu.
— Uważaj, smarkaczu, — ofuknął Drucki — ten oto pan hrabia czuje się cokolwiek niedysponowany.
Usta chłopca rozciągnęły się od ucha do ucha.
— Jest niedysponowany, bo ma jakieś zmartwienia familijne. Odprowadzisz go do kuchennych drzwi i powiesz dozorcy, by go wypuścił przez bramę. Rozumiesz?
— Tak jest, panie dyrektorze
— Marsz! Uszanowanie panu hrabiemu!
Cierżawski chwiejnym krokiem wyszedł za chłopcem, który po drodze wziął z krzesła jego kapelusz.
Drucki nałożył marynarkę.
Sala była już pusta. Służba sprzątała. Huk wentylatorów i brzęk naczyń, pośpieszanie zbieranych, głuszył rozmowy.
Znowu obszedł cały lokal, zrobił kasę z Justkiem, wydał dyspozycje i pojechał do hotelu.
Pierwsze promienie słońca zalewały ulicę jasnem przezroczystem, jakby świeżo wymytem światłem.
— W gruncie rzeczy warjat ze mnie — pomyślał Drucki, konstatując, że samochcąc wziął na siebie cudzą winę — warjat nieuleczalny!
Dodał gazu i świeży wiatr uderzył w zmęczone oczy.
— Ale dobrze jest być warjatem! — zaśmiał się, a motor mu odpowiedział cichym pomrukiem aprobaty.
W powietrzu pachniało bzem.


ROZDZIAŁ 13.

Gdzieś, w najdalszym korytarzu rozległ się pierwszy dzwonek, w sekundę po nim ostro zaterkotał drugi na dole, aż wreszcie i ten już przy ósmej klasie odezwał się radośnie. Nudna, zasuszona pani Krupowa w pół zdania przerwała swój wykład o produkcji ropy naftowej i zaczęła składać książki i notatki.
Nikt już zresztą na nią teraz nie zważał. Panienki powstawały z miejsc, szybko dopinając teczki. Klasa napełniła się gwarem pośpiesznie rzucanych przypomnień o pożyczaniu podręczników, o spotkaniu się wieczorem przed kinem, o wzorach na hafciki. W rzeczywistości żadna z nich nie myślała już o nafcie pani Krupowej, ani o hafcikach, ani o książkach.
Teraz całe były pochłonięte świadomością swobody, tej największej chwili dnia, kiedy znajdą się same na ulicy. Na jedne z nich czekają w pobliskich bramach studenci czy kadeci, na inne więcej jeszcze, bo całe tłumy nieznajomych przechodniów, przystojnych mężczyzn, pod łakomemi spojrzeniami których będą się popisywały sprężystością swoich młodych ciał.
Wysypują się oto na chodnik w swoich granatowych mundurkach z marynarskim kołnierzem, roześmiane, rumiane, piskliwe, śmiałe. Ich oczy iskrzą się, ich krok staje się elastyczny, nerwowy, od którego nawpół rozwinięte piersi drgają pod luźnym materjałem bluzki.
Jakże chciwe są ich świeże nieumalowane usta, jakież wielkie czują w sobie bogactwo te jędrne młode ciała, bogactwo, któreby garściami rozrzucały między tych panów w jasnych ubraniach o szykownie zawiązanych krawatach. Głupcy! Czyż mogą domyślić się, że mijają oto skarby najfantastyczniejszych pragnień, oszałamiających marzeń, tajonych wstydów!...
Idą po dwie, po trzy, przykulone do siebie, ruchliwe, niezgrabne, rozszczebiotane, odważnie szukające oczyma wzroku mężczyzn, wzroku, który czują na swojej gładkiej skórze poprzez żakieciki.
— Jak myślisz, czy spotkamy dziś tego aktora?
— A ja ci mówię, że to jest inżynier. I w dodatku żonaty. Wczoraj widziałam go, jak kupował papierosy na Marszałkowskiej. Ma na palcu obrączkę.
— Nie krwaw serca Julki!
Julka wzruszyła ramionami:
— On ma rudy zarost i zawsze jest źle ogolony — powiedziała pogardliwie.
— Nie mów! To też ma swoje zalety. Jak tak drapie! To musi podniecać!
Julka w duchu przyznawała jej słuszność, lecz właśnie nadchodził objekt ich rozmowy, więc zdążyła tylko powiedzieć:
— Idzie.
Wszystkie trzy zrobiły do niego oko i obejrzały się.
Stanął i patrzył za niemi z uśmiechem.
— Czekajcie! — zawołała jedna. — Teraz pożegnamy się i zobaczymy, za którą z nas pójdzie.
Zgodziły się. Karpowska poszła w ulicę Śniadeckich, Bodzikówna w Polną, a Julka w stronę domu. Szła prędko. Pewna była, że on idzie za nią, ale bała się obejrzeć. Gdy na rogu Topolowej zdecydowała się wreszcie, przekonała się, że ten cymbał ani myślał jej towarzyszyć.
Pal go sześć! Niechby sobie nawet poszedł za piegowatą Bodzikówną!
Drzwi otworzyła Józefowa.
— Czy panienka będzie czekać z obiadem na panią? — zapytała.
— Zaczekam.
Przebrała się i poszła umyć ręce. Na oknie stała torba papierowa. Zajrzała do niej i zdziwiła się.
— Józefowo! Poco Józefowa postawiła w łazience cukier?
— Jaki cukier?
— No stoi ta torebka z pudrem cukrowym.
Staruszka przydreptała.
— A rzeczywiście. Ale to chyba pani tu przyniosła. Bo któżby?
— Poco pani przynosiłaby?
— A no w domu zawsze przydać się może.
Julka nakryła do stołu i zadzwoniła do Alicji. Odezwał się woźny i oświadczył, że pani prokuratorka już wyszła, będzie ze dwadzieścia minut, jak wyszła.
Prawie w tejże chwili Julka usłyszała trzask otwieranych drzwi.
— Alu, to ty?
— Ja.
— To świetnie. Można podawać obiad?
— Naturalnie.
Siedziały naprzeciw siebie przy stole i Julka opowiadała, co dziś było w gimnazjum.
— Jesteś blada dziś, Alu — zauważyła ze współczuciem — może się źle czujesz?
— Nie, trochę się przemęczyłam.
— Czy to ty postawiłaś cukier w łazience?
— Cukier? — zarumieniła się Alicja — a tak... tak. Kupiłam sobie do herbaty.
— Puder?
— Właśnie, dali mi przez pomyłkę puder. Zresztą czy to nie obojętne. Powiedz, czy pytano cię już z łaciny?
— No, przecie przed chwilą ci mówiłam!
— A tak, tak. Jestem dziś trochę roztargniona. Miałam bardzo męczącą rozprawę.
— To tego bandyty z Mazowieckiej?
— Tak. Dożywotnie więzienie.
Alicja wstała i zabrawszy tekę, przeszła do swego pokoju. Miała jeszcze dużo pracy z przygotowaniem się do jutrzejszego oskarżenia, w sprawie o rozpowszechnianie narkotyków przeciw Janowi Winklerowi, właścicielowi nocnego dancingu „Argentyna“.

∗             ∗

Adwokat huśtał się na swym amerykańskim fotelu i milczał.
— Zatem — przerwał ciszę Drucki — jak pan oblicza szanse za i przeciw?
— Gdyby oskarżała nie ta piekielna baba, wierzyłbym w wyrok uniewiniający, a tak... No, powiedzmy z pewną dozą optymizmu, że szanse są równe.
Mecenas Koldinger nie zbytnio podobał się Druckiemu. Możliwie, że był rzeczywiście tak sprytny, jakim go przedstawił Załkind, możliwe, że na sali sądowej potrafił wydobyć z siebie energję, teraz jednak robił wrażenie apatycznego i zrezygnowanego, co irytowało w najwyższym stopniu.
— Niech pan mi powie, mecenasie, jedno: czy w razie wyroku skazującego aresztują mnie natychmiast?
— Nie sądzę. Kaucja jest wysoka, posiada pan duże i dobrze prosperujące przedsiębiorstwo, ucieczki pana nie będą się chyba obawiali. Chociaż z drugiej strony, jeżeli prokurator bardzo będzie nalegał...
Drucki wstał.
— Dowidzenia. O której trzeba być w sądzie?
— O dziesiątej. Dowidzenia panu. I niech się pan nie denerwuje. Zrobimy wszystko, co będzie w naszej mocy.
Drucki, zbiegając po schodach, żuł przekleństwa. Ładnie go ten adwokat urządzi. Ciepłe kluski. Niby fachowiec, a nic nie wie. Powiedziałby poprostu: uciekaj pan, bo sprawa przegrana, albo: kpij pan sobie ze wszystkiego, wyrok uniewinniający jest pewny. Wiadomo byłoby czego się trzymać!
Drucki nie żałował już wypuszczenia z rak Cierżawskiego i swojej wielkoduszności wobec Kazi, którą wysłał do Krynicy, pod warunkiem, że w ciągu roku nie pokaże się w Warszawie.
— Pal ich wszyscy djabli!
Przypomniała mu się Luba i dlatego poszedł do Toni.
Spędził u niej noc i za kwadrans dziesiąta był już w sądzie. Poprawił mu się humor tak dalece, że wesoło zapytał woźnego, gdzie tu jest miejsce dla głównej osoby.
Rozprawę wyznaczono w niedużej sali, to też ta wkrótce po brzegi zapełniła się publicznością: kilku panów i około setki pań. Luba, Tecia, generałowa Wolińska, kwiaciarka Zosia, hrabina Holanowska, baletnica Jeresówna, córka prezesa Celińskiego, pokojówka z „Bristolu”, siostra kapelmistrza z operetki, rudowłosa manicurzystka od fryzjera... Wszystko klijentki „Argentyny“, lub też jego osobiste, a często łączące w sobie obie zalety, względnie takie, które chciałyby je łączyć.
Drucki swobodnie rozmawiał z mecenasem Koldingerem, który wydawał się dziś zmieniony do niepoznania. Ruchliwy, wesoły, dowcipny, dzielił się ze swym mocodawcą pikantnemi uwagami na temat publiczności.
— Ma pan szczęście do kobiet — mówił — szkoda, że zagalopowało się ono aż tak daleko, że i oskarżycielem jest kobieta.
Prawda! — przypomniał sobie Drucki — co za kaprys losu. Oskarżać mnie będzie ta piękna blondynka! Podprokurator Alicja Horn.
Rozległ się dzwonek i przeciągły ostry głos woźnego oznajmił:
— Proszę wstać. Sąd idzie.
Rumor wstających i z drzwi, znajdujących się za zielonym stołem, wysunęły się postacie trzech starszych panów w togach, oraz małej czupurnej protokulantki w wielkich rogowych okularach.
Jednocześnie z bocznych drzwi weszła Alicja Horn, wysoka, smukła o wspaniałych płonących oczach, zasłoniętych do połowy nieprawdopodobnie długiemi rzęsami, o wypukłych zmysłowych ustach, których tak pragnął.
Drucki przez chwilę miał nieprzepartą ochotę ukłonić się jej według wszelkich zasad dobrego tonu, lecz pohamował się.
Czytano akt oskarżenia.
Przewodniczący, prezes Turczyński, miły siwy pan o inteligentnym wyrazie twarzy, nerwowy drobny sędzia Pszczółkowski, którego rysy przypominały srokę i referent sprawy, gruby, ponury jegomość, sędzia Hum, z wystającemi z twarzy złego buldoga, krzywemi żółtemi zębami.
— Ten mi da bobu — szepnął do ucha adwokatowi.
— Hum? Myli się pan. Człowiek o najlepszem sercu. Kolosalnej dobroci. Najgorszy jest Pszczółkowski.
Drucki złapał kilkakrotnie wzrok, wpatrującej się weń aplikantki i spojrzał na Alicję.
Ta nie odrywała oczu od papierów.
— Niemożliwe, żeby mnie nie poznawała — stwierdził w myśli.
Na stole leżała paczka z morfiną: dowód rzeczowy.
— Ach, ta głupia Kazia!
Jakże łatwo mógł się uwolnić od oskarżenia. Wystarczyłoby szepnąć kilka słów Koldingerowi!...
Patrzał na Alicję. Marmurowy spokój, pod którym ukryte jest całe piekło temperamentu. Dlaczego go odepchnęła?...
— Oskarżony Jan Winkler! — rozległ się głos przewodniczącego.
Imię, nazwisko, wiek... Obywatel amerykański, urodzony w Detroit, kapitan marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych, później handlowej, obecnie kupiec, właściciel zakładu gastronomicznego „Argentyna“ w Warszawie. Do winy się nie przyznaje. Jak może wytłumaczyć obecność w jego gabinecie paczki z morfiną? — Całkiem poprostu. Ktoś podrzucił. Z jakich pobudek?... Może zawiść konkurencyjna, może chęć zemsty osobistej, a może poprostu żart... psikus...
— Czy strony mają zapytania?...
Owszem. Prokuratorka Alicja Horn zapytuje, czy oskarżony przychodził do swego zakładu z paczkami? — Owszem. — Czy często?... — Dość często przynosił sobie papierosy, książki...
— Czy „Argentyna“ miała licencję na sprzedaż papierosów? — Ma ją. Ale oskarżony pali inne. — Oskarżony miał dużo zajęć w lokalu? — Tak. — Zatem nie miał wolnego czasu? — Nie, lub bardzo mało. — Kiedyż więc czytał przynoszone przez siebie książki? — Zabierał je zpowrotem do hotelu. — Oskarżony twierdzi, że morfina została podrzucona ze złej woli. Czy oskarżony nie podejrzewa nikogo? — Nie. — Więc któż to mógł zrobić? — Może ktoś dla żartu.
Padały zimne, krótkie pytania, wypowiadane głosem, który dźwięczał jak stal, jak stal, zadająca błyskawiczne, a celnie wymierzone pchnięcia.
Drucki odpowiadał spokojnie. Jego niski baryton nie drgnął ani razu, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę, że każdą odpowiedzią obciąża siebie, że każde pytanie jest jakby drobnem nakłóciem. Nakłócia jedno przy drugiem tworzą oto cały ścieg, przecinający jego obronę. Wystarczy później mocne szarpnięcie i zostaną z niej szmaty.
A pytania wciąż padały. Zręczne, wnikliwie, napozór niegroźne. Osaczały go ze wszystkich stron, zamykały wszystkie drogi odwrotu. I zatrzymały się nieruchome, czujne i nieprzebyte, jak zasieki z drutu kolczastego.
— Dziękuję. Skończyłam.
Na sali zapanowała głęboko cisza.
— Ona mnie nienawidzi — pomyślał Drucki. — I za co?...
Zaczął pytać adwokat. Był blady, jego usta lekko drżały. Poprostu obezwładniała go finezja przeciwnika. Nie wygrał przeciw tej babie ani jednej sprawy, a przecież ta właśnie była do wygrania!
Nastąpiła nowa serja pytań. Drucki odpowiadał z równym spokojem. Nigdy nie miał do czynienia z narkotykami. Dochód przeciętny z „Argentyny“ wynosi znacznie więcej, niż potrzeba mu na wydatki, książki kupował najczęściej popołudniu, do stolików się przysiadał, ale nigdy nikomu nic nie wręczał, ani pieniędzy żadnych nie inkasował, do gabinetu mógł wpaść na chwilę nawet ktoś z gości...
Odpowiadał, lecz czuł, że zasieki ustawione przez tę piękną kobietę, która nienawidzi go z całej duszy, ani drgnęły.
Przesłuchiwanie świadków. Znowu jej drażniący metaliczny głos, Barman Grabowski, portjer, starszy kelner Wrzosek. Zeznają, że Drucki był lubiony nietylko przez personel, ale i przez gości. Czy kto mógł mieć do niego złość? Poczciwi powiadają, że broń Boże. A do jego paczek nikt nie zaglądał. Jak dyrektor Winkler mówi, że tam były książki, czy papierosy, to pewno tak i było. A czy brał papierosy z baru? — Czasami brał. — Jak często? — A no raz na tydzień, może dwa. — A może i trzy? — Może.
Koldinger wydobywa z nich, że dyrektor był zawsze wesoły, pogodny, dobry dla służby, sprawiedliwy, że nie był skąpy, że nikt z nich nie widział, by wręczał gościom jakie paczki, lub by brał pieniądze.
Przesuwają się przed stołem sędziowskim świadkowie jeden za drugim. Mecenas Koldinger gryzie wargi i stuka nerwowo ołówkiem o pulpit. Drucki widzi swoją sytuację zupełnie jasno. Odwraca się. Spojrzenie jego spotykają oczy czarne, niebieskie, zielone, orzechowe... Oczy wszystkie pełne przestrachu.. Oto odzywa się znowu metaliczny, dźwięczny jak stal, głos i oczy zwracają się na Alicję Horn, oczy odmienione w ciągu mgnienia — palą się teraz nienawiścią.
Przed pulpitem dla świadków staje aspirant policji z Urzędu Śledczego, kierownik brygady, tępiącej handel narkotykami. Wysoki, zgrabny, inteligentny mężczyzna.
— Czy pan może powiedzieć, co zawiera ta paczka? — pyta Alicja Horn.
— Morfinę. W takich paczkach szmuglują morfinę z Niemiec.
— Jakie są ceny morfiny?
— Musiałbym obejrzeć etykiety na słoikach — mówi aspirant.
Sędzia Hum podaje świadkowi paczkę. Ten otwiera pudełko, wyjmuje słoik z białym proszkiem:
— Morphium muriaticum — czyta — w handlu legalnym gram kosztuje około złotówki.
— A w nielegalnym jaką cenę można osiągnąć?
— O, to ogromna różnica. Morfiniści płacą za jeden gram od dwudziestu do trzydziestu złotych, a czasem i więcej.
— Zatem, jaką wartość w nielegalnym handlu ma cały ten transport?
Aspirant obejrzał słoiki i policzył w pamięci:
— Jest tu pięćset gram, zatem wynosi to od dziesięciu do piętnastu tysięcy złotych.
Sędziowie spojrzeli po sobie. Na sali nastąpiło poruszenie. Alicja Horn zapytała znowu:
— Czy handlarze narkotykami są ludźmi tak bogatymi, że kwota taka może nie robić im większej różnicy?
— Skądże — zaśmiał się świadek — najczęściej to ich cały kapitał obrotowy.
— Oskarżony twierdzi, że ta paczka wartości kilkunastu tysięcy złotych została mu podrzucona przez kogoś z zemsty, lub też dla... żartu. Czy świadek przypuszcza, że którykolwiek z handlarzy mógłby w tym celu poświęcić taką kwotę?
— Uważam to za absurdalnie niemożliwe. Wystarczyłby mały słoik, gdyż...
Adwokat zerwał się, sam zły na siebie za spóźnione zorientowanie się:
— Wysoki Sądzie, proszę o uchylenie tego pytania! Świadek nie jest kompetentny w tym względzie.
Przewodniczący Turczyński zerknął na Alicję i otworzył usta, lecz ona zareplikowała:
— Świadek jest kompetentny, gdyż z racji swego stanowiska zna stosunki panujące wśród handlarzy narkotykami. Obrona zaś nie kwestjonuje faktu, że dowód rzeczowy pod postacią dziesięciu słoików zawiera narkotyk, a mianowicie morfinę.
Przewodniczący kiwnął głową i Alicja Horn zadała świadkowi nowe pytanie:
Mecenas pochylił się do ucha Druckiego.
— Przegraliśmy — szepnął ponuro.
— Napewno?
— Bez wątpienia. Dwa, trzy lata.
— Mogą mnie aresztować? — szepnął Drucki.
Adwokat skinął głową i powiedział cicho:
— Jedyne, co mogę zrobić, to zażądać odroczenia, jeżeli pan pan... chce zrezygnować z kaucji i ulotnić się?
— Wal pan — zdecydował się Drucki i pomyślał, że widocznie nie sądzono mu zagrzać miejsca w Warszawie. Znowu ucieczka, znowu włóczęga...
Mecenas Koldinger wstał:
— Wysoki Sądzie, składam wniosek o powołanie eksperta dla zbadania zawartości słoików i odroczenie rozprawy.
— Przecie na słoikach — skrzywił się przewodniczący — jest wyraźny napis.
— Tak — upierał się adwokat — ale etykieta może być nalepiona na słoikach z każdym proszkiem, z sodą, z chininą itp. Wobec powstania kwestji ceny tej paczki, zbadanie produktu jest konieczne i dlatego żądam analizy chemicznej.
Prokurator Alicja Horn oświadczyła, że chociaż wniosek pana obrońcy zmierza do przewleczenia sprawy, jednak nie sprzeciwia się mu, gdyż w rzeczywistości niepoddanie morfiny, stanowiącej dowód rzeczowy, analizie — jest przeoczeniem śledztwa.
Przewodniczący wstał:
— Sąd udaje się na naradę.
Salę napełnił gwar rozmów. Mecenas Koldinger pochylił się do swego klijenta:
— Muszą uwzględnić mój wniosek.
Drucki wzruszył ramionami. Doskonale wiedział, że to mu nic nie pomoże.
— W każdym razie — mówił adwokat — będzie pan miał przynajmniej dobę czasu. Zanim odeślą morfinę, zanim zrobiona będzie analiza, zanim przyślą orzeczenie... Przypuszczam, że sprawa będzie odroczona nawet na trzy dni.
Drucki rozejrzał się po sali, z uśmiechem kłaniając się paniom, przestrach, których był dlań zabawny. W gruncie rzeczy nic w tem nadzwyczajnego. Jutro o tej porze będzie już daleko. Czyż nie wygląda na takiego, co to sobie potrafi gwizdać na drobne niepowodzenia w tym rodzaju?...
Narada sędziów przeciągała się. Dziesięć minut, dwadzieścia, pół godziny.
— Cóż do licha!...
— Pewno jedzą śniadanie — ziewnął Drucki.
Lecz oto rozległ się dzwonek. Sąd powraca, zajmuje miejsca. Wśród zupełnej ciszy przewodniczący komunikuje, iż Sąd przychylił się do wniosku pana obrońcy, postanawiając wezwać w charakterze biegłego stałego eksperta sądowego, docenta Politechniki, doktora Marjana Krawca. Został on już wezwany telefonicznie i wkrótce przybędzie, wobec tego Sąd postanowi nie odraczać rozprawy, lecz prowadzić ją w dalszym ciągu.
Drucki obejrzał się: sala miała troje drzwi, lecz przez żadne z nich niepodobna było próbować ucieczki. Dwoje prowadziło wgłąb gmachu, a przejście do trzecich zatłoczyła publiczność. Nadto stał tam policjant.
Tymczasem przesłuchiwano następnych świadków, zatrzymanych w „Argentynie“ morfinistów. Ci nic nowego do sprawy nie wnieśli, potwierdzając jedynie zeznania aspiranta, co do cen płaconych za morfinę.
— Jeżeli mnie aresztują — myślał Drucki — napewno nie dadzą eskorty większej, zaś z jednym policjantem rozprawię się bez trudu.
Przebiegł w pamięci plan najbliższych ulic. Popędzi Miodową do Kapucyńskiej, tu wpadnie do bramy i na drugie podwórze... Zresztą, może obawy są przedwczesne. Skazujący wyrok nie jest jeszcze równoznaczny ze zmianą kaucji na areszt.
Woźny zameldował przybycie eksperta, który też natychmiast został wezwany przed stół sędziowski. Na pytanie przewodniczącego odpowiada, że owszem, może natychmiast zbadać przed Sądem zawartość słoików, gdyż przywiózł ze sobą wszystko, co jest potrzebne do pobieżnej analizy.
Podsuwają mu pudełko. Wyjmuje zeń jeden słoik, potrząsa nim, wysypuje szczyptę białego proszku na papier i przez wydobytą z kieszeni lupę przygląda się mu chwilę.
— No? — pyta niecierpliwie sędzia Pszczółkowski.
— Proszę Sądu — mówi powoli ekspert — morfina zwykle bywa sprzedawana w kryształkach, tu zaś mamy do czynienia z proszkiem tartym.
— Ale bywa i morfina tarta?
— Może być, chociaż ja dotychczas takiej nie spotykałem.
— A czy we wszystkich słoikach jest taka sama? — zapytał przewodniczący.
Chemik starannie obejrzał przez lupę resztę słoików i skinął głową:
— Tak. Morfina krystalizuje się w drobnych igiełkach, a tu wszędzie jest miał.
Wydobył z kieszeni dwa flakony. Jeden z cieczą przezroczystą, drugi z rudawą, koloru rdzy. Następnie do dużej epruwetki nasypał po odrobinie proszku z wszystkich słoików i nalał nań sporo przezroczystej cieczy, poczem, zatknąwszy probówkę palcem, zaczął flegmatycznie potrząsać rękami.
Drucki przyglądał mu się obojętnie, przesunął spojrzenie po skupionych twarzach sędziów i zatrzymał wzrok na Alicji Horn. Siedziała nieruchomo, wpatrzona w eksperta. W jej oczach tliła się jakby iskierka ironji. Naturalnie — myślał — przejrzała podstęp adwokata i teraz cieszy się, że podstęp zostanie udaremniony w ciągu pół godziny.
— Co za djabeł w niej siedzi! — zgrzytnął zębami — och, żebym ją mógł dostać w swoje ręce! Sam może oszalałbym, ale ją nauczyłbym szaleństwa, nauczyłbym, że mnie nienawidzieć nie potrafi, wydostałbym z niej całe piekło...
Poczuł wzdłuż stosu pacierzowego przebiegający dreszcz.
Wśród ciszy rozległ się głos eksperta:
— Zmieszałem proszek i rozpuściłem w wodzie dystylowanej. Teraz wleję do tego roztworu kilka kropel chlorku żelaza. Chlorek żelaza wykrywa obecność morfiny, nawet w najdrobniejszych ilościach. Jeżeli w tej probówce znajduje się bodaj miligram, bodaj setna część miligrama morfiny, płyn nabierze natychmiast jaskrawej barwy szafirowej.
Wszystkich oczy zawisły na probówce.
Chemik, nie spiesząc się, odkorkował flakon z rdzawym płynem.
Jedna kropla zawisła na brzeżku i wpadła do probówki, druga, trzecia, czwarta... piąta...
Bezbarwna ciecz w szklanej rurce zaczęła się zabarwiać na brudno żółty kolor.
Chemik potrząsnął epruwetką i wzniósł ją na wysokość oczu.
Mijały sekundy... minuta, dwie... trzy...
Ani śladu niebieskiego koloru. Płyn pozostawał brudno-żółtawy.
W śmiertelnej ciszy sali rozległo się przytłumione:
— Aaaaa....
Ciecz nie zmieniała barwy.
— Aaaaa... — rósł dźwięk ulgi.
— Aaaaa... — potężniał, wydobywający się z licznych piersi, w których obawa i nadzieja zatrzymały oddech.
Oczy adwokata Koldingera rozszerzyły się i, zdawało się, wypadną z orbit.
Drucki przetarł dłonią wilgotne czoło.
Ekspert z niewzruszonym spokojem odłożył swoje przybory, wytarł ręce chusteczką i powiedział:
— To nie jest morfina.
— Czy może pan stwierdzić z całą pewnością? — zapytał przewodniczący.
— O tak. Z zupełną pewnością. We wszystkich tych słoikach niema źdźbła morfiny.
Jeszcze raz przyjrzał się epruwetce i powtórzył:
— Ani źdźbła.
— Cóż to zatem za proszek — odezwał się sędzia Pszczółkowski.
Docent chemji wzruszył wątłemi ramionami i bezradnie rozłożył ręce:
— Ustalenie składu tego proszku wymagałoby dłuższej analizy laboratoryjnej. W każdym, razie nie jest to morfina. Zresztą...
Zanurzył palec w słoiku i wziął na język odrobinę białego pyłu. Na jego twarzy zjawił się obojętny uśmiech.
— Tak — powiedział — wykluczona tu jest morfina. Wszystkie związki morfiny mają smak wyraźnie gorzki, bardzo gorzki, a to jest zupełnie słodkie.
Przewodniczący Turczyński również wyciągnął palec, dotknął proszku, oblizał, posmakował chwilę, jego brwi podniosły się wyrazem zdumienia i powiedział tonem odkrycia:
— Cukier!
— Najprawdopodobniej zwykły cukier. Puder cukrowy — potwierdził ekspert.
Wśród publiczności rozległy się śmiechy.
Przez mózg Druckiego przebiegały myśli: Cukier?... Skąd? Przecież on wiedział, wiedział ponad wszelką wątpliwość, że w tych słoikach była morfina!
I nagle w jego świadomość uderzył fakt: — dowody rzeczowe przechowywane są przez prokuratora!... Alicja Horn... No tak! Całe oskarżenie skoncentrowała na autentyczności morfiny. Na tem oparła wszystko... Boże! Jakiż ze mnie głupiec!
Adwokat coś mówił do niego, lecz on nie słyszał, nie rozumiał.
— Alicja Horn... A ja myślałem, że mnie nienawidzi... Cóż za potężna skala działania! I odwaga!... śmiałość raczej. Prawda, że z samej natury swego stanowiska mogła nie obawiać się podejrzeń, że otoczona opinją najsurowszego oskarżyciela...
Ekspert zabrał swoje przybory i przeciskał się do wyjścia.
Przewodniczący ruchem ręki uspokoił szmer sali i powiedział:
— Głos ma pan prokurator.
Alicja Horn wstała. Boże, jakaż ona piękna.
Drucki dostrzegł drwiący triumf na twarzy swego obrońcy i pomyślał:
— A to bałwan!
Alicja Horn powiedziała:
— Zrzekam się oskarżenia — i usiadła, nieco blada, lecz niezmiernie spokojna i opanowana.
Drucki już nie zwracał uwagi na dalszy przebieg rozprawy.
Wpił się oczyma w jej opuszczone powieki i patrzał. Patrzał tak długo, aż powieki — uniosły się zwolna i płomień jej oczu uderzył w jego źrenice.
Och! Trwało to sekundę, ułamek sekundy, — lecz i to mgnienie wystarczyło, by zrozumiał.
Przewodniczący ogłaszał wyrok uniewinniający, Ostatnie jego słowa zagłuszył hałas okrzyków i oklasków. Początkowo chciał przywołać publiczność do porządku, lecz powiódłszy wzrokiem po rozpalonych twarzach kobiecych, uśmiechnął się i machnął ręką.
Alicja stała, a koło jej ust błąkał się uśmiech smutny, uśmiech człowieka, który złamał siebie i zaparł się siebie — i wie, że wszystko to utonie w pustce.
Nie patrzyła już na histeryczną scenę obsypywania jego kwiatami. Czuła jego wzrok na sobie i szła zgięta, z opuszczoną głową, nieludzko zmęczona.
Na korytarzu przyłączył się do niej prezes Turczyński. Mówił coś o niedbalstwie sędziego śledczego, o wiecznych niedopatrzeniach, o niedopuszczalności dawania wiary anonimowym denuncjacjom...
Nie słyszała go.
Zaczął pocieszać. Sypał zachwytami nad jej talentem, rozpływał się podziwem dla jej metod.
— Poczciwiec — pomyślała.
— Niema doprawdy czem się tak martwić, pani Alicjo.
— Myli się prezes, ja się cieszę — powiedziała złamanym głosem i podała mu rękę na pożegnanie.
Niezwykły wysiłek nerwowy ostatnich dni, bezsenność długich nocy, oddanych na pastwę, walki z sobą, najwyższe napięcie woli, gorączkowa czujność mózgu — wszystko to teraz odezwało się niezmiernem zmęczeniem, przytłaczającym ciężarem, dzwoniącą próżnią.
— I poco!
Za co zapłaciła tak ogromnym haraczem!
— Musiałam... musiałam...
Zresztą i o tem myśleć nie mogła — w głowie miała chaos. Nerwy zdrętwiały. Rozegrała wielką ciężką grę, grę więcej niż śmiertelną. Miała teraz prawo stanąć przed sobą i powiedzieć:
— Zwycięstwo!
Miała prawo teraz stanąć przed światem i powiedzieć:
— Wiedzcie, że jestem mocna, straszliwie mocna!
A szła blada i czuła w sobie klęskę i czuła w sobie słabe, biedne, samotne serce — kobiety.
Automatycznie ubrała się, wyszła na ulicę, wsiadła do tramwaju. Bezmyślnie patrzyła w okno.
Jakże była wyczerpana, jak bezsilna wobec bezładnego natłoku myśli.
Otworzyła drzwi z zatrzasku. Na spotkanie wyszła Józefowa:
— Jezu Nazareński, pani do siódmej bez obiadu, jakże tak można! Cielęcina przegrzała się, nie będzie smakować, ale ja nic innego nie mam. Czy zaraz podać?
— Nie. Nie trzeba.
— Wolałabym zaraz, bo to muszę już iść na majowe nabożeństwo.
— Niech Józefowa idzie.
— A obiad?
— Nie chce mi się jeść.
— O tak nie można. Pani zapracowuje się...
— Niech Józefowa idzie, sama sobie wezmę. A gdzie panna Julka?
— Panienka poszła do koleżanki uczyć się. Mówiła, że o dziewiątej wróci.
— Dobrze.
Alicja przeszła do swego pokoju i położyła się na tachcie. Słyszała trzask drzwi, zamykanych przez Józefową, urywane krzyki dzieci, bawiących się na ulicy. Nie spała, lecz pogrążyła się w stan jakby półświadomości.
W przedpokoju rozległ się dzwonek. Nie odrazu uprzytomniła to sobie.
Gdy zadzwonił powtórnie, ciężko wstała. Leniwie przeszła do przedpokoju i otworzyła.
Nagle cofnęła się: — w drzwiach stał on.
W głowie Alicji zawirowało wszystko. Oparła się o ścianę i chciała coś powiedzieć, lecz nie mogła wydobyć głosu.
Drucki nie zdejmując kapelusza zamknął za sobą drzwi, bez słowa podszedł do niej, wziął jej bezwładnie zwisającą rękę w obie dłonie.
Patrzyli sobie w oczy: — oczy o złotawych źrenicach w oczy płomienne czarne, oczy płomiennie czarne w oczy o złotawych źrenicach.
Pomału wysunęła dłoń z jego ręki i zaczęła się cofać. Wolno krok za krokiem...
— Pani — odezwał się cicho.
Stanęła, drżąc na calem ciele.
— Pani!...
— Czego pan chce, poco pan przyszedł? — zawołała z rozpaczą w głosie.
— Dlaczego pani to zrobiła?... Dlaczego poświęcała się pani dla mnie?... Dlaczego narażała się pani na niebezpieczeństwo?...
Przycisnęła ręce do piersi i milczała.
— Dlaczego? — mówił. — Przecież mam prawo zapytać się, dlaczego?
Alicja opuściła głowę i wyszeptała:
— Bo kocham... Ja pana kocham...
Objął ją ramieniem i mocno przytulił do siebie.
Nie broniła się, a gdy jego usta przywarły do jej ust, zarzuciła ręce na szyję.
Jakże wielkie jest szczęście, które pozwala zapomnieć o tem, że codzień tysiące pospolitych, naiwnych kobiet taksamo zarzuca ręce na szyję tysiącom mężczyzn, które pozwala zapomnieć, że w tych ramionach tyle już tuliło się innych...
Pragnęła go, pragnęła wbrew samej sobie, wbrew zapomnianym teraz przysięgom... Wbrew wszystkiemu, na czem zbudowała swoje życie.
— Nareszcie... nareszcie...
Ogarnął ją i prawie niósł przez otwarte drzwi na szeroką, pokrytą dywanem tachtę. Krew szybkiemi falami, falami coraz gwałtowniejszemi nabiegała do mózgu.
Oto miał ją wreszcie, płonącą, jak żagiew, powolną, bezsilną, wspaniałą...
Nagle niespodziewanie dla siebie samej wyrwała się z jego rąk, odepchnęła go i potrąciwszy krzesło, które przewróciło się z hałasem, zaczęła uciekać.
Rzucił się za nią i chwycił ją za rękę, lecz bezmyślny paniczny strach dodał jej sił...
Jednem szarpnięciem uwolniła dłoń i uskoczyła wbok...
Lecz Drucki był już nieprzytomny. Jego płuca spazmatycznie łapały powietrze. Nie rozumiał, dlaczego ona ucieka, jak niczego teraz nie rozumiał. Widział jedno, że chciał ją mieć, że niema siły na świecie, jaka zdołałaby go powstrzymać.
Oboje nie słyszeli brzęku rozbitej porcelany, która wraz ze stolikiem legła na ziemię, nie spostrzegli przewróconych sprzętów.
Widzieli tylko siebie słyszeli tylko własne przyśpieszone oddechy.
Dopadł jej...
Teraz broniła się zaciekle, aż z sykiem bólu wykręconych rąk, z ustami pełnemi krwi z jego dłoni, w którą wpiła się zębami, w podartej na strzępy sukni, znalazła się w mocy jego dzikiego uścisku.
W przemocy upokarzającej, pijanej, zwierzęcej, szalonej, upragnionej...
Zwarły się dwa ciała w potężny węzeł, zwinęły się w hieroglif, którym natura znaczy swoje odwieczne prawo życia.


∗             ∗

...Pokój tonący w mroku, bezkształtne kontury poprzewracanych mebli, i tuż nad jej oczyma złocące się źrenice... i tuż nad jej ustami usta... i ten owal twarzy... Halucynacja?... Czy to halucynacja?... Jakiś koszmarny refleks wspomnienia?...
Nie... nie...
Pomału odzyskiwała przytomność, a obraz nie zmieniał się...
Odsunęła go od siebie i szeroko rozwartemi źrenicami wpatrywała się w bladą, rozedrganą twarz.
— To ty — powiedziała tępo.
Nie zrozumiał.
Oparła się na łokciu i pokazała mu poprzewracane sprzęty.
— Czy pamiętasz?
— Co? — zdziwił się.
— Nie poznajesz?
— Daruj, byłem szalony — przytulił ją — ale czemu opierałaś się?...
— Czekaj — przerwała mu — czy nie pamiętasz letniego wieczoru, pokoju tonącego w mroku, poprzewracanych mebli?
Zerwał się i przetarł czoło.
— Nie pamiętasz poszarpanej sukienki młodej dziewczyny, którą wziąłeś przemocą?...
— Boże! — krzyknął i zasłonił twarz rękoma.
— Poznałam cię teraz... Tak, to ty...
Oderwała jego ręce od twarzy.
— To ty... Nazywasz się Bohdan Drucki.
— Boże, Boże... — jęczał — jakże mogłem ciebie nie poznać, jakże mogłem...
Alicja oparła głowę na dłoni i powtarzała:
— To ty... to ty...
W jej głowie kłębiły się myśli pełne niepokoju... Więc jakieś niepojęte fatum... Dzika fantazja losu, kaprys, czy świadomą ręką kierowana siła...
— Nienawidzisz mnie — przybitym głosem powiedział Drucki.
— Kocham ciebie.
— Musisz mnie nienawidzieć... Byłem plamą na twojej młodości.
— Mylisz się... Byłeś przekleństwem całego mego życia. Złamałeś je... Byłeś autorem tragedji nietylko o mojej... O, straszną, straszną krzywdę mi zrobiłeś... Nie możesz wiedzieć, jak wielką krzywdę...
Przygryzł wargi i wstał:
— Mogę ci zapłacić za to tylko mizerną ceną. Zabij mnie.
Wyjął z kieszeni rewolwer i wyciągnął rękę.
Wzięła broń i ważyła w ręku.
— Zabiję ciebie — powiedziała poważnie — zabiję, gdy... przestaniesz... być moim...
— Więc... ty naprawdę mnie kochasz?.. naprawdę pomimo tamto?
Przygarnął ją do siebie.
Oparła głowę na piersi Druckiego. Oboje w tym uścisku szukali obrony przed lękiem, jaki w nich zadygotał na widok tajemniczej maski przeznaczenia. Oboje spotkawszy się na niezrozumiałym zygzaku ponownego skrzyżowania dróg swego życia, uczuli wokół przepaść, karkołomną przepaść niepojętego, przed którem jedyną ostoją i jedyną nadzieją ratunku dla każdego z nich dwojga było to drugie. A przecież wiedzieli, że są dla siebie groźbą i niedającem się wydrzeć z piersi memento klęski, że związała ich pętla tragicznej fantazji losu, jak dwóch śmiertelnych wrogów, skutych łańcuchem na złowieszczej pustce wielkich wód, dwóch rozbitków na resztkach zdruzgotanej łodzi. Któreż z nich oszaleje i zepchnie towarzysza w otchłań, wiedząc, że nieuchronnie pójdzie za nim?...
Za oknami gęstniał mrok. Ciężkie, wzdęte chmury zaciągnęły niebo.
Przez otwarte okno wpadł poryw wiatru, na blaszanych parapetach zadzwoniły pierwsze grube krople. Uderzyły coraz prędzej, coraz niecierpliwiej, coraz gwałtowniej... ulewa.
Alicja mówiła.
Nie rozumiał jej słów. Czuł na policzku ciepłą gamę jej oddechu i dotyk jej ust. I wiedział. Wiedział, że te wyrazy wiążą się taśmą bolesnych wyznań, że oplątają go, jak jej ręce, drżące ręce skrzywdzonego dziewczęcia, pełne nierozdanych pieszczot, ręce kobiece, chciwe ręce człowieka, które w rozpaczliwym wysiłku zdobyły oto swoje dzikie, niespodziewane, umęczone szczęście i nie oddadzą go inaczej, jak wraz z własnem życiem.
Alicja mówiła:
— ...każdą myślą, każdym nerwem, każdą kroplą krwi... Ileż hańby, ile upokorzeń, ile nienawiści przeżarło moje życie...
Za oknami huczała ulewa.
— ...i kocham ciebie, i obłęd mię ogarnia na myśl, że ty mnie nie kochasz...
Przytulił ją mocniej do piersi.
— Powiedz... — szeptała — powiedz...
— Kocham, jakżebym mógł nie kochać — powiedział poważnie.
Milczała, zasłuchana w echo jego głosu i zapytała z niepokojem, który ściskał jej krtań:
— Iluż kobietom... powtarzałeś to samo?...
Drucki odsunął jej twarz od swojej:
— Spójrz mi w oczy, poznasz, że nie kłamię: — żadnej, rozumiesz, żadnej, nie powiedziałem tego nigdy.
— Dlaczego?
— Bo żadnej nie kochałem... Owszem, było ich wiele. Niektóre lubiłem bardzo... Nie kochałem żadnej.
Mówił prawdę. Miał wstręt do tego rodzaju kłamstwa. Nie analizował pobudek tego wstrętu, lecz zadawalał się tem, że wiedział, iż poprostu kłamać nie potrzebuje. Teraz nagle zaniepokoiło go własne zapewnienie: czy istotnie Alicję kocha? Czy to jest miłość?
Dla uspokojenia samego siebie zaczął mówić:
— Widzisz, nigdy jeszcze nie spotkałem takiej kobiety, jak ty... Już wtedy... przed laty... Pomyśl, przez chwilę nie zastanawiałem się, że łamię sobie życie, a nawet nie powstrzymała mnie świadomość, że popełniam podłość, że i tobie, właśnie tobie, której sam widok mnie obejmował płomieniem, wyrządzam straszliwą krzywdę... Byłem wówczas pijany, ale nawet... Prawda, wiele miałem w życiu pożądań... lecz ani jedno nie owładnęło mną tak potężnie... A teraz, gdy cię już wówczas, pamiętam, w cukierni zobaczyłem, nie poznałem cię wprawdzie, tyle lat minęło, a jednak odrazu ogarnęło mnie to dziwne uczucie... i później... Jakże wyczekiwałem każdego twego przyjścia... Jaka wściekłość ogarniała mnie, gdyś nie przychodziła... Zdawało mi się, że i ty nie możesz pozostać obojętna...
Zamilkł na chwilę.
— Mów, mów — tuliła się do niego.
— A kiedy odepchnęłaś mnie... nie zrozumiałem o co ci chodzi... Tłumaczyłem to sobie, jako chęć zadrwienia ze mnie. I... bardzo to mnie bolało... Dopiero dziś... poznałem, że mnie kochasz, że kocha mnie najpiękniejsza, najwspanialsza kobieta, jaka kiedykolwiek żyła na świecie... I jakżebym cię mógł nie kochać?
— Wierzę ci i tylko boję się, że się mylisz...
— Jeżeli się mylę, więc jakaż jest miłość? Więc czemże się wyraża? Jeżeli mylę się, to niema wogóle miłości... To i ty mnie nie kochasz, chociaż nie zawahałaś się dziś popełnić przestępstwa, dla uratowania przestępcy...
— Ty nie byłeś przecie winien — uśmiechnęła się i raczej odczuł jej uśmiech, niż mógł go dojrzeć w ciemności.
— To prawda, nie jestem winien. Jednak ty nie wiedziałaś o tem.
— Wiedziałam.
— W jaki sposób? — zadziwił się.
— Gdybyś istotnie był winien, wiedziałbyś, że masz w biurku tę paczkę z morfiną. A przecie otrzymałeś list, ostrzegający przed rewizją?
— Ach... — uderzył się w czoło — więc to ty?...
— Ja — skinęła głową.
Zamyślił się i odezwał się po chwili:
— Więc jednak... jednak ostrzegłaś mnie. Zatem wierzyłaś oskarżeniu, byłaś więc przekonana, że mam tę morfinę. A jednak...
— Mylisz się. Byłam przekonana, że jesteś wciągnięty w pułapkę, że.... ty nie zrobiłbyś tego.
— Może zbyt pochlebnie mnie oceniasz — roześmiał się cicho.
— Cóż chcesz, intuicja... Intuicja...
Zwarli się w długim pocałunku.
— Muszę wyglądać strasznie — opamiętała się Alicja — która to godzina?
Wydobył zegarek, nafosforyzowane wskazówki którego zbliżały się do dziesiątej.
— Muszę pokój doprowadzić do porządku — zerwała się Alicja — zaraz mogą powrócić...
— Kto? — zapytał.
— Służąca i moja wychowanka. Tylko ulewie zawdzięczamy naszą samotność — zaśmiała się nieszczerze.
Oboje czuli się teraz nieswojo. Alicja wyjęła z szafy suknię i przeszła do sąsiedniego pokoju, by się przebrać.
Tymczasem Drucki spuścił rolety, odszukał kontakt, zapalił światło i energicznie zabrał się do uporządkowania powywracanych mebli. Przechodząc obok lustra poprawił krawat i przygładził włosy.
Teraz dopiero zauważył, że ma pokrwawioną rękę. Wytarł zakrzepłą krew chusteczką, umaczaną w wodzie toaletowej i ku swemu zadowoleniu stwierdził, że deszcz nie przestaje padać.
Weszła Alicja. W czarnej jedwabnej sukni wydawała się jeszcze piękniejsza, jeszcze bardziej giętka i tak wspaniale kobieca. Chociaż wyglądała teraz niemal młodocianie, nic w niej nie było z dziewczęcia, a wszystko właśnie z kobiety, wprost bił od niej dosyt kobiecości, świadomej, dojrzałej, imponującej siłą wyrazu, skończonością linij.
W jej oczach dostrzegł ten sam, tak dobrze mu znany pobłysk, który niezliczoną ilość razy wywoływał na jego usta niefrasobliwe, pieszczotliwe, zwycięskie słowa:
— Moja mała...
Teraz jednak oczywistością stał się absurd użycia tych słów. A innych — nie umiał.
Widocznie i ona nie mogła znaleźć żadnych, gdyż rozejrzała się niepewnym wzrokiem po pokoju i zapytała:
— Napracował się... pan?
— Tak, zdaje się, że wszystko w porządku...
Zawisło między nimi jakieś zakłopotanie, jakaś obopólna nieśmiałość, dla obojga nieznośna, prawie zawstydzająca.
Drucki zbuntował się przeciw tej niewidzialnej przemocy i pierwszy zaśmiał się:
— Czujemy się, jak dorośli ludzie — powiedział — którzy przyłapali siebie na dziecinnej zabawie.
Zdefinjowanie przykrego nastroju zawsze jest równoznaczne z jego rozchwianiem. Został jakby zdemaskowany i nie pozostaje mu nic innego, jak zniknąć. Po odezwaniu się Druckiego oboje poczuli się swobodniej. Alicja zbliżyła się i pocałowała go w usta.
Objął ją, w uścisku uniósł w górę, przytrzymał lewą ręką, prawą podsunął pod jej kolana i oto trzymał ją na rękach.
Gdy mówił, usta ich niemal dotykały siebie:
— Wiesz, kiedy cię tak trzymam, mam poczucie jakiegoś wielkiego bogactwa, tyle, tak dużo mam cię w ramionach... I zdaje mi się, że gdy cię wypuszczę, stracę coś niesłychanie cennego, coś, czegom całe życie pragnął...
Jej ręce otoczyły jego szyję, usta zwarły się z ustami.
Gorąca fala przepłynęła mu po grzbiecie, szczęki zaciskały się kurczowo.
Oderwała się od jego warg:
— Powiedz, powiedz, czy mnie kochasz?...
— Kocham, kocham do szaleństwa — zarzęziło mu w płucach.
Alicja opamiętała się.
— Nie, nie, już późno...
— Najdroższa, jedyna..
Znów był półprzytomny i niósł ją na tachtę.
— Zaraz przyjdą!... — broniła się.
— Nie przyjdą, nie, deszcz pada...
W tejże chwili rozległ się trzask otwieranych drzwi frontowych.
Alicja wyrwała się z jego ramion.
— Psiakrew — strzepnął palcami i opadł na fotel.
Alicja wyszła do przedpokoju:
— Czy to Józefowa?
— Tak proszę pani. Leje, jak z cebra. Nie mogłam wyjść z kościoła.
— Zmokła Józefowa?
— Do suchej nitki, proszę pani. A czy panienka wróciła?
— Właśnie nie. Niech Józefowa weźmie parasol, wsiądzie do taksówki i przywiezie panienkę. Zaraz dam Józefowej pieniądze.
Drucki usłyszał szczęk otwieranej torebki, brzęk monet, ciężkie westchnienie Józefowej i znowu trzask drzwi.
Weszła i stanęła w progu.
— Poszła? — szeptem zapytał Drucki.
— Tak — zaśmiała się — ale najdalej za dziesięć minut wróci. Taksówki stoją tuż przed domem, a moja Julka jest u koleżanki, która mieszka blisko.
— To fatalne — powiedział żałośnie.
— Fatalne — potwierdziła — ale przecie dziś... nie kończy się nasze życie... Moje... dziś się zaczyna
— Piękne jest życie. Prawda? — zapytał, tuląc ją do siebie.
— Mocne jest, mocne, jak ty...
— Kochana...
— I jasne, i żywiołowe, jak ty... Gdybyś odszedł i onoby odeszło.
— Nie odejdę. Nie chcę, nie potrafię.
Wzięła jego głowę w obie ręce i wpatrywała się mu w oczy.
— Życie ma złote oczy, jak ty...
Ich usta znowu zwarły się w długim, bardzo długim pocałunku.
— Już musisz iść — oderwała się od niego.
— Muszę koniecznie?
— Koniecznie.
— Więc... do jutra?
— Do jutra!
Jeszcze jeden uścisk, jedno spotkanie ust, potem chwila poszukiwania kapelusza i już zbiegł ze schodów.
Zatrzymał się na pierwszym podeście. Alicja stała oparta o drzwi.
Uśmiechnęła się i zawołała głośnym szeptem:
— Jestem sentymentalna!...
— Do jutra! — powiał ku niej kapeluszem.
Deszcz nie ustawał. Z podniesionym kołnierzem marynarki dopadł rzędu samochodów i wskoczył do pierwszego.
— „Argentyna“ — krzyknął szoferowi.
Z pod kół bryzgała woda, migały latarnie uliczne.
Drucki zapalił papierosa. Teraz dopiero uprzytomnił sobie, że od kilku godzin nie miał papierosa w ustach.
Nie należał do natur refleksyjnych. Wprost brzydził się szperania w tem, co minęło. Powieści, w których bohaterzy zagłębiali się w labirynty samoanalizy, doprowadzały go do wściekłości. Jeżeli myślał o „wczoraj“, to tylko i wyłącznie w związku z przewidywaniami na „jutro“. Fakt raz dokonany stawał się dlań pozycją istotną, z którą się należy liczyć bez względu na jego dodatnie, czy ujemne strony. Mózg poprostu notował, wciągał do rejestru rzeczywistości i wyprowadzał wnioski na przyszłość. Na tem zamykała się funkcja mózgu.
Oczywiście w zupełnej niezależności od tego procesu racjonalnego, rozwijał się proces emocjonalny. To znaczy: Drucki był wesoły, był zły, był smutny, czy wściekły. Był i tyle. Dlaczego? — Nigdy się nad tem nie zastanawiał.
Teraz jednak zauważył dziwne zaburzenia w swych myślach i w stanie psychicznym.
Zjawiały się jakieś niedorzeczne pytania: — co się właściwie stało? Poco się stało? Jakie są tajemnice przeznaczenia? I czy cieszyć się wypada, czy martwić, czy rozpaczać, czy wyć z radości?...
— Do stu djabłów, co mi jest? — zacisnął pięści.
I odpowiedział sobie pytaniem:
— A może to właśnie jest miłość?...
W każdym razie był nie w swoim sosie i czuł się z tem nieznośnie, póki taksówka nie zatrzymała się przed „Argentyną“.
— Panie drogi — zapytał szofera, czekając na resztę — cobyś pan zrobił, gdybyś nie mógł wymiarkować, czy panu dobrze, czy źle?
Szofer, młody chłopak o ściągłej twarzy, zerknął nań z pod oka i powiedział z przyjaznym uśmiechem:
— A no, zrobiłbym to samo, co i pan.
— To znaczy?...
— Ano, poszedłbym do knajpy.
— Masz, bracie, rację.
Publiczności jeszcze nie było i służba mogła zrobić swemu szefowi owację. Znowu zebrali się w westibiulu i po krótkiem przemówieniu Justka, wśród ogłuszających wiwatów zaczęli podrzucać Druckiego do góry. Cieszyli się naprawdę z pomyślnego zakończenia sprawy, a ponieważ ten i ów napomknął coś o „oblaniu“, Drucki oświadczył, że po rozejściu się gości „stawia“ im bibę.
Tecia, która nie brała udziału w ogólnej owacji, spotkała go w gabinecie najradośniejszym z uśmiechów.
— No, mała, — zawołał — wszystko w porządku!
— Jaka jestem szczęśliwa! — złożyła ręce, jak do modlitwy.
Oczekiwała, że Drucki — jak zwykle — przygarnie ją i pocałuje, lecz zawiodła się. Wprawdzie zrobił taki ruch, jakby zamierzał ją objąć, ale schował zaraz ręce w kieszenie i lekko zmarszczył brwi.
— Daj mi mała konjak — powiedział — i każ przynieść z kuchni coś na przekąskę.
— Coś gorącego? — zapytała zdziwiona, gdyż Drucki nigdy tu nic nie jadał.
— Nie, jakieś kanapki, byle prędko i dużo. Jestem głodny.
Tecia postawiła na stole butelkę konjaku i kieliszek, zerknęła na opartego o framugę okna szefa i szybko wybiegła.
Po kilku minutach powróciła z tacą pełną przekąsek.
— Gdzie mam to postawić? — zapytała.
— Postaw na biurku.
Zauważyła, że tymczasem sporo ubyło w butelce, a i teraz Drucki napełnił kieliszek, wychylił duszkiem i usiadł przy biurku.
Zaśmiała się.
— Co tam? — zaciekawił się jej wesołością.
— Eee... nic... tylko, że usiadłeś przy biurku — zaczęła zmieszana — jeszcze nigdy nie widziałam, byś siedział przy biurku.
W tej chwili zorjentował się, że ona sama przynosiła mu przekąski. Napewno też sama wybierała i układała tak starannie. A w sądzie miała oczy pełne łez.
— Jakie to dobre i jakie śliczne stworzenie — pomyślał i nagle zrobiło mu się żal jej i żal siebie.
— Malutka — powiedział — dziękuję ci bardzo. Malutka!...
— Za co?...
— Za twoje serduszko.
— Oooch — uśmiechnęła się, jakby zawstydzona.
On znowu zmarszczył brwi i nie wiedział dlaczego, ale zdawało się jej, że musiało zajść coś ważnego, coś, co wywoła jakieś smutne dla niej zmiany.
Drucki pił i jadł. Dużo pił i dużo jadł. I Teci wydało się to nienormalne, przykre, prawie chorobliwe. Przytem nie ruszał się od biurka.
Nawet gdy zagrała orkiestra, nie podniósł głowy, a gdy wszedł kasjer Justek, kazał mu przysłać jeszcze butelkę konjaku.
Zadzwonił telefon.
— Niech sobie dzwoni — burknął Drucki.
— Ale może coś ważnego?
— No więc odbierz, mała, a jeżeli poproszą mnie powiedz, że nie przyszedłem i że dziś nie będę. Chyba, że...
Dzwonek telefonu turkotał natarczywie.
— Zresztą — wziął słuchawkę — słucham?
— Jak się masz, kapitanie.
Poznał głos Załkinda.
— A, serwus — odpowiedział — trochę źle mam się... nie, nic nadzwyczajnego, łeb mię boli... Co?...
Załkind mówił, że Luba chce koniecznie jechać do „Argentyny“, a ponieważ on sam nie chodzi nigdzie, więc tylko odwiezie Lubę i odda ją pod opiekę Druckiemu.
Drucki skrzywił się.
— Dajcie spokój, może innym razem. Głowa mnie boli i sam zaraz wychodzę.
— To Luba zmartwi się, ale trudno, życzę zdrowia kapitanowi.
Drucki położył słuchawkę i znowu wypił kieliszek koniaku.
Tecia chciała go prosić, by nie pił, skoro go głowa boli, chciała zapytać, czy rzeczywiście wychodzi, czy weźmie ją ze sobą, lecz miał minę tak nieprzystępną, że nie odezwała się ani słowem.
— Co mu jest — myślała — co mu jest?...
Był już mocno podchmielony, a kazał sobie podać butelkę szampana i butelkę porteru. Mieszał pół-na-pół i wypił wszystko.
O dwunastej wezwał Justka, wydał mu dyspozycje ogólne, a w szczególności dotyczące „biby“, którą obiecał personelowi, kiwnął głową Teci i wyszedł.
W hotelu polecił portjerowi dostarczenie do numeru jeszcze butelki szampana, otworzył okna i chwiejnym krokiem chodził po pokoju, popijając musujący płyn i wsłuchując się w monotonny szum deszczu.
Gdy w butelce nie zostało ani kropli, rozebrał się i zasnął kamiennym snem.
Obudził się wcześnie. Pokój zalany był słońcem i pełen świeżego, ożywczego powietrza.
Zerwał się z łóżka rzeźki i wesoły. Goląc się gwizdał bez przerwy, dzięki czemu omal się nie zaciął brzytwą, wziął chłodną kąpiel, ubrał się.
— Życie jest piękne! — zawyrokował i nagle uprzytomniwszy sobie wczorajszy wieczór, chwycił katalog telefoniczny, odszukał numer, spojrzał na zegarek:
— Pół do ósmej, chyba już nie śpi.
Zadzwonił.
Odezwał się jasny, metaliczny głos.
— Hallo!
— Życie jest piękne, jak ty! — powiedział.
Chwila ciszy, jakiejś ciepłej, pełnej niewymówionych słów ciszy i krótki okrzyk:
— Wiedziałam!...
— Czy pani moja pozwoli, bym po nią przyjechał?
— Nie, nie... I to, poco „pani moja“?
— A jak?
— Trzeba sobie wymyślić — zaśmiała się — ja już wymyśliłam. Całą noc myślałam i mam.
— Więc jak?
— Boh!
— Nie dosłyszałem?...
— Boh! B, jak bajka, o, jak oszołomienie, h, jak... czwarta litera w słowie kocham. Boh!
— Tak mnie nazywano, gdy byłem małym chłopcem.
— A ty?...
— Będę mówił: — moja Al.
— Moja?... Nie rozumiem tego, zdawało mi się zawsze, że potrafię być tylko... swoją...
— A teraz będziesz czyjąś, moja Al.
— Tem lepiej dla mnie, jeżeli zdołasz mnie tego nauczyć.
— Tem lepiej dla nas, moja Al. Będę wzorowym pedagogiem.
— Al, to brzmi orjentalnie.
— Nie. Na wyspie Waihu istnieje legenda, że kiedyś rządziła tam królowa piękna, jak płomień. Nazywała się Al.
— Jestem nieukiem — zaśmiała się Alicja — i nie wiem, gdzie leży wyspa Waihu? Czy kapitan zawijał do jej portów swoją armadą?
— Nie zawijałem armadą. Były to inne okoliczności, lecz na tej wyspie spędziłem trochę mniej, niż pół roku. Jest to jeden z najpiękniejszych zielonych klombów na starym Pacyfiku. Na południe aż do bieguna niema już żadnego lądu. Na wschód trzeba tydzień wiosłować, przy pomocy starego żagla, by dotrzeć do skalistego wybrzeża Chile.
— Tak — westchnęła — świat jest olbrzymi. A dlaczego powiedziałeś, że była piękna jak płomień?
— Tak mówi legenda starych Polinezyjczyków z czasów jeszcze, gdy czcili ogień.
— Kiedyś opowiesz mi o królowej Al, wyspie Waihu, i o wielu innych wyspach.
— Opowiem, moja Al.
— A dziś przyjdziesz na obiad do... twojej Al.
— Czy... będziemy sami?
— Nie. Poznasz moją wychowankę i starą Józefową, której głos już znasz. Przyjdź o czwartej.
— Dobrze, moja Al.
— Dowidzenia, mój Boh.
— Mój? — roześmiał się — to rewanż?
— Gorące pragnienie rewanżu. Może nawet więcej: konieczność... Chyba... chyba rozumiesz? — w jej głosie zabrzmiała twarda stalowa nuta.
— Więcej niż rozumiem, moja Al. Ja tego chcę — powiedział poważnie.
— Życie jest mocne, jak ty.
— Jest bogate, jak ty, moja Al.
— Tak. Bogate w piękność, w rozkosze, niebezpieczeństwa, w tysiące możliwości i niemożliwości, w promienistość słońca i w burze, w huragany...
— Takie jest twoje życie?
— Takie, jak ty.
— Widzisz — zaśmiała się — już muszę iść, a tak trudno położyć słuchawkę. No, dowidzenia!
— Dowidzenia, moja Al.
Podszedł do okna i przeciągnął się w słońcu:
— Tak — pomyślał — ona jest, jak moje życie. Bujna, radosna i niebezpieczna... Czy radosna? Ach! Co tam!
Należało pomyśleć o mieszkaniu. Trzeba przecie liczyć się z faktem, że ona nie może przychodzić do hotelu. A znowuż u niej ta jakaś wychowanka i służąca... Alicja musi liczyć się z opinją i to bardzo. Jest prokuratorem.
Uśmiechnął się do siebie: do długiej galerji jego kobiet przybywa i taka, która jest prokuratorem.
— Nie — zaprzeczył samemu sobie — to nie to, co tamte... Tu jest coś całkiem innego.
Zabrał się do roboty.
Znalazł ogłoszenie biura pośredniczącego w wynajmie mieszkań, rozmówił się telefonicznie, kazał podać swój wóz i zajechał przed biuro, zabrał agenta, który miał mu pokazać kilka mieszkań do wynajęcia.
— Powiem panu krótko, o co mi chodzi — zaczął ruszywszy z miejsca w stronę Belwederu — muszę mieć dwa, ewentualnie trzy pokoje z łazienką...
— I z kuchnią.
— Nie. Kuchnia jest mi niepotrzebna.
— Rozumiem, garsonjera, pied â terre...
— Nic pan nie rozumiesz. Będę tam mieszkał. Słuchajże pan, do djaska: mieszkanie musi być przyzwoicie umeblowane, wygodne, słoneczne w ładnym i dużym domu.
— Czy całe urządzenie będzie szanownemu panu potrzebne?
— O, tak. Jestem Amerykaninem. U nas wynająć można mieszkanie w ten sposób, że wprowadzając się, trzeba mieć jedynie własną szczoteczkę do zębów.
— O?! — zdziwił się agent.
— Chodzi mi o coś zbliżonego.
— Owszem, mam kilka takich objektów, ale tam, na Górnośląskiej, dokąd właśnie jedziemy, niestety, niema całego urządzenia. Jest tylko umeblowanie jadalni... Co to zepsuło się coś?
Drucki zatrzymał samochód:
— Do stu piorunów! Nic nie zepsuło się, tylko ja nie mam czasu do stracenia. Po djabła będę oglądał to na Górnośląskiej, skoro mi nie odpowiada?
— Ale to bardzo ładne mieszkanie...
— Albo pan wysiadaj, albo wyciągaj swój notes i dawaj adres takiego, o jakie mi chodzi!...
— Szanowny pan — upierał się agent — może bardzo tanio kupić umeblowanie, na dowolne raty... Już, już — przerwał sobie — widząc, że Drucki otwiera drzwiczki: — po jedziemy na Aleję Szucha.
— Nie rozumiem — podjął, gdy samochód ruszył — dlaczego szanowny pan nie chce sam się umeblować podług własnego gustu. Byłoby to taniej.
— A zna pan ewangelję? — niespodziewanie zapytał Drucki.
— Znam — zdziwił się agent.
— Otóż tam jest powiedziane: — Nie skarbcie skarbów na ziemi!... Uważasz pan?... Ja właśnie wszystko rezerwuje na Niebo. To tu?
— Tak jest.
Wysiedli. Było to jasne dwupokojowe mieszkanko na pierwszem piętrze, urządzone z luksusem.
Przyjął ich sam właściciel, szczupły wymokły blondyn, nie wymawiający litery „r“. Miał różową jedwabną pidżamę, ondulowane włosy i przyczernione rzęsy i brwi.
— Dziwaczny facet — pomyślał Drucki.
— To jest roskoszne mieszkanko, wymarzona garsoniera — omdlewającym głosem tłumaczył blondas — a proszę zobaczyć, co za łazienka. Kocham się w pięknych pokojach kąpielowych i ten urządziłem ściśle według wzoru łazienki lorda Kentbury... Prawda, że wspaniała?...
Istotnie, Drucki musiał przyznać, że niczego podobnego w życiu nie widział.
Obszerny pokój o ścianach z mozaiki, utrzymanej w pastelowych tonach, wyobrażającej różne sceny z mitologji greckiej, o posadzce wyłożonej kunsztownym wzorem parkietu z żółto-różowego korka, miękkiej i elastycznej. W głębi nisza, zasłonięta jasnobarwną zasłoną dżetową z prysznicami, natryskami, niezliczonemi rurkami, połyskującemi niklem. Naprzeciw druga z szerokim białym tapczanem.
W środku wspaniała marmurowa wanna, a raczej basen, wpuszczony w podłogę, na czterech rogach którego cztery marmurowe posągi, spełniające jednocześnie rolę kranów w ten sposób, jak służy temu celowi słynny posążek w Brukselli.
— Do djabła — zaklął Drucki — musiał pan w to wpakować masę pieniędzy!
— I gustu — zachichotał blondas — posągi Adonisa i Apolina są dłuta Peverry, a Neptuna i gladjatora wyszły z pracowni van Recka.
Przeszli dalej. Mieszkanko istotnie urządzone było z przepychem, chociaż raziło w niem Druckiego dziwne upodobanie gospodarza do miękkości linji i półtonowości barw. Obszerna sypialnia z kolosalnem, niskiem łożem, zawieszona była cennemi obrazami o treści erotycznej, poprzedzający ją hall urządzony był w stylu wschodnim.
Pokoju służbowego nie można było obejrzeć, gdyż, na dyskretne pukanie gospodarza, służący odpowiedział, że jeszcze jest w łóżku i nikogo przyjąć nie może.
W małej kuchence stały potężne kufry już zapakowane.
— Wyjeżdżam do Lizbony — objaśnił blondas — i pragnąłbym, by moje mieszkanie przez ten rok zostało w ręku człowieka ucywilizowanego i kulturalnego.
— A? Pan tylko na rok wyjeżdża?
— Tak sadzę — wskazał im fotele blondas — Jestem w służbie dyplomatycznej i zostałem przeniesiony do tamtejszego poselstwa.
Nastąpiło omawianie warunków. Młody człowiek był widocznie nieobeznany z interesami, czy też zbyt bogaty, by troszczył się o dodatkowy dochód z odnajmu mieszkania, gdyż zażądał stosunkowo niezbyt wygórowanej, jak na ten luksus, kwoty stu dolarów miesięcznie. Główny nacisk kładł na kwestję konserwacji urządzenia i, przyjrzawszy się Druckiemu, oświadczył, że co do tego nie żywi żadnych obaw.
Załatwienia wszelkich formalności podjął się agent mieszkaniowy, ponieważ zaś blondas wraz ze służącym wyjeżdżał nazajutrz wieczorem, Drucki miał się wprowadzić pojutrze rano. Pozostawało jeszcze wynalezienie służącego, czy służącej. Wobec tego, że blondas polecał stróża, jako człowieka zupełnie uczciwego, a posiadającego liczną rodzinę, Drucki posłał poń agenta.
Stróż oświadczył, że ma dwóch synów i dwie córki i zawsze będzie ktoś do dyspozycji, a jaśnie pan będzie napewno zadowolony, gdyż i tak oni zawsze robili tu większe sprzątania i ze wszystkiem są obeznani. Przed wprowadzeniem się jaśnie pana doprowadzi się mieszkanie do porządku i wszystko będzie świeciło, „jak lalka“.
Drucki nie mógł znaleźć nic równie wygodnego i był zupełnie zadowolony. Poświęcił jeszcze godzinę czasu na zakupy niezbędnych uzupełnień, jak pościel i t. p., poczem wrócił do hotelu, kazał podać rachunek i przebrał się.
— Swoją drogą to zabawne — pomyślał — od ilu to lat nie miałem własnego mieszkania!



ROZDZIAŁ 14.

Alicja, już ubrana do wyjścia, wydawała dyspozycje Józefowej gdy do kuchni zajrzała również gotowa Julka:
— Idziemy Alu?...
— Zaraz — kiwnęła jej głową Alicja i prędko skończyła instrukcje.
— Cóż to dziś taki wspaniały obiad? — zapytała Julka, gdy już były na schodach.
— Mamy dziś gościa.
— Doktorek — krzyknęła Julka.
Alicja zaśmiała się:
— Nie, nie pan Czuchnowski. Stary mój znajomy, pan Winkler.
— Stary! — z nutką zawodu skrzywiła się Julka. Czy bardzo stary?
— Niebardzo.
— Ale pewno bardzo poważny i nudny, jak flaki z olejem.
— O, nie. Zobaczysz.
Powiedziała to bez namysłu i dopiero teraz spostrzegła się, że w jej powiedzeniu brzmiała jakby duma. Dodała zatem:
— Bardzo miły jegomość.
Odprowadziła Julkę do szkoły i pojechała na Miodową.
W bramie spotkała aplikanta Modronia, który niezręcznie jej się ukłonił i obrzuciwszy jej postać zachwyconym wzrokiem, westchnął.
Nagle poczuła chęć kokieterji, nieprzeparta chęć oddziaływania na zmysły Modronia. Modronia, Martynowicza, Peszkowskiego, każdego mężczyzny, każdego bez wyjątku. Chciała teraz czuć się pożądaną, podziwianą, otoczoną spragnionemi spojrzeniami. Potrzebowała tego, jakby sprawdzianu uczuć Druckiego, a może — myślała — dlatego, by dla niego właśnie uczynić się cenniejszą.
— Jaka pani dziś cudna — dreptał przy niej Modroń, potykając się o okrągłe kamienie podwórza.
— Jeszcze nigdy nie widziałem panią tak...
— Piękną? — zapytała, rozchylając usta.
— O, nie! — zadygotał — tego nie wolno nazywać tak banalnie! Cóż znaczy piękność wobec pani!
— Gdybym umiał znaleźć słowa — wybuchnął — jakiemi można panią opisać, stałbym się autorem najwspanialszych... erotyków, jakie zna poezja świata!
Przechodzili przez ciemnawą sień i Alicja zatrzymała się przed schodami:
— To znaczy — pochyliła się ku niemu, — że działam panu na zmysły?...
Z pod długich rzęs opłynęło go gorąco, jak lawa spojrzenie, rozchylone wargi zdawały się oddawać się pocałunkom.
Młody człowiek zachwiał się, zbladł i chwycił się poręczy. Niezdolny był wydobyć z siebie ani słowa i rozszerzonemi źrenicami patrzał za nią, gdy lekko wchodziła na schody.
Idąc długim korytarzem, nie ominęła żadnego mężczyzny, by nie wypróbować na nim swej siły. Chciwie łowiła ich spojrzenia i rozdzielała swoje hojnie, rozrzutnie. Wprost czuła fale swoich bioder, drganie swoich piersi pod dotykiem tych oczu, wprost odczuwała sprężystość swego ciała, ogarnianego pożądliwym wzrokiem mężczyzn.
Przez pootwierane okna płynęło powietrze wiosny, wiosny, którą miała w sobie.
— Ach — pomyślała — można tak różnie interpretować wszystko: czy jestem samicą podczas rui, czy Fryne, z woli bogów składająca dar swej piękności oczom śmiertelnych, by wzbudzić w nich podświadome pragnienie nadbudowania swego życia życiem nowem?... Czy to zresztą nie jest tosamo?..
To zestawienie nasunęło jej inną myśl:
— Zabawne: ilekroć chcemy wyrazić coś, co nam, ludziom dwudziestego wieku, wydaje się brzydotą i brudem, zapożyczamy porównań ze świata antycznego, gdzie tosamo było pięknem, lecz za żadne skarby nie odważymy się powiedzieć publicznie, że w gruncie rzeczy jesteśmy mali, zakłamani i śmieszni z tym bagażem moralności, zmajstrowanej nie z nakazów, lecz z zakazów, zakazów skierowanych przeciw temu, co jest naszą naturą...
— Dzieńdobry pani — zatrzymał ją prezes Turczyński — czy można wiedzieć, jakie myśli, jak te orły ważą się pod sklepieniem pani czoła?
— Nie orły, panie prezesie — zaśmiała się — zwykłe wróble.
— Oooo!
— Zwykłe wiosenne, rozświergotane wróble.
— Nie wierzę — powiedział z tą żartobliwą powagą, a raczej z poważną żartobliwością, jaka zawsze dźwięczała w ich rozmowach.
— Czyż nie wyglądam wiosennie? — przechyliła zalotnie głowę.
— Niech pani raczej spyta, czy wiosna wygląda tak, jak pani. Wówczas powiem: prawie! I będzie to komplimentem.
— Dla mnie?
— Dla wiosny.
Zaśmiała się i, zamieniwszy jeszcze kilka zdań z Turczyńskim, poszła do swego gabinetu.
Do pracy zabrała się z zapałem. Umysł jej pracował ze zdwojoną sprawnością, co dziwiło ją samą. Przecie w ostatnich czasach czuła się tak zmęczona, tak roztrzęsiona nerwowo, tak wyczerpana. Zamierzała nawet prosić o urlop zdrowotny... O, wiedziała, że potrafi wydobyć z siebie największy wysiłek. Nie wiedziała tylko, że tyle będzie kosztował, bo czyż mogła przypuszczać, że bliska będzie omdlenia w chwili, gdy jej plan, obmyślany z żelazną logiką zawiśnie na pajęczynie problematycznej inteligencji adwokata. A jeżeli ten nie połapie się w sytuacji, jeżeli nie chwyci się podsuniętego mu środka ratunku, jeżeli nie zażąda oddania do analizy rzekomej morfiny?...
Przeżyła wówczas straszny moment wyczekiwania. Widziała każde drgnienie mięśni na twarzy obrońcy, widziała nagły błysk w jego oczach i wreszcie rozmowę z oskarżonym, a później... już wszystko dobrze. Gdyby nie to, pozostałaby bezsilna. Nie mogła przecie sama postawić wniosku o ekspertyzę. Równałoby się to skierowaniu podejrzeń na siebie, równałoby się zakwestjonowaniu uczciwego przechowania depozytu i podwójnej klęsce.
Ach, jakże chętnie uściskałaby tego naiwnego adwokata za jego minę zwycięzcy! I ten wyrok: oskarżony Jan Winkler jest wolny od winy i kary...
Jan Winkler...
Odłożyła teraz pióro i przymknęła powieki.
A gdyby wiedziała, kim jest oskarżony Jan Winkler?! Gdyby wiedziała, że człowiek ten, którego ma w swej mocy, jest winowajcą jej hańby, jest sprawcą krzywdy, którą życie zamieniło w jej piersi w gorzką truciznę nienawiści?... Gdyby z liter, składających się na nazwisko i imię oskarżonego Jana Winklera, umiała odczytać słowo „zemsta“, gdyby olśnienie odkryło jej, że stoi przed nią Bohdan Drucki, który dał jej poznać pierwszą rozkosz ciała i długie piekło zdeptanego życia, że ma przed sobą tego, za którego inni jej płacą długiemi latami cierpień w ciemnych więziennych celach....
Gdyby!?...
Nie, wołała o tem nie myśleć. Popełniłaby rzecz straszną, bezpowrotną... Nie... nie... Przecież wiedziała, że był niewinien!... O... czyż to mogłoby powstrzymać cios, którym i siebie ponownieby zabiła?...
— Nie! Nie chcę w sobie szukać odpowiedzi na to pytanie!
Przetarła końcami palców skronie i pochyliła się nad aktami... „Aniela Kurkowska widziała swą macochę, wychodzącą z piwnicy około godziny jedenastej...“ Tak, to jasne, musiała tam ukryć tymczasowo owe srebra...
A gdyby nie przyszedł?...
Widocznie nie mogło być inaczej, widocznie jest jednak jakieś przeznaczenie, które gra nami w szachy... Dlaczego nie mogła go wymazać z pamięci?... Przecie nie dlatego, że wyciągają się doń ręce wszystkich innych samic, przeciwnie, właśnie to ją odpychało od niego... A z morfiną... nie miała żadnej wątpliwości, że wchodzi tu w grę kobieta! A jednak... jednak żyćby bez niego już nie umiała...
Gdy w zmroku wówczas otwarły się jej oczy, gdy ujrzała nad sobą te same złocące się źrenice... I zacóż miała go nienawidzieć? Przecie to nie on, tylko zbrodnicze, przerażające bezmiarem obłudnej głupoty kanony moralności społecznej, zdruzgotały jej życie... Nie, część jej życia, przeszłość... Gdyby nie te kanony, gdyby nie te haki paragrafów, któremi ludzkość szarpie swoje żywe ciało, cóż stałoby na przeszkodzie, by już wówczas zostali ze sobą?
Och, jakże nienawidziła społeczeństwa! Jakże pogardzała tym bożkiem, któremu służyła z więziennemi kluczami w ręku, tym bałwanem ulepionym z ekskrementów pokoleń i ze śliny wyplutej przez nieśmiertelną obłudę tradycji.
Stała w pierwszym szeregu kapłanów, bijących czołem przed tem bożyszczem i pierwsza rzuciłaby weń kamieniem, gdyby nie wiedziała, że szczerba natychmiast zostanie naprawiona skwapliwemi rękami wiernych, a świętokradczyni zginie ukamienowana.
Alicja Horn, doktór praw, podprokurator Sądu Okręgowego, wiedziała, że walka z bałwanem prawa, porządku społecznego i moralności publicznej, że walka z tym kolosem jest beznadziejna. Nawet wówczas, gdy potwór zostanie rozbity, niczem garnek gliniany na drobne czerepy przez zbuntowanych wyznawców, ci natychmiast rzucą się do lepienia drugiego, równie pustego i równie napełnionego jedynie ich jękliwym niewolniczym skowytem.
W tysiącach rewolucyj od początku świata zdruzgotano tysiące bałwanów, by lepić nowe, coraz groźniejsze, coraz zawziętsze, coraz mściwsze, coraz mocniej przygniatające swemi potwornemi cielskami życie człowieka, coraz więcej zasłaniające mu słońce i gwiazdy...
W jakimś potępieńczym obłędzie ludzkość wciąż ciaśniej zaciska pętlę zakazów na swojej szyi, coraz niżej bije łbem Molochowi, wymyślonemu przez siebie na własną udrękę...
Tak myślała Alicja Horn, pilny stróż kultu, nieubłagany inkwizytor, składający codziennie całopalne ofiary na ołtarzu wszechpotężnej Fikcji, na której mściła się w sobie, jak nad pamięcią męża, obłąkanego fanatyka, który sam skoczył w paszczę Molocha,
Jakże wielkiem zadośćuczynieniem było teraz dla niej odzyskanie Bohdana, jakimż triumfem nad znienawidzoną bestją!
Rozżarzy go w wielkie ognisko, we wspaniały stos, na którym przetapiać będzie łańcuch swoich kajdan w złote krople niezliczonych dni miłości...
Złotych, jak jego źrenice...
Zdobyła go sobie i teraz nie mieściło się w jej wyobraźni, by mogła istnieć tak wielka potęga, któraby zdołała wyrwać go z jej ramion.
Och, wiedziała, że i on w nich znajdzie szczęście stokroć większe, niż dać mu mogą jakiekolwiek ramiona na ziemi.
Nie zastanawiała się nad tem, jak ułoży się ich życie. Znała jego treść, nie obchodziła ją forma. Nie wątpiła, że i w tej chwili, kiedy ona siedzi tu nad aktami Bohdan myśli o niej. Boh...
Złożyła papiery, wzięła dwie teczki i poszła do Martynowicza.
Stary prokurator, przejrzawszy akty, zapytał:
— Cóż to pani dziś taka wesoła?
— Z czego pan wnioskuje, że jestem wesoła? — zaśmiała się Alicja.
— No tak... hm, może źle się wyraziłem, nie wesoła, tylko hm... język ludzki jest częstokroć bezsilny, brak w nim wielu określeń. Prawda?
— Zgadzam się z panem w zupełności.
— A widzi pani. Jestem bystrym djagnostą, ale kiepskim majstrem w definjowaniu tych różnych faramuszek... W każdym razie przyznaje pani, że jest pani dziś w jakimś szczególnym nastroju?
— Jest pan dobrym psychologiem — przyznała z uśmiechem.
Martynowicz zdjął szkła i zatarł ręce:
— Che... che... che... Jakby tu powiedzieć. A pani nie pogniewa się?
— Za co?
— Ot, za żart.
— Nigdy w świecie.
— Widzi pani, ja jestem z Wileńszczyzny, a u nas tam to taki nastrój określają, hm... tylko, jak pani pogniewa się...
— Śmiało, panie prokuratorze!
— Sama pani chciała. Więc mówią tak: — wiosna idzi, kochać chce si, a kochadło tak daleko!
Alicja wybuchnęła śmiechem, a Martynowicz kontent z dowcipu klepał się po kolanach.
— Jednego nie rozumiem — powiedziała Alicja — dlaczego „kochadło“ ma być daleko? Może jest właśnie bliżej, znacznie bliżej, niż pan przypuszcza...
Rzuciła mu przytem powłóczyste spojrzenie i z trudem hamowała się, by nie parsknąć śmiechem na widok nagłego zażenowania tego starszego pana, pośpiesznie nakładającego okulary i bez potrzeby, przekładającego papiery.
Na pożegnanie pocałował ją w rękę, czego nigdy nie robił.
Było jeszcze wcześnie, lecz Alicja chciała załatwić kilka sprawunków i dlatego wyszła z biura. O trzeciej była już w domu.
Spotkała ją rozszczebiotana i roześmiana Julka.
— Co za uczta Sardanapala! — wołała radośnie, rozpakowując paczki — czy ten pan Winkler jest takim smakoszem?
— Przypuszczam, że takim właśnie, jak twój Sardanapal — odpowiedziała Alicja wesoło. — No, cóż tam w szkole?
Nastąpiła cała serja relacyj, jak zawsze szczegółowych, o lekcjach, o nauczycielkach, o koleżankach. Nakrywały przytem do stołu.
— Tak dawno nie miałyśmy nikogo na obiedzie. Bardzo się cieszę — mówiła Julka — a ty, Alu, dziś cudownie wyglądasz! Cudownie! Czy przebierzesz się?
— Naturalnie. Nałóż i ty swoją kremową sukienkę.
Julce udzielił się nastrój Alicji. Czuła, że ten gość to jest więcej, niż zwykły znajomy i była niezmiernie ciekawa, aż z tego powodu dostała wypieków.
Były zupełnie gotowe już na dziesięć minut przed czwartą i Julka ciągle wyglądała oknem. Alicja miała wielką ochotę zrobić to samo, lecz powstrzymywała się.
Z wybiciem zegara zadźwięczał krótki dzwonek w przedpokoju.
— Punktualność jest zaletą ministrów — z aprobatą powiedziała Julka.
Alicja wyszła do przedpokoju i ze względu na obecność Józefowej tylko podała mu rękę. Ucałował jej dłoń w milczeniu, lecz spojrzenie, którem ją obrzucił miało w sobie tyle zachwytu, że oblało ją gorącą falą.
Prędko cofnęła się do jadalni:
— Pan będzie łaskaw... Pan pozwoli — moja kuzynka, Julka, pan Winkler.
— Nie wiedziałam, że pan jest monarchą — wypaliła Julka, a widząc, że gość nie orjentuje się w intencji jej pretensji do Alicji, dodała — no, bo zostałam przedstawiona panu, a tylko monarchom przedstawia się kobiety.
Spojrzał na nią z uśmiechem.
— Czy to ładnie tak z miejsca stawiać Bogu ducha winnego człowieka w kłopotliwej sytuacji?
— Nie doceniasz, kochanie, przewagi swej młodości — zaśmiała się Alicja, ubawiona czupurnością Julki.
— Ani siwizny moich włosów — zrobił dostojną minę Drucki.
Julka rzuciła wzrokiem na jego siwiejące skronie, spotkała uśmiechnięte spojrzenie i nieco się zdetonowała:
— No, na patrjarchę pan nie wygląda.
— Siadajmy do stołu — przerwała Alicja — zadzwoń, Julko.
— To wybornie, bo jestem piekielnie głodny.
— I ja też — dorzuciła Alicja, siadając.
— Niechże pan siada — powiedziała Alicja.
— Nie mogę, proszę pani. Tylko monarchowie pozwalają sobie na zajęcie miejsca przed damami.
Julka zaśmiała się i usiadła.
Drucki zaczął mówić o etykiecie i wogóle o formach towarzyskich, przyjętych w różnych egzotycznych krajach. Z humorem opowiadał o sensacji, jaką wywołał kiedyś w Nikaragui, całując damy w rękę. Moda ta przyjęła się tam natychmiast i zyskała ogólne uznanie.
Mówił swobodnie i wesoło, odpowiadając dowcipnie na zrzadka rzucane pytania Alicji.
Julka przyglądała się mu z rosnącem zainteresowaniem. Nie był piękny, nie był nawet ładny, ale miał w sobie coś dziwnie imponującego. Julka nie wiedziała dlaczego, ale tak właśnie wyobrażała sobie Allain Gerbault‘a. Niski, głęboki jego głos miał w sobie coś fascynującego. Spojrzała na Alicję — o! jej napewno się ten pan Winkler podoba również. Musiał wiele podróżować...
Widocznie myśli ich jednemi szły torami, gdyż Alicja powiedziała:
— Ależ pan zna cały świat!
— No, nie cały — zaśmiał się — naprzykład nigdy nie byłem w Turcji, nigdy na Syberji, a Szwecję i Norwegję znam tylko z portów.
— Ach, więc pan jest marynarzem! — zawołała Julka.
— Owszem przeważnie marynarzem.
— Ach, — westchnęła Julka — gdybym była mężczyzną, napewno zostałabym marynarzem. Ja wprost kocham morze.
— Jest to — zażartowała Alicja, — najidealniejsza miłość.
— Dlaczego? — zapytał Drucki.
— No, bo nigdy morza nie widziałam. Ale w tym roku pojedziemy z Alą na Hel i będziemy robiły dalekie wycieczki na pełne morze. Szkoda, że pana z nami nie będzie.
— O, to jeszcze nie jest powiedziane — zastrzegł się Drucki — możliwe, że i ja wybiorę się na Hel.
Po obiedzie Julka oświadczyła, że idzie do koleżanki odrabiać lekcje.
— Przejdźmy do mego pokoju — zaproponowała Alicja.
Józefowa przyniosła kawę i brzęcząc nakryciem zaczęła sprzątać ze stołu.
Gdy zostali sami Drucki objął Alicję i przyciągnął do siebie.
— Nie, nie — powstrzymała go — Julka przyjdzie pożegnać się..
Musnęła ustami jego wargi i dodała:
— Proszę mi teraz powiedzieć, co Boh robił dziś rano?
— Plany.
— Jakie?
— Mieszkałem dotychczas w hotelu. Teraz znalazłem ładne i zaciszne mieszkanie przy alei Szucha. Jutro rano przeprowadzam się. Zobaczy moja Al, że nie przesadziłem w pochwałach.
— O, ja zobaczę? — udała zdziwienie.
Stropił się:
— Przecież... przecież jedynie poto je wynająłem.
Alicja zaśmiała się i chciała coś odpowiedzieć, lecz właśnie weszła Julka.
— Dowidzenia państwu — dygnęła kokieteryjnie — Alu, bądź tak dobra, jeżeli zadzwoni Janka, powiedz jej, że jestem u Zośki. Dobrze?
— Dobrze, kochanie, tylko wróć przed dziewiątą.
— Wrócę. Dowidzenia!
Po kilku minutach wyszła i Józefowa.
Zostali sami.
W ciszy popołudnia i nadchodzącego zmierzchu, gdy dwoje ust znajdzie się tak blisko, umieją one zapomnieć o istnieniu słów i odnaleźć znacznie pełniejsze, dużo wymowniejsze wyrazy.
Biła ósma na zegarze w jadalni, gdy się rozstali. Alicja zaczęła naprawdę swoje życie od nowa.



ROZDZIAŁ 15.

Profesor Karol Brunicki położył słuchawkę i powiedział:
— Będzie tu za kilka minut.
Doktór Kunoki mruknął coś w odpowiedzi, nie odrywając oczu od czytanej książki.
— Czy temperatura w siódmym pokoju nie spadła?
— Trzydzieści osiem i sześć.
— Więc jednak. Mam wrażenie, że zastrzyk był zbyt silny.
Doktór Kunoki odłożył książkę i spojrzał z uśmiechem na Brunickiego.
— Pan dziś jest zdenerwowany — powiedział łagodnie.
— Może.
— Pan lubi bardzo pana Winklera?
Ponieważ profesor nie odpowiedział, Japończyk dodał:
— Nie dziwię się. W tym człowieku jest wprost imponująca siła witalna.
— Myli się doktór — ja go nie lubię. Ja... nie potrzebuję jego emanacji witalnych. Zresztą, to jest zbyt skomplikowane.
Kunoki dyskretnie zamilkł. Lecz Brunicki sam odezwał się po chwili:
— Powinienby już być.
— Czy tylko — zmienił kierunek rozmowy Kunoki — czy tylko tak w kilka dni po jego procesie bezpieczne jest powierzanie mu tej sprawy? Mogą go śledzić.
— Wątpię — wzruszył ramionami Brunicki — zresztą on sam zadecyduje.
Wyjrzał przez okno właśnie w chwili, gdy przed bramę zajeżdżała taksówka. Wysiadł z niej Drucki.
Po chwili był już w hallu i mocno potrząsając ręką profesora śmiał się:
— Widzisz, Karolu, djabli mnie w żaden sposób nie chcą wziąć! Witam doktora. Jakże tam pańskie... króliki?
— Wszystko w porządku.
— A ta mała, za którą będę wysłany do piekła?
— Może pan być o nią spokojny. Polubiła powieści o murzynach.
— Dlaczego, do pioruna o murzynach? — zdziwił się Drucki.
Kunoki spojrzał pytająco na Brunickiego i potwierdził:
— Jeżeli się nie mylimy ma ona zamiar urodzić małego murzynka, lub w najgorszym wypadku mulata.
— Przecież ten jej amant nie był murzynem!?
— Właśnie, ale to tem lepiej. Robimy pierwszy eksperyment na pigmentację. Za to więc gwarantować nie możemy. Pewne jest tylko, że będzie to syn, według wszelkiego prawdopodobieństwa zdrowy i niezwykle silny, który z wiekiem dojdzie do olbrzymiego wzrostu i odznaczać się będzie talentem muzycznym.
Drucki patrzał nań podejrzliwie:
— Kpi doktór ze mnie? — zwrócił się do profesora.
— Nie — zaprzeczył Brunicki — doktór jest optymistą.
— No więc jakim sposobem? Na jakiej zasadzie można to przepowiedzieć?
— O, to niema nic wspólnego z proroctwami — uśmiechnął się Japończyk — poprostu chodzi o osiągnięcie zamierzonego efektu przez odpowiednie oddziaływanie na organizm i na psychikę matki...
Profesor przerwał:
— Dajmy temu spokój. Nie lubię mówić o rozpoczętych badaniach.
— Obawa pecha?
— Nie. Obawa niepoważnego potraktowania ze strony...
— Laika? — podpowiedział Drucki.
— Laika, czy specjalisty, to wszystko jedno. Zapewniam cię że z Kolumba, odpływającego na Zachód, celem odszukania bliższej drogi na Wschód, śmieli się zarówno laicy, jak fachowi marynarze. Zaś doktór Kunoki taki jest znużony mojem wyłącznie towarzystwem, że zapomina o przysłowiowej japońskiej powściągliwości.
— To odziedziczyłem po matce — zaśmiał się Kunoki i spojrzał na zegarek. — Już chyba czas zdjąć bandaże?
— Chyba — potwierdził profesor, rzuciwszy okiem na własny — niech pan tylko nie zapomina o masażu.
— Czy to tę moją nieboraczkę tak maltretujecie?
— Nie — zaprzeczył Japończyk — pańska ma gruczoł tarczykowy wybornie rozwinięty w przednim płacie, a tu właśnie...
— To gaduła! — ze zgrozą zawołał Brunicki i doktór rozłożywszy komicznym gestem ręce wyszedł nie dokończywszy zdania.
— No?... — zapytał Drucki po chwili milczenia.
— Telefonowałem do ciebie z dwóch powodów — zaczął profesor — popierwsze chciałem ci powinszować szczęśliwego wybrnięcia z procesu.
— Musiałem wybrnąć, bo byłem niewinny.
— Jeżeli chodzi o morfinę, tak.
— A o cóż jeszcze chodzi?
Profesor bębnił palcami po poręczy fotelu i przyglądał się Druckiemu uważnie:
— Chodzi — wycedził — o deflorację, popełnioną przez Bohdana Druckiego na osobie pensjonarki Marji Alicji Żerańskiej.
Drucki zaczerwienił się. Przyszło mu na myśl, że przecież Brunicki nie może wiedzieć! Wzruszył więc ramionami:
— Mój Karolu, nikt mnie nie mógł poznać, od tego czasu tyle lat minęło.
— Owszem — nie spuszczał zeń oczu Brunicki — nikt. Nikt z wyjątkiem Marji Alicji z Żerańskich, obecnej prokuratorki Alicji Horn.
Pewien był kolosalnego efektu i nie zawiódł się. Drucki zbladł. Skąd, jaką drogą profesor mógł dojść do tego odkrycia? Jakie z niego zechce wyciągnąć konsekwencje? Wpił wzrok w nieruchome oczy Brunickiego.
Zaległo milczenie.


Koniec tomu pierwszego.




TADEUSZ DOŁĘGA-MOSTOWICZ



PROKURATOR
ALICJA HORN


TOM DRUGI





WARSZAWA — 1933

TOWARZYSTWO WYDAWNICZE „RÓJ“


ODBITO 2250 EGZEMPLARZY
NUMEROWANYCH



№ 001476
Odbito z nadesłanego składu w Zakł. Druk.
F. Wyszyński i S-ka Warszawa, Warecka 15




ROZDZIAŁ 16

Drucki ważył w myśli ciężar sytuacji. Jeżeli profesor Brunicki w jakikolwiek sposób zechce wyzyskać przeszłość, trzeba przede wszystkim ostrzec Alicję, no i działać...
— Więc jej nie poznałeś? — cicho zaśmiał się profesor. — Błogosław swój los, że i ona cię nie poznała. A mówię ci: prokurator Alicja Horn, twoja oskarżycielka, jest tą samą dziewczyną, przez którą złamałeś sobie życie i karjerę.
— Zdumiewające! Jak do tego doszedłeś?
— Mniejsza o to. Zbieg okoliczności. Chciałem cię nawet ostrzec przed procesem, ale zaniechałem tego w obawie o stan twoich nerwów. Sądzę, że byłbyś mniej spokojny podczas rozprawy, gdybyś wiedział, kto cię oskarża?
— Przypuszczam — bąknął Drucki i pomyślał, że skoro Brunicki wiedział wszystko dawniej i nie ostrzegał go, musiał w tym mieć jakiś cel.
— Dziwne, prawda? — pytał profesor.
— Bardzo dziwne. Niesłychanie dziwne, no... ale teraz to już rzecz obojętna... Skoro nie poznała mnie na rozprawie... Pewno nigdy w życiu więcej jej nie zobaczę.
— Więc nie przychodzi już do „Argentyny“?
— Nie. Oddawna.
— W każdym razie, Bohdanie, miej się na baczności.
Drucki skrzywił się:
— Chyba tobie nie zależy specjalnie na mojem bezpieczeństwie?
— Zależy, i to jest druga sprawa.
— Słucham?
— Przed tygodniem jedna z moich pacjentek...
— Czyli jedna z twoich królików?
— Nie, pacjentka z Kliniki Psychiatrycznej została wypisana. Jest to typ psychosteniczki, z pewnych względów niezmiernie mnie interesujący.
— I co? — ponuro zapytał Drucki. — Mam ją ci dostarczyć do twojej jatki?
— Poczekaj. Otóż jest to młoda i bardzo przystojna kobieta. Z zawodu śpiewaczka operowa, znajdująca się obecnie w skrajnej nędzy z tej prostej przyczyny, że... oniemiała.
— Jak to, oniemiała?
— Oniemiała. Zaburzenie psychiczne na tle seksualnym. Uważaj, co mówię, to będzie ważne przy wyborze odpowiedniej taktyki.
— Może każesz mi ją leczyć? — zdziwił się Drucki.
— O to chciałem cię prosić — niewyraźnie uśmiechnął się profesor.
— Słucham tedy?
— Otóż jest to dziewczyna przeciętnie inteligentna. Ukończyła gimnazjum, konserwatorium i była na prawie. Jako śpiewaczka cieszyła się dość znacznym powodzeniem, które dawało utrzymanie jej i jej starym rodzicom, mieszkającym gdzieś w Sochaczewie czy Pułtusku, już nie pamiętam. Jak już zaznaczyłem, oniemiała. Nastąpiło to przed miesiącem, gdy dowiedziała się, że jest w ciąży...
— Aha!
— Nie „aha“. Skonstatowanie ciąży sprawiło jej wielką radość.
— A jest panną?
— Tak. Była pewna, że powiadomienie o tym stanie rzeczy jej ukochanego uszczęśliwi go oraz skłoni do małżeństwa. Zaznaczam, że jest to dziewczyna egzaltowana, zapewne dlatego przeceniała szlachetność partnera.
— A ten czmychnął? — domyślił się Drucki.
— Tak, i to w dość brutalny sposób. Ten nieoczekiwany cios tak wstrząsnął moją pacjentką, że zamknęła się w swoim pokoju i w ciągu trzech dni nie przyjmowała pokarmów, ani nie odezwała się do nikogo — rodzaj czarnej melancholii. Gdy zaalarmowani przez znajomych przyjechali rodzice — była już niema...
— Może głucha w dodatku?
— Nie. Paraliż strun głosowych, a raczej — moim zdaniem — czasowe porażenie nerwu rządzącego fałdami, noszącymi nazwę plicae ventriculares... ale to już cię nie interesuje. Otóż lekarz, którego do tej dziewczyny wezwano, skierował ją do Kliniki Psychiatrycznej. Po krótkiej, lecz dokładnej obserwacji doszedłem do przekonania, że wypadek ten jest do uleczenia i...
— I mnie chcesz powierzyć pacjentkę.
— Tobie.
— Jaka to ma być kuracja?
— Całkiem prosta. Chodzi mi o to, byś po kilka, powiedzmy — dwie godziny — dziennie z nią przestawał. Żebyś starał się być dla niej miły, serdeczny, delikatny...
— Ładna historia!
— Żebyś postarał się zapewnić jej sporo rozrywek. Na przykład, możesz ją zabierać do teatru, na spacery, do swojej „Argentyny“. Słowem, pragnąłbym, by ona odniosła wrażenie, że jesteś dla niej bardzo życzliwy, dobry i przyjacielski. Wszelkie wynikające z tego koszty pokryjesz, oczywiście z kwoty, którą ci służę.
Drucki zapalił papierosa i milczał.
— Zgadzasz się? — zapytał tonem zniecierpliwienia Brunicki.
— Ale dlaczego zwracasz się z tym do mnie? Czy nie możesz powierzyć tego któremu ze swoich asystentów, słuchaczy, czy komukolwiek?
— Nie mogę. Zależy mi specjalnie na tobie.
— Psiakrew! — zaklął Drucki. Wcale nie było mu na rękę zajmować się teraz jakąś babą, i w dodatku niemą.
Wstał, zaczął chodzić po pokoju i z pasją kopnął tłustego kota, który mu się nawinął pod nogi.
Kot miauknął przeraźliwie, a Drucki zawołał:
— Daruj, Karolu, ale to żądanie nie leży już w granicach przyjętych przeze mnie zobowiązań. To nie ma nic wspólnego ze sprawą... ze sprawą twego... ojcostwa.
Profesor zacisnął wargi, a Drucki dorzucił:
— Nie możesz ode mnie tego wymagać. Jestem do twojej dyspozycji we wszystkim, co może cię utwierdzić w przekonaniu, że świętej pamięci pani Wanda była ci wierną żoną. Tu rozumiem twoje cierpienie i, jako mimowolny ich winowajca, gotów jestem do wszelkich poświęceń. Ale nie zamierzam dla twoich fantazji stawać się pielęgniarką czy guwernantką...
— Poczekaj, Bohdanie — cicho przerwał Brunicki. — Moja prośba nie jest fantazją, jest natomiast ściśle związana ze sprawą, o której mówisz. Poczekaj...
Otworzył biurko i wydostał z niego fotografię.
— Masz, Bohdanie, i przyjrzyj się podobiźnie kobiety, którą chcę polecić twojej opiece.
Drucki zauważył, że ręka profesora drżała.
Przez chwilę obojętnie przyglądał się jej, lecz nagle zbladł, a jego brwi podniosły się w zdumieniu. Spojrzał na profesora:
— Karolu?!...
— Więc widzisz — odetchnął Brunicki i znów przygryzł wargi.
— Ona... ona jest przecież prawie zupełnie podobna do Wandy! — mówił Drucki, wpatrując się w fotografję. — Niesłychane! To prawie jej portret!
— Niezupełnie — wycedził profesor — ale w każdym razie podobieństwo jest niezwykłe. Co więcej, ma podobne usposobienie, zamiłowania, zbliżony charakter.
— Słuchaj, Karolu, czy ona nie jest jakąś...
— Krewną zmarłej? Nie. Nie jest z nią nawet spokrewniona przez najdalszą rodzinę. Zbadałem to dokładnie. Rozumiesz, że sam byłem uderzony tym podobieństwem. Gdy ją przyprowadzono do kliniki, dostałem ataku serca...
Drucki nie mógł oderwać oczu od fotografii.
— Nie dziwię ci się. Ile ona ma lat?
— Dwadzieścia sześć.
— Zatem...
— Po prostu zbieg okoliczności.
— I jest w ciąży?
— Tak. Koniec drugiego miesiąca.
Drucki położył fotografię, przetarł skronie i rzucił się na fotel:
— Teraz rozumiem — westchnął.
Brunicki kurczowo chwycił go za rękę:
— Rozumiesz? Rozumiesz?...
— Tak. Rozumiem, że żądasz ode mnie łajdactwa.
— Dlaczego łajdactwa? Przecież wydobędziesz tę nieszczęsną z jej kalectwa, wydobędziesz ją z jej rozpaczy! Pomyśl! sam!
— Chcesz — cedząc słowa, powiedział Drucki — bym postarał się... rozkochać ją w sobie, bym, nie kochając jej, grał przed nią komedję...
— Bynajmniej! Nie graj żadnej! Okazuj jej tylko tyle współczucia i sympatji, na ile to biedne stworzenie zasługuje.
— Biedne stworzenie — gorzko zaśmiał się Drucki — i chcesz temu biednemu stworzeniu dać nowe rozczarowanie. Chcesz to biedne stworzenie narazić na nową tragedję...
— Mylisz się.
— Więc do diabła — wybuchnął — nie spodziewasz się chyba, że się z nią ożenię?!
— Nie. Spodziewam się tylko, że ona, znalazłszy w tobie pocieszyciela, zapomni o tamtym, a co najważniejsze, odzyska głos, który jest źródłem jej utrzymania.
Drucki w milczeniu palił papierosa.
— Jestem pewien — ciągnął profesor — że porażenie nerwu ustąpi.
— Dlaczego właśnie oniemiała, a nie oślepła lub ogłuchła?
— Jest śpiewaczką. Na strunach głosowych koncentrowała zawsze całą świadomą i podświadomą uwagę.
— Jakże mam ją poznać?
— Całkiem po prostu. Wstąp jutro przed pierwszą do kliniki. Przyjmę ją w twojej obecności.
— I przedstawisz mnie jako lekarza?
— Nie, jako swego przyjaciela. Sądzę, że najlepiej będzie, gdy dla waszego wzajemnego zbliżenia zaproponujesz nam, to znaczy jej i mnie, przejażdżkę samochodem.
— Mój wóz jest dwuosobowy — zauważył Drucki.
— Weźmiemy mój. Po drodze wysadzicie mnie na Dębowej, a sami pojedziecie dalej. Reszta należy do ciebie.
— A jeżeli ona w ogóle nie zechce przestawać ze mną?
— O, to nawet jest do przewidzenia ze względu na stan jej psychiki. Ze swojej strony zalecę jej przebywanie w twojem towarzystwie, a myślę, że taki wytrawny... uwodziciel, jak ty, da sobie radę: Zatem?... Zgoda?
— Zgoda — opuścił głowę Drucki.
Profesor uścisnął jego rękę i pośpiesznie dodał:
— Lecz o tem, ani słowa doktorowi Kunoki!
— Dobrze.
Brunicki zamknął fotografję w biurku, poczęstował gościa papierosem i powiedział:
— Poza tym, chciałem cię zapytać, czy nie obawiasz się, że jesteś śledzony?
— O, to wykluczone. Z jakiej racji?!
— Więc mógłbyś też zająć się dostarczeniem nam nowej pacjentki?
— Tam, do diabła! — zaklął Drucki.
— Jak mam to rozumieć? Odmawiasz?
— Nie odmawiam, do licha, tylko, czy nie uważasz, że wkrótce zmuszony będę porzucić wszelkie własne sprawy?!
Brunicki pokiwał się w fotelu:
— No, oczywiście, nie nalegam, byś się z tym śpieszył, chociaż doktor Kunoki gwałtownie potrzebuje nowej pacjentki, gdyż chodzi o bardzo ważną kontrolę pewnego eksperymentu. Powiedziałem też, że mógłbyś się tym zająć. Może się przecież zdarzyć, że zaobserwujesz potrzebny obiekt.
— No, może się zdarzyć — niechętnie bąknął Drucki, rozgniatając niedopałek w popielniczce.
— O to też chodzi... Zatem, doktorze — zwrócił się do wchodzącego Japończyka — pan Winkler podjął się wyszukania nam młodej blondynki.
— Jeżeli pan taki uprzejmy — dorzucił doktor — wolałbym, by nie była szczupła.
Drucki zaśmiał się sucho:
— Możecie ją utuczyć, do stu piorunów!
Chcieli go zatrzymać na obiedzie, lecz był tak zniechęcony do obu, że podziękował i odmówił.
Zresztą, dopiero dziś przeprowadził się w Aleję Szucha i chciał jeszcze szczegółowiej zająć się urządzeniem mieszkania, gdyż o siódmej miał po raz pierwszy przyjąć u siebie Alicję.
Pozatem wypadało wpaść bodaj na kwadrans do Załkindów, z którymi od dnia procesu nie widział się wcale.
Pojechał na Nowolipie.
Luby nie było w domu. Spotkał go Borys z kompresem na głowie.
— Znowu powróciły mi te nieznośne migreny, kapitanie — narzekał — chcą mnie wysłać do jakiegoś francuskiego kurortu, ale przecież nawet marzyć o tym nie mogę, bo komuż powierzyłbym swoje interesy? Dziś rodzonemu bratu ufać nie można.
— Nie potrzeba przesadzać, Jack, ma pan swoich dyrektorów, adwokata...
— Ba... Jest jeden człowiek, któremu w zupełności ufam, ale...
— Ale ja też wyjeżdżam na lato — uratował się Drucki.
— Właśnie — westchnął Załkind. — Zresztą i tak nie miałbym odwagi kapitana prosić po tym szpasie morfinowym... Ale... Wie pan, że chyba Luba miała rację, że była tam kobieta.
— Owszem, miała.
— To kapitan już wie?
— Wiem.
Załkind zagwizdał:
— Przez te baby to nic dobrego człowieka nie spotka — powiedział sentencjonalnie.
— Czy pan to mówi z myślą o Lubie? — zażartował Drucki.
— Skądże — żachnął się Załkind. — Luba to anioł. Jak ona będzie żałowała, że nie było jej w domu, ale może zaraz nadejdzie!...
Wyjrzał oknem.
— Niestety — Drucki wstał. — Muszę iść. Mam teraz wiele ważnych spraw na głowie i czasu ani za grosz.
— Interesy, kapitanie? — zaciekawił się Załkind.
— Gdzież tam... Takie, trochę... osobiste historie. Serwus. Ukłony dla pani Luby. Jak będę miał wolną chwilę, wpadnę znowu. Aha... Przeprowadziłem się. Na Aleję Szucha.
— Dlaczego?
— Dość miałem życia hotelowego. Starzeję się, Jack, co?
— No! No! — niedowierzająco mruknął gospodarz, zamykając za nim drzwi.
Po drodze Drucki wstąpił do kwiaciarni i kazał przysłać dużo róż i goździków. Wpadł do najbliższego baru na lekką przekąskę i pojechał do domu.
— Do domu — zaśmiał się — chyba do końca życia nie będę wiedział, co znaczy słowo „dom“, własny dom, prawdziwy dom.
A jednak chciał, by jego mieszkanie zrobiło na Alicji wrażenie domu.
Drzwi zastał otwarte, a wewnątrz całą rodzinę dozorcy, kończącą sprzątanie. Dwaj tędzy chłopcy rozciągali dywan i ustawiali na nim niskie, miękkie mebelki. Ich matka, sążnista, rozrosła baba ze spódnicą zakasaną powyżej kolan, szorowała pokój kąpielowy, pochylona tak, że jej szeroki, jak u klaczy, zad chwiał się w prawo i w lewo, w takt poruszeń szczotki, na potężnych, muskularnych nogach.
— No, jak tam, matko! — zawołał przyjaźnie Drucki wśród szumu spływającej z pryszniców wody.
Podniosła ku niemu zaczerwienioną twarz i wyprostowała się. Obrzucił spojrzeniem jej kopulaste piersi, mocne bary, potężne biodra i olbrzymie lędźwie, myśląc:
— Matka, właśnie tak powinna wyglądać matka. Cóż za niezrównany okaz. Gdyby ludzie urządzali dla siebie takie wystawy, jakie robią dla rasowych zwierząt, dostałaby złoty medal, chociaż musi już być po czterdziestce.
Baba otarła czoło mokrą ręką i jej tęgie policzki rozsunęły się w uśmiechu, ukazując mocne, szerokie zęby.
— Ano, za pół godziny będzie fertik, proszę jaśnie pana.
— Dajcie, matko, spokój z tym „jaśnie państwem“ — zaprotestował Drucki. — Ja nie jestem latarnia, bym się świecił.
— Juści! — zaśmiała się — ale taki obyczaj.
I, nie zwracając nań więcej uwagi, znowu zabrała się do roboty.
Wszedł do hallu, pomógł chłopcom przesunąć dwa ciężkie tapczany i otrzepawszy ręce, zajrzał do sypialni. Tu już wszystko było skończone, tylko przed oknem stała składana drabinka, a na niej siedziała wysmukła brunetka, starsza córka dozorcy.
— Dzieńdobry panience. Pi, pi, jak ładnie ułożyła pani te firanki!
W ustach trzymała igłę z nitką, a że obie ręce miała zajęte, skinęła tylko głową i zaśmiała się wstydliwie.
Widział ją już dwukrotnie i wiedział, że jest kasjerką w narożnym sklepie kolonjalnym.
— Cóż to — zapytał. — Panienka dziś nie poszła do pracy?
Wyjęła igłę i powiedziała:
— Zwolniłam się, proszę pana. Tyle tu roboty. Musiałam pomóc.
Zauważył, że ubrała się dziś ładniej, w granatową sukienkę z białym kołnierzykiem. Sukienka była przykrótka i stojąc niżej, widział jej zgrabne, chociaż zaszczupłe łydki, obciągnięte, widocznie na jego benefis, jedwabnemi pończochami ze strzałką.
— Już tu skończyłam — powiedziała, lustrując swoje dzieło. Muszę jeszcze poprawić przy drugiem oknie.
Chciała zejść z drabinki, lecz ją zatrzymał.
— Proszę zaczekać, przeniosę panienkę!
Nim zdążyła zaoponować, wszedł pod rozstawiony kąt drabinki, i przy akompaniamencie nieco wystraszonych „ojej!“, przeniósł ją do drugiego okna.
— Ale pan to jest silny — zawołała z jakimś strapionym podziwem.
Zaśmiał się wesoło i zapytał:
— A gdzie siostrzyczka?
— Zośka? Sprząta w kuchni, proszę pana.
— No, jakże panience podoba się moje mieszkanie? A, przepraszam, bo wciąż nie wiem, jak panience na imię?
— Franciszka.
— Panna Frania?
— Nie, Franka... A mieszkanie pewno, jest bardzo ładne... tylko...
— Tylko co?
— No, te... Po co te nieprzyzwoitości... Aż wstyd patrzeć.
— Nie moje — usprawiedliwiał się — to przecież tego pana, co tu mieszkał.
— Eee... — wzruszyła ramionami — tamten to... Dzięki Bogu, że wyjechał.
— Nie lubiła go panna Franka?
— Paskudztwo — powiedziała po chwili wahania, schodząc na podłogę. — Tomek! Zabierz drabinkę! — krzyknęła na brata — to już wszystko, proszę pana.
— Nie, panno Franko, zaraz przyniosą tu kwiaty, a ja się na tym nie znam. Może pani jakoś porozmieszcza je po wazonach, dobrze?
— Ja też się na tym nie znam — zrobiła skromną minkę — ale skoro pan sobie tego życzy, spróbuję.
— Życzę sobie — uśmiechnął się do niej i miał wielką ochotę pogładzić ją po głowie, lecz powstrzymał się pytaniem: poco? Pytaniem, którego dotychczas nigdy sobie nie zadawał w podobnych sytuacjach, a możliwość którego zdziwiła go teraz i zaniepokoiła.
Jak to „poco“? — no, miła i niebrzydka dziewczyna, to chyba wystarcza?... Zawsze wystarczało.
Chodził po pokojach, przestawiając to i owo, rozkładając bibeloty i przyglądając się całości.
— No, tak — myślał — wszystko tkwi w jednem. Jaki djabeł kazałby mi dawniej zajmować się tymi bzdurami!
Właśnie przyniesiono kwiaty i Drucki przyglądał się delikatnym rękom Franki, wydobywającym je z pudeł. Przypomniał sobie, że nie widział jeszcze kuchni, no... i tej małej, Zośki.
Kuchnia lśniła czystością, a Zośka — jędrna, zdrowa dziewucha, boso i w zakasanej perkalikowej spódniczce — uwijała się przy półkach z naczyniami.
Ta była podobna do matki, jak dwie krople wody. Nie miała jeszcze szesnastu lat, a już była rozrośnięta i dojrzała. W jej ruchach, w rozwarciu piwnych, prawie okrągłych oczu i małych, mięsistych ust, w swobodzie uśmiechu, w linii każdego gestu, była ta sama żyzność, płodność i obfitość życia.
Nie można było tego nazwać kokieterją, nawet nie zalotnością, a przecież od chwili, gdy wszedł tu i gdy go powitała śmiałym skinięciem głowy i prostym „dzień dobry“ — odczuł jakby magnetyczny prąd, którym go pociągnęła.
Doskonale zdawał sobie sprawę, że dzieje się to poza jej świadomością i postanowił przy najbliższym widzeniu się z doktorem Kunoki zapytać, czym należy tłumaczyć istnienie tych fluidów? Czy jest to niezależny od nas poryw zamkniętej w nas siły natury, dążącej do wiecznej reprodukcji życia, czy tylko... autosugestia niepoprawnego kobieciarza?
— W mig będzie gotowe — wyszczerzyła doń równe, białe zęby dziewczyna i, rozejrzawszy się, wzięła się pod boki. — Aż się świeci!
— Prawda — przyznał — panna Zośka musiała się porządnie napracować.
— Ano, dla siebie, to i nie szkoda.
— Jak to, dla siebie? — nie zrozumiał.
— A no, matula mówiła, że to ja będę panu kucharzyć, jak co będzie trzeba. Że to niby mam się wprawić — zachichotała — do własnego gospodarstwa.
Nagle spojrzała na niego z przestrachem.
— Chyba, chyba, żeby pan nie chciał?...
— Co znowu — zaprzeczył — dlaczegożbym miał nie chcieć.
— Czy ja wiem... Może pan będzie miał służącego.
— Otóż nie. Nie będę miał żadnego służącego, a jestem rad, że to panna Zośka będzie mi kucharować.
— Rad, nie rad, niech pan nie mówi, bo może akurat nie do gustu będzie.
Roześmiała się i zaczęła płukać nad zlewem ścierki.
— Uszanowanie panu — usłyszał za sobą głos dozorcy.
— A, jak się macie?
— Dziękuję wielmożnemu panu. Przyszedłem zobaczyć, czy tu moi wszystko w porządku zrobili.
— To ja wam dziękuję — podał mu rękę Drucki — mieszkanie wygląda jak cacko. Już to na waszą rodzinę skarżyć się nie możecie.
— Niby na moją? — podrapał się po ciemieniu. — Ano, zdatne są, nie krzywduję sobie.
Powiedział to z najbardziej obojętną miną, ale widać było, że pochwała uradowała go bardzo, nawet wzruszyła, bo chrząknął prawie ponuro.
Druckiemu przypomniało się to, co kiedyś, będąc jeszcze młodym chłopcem, usłyszał od stryja.
— Polscy chłopi i angielscy gentelmani mają jedną wspólną cechę: — i ci, i tamci uważają okazywanie swoich uczuć za największą nieprzyzwoitość.
Po kwadransie został sam. Stanął przy oknie i czekał, aż zobaczył Alicję idącą płynnym, elastycznym krokiem.
Na powitanie podała mu obie ręce i powiedziała:
— To takie trywjalne, że przychodzę do ciebie, a jednak, jak każda kobieta, przychodząca po uścisk do mężczyzny, chcę w tym widzieć coś nadzwyczajnego... Powiedz, czy to nie śmieszne?
— To jest piękne — powiedział tuląc ją mocno.
Pomyślała, że zawsze jest piękne dla aktorów, z widowni jednak zawsze wyglądać musi naiwnie i banalnie, że pomimo to wszystko jest mniej ważne od faktu posiadania go dla siebie, odczuwania nierozerwalnej mocy jego ramion, chciwości jego pocałunków...
— Zobacz, Al, jak ci się podoba moja jaskinia — pociągnął ją naprzód.
— Tyle kwiatów — uśmiechnęła się.
— Dla ciebie, Al.
Stanęła i wpatrzyła się w jego oczy.
— Ty cały jesteś dla mnie... Tylko dla mnie... — powiedziała cicho.
— Dla ciebie — przyznał z uśmiechem.
— Dla mnie, i dla nikogo więcej...
Jej palce otoczyły twarz Druckiego zaborczym ruchem.
— Dla nikogo więcej — zapewnił.
— Ja wiem — odezwała się po pauzie — że ty nie rozumiesz, jak wielkie to szczęście... Niczego więcej nie pragnę... Chcę tylko wierzyć, że ty jesteś mój, że... nigdy ode mnie nie odejdziesz. Nigdy! Powiedz, czyż zawiele żądam od życia?
— Zamało — powiedział poważnie. — Mogłabyś, moja Al, zażądać jeszcze kieliszka dobrego wina i jeślibyś to uczyniła, ja, jako pełnomocnik życia, odkorkowałbym butelkę i...
Zamknęła mu usta pocałunkiem.
Alicji podobała się „jaskinia“, chociaż oświadczyła, że nie jest w stylu Druckiego.
— Ty inaczej urządziłbyś sobie mieszkanie.
— Czy wogóle urządziłbym? — zaśmiał się. — Może to wpływ koczowniczego życia, a może po prostu moja[1] natura, ale ja nie mam potrzeby mieszkania czy zamieszkiwania.
— Dziwne, że tak mało o sobie wiemy. Prawie nic, a przecie... znamy się doskonale. Prawda?
— Widocznie, znać kogoś można bez większej sumy wiadomości o nim.
— Nie, mnie nie chodzi o kronikę życia, lecz o szczegóły usposobienia, poglądów, nawyków. Otóż, patrząc na ciebie, czy myśląc o tobie, mam cię całego w pełnym obrazie i jeżeli zastanawiam się nad jakąś cząstką, wiem, że musi być taka, że nie może być inna...
— Dedukcja?
— Niezupełnie. Może raczej intuicja.
— I cóż ci ona mówi?
— Jak dotychczas, nie żałuje ci komplimentów.
Zaśmiali się oboje.
Alicja miała wrócić do domu o dziesiątej, lecz tak się złożyło, że nie zwrócili uwagi na zegarek. Zbliżała się już północ, gdy odwiózł ją samochodem i pojechał do „Argentyny“.
— W gabinecie u pana dyrektora czeka jedna pani! — zameldował mu portier.
— Jaka pani?
— Wygląda na Żydówkę, ale w ogóle — pierwsza klasa!
— To Luba! — pomyślał.
Nie omylił się. Rzeczywiście, siedziała przy biurku i bezczynnie przyglądała się plecom pochylonej nad maszyną Teci.
— No, nareszcie — zerwała się na jego widok. — Myślałam, że już nie doczekam się kapitana.
— Co się stało?
— Nic się nie stało. Ładnie mnie pan przyjmuje. Jak ja przychodzę, to trzeba się cieszyć i skakać z radości.
— Już skoczę — zaśmiał się — co, Luba, chce ci się „szaleć“?
— Tak. Anektuję kapitana na cały wieczór. Muszę się wytańczyć i upić.
— Dobra! Będziemy szaleli — nadrabiał humorem, chociaż w gruncie rzeczy był niezadowolony.
Przeprosił ją na chwilę, załatwił kilka spraw, wybrał stolik koło ringu i zaprowadził tam Lubę.
Luba istotnie chciała się „wytańczyć“ i nie opuszczała ani jednego tańca tak, że Drucki wreszcie zaczął prosić o zmiłowanie:
— Ja już ledwo ruszam nogami! Luba, zlituj się nad zmęczonym staruszkiem!
— O? A cóż to tak zmęczyło kapitana? — zapytała podejrzliwie.
— Urządzałem dziś swoje mieszkanie. Już ledwie dyszę.
Luba dużo piła i, gdy odwiózł ją o czwartej na Nowolipie, była mocno podchmielona.
Na szczęście nie potrzebował już wozu odprowadzać do garażu, gdyż miał pozwolenie na pozostawianie auta w podwórzu domu, w którym teraz mieszkał.
Stróżowi, który mu otworzył bramę, polecił obudzić siebie o jedenastej i położył się spać.
Był porządnie zmachany, toteż spał kamiennym snem i dopiero jaskrawe światło słońca obudziło go.
Otworzył oczy i zobaczył Zośkę, rozsuwającą zasłony okien.
— Ale pan śpi! — zawołała wesoło.
— Dzień dobry, mała, jak tu weszłaś? — zdziwił się.
— Ano, przecież pan zostawił drzwi otwarte. Gdyby jakie złodzieje chcieli, to by pana mogli nawet z łóżkiem wynieść.
— A która to?
— Jedenasta. Czy panu zrobić herbaty, czy kawy?
— Zrób, mała, co chcesz, byle prędko, bo na dwunastą muszę być fiut!
— Fiut?
— No, na mieście.
— A... A co podać do herbaty?
— Co ci się podoba, a teraz wiej stąd, bo wyłażę z łóżka.
Nim wykąpał się i ubrał, Zośka ustawiła w hallu nakrycie i podała herbatę, bułki, masło, wędlinę.
— A sera nie kupiłam, bo nie wiem, czy pan lubi.
— Lubię, ja wszystko lubię — oświadczył, zabierając się do jedzenia — nie będziesz miała ze mną kłopotów.
— A obiadów to pan w domu jeść nie będzie?
— Nie będę.
— To szkoda... Czy pana co dzień budzić o jedenastej?
— Co dzień.
— To najlepiej będzie, jeżeli pan zostawi mi klucz. Pan ma przecież dwa.
— Dobrze, masz tu klucz, mała, i rób, co chcesz, byleś tylko mnie nie pytała.
Zaśmiała się:
— To pan lubi, żeby tak panem rządzić?
Spojrzał na nią z uśmiechem:
— A ty to lubisz?
— Bo ja wiem? Zobaczę. To jak teraz pan pójdzie, ja tu posprzątam, wywietrzę... A kiedy pan wróci?
— Jeszcze nie wiem.
— Ale nieprędko?
— Nieprędko.
Wziął kapelusz i chciał wyjść, lecz Zośka zatrzymała go:
— A jak będzie z pieniędzmi, proszę pana?
— Nie chcesz mieć mnie na utrzymaniu — zażartował — no, to masz tu na wydatki.
Brunickiego zastał jeszcze samego:
— Nie spóźniłem się?
— Nie. W sam raz. Powinna tu być lada chwila.
— Jak się ona nazywa?
— Panna Łęska. Urszula Łęska. Musiałeś słyszeć o niej, jest, a raczej była znaną śpiewaczką.
— Jak żyję nie byłem na żadnym koncercie.
W drzwiach stanął woźny:
— Przyszła panna Łęska, czy pan profesor ją przyjmie?
— A, prosić, prosić — zawołał Brunicki i sam wybiegł na jej spotkanie.
Panna Łęska, szczupła, niewysoka szatynka o przejrzystych zielonych oczach i jasnej, matowej cerze, była istotnie uderzająco podobna do zmarłej żony Brunickiego. Wrażenie to wzmacniały jej ruchy i sposób trzymania głowy. Drucki nie mógł nie spostrzec, że jej obecność i na profesora oddziałała silnie. Był nieswój i jakoś nienaturalnie ruchliwy.
— Pani pozwoli, że jej przedstawię mego dobrego przyjaciela, pana Winklera.
Podała mu małą rękę, opiętą w czarną rękawiczkę i bezgłośnie poruszyła wargami.
Brunicki podsunął jej fotel i nie przestawał mówić:
— Właśnie opowiadałem przyjacielowi o tym rzadkim wypadku czasowego porażenia nerwu pod wpływem przeżycia psychicznego. Pan Winkler jeszcze mnie utwierdził w przekonaniu, że ten uraz minie. Mianowicie przypomniał sobie, że podczas pobytu w Chicago poznał jednego inżyniera górnika, który miał podobny wypadek, spowodowany wiadomością o wybuchu kopalni, której był dyrektorem. Również utracił głos, lecz, że był posłusznym pacjentem — uśmiechnął się Brunicki — więc zastosował się do wskazówek lekarzy, no i po trzech tygodniach głos odzyskał. A wie pani, jaką mu przepisano kurację?
Panna Łęska przecząco potrząsnęła głową.
— Wcale miłą, proszę pani — ciągnął profesor. — Mianowicie polecono mu używać jak najwięcej rozrywek. Wycieczki, zabawy, tańce, wesołe towarzystwo. Minęło wszystko bez śladu, bez najmniejszego śladu.
Uśmiechnęła się blado i wydobywszy z torebki notes i ołówek, napisała:
„Bardzo ładna bajeczka“.
— No, słuchaj, powiedz pani, że to nie bajeczka.
— Upewniam panią — odezwał się Drucki niepewnie.
„Pański przyjaciel nie ma talentu do kłamstw dydaktycznych“ — napisała.
Brunicki roześmiał się i podał notes Druckiemu. Ten zrobił bardzo zakłopotaną minę i powiedział:
— Cóż możemy poradzić wobec pani przenikliwości? Poddaję się... Hm... ale to chyba nie podrywa wiary pani w skuteczność recepty profesora? Ja święcie wierzę, że on się w tych rzeczach nie myli.
Skinęła głową i napisała:
„Wierzę w receptę, lecz nie wierzę, by mnie pomogło“.
— Dlaczego?
„Bo ja się bawić nie potrafię“ — napisała po chwili wahania.
— Plotki, proszę pani — oburzył się profesor. — Będzie się pani bawiła, aż miło. To już proszę nam zostawić...
Spojrzała zdziwiona na obu.
— Mówię „nam“ — wyjaśnił profesor — gdyż obawiam się, że taki nudziarz, jak ja, nie potrafiłby nikogo rozweselić. Dlatego poprosiłem pana Winklera, by mi pomógł. Chyba nie weźmie mi pani tego za złe?
Z uśmiechem wzruszyła ramionami.
— Musi mi pani przyrzec tylko jedno: dobrą wolę i stosowanie się do moich wskazówek. Czy dobrze?
Potwierdziła skinieniem głowy.
— No, to już jestem spokojny. Wobec tego dziś zrezygnujemy z badania i odwieziecie mnie państwo do domu.
Zgodziła się z rezygnacją.
Zajęli miejsce w limuzynie Brunickiego i profesor mówił bez przerwy. Opowiadał o ostatnich wydarzeniach naukowych, o nowych metodach leczenia psychostenji, o zaletach intensywnego życia:
— Dzisiejsza wiedza obaliła dawne poglądy naukowe, widzące najwyższe lekarstwo w ciszy, spokoju i oszczędzaniu sobie silnych wzruszeń. Wprost przeciwnie. Dla zdrowia psychicznego niezbędne jest odbieranie jak największej ilości wrażeń i to możliwie różnorodnych. Strach, gniew, wesołość, lepsze są niż kontemplacja. Należy dużo pracować i dużo się bawić.
— Medice, cura te ipsum — zaśmiał się Drucki. — Czy pani wie, że profesor sam nie stosuje się do swoich przepisów...
— Owszem, stosuję się ściśle.
— No, pracujesz intensywnie, ale niepodobna cię namówić do zabawy.
— Nieprawda. Tylko moje zabawy są innego rodzaju. Mnie, upewniam was, moi państwo, znacznie więcej wzruszeń daje mikroskop, niż innym dancing... Ale przyznaję, że właściwie powinienem interesować się i tamtem. Jeżeli nie stać mnie na to, dowodzi to mojego... spierniczenia. I niech pani patrzy, jak widoczne są tego skutki. Jesteśmy z Winklerem rówieśnikami, a przecież ja wyglądam, powiedzmy oględnie, na jego stryjaszka! Prawda?
Przyjrzała się obu i zaprzeczyła ruchem głowy.
— Nie? Ale w każdym razie, czuję się przy nim jak zasuszony mól przy skaczącym koniku polnym. A dlaczego? Bo on pracuje jak wół i bawi się jak młody koziołek, a ja tego nie potrafię. Dlatego z niego aż tryska życie, a ja, kopcę sobie, jak stara łojówka.
Znowu zaprzeczyła i napisała:
„Wcale tego nie znajduję. Każdy z panów jest w innym typie i to wszystko“.
— Tak — zaśmiał się nieszczerze profesor — tylko, że do takich typów, jak on, należy życie. Niechże pani sama osądzi. Gdyby, na przykład, zmuszono panią do wyboru jednego z nas — tylko proszę się nie krępować — kogo by pani wybrała? No? Szczerze!
Obrzuciła ich smutnym spojrzeniem i uśmiechnąwszy się blado, wskazała profesora.
Drucki wybuchnął śmiechem:
— A widzisz? Nie doceniasz siebie!
— E... pani sobie ze mnie żartuje — nagle zbladł Brunicki i zamilkł.
Auto stanęło przed jego willą. Wysiadając, zmusił się do paru wesołych zdań na pożegnanie i poprosił Druckiego, by ten nie krępował się i zatrzymał auto dopóty, póki mu będzie potrzebne.
Pojechali z powrotem przez miasto, potem przez most na Wiśle i Grochów.
Drucki spuścił okna i powiedział:
— Nie lubię zamkniętych aut. Człowiek traci największą satysfakcję jazdy: pęd powietrza, przestaje jakby brać udział w szybkości. Prawda, proszę pani?
Skinęła głową.
— Kiedyś miałem przyjaciela, prawdopodobnie obiło się pani o uszy jego nazwisko. Nazywał się Mac Woold i przez kilka lat uważany był za „najszybszego człowieka Stanów Zjednoczonych“. Otóż kilka razy miałem przyjemność z nim jeździć podczas treningu na specjalnym smoku wyścigowym, który wyciągał do czterystu kilometrów na godzinę. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek przeżył równie niezwykłe emocje.
„Obawę też“? — napisała na kartce.
— Nie. A raczej, owszem, tylko nie strach o życie, a strach o swoje zmysły. Przy takiej szybkości wzrok i słuch przestają działać, a przy tym ma się uczucie zapadania wgłąb. Nie jest to zbyt przyjemne, zwłaszcza, że po pięciu minutach takiej jazdy człowiek przez pół godziny jest półprzytomny. Mam teraz niezły wózek sportowy, na którym zrobić można sto dwadzieścia, do sto czterdziestu na godzinę. Jeżeli pani zechce, możemy choćby jutro wypróbować. Za Raszynem jest kilkanaście kilometrów wybornej szosy.
Napisała, że dobrze, ale teraz już chce wracać do domu: ul. Miodowa 18.
— Wydaje mi się — powiedział, żegnając się z nią przed bramą — że Karol grubo przecenił atrakcyjność mego towarzystwa.
Uśmiechnęła się i zaprzeczyła ruchem głowy.
— O której pani pozwoli jutro po siebie zajechać?
Wyznaczyła godzinę dwunastą.
Drucki natychmiast odesłał auto. Miał dziś znowu być na obiedzie u Alicji, lecz przedtem musiał wstąpić do „Argentyny“, sprawdzić rachunki i podpisania korespondencji, w czem mu Luba wczoraj przeszkodziła.
Punktualnie o czwartej był już na Topolowej.
Przyjęła go Julka oświadczając, że Alicja bardzo przeprasza za spóźnienie, ale jeszcze nie może wyjść z sądu.
— Skazuje jednocześnie dwie osoby — zaśmiała się — kogoś tam na więzienie, a pana na moje towarzystwo.
— O, to chyba jest najłagodniejszy wyrok, jaki kiedykolwiek wymierzono.
— Mógłby się pan zdobyć na milszy komplement — zauważyła wesoło.
— A po cóż pani komplementy — udał zdziwienie — przecież żadne lustro nie odmówi pani najpochlebniejszych.
— Nie patrzę w lustra — powiedziała z widoczną intencją — tu wszystkie lustra odbijają tak piękną istotę, że wprost nie odważyłabym się.
Przyglądała mu się zukosa, chcąc sprawdzić, jakie na nim wrażenie wywrą te słowa. Nie wątpiła, że on musiał kochać się w Alicji, a Alicja oczywiście w nim. Oczywiście, bo jakżeby mogła pozostać obojętną wobec takiego człowieka.
Rozmawiali przez kilkanaście minut o różnych rzeczach, związanych z projektami na lato, gdy wreszcie wróciła Alicja.
— Jakie to szczęście, że już przyszłaś! — powitała ją Julka.
— A co się stało?
— Nic. Tylko obawiałam się, że uśpię pana Winklera swoją konwersacją.
— Czy wyglądam na śpiącego?! — protestował Drucki. — Niech pani sama osądzi?
— Wygląda pan na zmęczonego — orzekła Alicja.
— Właśnie! — ucieszyła się Julka.
— Jak to właśnie?
— No, tyle wysiłku kosztowała pana obrona przed zaśnięciem, że się pan aż zmęczył.
— Przepraszam was. Zaczekajcie jeszcze chwilę. Przebiorę się — powiedziała Alicja, znikając w swoim pokoju.
— Nie, panno Julko. Do piątej w nocy pracowałem, spałem bardzo mało. Oto przyczyna.
— A cóż pan robił do piątej w nocy?! — zdziwiła się.
— Pilnowałem swego przedsiębiorstwa.
— W nocy?
— Moje przedsiębiorstwo jest czynne właśnie w tej porze doby.
Widząc, że trudno jej zdobyć się na pytanie, powiedział:
— Jestem właścicielem dancingu „Argentyna“.
— A... a... rgentyna!
— Pomyślę, że pani przestraszyła się.
— O, nie, nie — zaprzeczyła Julka — tylko...
— Tylko co?
— Ja tyle o tej „Argentynie“ słyszałam, to bardzo, bardzo ciekawe. Nareszcie dowiem się prawdy. Bo u nas, proszę pana, w szkole to najróżniejsze rzeczy opowiadają...
— Na przykład?
— O, ja nie powiem!
— Więc jak będę mógł sprostować?
— Może kiedyś, jak będę pana lepiej znała. Teraz niech pan mi powie, co się tam właściwie dzieje?...
— Nic niezwykłego. Ludzie tańczą, piją, bawią się...
— Bawią się? — zatrzymała go.
— Naturalnie. Kogo to bawi, ten bawi się.
Pokręciła główką.
— Ale czy tam jest coś, co nie jest odpowiednie?
— Odpowiednie? O, to zależy dla kogo.
— No, na przykład, dla młodych panien?
— Owszem — zaśmiał się. — Dla młodych panienek, takich jak panna Julka, wszystko tam jest nieodpowiednie.
— Właśnie, ale dlaczego?
— Bo młode panienki powinny zajmować się...
— Ostrzegam — przerwała — jeżeli wyjedzie pan teraz z maturą i ze szkołą, obrażę się na pana na całe życie.
Wybuchnął śmiechem:
— Wcale nie miałem zamiaru, skąd takie posądzenie?
— No, bo wszyscy zawsze...
— Ja nigdy nie robię tego, co wszyscy i co zawsze — powiedział żartobliwie.
Ona jednak przyjęła to poważnie i potwierdziła z namysłem:
— Tak... To prawda... Pan nie jest taki. Niech pan więc powie, czym powinny zajmować się, pańskim zdaniem, młode panienki?
— Myślę, że swoją młodością. Knajpa to dobre dla stępiałych i zużytych nerwów, szukających sztucznego podniecenia. A młodość? O, młodość ma jeszcze takie bogactwo rzeczy do poznania, ma tyle odkryć do zrobienia, tyle prawdziwych radości i podniet...
Przetarł czoło i zrobił szeroki nieokreślony gest ręką.
— Bardzo pan to pięknie powiedział.
— Nie umiem pięknie mówić. Dlatego mówię to, co czuję.
— A.....
— Co czuję, bo nawet może nie to, co... myślę.
Wyglądał teraz na jeszcze bardziej niezwykłego, na jeszcze bardziej interesującego.
— A pan — zapytała. — Czy pana bawi „knajpa“?
— Mnie? — zastanowił się — o, mnie wszystko bawi... Najmniej może knajpa, ale to dlatego, że wciąż jestem... że wciąż mam zielono w głowie... Powiem pani w sekrecie, że skoro bym się przekonał, że już przestało być zielono, nie wiedziałbym, poco żyję... Tak się rozfilozofowałem chyba po to, żeby pani udowodnić, że rozsądek nie wschodzi razem z siwymi włosami, moja mała.
Julka patrzyła na jego złote uśmiechnięte oczy, na siwiejące skronie i smagłe policzki. Jak on do niej powiedział: moja mała... Ślicznie to powiedział...
I nagle przyszło jej na myśl, że nie zniosłaby od nikogo takiej pobłażliwej poufałości. Nie powinna tego tolerować, przecież jest prawie dorosła.
— Powiem mu to kiedyś — postanowiła sobie.
Weszła Alicja i podano obiad.


ROZDZIAŁ 17

Mijały dni i tygodnie.
Życie Alicji Horn znalazło swój właściwy nurt, głęboki, silny i spokojny, uzyskało swój pełny sens i najwyższą wartość, w trwałość której wierzyła bez zastrzeżeń, tak, jak wierzyła w potęgę i niezniszczalność uczucia, które łączyło ich dwoje.
— Miłość nasza — mówiła Druckiemu — jest tem dla naszego istnienia, czem duch dla ciała. Daje mu treść, usprawiedliwienie i cel. Jest celem dla siebie samej.
— Nie jestem twego zdania — odpowiadał Drucki — zawsze sądziłem, że miłość jest tylko środkiem, drogą wiodącą do celu.
Wówczas broniła swego poglądu, a jej sprawny umysł nie zawodził w doborze argumentów i w umiejętności operowania nimi.
Drucki ustępował. Wogóle nie przepadał za tymi rozmowami. W sferze abstrakcji czuł się poprostu niepotrzebny, zbędny, zbłąkany. Zresztą wystarczały przecież fakty: kochają się, czyż tego nie dość?
Lecz Alicji było tego mało. Chciała przeżywać tę miłość kompletnie, wydobyć z niej nie tylko jej skarby emocjonalne, nie tylko najpiękniejszą tęczę uczuć i całą gamę rozkoszy, lecz i te nadwartości, jakie daje intelektualne badanie jej włókna po włóknie, szczegółowa, a tak pasjonująca analiza najdrobniejszych przejawów, najmniej dostrzegalnych wiązadeł, przyczyn i skutków.
— Zabierasz się do miłości, moja Al, — śmiał się Drucki — jak smakosz do ryby. Jestem pewien, że zostaną z niej same ości.
— A ty ją połykasz na surowo? — wpadła w jego ton.
Tak dalece żyli teraźniejszością, że ich rozmowy prawie nigdy nie sięgały w przeszłość. Z rzadka, przy różnych sposobnościach, Drucki napomykał o tych czy innych zdarzeniach ze swej włóczęgi po świecie. Alicja jednak, widząc, jak zapalają mu się oczy, jak wiele ciepła nabiera wówczas jego głos, nie lubiła tych chwil i bała się trochę tej jedynej swojej rywalki, jaką poznała i wyczuła w tęsknocie Druckiego do niekończących się dróg koczownika.
Uwielbiała w nim ten wchłonięty przezeń świat, lecz wolała trzymać skarbiec zamknięty.
O przyszłości też nie mówili. Raz tylko Drucki zaczął:
— Wiesz, Al, że postępujemy dość niemądrze.
— Dlaczego?
— Przecie oboje jesteśmy wolni. Moglibyśmy zamiast kryć się ze swoją miłością, pobrać się, i już.
— Nie, Boh, nie — potrząsnęła głową.
— Przecież nie istnieją chyba żadne przeszkody?
— Owszem, Boh. To bardzo miło z twojej strony, że prosisz o moją rękę, ale niestety, muszę ci dać kosza.
Zasępił się i odwróciwszy głowę, powiedział:
— Rozumiem.
— Nic nie rozumiesz — zaśmiała się.
— Nie możesz zostać żoną człowieka, który jest w oczach prawa... zbrodniarzem.
— O!... Boh! Jakże możesz mnie tak krzywdzić!
— Konstatuję tylko stan rzeczywisty.
— Bardzoś mnie dotknął tym posądzeniem.
— Przykro mi. Daruj i nie mówmy już o tym.
— Boh!
— Nie mówmy. Sprawa jest jasna.
— Przeciwnie. Muszę ci wytłumaczyć...
— Al — przerwał — zapewniam cię, że nie czuję do ciebie najmniejszej urazy. Wystąpiłem z tym projektem bez namysłu, lecz teraz widzę całą jego niedorzeczność. Prokuratorka zostaje żoną przestępcy... Cha... cha...
— Boh — chwyciła go za rękę — jeżeli tak stawiasz sprawę, więc dobrze. Udowodnię ci, że się mylisz, że mnie krzywdzisz, że niedoceniasz mojej miłości. Dziś jeszcze przenoszę się do ciebie i tu zostaję. Kpię sobie ze wszystkiego. Z opinii, z prawa, ze skandalu. Chyba to ci wystarczy na dowód, żeś mnie posądził niesłusznie?
Drucki wstał i zaczął chodzić po pokoju.
— W takim razie będziesz musiała zrzec się swego urzędu — powiedział.
— Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Jeżeli nie zrzeknę się sama, to mnie wyrzucą.
— Mówiłaś nieraz, że lubisz i cenisz swoją pracę — zauważył.
— Tak, to prawda. Ale ciebie kocham i, jeżeli za tę cenę mogę ci sprawić bodaj najmniejszą przyjemność, cena ta jest dla mnie niczem.
— Posłuchaj, Al, — stanął przed nią — ja nie żądam od ciebie żadnych ofiar i żadnych poświęceń. Nie chcę ich. Powiedz mi tylko dlaczego w takim razie nie godzisz się na zostanie moją żoną?
— A poco? — spojrzała mu w oczy. — Poco? Czy w ciągu twego życia nabrałeś szacunku i uznania dla instytucji małżeństwa?
— No... to zależy od wchodzących w grę osób...
— Nie! — zawołała. — Postokroć nie! Ja przysięgłam sobie, że nigdy za żadną cenę, nie popełnię tego ustępstwa na rzecz najgłupszej, najohydniejszej, najwstrętniejszej instytucji, wymyślonej przez niewolniczą moralność ludzką. Pogardzałabym sobą, gdybym świadomie i dobrowolnie wyrzekła się swego człowieczeństwa, gdybym siebie i ciebie chciała związać najniedorzeczniejszem z obowiązań, dlatego tylko, że miljony innych pokornie pakuje swoje puste głowy w kierat, poto, by znienawidzieć się po kilku latach, lub wegetować w zaduchu przymusu. I poco nam to? Poco? Przecież ty wiesz równie dobrze jak i ja, że miłość nasza nie zgaśnie, a jeżeliby zgasła, niema takiej siły, która by zdołała nas zatrzymać przy sobie. Więc pytam cię, poco? Dlaczego nie możemy zostać ludźmi wolnymi? Dlaczego mamy sami na siebie kręcić bat, by wisiał na ścianie, jak nieustanna przestroga i przypomnienie, że jesteśmy niewolnikami? Wprost nie rozumiem skąd tobie, istocie wolnej, jak ptak, przyszła ta dzika myśl?! Czy teraz rozumiesz dlaczego?
— Nie rozumiem, dlaczego jesteś prokuratorem — powiedział po chwili wahania.
— O — zaśmiała się ironicznie — bo, jako prokurator mam największą możność czuwania nad tym, by bydło pilnowało kieratów, skoro ich tak pragnęło. Bo mam w ręku ten właśnie bat, który ukręcili na swoje niewolnicze grzbiety. Bo mogę dać im najdobitniej odczuć ich tępą głupotę.
— Jesteś straszna, Al — powiedział smutnym głosem.
Zaśmiała się.
— O, Boh! Ciebie jednak kocham, kocham do szaleństwa i, jeżeli... Mówiłam, że za żadną cenę nie popełnię małżeństwa. To nieprawda. Jeżelibyś bardzo tego chciał, jeżeli byłaby to cena twojej miłości, wówczas nawet z pogardą dla własnej słabości, musiałabym się pogodzić, Boh!
— Dobrze. Nie mówmy już o tem, Al.
I rzeczywiście, nie powracali już do tematu małżeństwa. Zresztą, dobrze się czuł w każdej sytuacji, którą raz uznał za konieczną.
Tryb ich życia ułożył się w ramach godzin wolnych od pracy Alicji w sądzie i Druckiego w „Argentynie“. Obiad zwykle jedli razem z Julką. Wieczór spędzali w mieszkaniu jego, poczem rozstawali się do jutrzejszego popołudnia. Czasami chodzili do kina, lub teatru, zabierając ze sobą Julkę.
Alicja nie opowiadała mu o swoich zajęciach, związanych ze stanowiskiem służbowem tak, jak i niewypytywała Druckiego o jego interesy. Ufała mu bezwzględnie, zaś ciekawość nie leżała w jej naturze. W ten sposób żyli tylko tem, co stanowiło ich życie wspólne i obojgu było z tem najlepiej.
Drucki nie zdradzał Alicji. Nie dlatego, że przestały mu się podobać inne kobiety, lecz z tej przyczyny, że w Alicji znalazł kochankę, która wręcz pochłaniała całą jego wyobraźnię i wszystkie jego pragnienia. Była wciąż ta sama, a przecież wciąż inna i tak, jak codziennie odkrywał nowe powaby jej ciała, nieustannie odnajdywał niespodziewane właściwości tej tak jednolitej, a jednocześnie skomplikowanej natury. Zdawało mu się, że z każdym dniem bardziej jest pożądany i sam bardziej pożąda.
Potwierdzeniem tego były szalone godziny ich pieszczot, krwistych, burzliwych, półprzytomnych, gdy w płomieniach orgazmu stapiały się dwa ciała, jak dwa metale w jeden stop, gdy zastygały potężnym splotem bronzu i marmuru...
Drucki nie zdradzał Alicji.
Na smętne spojrzenia Teci odpowiadał nieco zakłopotanym uśmiechem, z Lubą widywał się bardzo rzadko, gdyż przeniosła się na lato do Konstancina i do Warszawy wpadała zaledwie raz na tydzień. Tonia na próżno doń szturmowała, a liczne oferty pań, odwiedzających „Argentynę“ pozostawiał — bez rozpatrzenia.
Obietnicy danej Brunickiemu dotrzymywał ściśle. Codziennie widywał się z panną Łęską, obwoził ją po okolicach miasta, zabierał do „Argentyny“, starał się zrobić wszystko, by umożliwić jej zapomnienie przeżytej tragedji. Polubił ją bardzo i widział, że sam również zyskał jej sympatję. W sympatji jej jednak, ku swej radości, nie mógł dopatrzeć się tych uczuć i pragnień, które tak często w kobietach budził. Przeciwnie, spostrzegał, że panna Łęska bardziej interesuje się osobą Brunickiego, że godzinami może słuchać opowiadań o profesorze i nie ukrywa zadowolenia, gdy go spotka.
Spotkania te zdarzały się zaś dość często, gdyż Brunicki czasami wpadał do „Argentyny“ w zamiarze poczynienia obserwacyj, co do postępów jego metody kuracyjnej.
Niemota wprawdzie nie ustępowała, lecz w usposobieniu pacjentki dawały się spostrzec wyraźne objawy polepszenia.
W tymże czasie udało się Druckiemu dostarczyć jeszcze jedną dziewczynę do „królikarni“ doktora Kunoki i Brunickiego.
Stało się to w sposób zupełnie przypadkowy. Pewnego dnia zatelefonował Załkind z pytaniem, czy nie mógłby pożyczyć auta, gdyż chciałby pojechać do Konstancina, a ostatni pociąg już odszedł. Drucki zaofiarował się, że sam go odwiezie.
Było już dobrze po północy, gdy wracając do miasta, wjechał na lepszy odcinek szosy i dał pełny gaz. Reflektory znakomicie oświetlały drogę na dużą odległość i dlatego już zdaleka zauważył stojącą na skraju szosy postać.
Przyszło mu na myśl, że jest to, albo wystawiona na wabia kobieta, pozostająca w zmowie z bandytami ukrytymi w rowie, albo też rzeczywiście dziewczyna, chcąca prosić o podwiezienie jej do Warszawy. W obu wypadkach warto było stanąć, gdyż, albo będzie zajmująca przygoda, albo znajdzie towarzyszkę na dalszą drogę.
Postanowił zwolnić pęd samochodu i to uratowało życie dziewczyny. Mianowicie, w chwili, gdy rzuciła się pod auto, zdążył jeszcze gwałtownym szarpnięciem kierownicy skręcić wbok i, pomimo dwóch silnych zarzutów, wyrównać i zahamować.
Momentalnie wyskoczył i dopadł jej w chwili, gdy zerwała się z ziemi i rzuciła do ucieczki.
— Stój! — złapał ją za rękaw — co to ma znaczyć?!
— Niech mnie pan puści — próbowała szamotać się.
— Co to? Krew? — zawołał, uczuwszy pod palcami lepką ciecz.
— Niech mnie pan puści — błagała.
— Nie, aniołku, pójdziesz ze mną.
Pomimo jej oporu zaprowadził ją przed reflektory auta. Była to młoda, skromnie ubrana panienka. Na ramieniu miała rozdarty szeroki żakiet, skąd obficie sączyła się krew.
Domyślił się odrazu, że musiał zawadzić ją błotnikiem.
— Niech pan mi pozwoli odejść — dygotała na całem ciele.
— Mamy czas, moja pani. Przedewszystkiem trzeba zatamować krew.
Bez ceremonji zdjął z niej żakiet i bluzkę. Tę ostatnią porozrywał na pasy i silnie obwiązał rękę.
— Bardzo boli? — zapytał.
Milczała, patrząc w ziemię. Stała przed nim bezradnie i jej obnażone ręce drżały, jak w febrze.
Ponieważ żakiecik był cały pokryty krwią i kurzem, zarzucił jej na ramiona własną marynarkę, gdyż wieczór był dość zimny. Nie broniła się, gdy posadził ją na stopniu auta i posłusznie wypiła łyk koniaku.
— No, a teraz pogadamy — usiadł obok niej — poco pani chciała zrobić to głupstwo?
— To nie było głupstwo — odpowiedziała szeptem.
— No, chyba nie było też najmądrzejszą rzeczą?
— Zawracanie głowy, proszę pani! Nie myślę tu pani robić wykładów o moralności, gdyż nie znam się na tej pięknej i pożytecznej instytucji. Ale trzeba mieć sporo wody w główce, żeby samobójstwo uważać w jakiemkolwiek wypadku, w jakiejkolwiek sytuacji, za rozsądne załatwienie sprawy.
Na jej twarzy pojawił się bolesny uśmiech.
— Tak, tak, moja pani. Nie trzeba uśmiechać się z politowaniem, bo to jest wcale groteskowa zarozumiałość. Cóż pani, do stu djabłów, zdaje się że jest mądrzejsza od wszystkich ludzi na świecie, że warunki, w jakich się pani znalazła, są całkiem wyjątkowe i nikomu się nigdy nie zdarzyły? Moja mała, gdybym pani opowiedział historję mego życia, napewno orzekłaby pani, że powinienem był ze dwadzieścia razy popełnić samobójstwo. A jednak żyję i, do stu piorunów, czuję się świetnie
— Pan jest mężczyzną — powiedziała cicho.
— Co to za różnica? — nie zrozumiał.
— Ach, to proste... Zresztą, jest mi to już całkowicie obojętne. Jestem przekonana, że gdyby pan wiedział... nie zmieniałby pan kierunku swego auta...
— Oczywiście! Gdybym wiedział, że pani nie ma pieniędzy, — podchwycił z ironją — że kocha się pani bez wzajemności i że pokłóciła się pani z ciocią, przejechałbym panią kilkakrotnie tam i z powrotem, a w dodatku byłbym szczęśliwy, że pomogłem bliźniemu uwolnić się od tragedji życiowej...
— Nie, panie — zaprzeczyła drżącym głosem — ale gdyby pan wiedział, że uwalnia pan od ciężaru życia dziewczynę zdychającą z głodu, ciężarną i zarażoną chorobą weneryczną, wypędzoną z domu, nie mogącę nikomu oczu pokazać... Co by pan zrobił?
Drucki oniemiał pod wpływem tych słów.
— Niechże pan ma odwagę uczciwie odpowiedzieć — nalegała — co by pan zrobił?!
Wciąż milczał.
— Tak, uniemożliwił mi pan samobójstwo, ale sam pan musi przyznać, że nie mam innego wyjścia. Przedłużył mi pan tylko moje męczarnie.
Zaśmiała się.
— I siebie wciągnął pan niepotrzebnie w kłopotliwą sytuację...
Wstała, zrzuciła jego marynarkę i zabierała się do odejścia.
— Proszę zaczekać — zdecydował się Drucki.
— Na co?
— Mam dla pani pewną propozycję.
— Chce mi pan dać jałmużnę?
— Nie. Nigdy nie daję jałmużny.
— Zatem?
— Mogę panią umieścić pod opieką lekarzy, gdzie znajdzie pani ciszę, wygodę i życzliwość.
— Przytułek dla upadłych dziewcząt?! O nie, dziękuję panu.
— Bynajmniej nie przytułek. Klinika prywatna.
— Więc skądże ta filantropja? — spytała nieufnie.
— Tam chodzi o eksperymenty naukowe. Klinika jest tajna i nielegalna. Ale pani żadnej krzywdy nie uczynią. Przeciwnie, wyleczą panią, będą dbać, by jej dziecko przyszło na świat w jak najlepszych warunkach i zapewnią pani dalszą egzystencję. Tem zresztą i ja sam mogę się zająć. Co pani umie?
— Jestem nauczycielką.
— Tu, w Warszawie?
— Nie, daleko stąd, na Wołyniu.
— I rodzina pani tam mieszka?
— Tam. Tu przyjechałam w nadziei, że znajdę jakąś instytucję, czy jakiegoś lekarza, który bezpłatnie uwolniłby mnie od ciąży. Czytałam o tem, iż lekarze robią to darmo... Byłam u kilkunastu i wyśmieli mnie. Myślałam też, że uda mi się w jakikolwiek sposób zarabiać na życie...
— Więc przyjmuje pani moją propozycję? Ręczę pani słowem honoru, że będzie pani traktowana z pełnym szacunkiem i życzliwą troskliwością. A lekarze, w których ręce panią oddaję, to dwaj wielcy uczeni o światowej sławie. Nie wolno mi wyjawić ich nazwisk, ale proszę mi wierzyć, że żadna krzywda pani nie spotka.
— Jakaż mnie jeszcze krzywda może spotkać!
— Więc się pani zgadza?
— Dobrze.
— No, to brawo! Jeszcze łyk alkoholu, dla kurażu.
Podał jej podróżny kubeczek z konjakiem.
— I proszę siadać.
Po upływie kilkunastu minut dzwonił do bramy willi profesora Brunickiego.
— Otwieraj szybko! — kazał brodaczowi, zbliżając swoją twarz do sztachet, by ten mógł go poznać.
Samochód wjechał w podwórze.
Dziewczyna rozglądała się obojętnie.
— Jest coś? — rozległ się przyciszony głos profesora, który wyszedł w szlafroku.
— Tak — odpowiedział krótko Drucki.
— Antoni — zwrócił się profesor do służącego. — Obudź pana doktora. My przeniesiemy sami.
— To jest zbędne — powiedział Drucki. — Ona jest przytomna.
— Jak to? — przestraszył się Brunicki.
— Za chwilę opowiem ci wszystko. Proszę panią.
Pomógł jej wysiąść z auta, wziął pod rękę i poprowadził ciemnym korytarzem wprost do łazienki.
W tej chwili zjawił się doktor Kunoki.
— Doktorze — przywitał się z nim Drucki — trzeba pani zrobić nowy opatrunek.
— Rana? Postrzałowa?
— Nie, nieduże skaleczenie, ale mocno krwawi.
— No, to doktór sam już sobie da radę — niecierpliwił się profesor — chodźmy.
Przeszli do hallu i Drucki szczegółowo opowiedział przebieg wypadku.
— Ona wcale nie zna Warszawy — zakończył — a pozatem, uczciwie patrzy jej z oczu.
— No, byłem trochę zaniepokojony — odetchnął z ulgą Brunicki. — Posądzałem cię o zbyt daleko posuniętą lekkomyślność.
— Masz mnie za dudka, Karolu?
— Nie, ale mogła to być, przypuśćmy, agentka policji.
— Wykluczone. Policję, to ja, mój drogi, czuję na dystans, jak jamnik lisa. Chciałbym jeszcze pożegnać się z tą małą, bo mi czas do mojej knajpy.
— Cóż za czułości! — zaśmiał się Brunicki, ale przeprowadził go do pokoju, w którym umieszczono nowego „królika“.
— Do widzenia pani — pocałował ją w rękę Drucki — a proszę pamiętać o mnie. Nazywam się Winkler, Jan Winkler. Po dojściu do zdrowia, proszę mnie odwiedzić. Panowie tu znają mój adres.
Pożegnała go spojrzeniem, pełnem wdzięczności.
Profesorowi i Japończykowi, którzy odprowadzili go do samochodu, powiedział:
— Pamiętajcie, panowie, że dałem jej słowo honoru, gwarantując waszą życzliwość i uprzejmość!
— Nie obawiaj się.
— A jak, doktorze, z tą chorobą? Co?
— Drobiazg. Wyleczy się prędko.
— Więc dowidzenia!
Wyjechał z bramy z niezapalonemi światłami. Ulica była pusta. Nacisnął kontakt i ruszył dobrym gazem w stronę „Argentyny“. Dopiero przejeżdżając przez jasno oświetlony plac Teatralny spostrzegł na rękawie marynarki dużą plamę krwi.
— Psiakrew, trzeba się przebrać! — skonstatował i zawrócił na Aleję Szucha.
Już podjeżdżając zauważył, że okna jego mieszkania są oświetlone. Zdziwiło go to, lecz stróż wyjaśnił, że to Zośka ściele łóżko.
— Tak późno? — zapytał Drucki.
— Ano, pan nigdy wcześnie nie wraca, a ona dotychczas otwierała bramę, a teraz obudziła mnie i poszła sprzątać u pana.
Zośka przywitała go tem nieodmiennem w swej niefrasobliwości i swobodzie powitaniem, tak niespodziewanem u wiejskiej dziewczyny, i nie przerwała swojej roboty.
— Już pan spać będzie? To dziś wcześnie!
— Nie, muszę się przebrać — odpowiedział.
Rzuciła nań okiem i zawołała:
— O rany! Pan cały we krwi!
Zdjął marynarkę. Istotnie, w wielu miejscach widniały duże plamy.
— Co panu? Pokaleczył się pan?
— Nie — odpowiedział krótko.
Dziewczyna wzięła marynarkę do ręki i zapytała:
— A skąd tyle krwi?
— Deszcz taki czerwony padał — zażartował Drucki.
Zrobiła się nagle bardzo poważna i przyglądała mu się w milczeniu.
— No, co się gapisz, mała? — śmiał się. — Wyjm z szafy czarne ubranie i idź spać.
Spełniła jego polecenie, lecz zatrzymała się w drzwiach:
— Proszę pana — zapytała jakimś tajemniczym głosem — a możeby lepiej zaraz zaprać?
— A to się da?
— Póki świeże, to się da. I śladu nie będzie... Czy tylko ojciec nie widział?
Odwrócił się do niej. Stała z marynarką w ręku, a skupiona tajemniczość w twarzy była niezwykle zabawna.
— Bo co ty myślisz, Zośka, że ja kogoś zamordowałem?
Nie poruszyła nawet ustami, lecz było oczywiste, że nie wątpiła w to.
— Nie obawiaj się! Wszyscy żywi i zdrowi. A marynarkę uprać można choćby za parę dni.
— A może lepiej zaraz — nie uwierzyła — strzeżonego Pan Bóg strzeże!
— Ach, ty! Cóż ty, mała, myślisz, że Pan Bóg strzeże mordercy? — zaśmiał się.
— Ja tam nie wiem... Ale lepiej upiorę. Zawsze lepiej, żeby śladu nie było.
— Cóż ci na tem zależy? — zainteresował się.
— No, bo mogą pana nakryć — powiedziała poprostu.
— A czy ty wiesz, że jeżeli odkryją, żeś mi tę marynarkę prała, to i ciebie wsadzą do ciupy?
— Niby za co?
— Żeś pomagała ukryć zbrodnię.
Wahała się chwilę i wkońcu wzruszyła ramionami:
— A to niech!
Wzruszyło go to i czuł nieprzepartą chęć wyrażenia jej swojej sympatii i wdzięczności. Że zaś tego rodzaju uczuć nie umiał objawiać inaczej, przycisnął ją do siebie, podniósł jej podbródek i pocałował w usta.
Usta były jędrne i gorące, a skóra pachniała mlekiem.
Dziewczyna stała nieruchomo. Nie oddała pocałunku, ani się nie opierała. Tylko oczy spuściła i oddychała nieco szybciej, a jej duże, wypukłe piersi wznosiły się szybkim rytmem pod różowym perkalikiem bluzki.
Drucki zgrzytnął zębami i zaśmiał się nieszczerze:
— No, Zośka, jesteś bardzo dla mnie dobra. Dziękuję ci, a tu masz na cukierki.
Podał jej banknot, lecz ona potrząsnęła głową.
— Nie chcę.
— Weź, weź, nie udawaj mi hrabiny.
— Kiedy ja nie lubię cukierków. I niech pan nie myśli, że ja do pana z życzliwością, bo pan mnie płaci!... Ja tak... z przyjaźni.
— No i ja ci daję z przyjaźni.
— Ja i tak nikomu nie powiem.
Usiadł na tapczanie, zapalił papierosa i kazał jej podejść.
— Słuchaj, mała. Nie nabijaj sobie głowy głupstwami. Krew jest stąd, że przejechałem jedną osobę. Czy mi wierzysz?
— Wierzę.
— No więc, nie trzeba prać, a trzeba marynarkę oddać do pralni chemicznej. Rozumiesz?
— Rozumiem.
— I nie ma tu nic do ukrywania. A że mi okazałaś swoje dobre serce, to pozwól, że i ja tobie je okażę i weź to na cukierki.
Wahała się sekundę i potrząsnęła głową:
— Nie.
— Dlaczego nie? — zirytował się.
— Bo i pan mnie też okazał dobre serce — zarumieniła się — ot, jesteśmy na kwit.
Zakręciła się na pięcie i wybiegła.
Drucki siedział i palił papierosa. W skroniach czuł wyraźne uderzenie pulsu, a w nozdrzach zapach skóry, świeżej, gładkiej skóry, pachnącej mlekiem.
— Może jeszcze nie śpi — powiedział głośno.
Zerwał się, wziął słuchawkę telefonu i wymienił numer Alicji, lecz rzuciwszy okiem na zegarek, zawołał:
— Nie, proszę pani, nie! Proszę nie łączyć! Pomyliłem się.
— Więc który numer pan chce? — zapytała telefonistka.
— Ja, proszę pani, pomyliłem się nie co do numeru, tylko co do godziny! — zaśmiał się.
— Aha, że tak późno?
— Właśnie. Zapóźno się namyśliłem.
Zaśmiała się zalotnie:
— A pan do kobiety dzwonił?
— Tak, moja pani. A tymczasem już jest po trzeciej, ona oczywiście śpi i będzie zła, że ją budzę.
— Niech się pan nie boi. Nie będzie zła. Żadna kobieta o to się nie pogniewa. Chyba, że...
— Chyba że ten, kto dzwoni, jest stary i brzydki? — podchwycił.
— A no tak — zaśmiała się.
— A widzi pani! Ja właśnie jestem bardzo brzydki i mam wielką siwą brodę.
— To niech się pan ogoli! — odpowiedziała wesoło i wyłączyła aparat.
— Szelma — westchnął Drucki i zaczął się przebierać.


ROZDZIAŁ 18.

Julka zdała maturę. Oczekiwała wielkiego szczęścia, jakie miał dać jej ten przełomowy moment i była nieco rozczarowana własną obojętnością.
Właściwie cieszyła się tylko tem, że wszyscy muszą ją teraz uważać za dorosłą pannę i że nie trzeba będzie zrywać się co dzień do szkoły.
Alicja w tym wielkim dla Julki dniu nie mogła brać udziału w jej radości, gdyż w Sądzie rozpatrywano jakąś niezmiernie ważną sprawę, w której Alicja prowadziła oskarżenie. Prawdopodobnie nawet na obiad nie przyjdzie i ten galowy, uroczysty obiad Julka odcelebruje we dwójkę z panem Winklerem, z panem Jankiem, jak go nazywała.
Tym się zresztą zbytnio nie martwiła. Tak rzadko zdarzała się jej sposobność pozostawania z nim sam na sam, kiedy to nareszcie musiał zwracać z konieczności na nią uwagę.
Przy Alicji w dodatku nigdy nie mówił o swoich podróżach, czego można było słuchać godzinami z zapartym oddechem. Julka przepadała za temi chwilami, kiedy udawało się jej przy pomocy bardzo przebiegłej dyplomacji zwrócić rozmowę na temat jakiegoś egzotycznego kraju, jakichś plemion, sztuki poławiania wielorybów czy pereł, trudów poszukiwaczy złota czy polowań na węże.
Wówczas stopniowo wyraz twarzy pana Janka tracił swój pogodny, przyjacielski wyraz, zaostrzały mu się rysy, ostro połyskiwały oczy, a nozdrza rozchylały się, jakby w nie wciągał zapach dżungli czy ostrą woń morza.
Och, stawał się wtedy taki piękny! Taki wspaniały, taki bohaterski! Mięśnie zdawały się grać pod śniadą skórą twarzy, brwi spinały się w ostry łuk, a głos wydobywał się z szerokich dudniących najdziwaczniejszemi echami płuc, echami splatającemi się w żywej wyobraźni Julki z rykiem fal dalekich mórz, z wyciem wichru w żaglach, z tententem kopyt kowbojskich koni, ze słodkiemi melodjami hawajskich pieśni, z szumem dziewiczych puszcz, pełnych odgłosów dzikich bestyj, z hukiem dział pancerników i trzaskiem strzelaniny w portowych tawernach...
Ach, głos jego był wówczas potężną rapsodją, w której słyszała całą wielkość, bujność i piękność świata!
Gdy zaczynał mówić tak prosto, tak jasno i zrozumiale, wpadała jakby w trans, jakby w odurzenie. Na grzbiecie czuła nieznane dreszcze, na wargach smak słonej wody, a w młodych, nierozwiniętych piersiach dojmujące dziwne ściągnięcie.
Wyjmował papierosa z ust, spoglądał w okno i zaczynał:
— Na Filipinach Pacyfik jest wiosną cichy i łagodny. Drobne fale prawie bez szmeru układają się na płaskim brzegu...
Albo też:
— O dzień drogi od Forbes zaczyna się kraina kangurów...
Julka siedziała wtulona w kąt sofy, nieruchoma z podciągniętemi pod siebie nogami i zamieniała się w słuch.
Gdy w trakcie opowiadania spojrzał czasem na nią, dodawał wówczas te słowa: „moja mała“, a były one piękniejsze od wszystkich słów, jakie człowiek wymyślił.
Jakże szczęśliwa jest Alicja, że będzie żoną pana Janka! Że on ją kocha. O, bo Julka była pewna tego, że kocha, i że stara się o rękę Alicji. Alicja zresztą w zupełności zasługuje na jego miłość. W zupełności. Może żadna inna na całym świecie nie warta byłaby jednego małego palca pana Janka, lecz Alicja sama jest tak wspaniale piękna, taka rozumna, taka wartościowa. Julka w życiu swojem nie spotkała kobiety, dla której — abstrahując od osobistych uczuć — musiałaby mieć tyle pietyzmu.
Nie zazdrościła jej niczego, nie zazdrościła nawet pana Janka. Przeciwnie! Całem sercem życzyła jej tego szczęścia, o jakiem sama, głupiutka, pospolita i przeciętnie zaledwie ładna dziewczyna ani marzyć, ani śnić nie mogła.
Może los tak zrządzi, że i ona kiedyś, kiedyś spotka w życiu mężczyznę, który bodaj w czemkolwiek będzie podobny do pana Janka i może tamten zechce ją wziąć za żonę... I może też będzie do niej mówił... moja mała...
Wprawdzie pan Janek nigdy do Alicji w ten sposób nie mówi. Mówi „pani Al“, lecz po ślubie naturalnie będzie jej mówił „moja mała”.
Julka dwa razy zapytywała Alicję o pana Winklera.
Sama, nie mając żadnych tajemnic przed Alicją, powiedziała jej, że szczęśliwa jest, że się pan Janek i Alicja kochają, bo pan Janek jest cudowny.
— Podoba ci się? — z uśmiechem zapytała Alicja.
— Bardzo! Ale to bardzo! Tak się cieszę, że się kochacie... Prawda, że się kochacie, Alu?
— Prawda, Juleczko, kochamy się.
— A czy on ci się już oświadczył? Czy prosił cię już o twoją rękę?
— Jeszcze nie, niezupełnie — wymijająco powiedziała Alicja.
— Ale tak, to jesteście jakby nieoficjalnie zaręczeni?
— Jakby — potwierdziła i przeszła do innego tematu.
Od tego czasu nurtowała Julkę dziwnie niepokojąca ciekawość: — czy też oni całują się, gdy są sami? W gruncie rzeczy nie byłoby nic nadzwyczajnego, gdyby się całowali. Wszyscy narzeczeni się całują — perswadowała sobie — a oni przecież są prawdziwie zaręczeni.
Jednak nie mogła się z tem pogodzić. Wszyscy tak, ale oni napewno nie. Alicja przed ślubem na pewno nie całowałaby się! Najprościej zresztą zapytać ją o to, chociaż to niedyskretne. Po paru dopiero dniach noszenia się z tem zamiarem zdobyła się na decyzję i zapytała, całując ją na dobranoc:
— Alu, czy wy z panem Jankiem całujecie się?
Alicja obrzuciła ją zdumionem spojrzeniem.
— Pytam, Alu, bo przecież wiem, że narzeczeni zawsze się całują — dodała Julka na swoje usprawiedliwienie.
— O czem ty myślisz, Juleczko! — strofującym tonem odpowiedziała Alicja. — Masz egzaminy na głowie, a zajmujesz się stawianiem niedorzecznych pytań. Dobranoc, kochanie, idź spać.
No naturalnie, że nie całują się — myślała Julka, zasypiając, i niewiadomo dlaczego, była tem ucieszona. Gdyby się całowali, postępowaliby bardzo brzydko! Nie umiała tego uzasadnić, ale zdawało się jej, że wówczas zawiedliby jej zaufanie.
Odtąd zadawalała się własnemi obserwacjami, które jeszcze dalej odsunęły jej niewczesne podejrzenia.
Żegnała się teraz z koleżankami. Nie bez żalu rozstawała się z większością. Obiecywały sobie korespondować i po wakacjach urządzić w szkole zjazd.
Wybiegła z łezkami w kącikach oczu na ulicę i szła prędko do tramwaju, gdy usłyszała za sobą głos:
— Panno Julko!
Odwróciła się i aż krzyknęła z wrażenia: — przed nią stał doktór Czuchnowski.
— Doktorku! — zawołała — dzień dobry! Tyle czasu pana nie widziałam! Co pan porabia?
Uścisnął jej rękę. Był widocznie wzruszony.
— Ja, panno Julko, pracuję.
— Co za szczęśliwy zbieg okoliczności, że pana spotkałam.
— O, to nie zbieg okoliczności — uśmiechnął się — umyślnie czekałem na panią.
— Umyślnie?
— Tak. Przecie dziś pani otrzymała maturę. Chciałem powinszować.
— Pamiętał doktorek! — rozczuliła się — jaki pan dobry!
Wyglądał mizernie i jeszcze bardziej nieporadnie niż dawniej. Jego ubranie nosiło ślady niedbałości. Był nieogolony i miał stary, źle związany krawat.
— Jakżebym mógł nie pamiętać tak uroczystego dnia — mówił — przecie to upragniona data...
— A nie pomyślał pan, że mogłam się obciąć? — zapytała wesoło.
— Pani? Ani mi to do głowy nie przyszło — protestował.
— Doktorek w którą stronę? Może mnie pan odprowadzi?
— O nie, nie — przestraszył się — tylko kawałeczek. Pani pewnie przykro iść po ulicy w tak pięknej sukience w towarzystwie tak nieeleganckiej osoby, jak ja...
Uczuła dla niego wiele, wiele litości. Nie wątpiła, że ją lubi, ale wiedziała, była tego pewna, że miesiącami czekał tej okazji, by się czegoś dowiedzieć o Alicji. Chętnie powiedziałaby mu jak najwięcej, gdyby nie to, że wszystko, co mu mogła powiedzieć, byłoby dlań bolesne. Dlatego wolała mówić o szkole i planach na lato.
Na następnym przystanku tramwajowym pożegnał ją.
— Jakiż on nieszczęśliwy — myślała, wracając do domu — jaki smutny. Ale chyba sam rozumie, że może tylko do siebie mieć żal. Dziwiłabym się, gdyby już nie Alicja, ale jakakolwiek kobieta mogła go pokochać. Taki już jego los... Los, swoją drogą,jest niesprawiedliwy, takiemu panu Jankowi dał wszystko, a doktorowi nic.
Już w przedpokoju stwierdziła, że pan Janek jest. Na jednym z kinkietów tkwił jego jasny, prawie biały kapelusz o szerokim rondzie. Że też nigdy po ludzku nie umieści swego kapelusza!
Wbiegła do jadalni i stanęła jak wryta: przed nią na podłodze leżał olbrzymi gumowy żółw, a na jego grzbiecie siedział pan Janek w stosownym kapeluszu, zrobionym z gazety i przepasany wielką czerwoną dętką samochodową.
Na jej wejście zasalutował i tonem meldunku zawołał:
— Admirał floty bałtyckiej Jan Winkler melduje się na czele eskadry waszej królewskiej mości po rozkazy!
— Ach! — krzyknęła — to moja eskadra?
— Tak. Oto jest „żółw”, łódź podwodna.
— Podwodna? Dlaczego?
— Bo siadłszy na niej, nic łatwiejszego, jak znaleźć się pod wodą.
— Wspaniała! Boże, co za ogrom!
— A to — zdjął z siebie dętkę — jest pływający dok. Siada się w nim w ten sposób i wiosłuje rączkami.
— Ach... i to dla mnie?
— O ile pani jest Julią Pierwszą, królową Bałtyku i naczelną syreną tego morza, to tak.
— Bardzo, bardzo dziękuję — wyciągnęła doń obie ręce.
Drucki niespodziewanie chwycił ją pod pachy i kilkakrotnie podrzucając pod sufit i łapiąc w powietrzu, wołał:
— Hip, hip, hurra! Hurra!
— Oj, spadnę! — popiskiwała, a gdy ją wreszcie postawił zaczerwienioną na podłodze, zrobiła obrażoną minkę:
— Czy to tak postępuje się z dojrzałymi osobami?
Zmrużył oczy i powiedział:
— Ech!... Można by jeszcze inaczej...
— O! Naprzykład?
Wpatrywał się chwilę w jej roziskrzone oczy, w rozchylone usta, w smukłą figurkę, zastygłą w jakiemś oczekiwaniu.
— Jesteś śliczna, moja mała — powiedział nieoczekiwanie dla samego siebie.
Julia zbladła i zamknęła oczy. Drucki opamiętał się i nienaturalnie swobodnym tonem zawołał:
— A może byśmy tak coś zjedli?
— Tak, tak — zerwała się spłoszona — pan pewno głodny.
Nacisnęła guzik dzwonka.
— Jestem głodny jak sam zezowaty Billy.
— Więc siadajmy. Zaraz dostaniemy paszteciki z móżdżkiem.
— No i chyba dziś wypije pani dla uczczenia historycznego momentu kieliszek koniaku, panno Julko? Co?
— Wypiję!
Józefowa zaczęła podawać. Drucki napełnił kieliszki:
— Zdrowie dorosłej osoby! — wzniósł toast.
— O, jakie to niesmaczne — skrzywiła się — brrr... czuję, że nigdy nie będę pijakiem. Proszę, panie Janku... A dlaczego powiedział pan, że jest głodny, jak zezowaty?...
— Billy?... Ach, to taka historja o pewnym żarłoku, którą zna każdy marynarz.
— Któż to był Billy?
— Podobno był! Możliwe, że wszystko jest tylko anegdotą, wymyśloną dla reklamy baranów z wyspy Hartog, w zatoce Rekinów.
— Dlaczego baranów?
— Bo wyspa ta słynie z wielkości hodowanych tam baranów. Otóż, pewnego razu, podczas dorocznego jarmarku wełnianego w Adelaidzie, jeden z farmerów przechwalał się, że ma w stadzie takie barany, których nie zdoła dźwignąć najsilniejszy człowiek. Ponieważ działo się to w portowym barze, przechwałki te zgniewały szypra szkuneru „Albatros”. Już nieco podchmielony, uderzył pięścią w stół i oświadczył, że takiego barana na świecie niema, któregoby on nie podniósł. A co więcej dodał, że zna człowieka, który może z łatwością zjeść na jednym posiedzeniu całego barana dowolnej wielkości.
— Czyżby to było możliwe? — zdziwiła się Julka.
— Otóż — ciągnął Drucki — i farmer w to nie uwierzył. Stanął tedy gruby zakład. Farmer twierdził, że wybierze takiego barana, którego ani ów szyper nie uniesie, ani jego żarłok nie potrafi zjeść. Szyper obstawał przy swojem, wobec czego postanowiono natychmiast, gdy tylko „Albatros” załaduje swoją wełnę, płynąć do zatoki Rekinów. Oprócz farmera na pokład weszło jeszcze kilkunastu gapiów i łazików, których w Adelaidzie, jak zresztą i w każdym porcie nie brak. Między nimi też powstały zakłady. Ci, co widywali barany z wyspy Hartog, stawiali za farmerem, ci zaś, którzy znali apetyt bosmana z „Albatrosa“, zezowatego Billy, za szyprem.
— No, i którzy wygrali?
— Ani jedni, ani drudzy. Po przybyciu na miejsce farmer wybrał istotnie olbrzymiego barana. Związano go i położono na ziemi. Szyper, tęgi drab, przez godzinę napróżno się pocił, usiłując barana podnieść i wreszcie zrezygnował.
— A ten zezowaty?
— Billy. Właśnie zezowaty Billy nie.
— A widział barana?
— Nie widział. Wcale nie schodził z pokładu. Utrzymywał tylko, że zje. Więc, pod nadzorem obu zakładających się stron barana zarżnięto, wypatroszono i obdarto ze skóry, po czym z głowy, nóg i z wątroby zrobiono potrawkę, a całe mięso upieczono. Wtedy dopiero sprowadzono bosmana. Na stole postawiono dwa ogromne półmiski z potrawką i butelkę whisky, a farmer pewien swego, zażartował: — No, Billy, najpierw mała przekąska! — Bosman zabrał się do jedzenia, lecz, pochłonąwszy półtora półmiska, odłożył łyżkę i oświadczył: — No, dość tych przekąsek. Każcie teraz dać barana, bo później może mi minąć apetyt.
— Jak to? — nie zorientowała się Julka. — Więc on myślał, że to była dodatkowa przekąska?
— Oczywiście.
— No i co się stało z resztą?
— Zjadł wszystko. Tak przynajmniej mówi anegdota, opiewająca chwałę baranów z wyspy Hartog i żarłoków z Belfastu. Zezowaty Billy był bowiem Irlandczykiem.
Julka śmiała się i zasypywała pana Janka niezliczonemi pytaniami, na które on odpowiadał wesoło.
— To dziwne — powiedziała Julka — uczą nas przecie w szkole i geografji, i botaniki, i zoologji, i ekonomji, a nikt z nas po tem wszystkiem nie ma zielonego pojęcia o świecie. Gdybym miała gimnazjum, nie, uniwersytet, tobym ustanowiła tam katedrę... światologji, a pana mianowałabym profesorem.
— Wolałbym katedrę życiologji... stosowanej — zażartował....
— Czyli uczyłby pan ludzi żyć? O, ja byłabym pańską najpilniejszą słuchaczką...
Zadzwonił telefon. Alicja zawiadamiała, że rozprawa skończy się bardzo późnym wieczorem, wobec czego radziła im wybrać się do kina, jeżeli pan Winkler ma czas.
Pan Winkler miał nie tylko czas, lecz i ochotę, wobec czego pojechali do kina, gdzie wyświetlano film Claira „A nous la liberté“. Drucki był już na nim z Alicją, teraz jednak chciał pokazać ten film Julce.
— Widzi pani — mówił — gdybym został profesorem życiologji, posyłałbym wszystkich słuchaczy na ten film i obcinałbym, bez pardonu, tych, którzy nie będą nim zachwyceni.
— O, więc i ja muszę się zachwycać?
— Tu nie chodzi o przymus — odpowiedział poważnie — lecz o zbadanie kwalifikacyj życiowych, taki rodzaj egzaminu psychotechnicznego. Komu nie odpowiada „A nous la liberté” powinien natychmiast przenosić się z wydziału życiologji na wydział prawa.
— Dlaczego właśnie prawa?...
— Hm... Dlatego, że prawo uczy, jak uszczęśliwić siebie i innych wbrew naturze, a moja katedra głosi inną filozofję. Nie znaczy to bynajmniej, bym uważał moją za lepszą! Po prostu, jednej kategorji ludzi odpowiada to, a innej tamto.
— Więc ten film?...
— Jest, jak myślę, niezawodnym sprawdzianem kategorji, do której ktoś należy.
Zamyślił się i powiedział:
— Najgorzej jest tkwić nie w swojej kategorji.
— Dlaczego?
— Bo się człowiek szarpie ze samym sobą i nigdy nie będzie żył pełnią życia. Nie może doznać prawdziwego szczęścia.
Powiedział to z myślą o Alicji. Gdy był z nią w kinie, tak określiła film:
— Jest to najpiękniejszy i najmądrzejszy film, jaki kiedykolwiek widziałam. Nie mówię o stronie technicznej, lecz o filozoficznej. Za tę filozofję, stojąc na stanowisku prokuratora, powinnam złożyć wniosek o zakazanie demonstracji tego filmu.
Nic jej wówczas nie odpowiedział, gdyż dyskusje z Alicją zrażały go do niej, a tego nie chciał. Poglądy Alicji miały w sobie coś sadystycznego i masochistycznego, raziły bezwzględnością, odpychały zawziętą pasją.
Przy jakiejś okazji zwrócił jej na to uwagę, dodając, że nie godzi się to z jej społeczną pozycją stróża moralności.
Wówczas odpowiedziała mu:
— Wszyscy stróże moralności rekrutują się z ludzi o podłożu najbardziej niemoralnem. Są to indywidua tak przerażone nadmiarem brudu, pokrywającego dno ich świadomości, że wszędzie widzą brud i aż wyją o zakazy i anatemy. W szlamie, zapełniającym ich podświadomość ci ideowi moraliści mają wylęgarnię sprzeciwów przeciw własnej naturze. Dlatego nie wiedzą kim są i tę reakcję uważają za swoją naturę. Najzawzięciej tępi złodziejstwo ten, który jest wręcz predestynowany na złodzieja. Pornografje wszędzie widzi ten, który w swym gruncie jest najbezwstydniejszym erotomanem. Cała jego uwaga koncentruje się na kwestiach płciowych i w tem widzi największą zbrodnię. Przeważnie jest zwykłym brudasem i płaskim hipokrytą, czasami jednak święcie wierzy w swój wstręt do spraw seksualnych. Wówczas jest erotomanem, u którego mamy do czynienia z urazem psychicznym, powstałym na tle gwałtownego zahamowania popędów erotycznych i wbicia ich w podświadomość, skąd nadają siłę djametralnie przeciwnej reakcji. Tacy są stróże moralności. Różnię się od nich tylko tem, że znam siebie i nie łudzę się, no i tem, że stać mnie na należytą ocenę moralności w ogóle.
Drucki nie zgadzał się z Alicją, nie rozumiał jej i nie chciał rozumieć.
Spojrzał teraz na Julkę i powtórzył:
— Najgorzej jest tkwić nie w swojej kategorii.
— Ciekawam, do której ja siebie zaliczę po tym filmie — powiedziała Julka. — Ala mówiła mi, że film jest niemoralny i społecznie szkodliwy.
Właśnie seans się skończył i weszli na widownię.
Film zrobił na Julce wielkie wrażenie. Była dość inteligentna, by szybko zorjentować się w jego tendencji. Twórca w sposób subtelny wykpiwał wszystko to, co ogranicza wolność człowieka, co jeży się zakazami, co piętrzy się murami więziennemi: państwo, społeczeństwo, rodzina, praca, posiadanie... Wykpiwał, demaskował, z uśmiechem pobrzękiwał tem wszystkiem, co uważał za bezwartościowe blaski, za liczmany, któremi nie można kupić sobie prawdziwego szczęścia. Bo szczęściem jest tylko wolność. Niefrasobliwa wolność włóczęgi, idącego w świat z wesołą piosenką na ustach, z piosenką: „a nous la liberté”, la liberté i nic więcej i niczego nam więcej nie trzeba.
Gdy wyszli z kina Julka powiedziała:
— Jest to piękne, ale...
— Co ale?
— Ale nie umiem powiedzieć, do jakiej kategorji muszę się zaliczyć. Nasza nauczycielka niemieckiego, powtórzyłaby po tym filmie swoje ulubione „die Gedanken sind zollfrei“...
— Oczywiście, miałaby nawet sporo racji — powiedział Drucki.
— Ten wesoły anarchizm sugestjonuje. Jednak mnie się wydaje, że umiałabym pogodzić osobistą wolność z tem, co stanowi nasze życie.
Drucki nic nie odpowiedział. Znowu po wyjściu z tego filmu uczuł niedający się nazwać niepokój, jakąś nagłą tęsknotę, pragnienie przestrzeni. Zdawało mu się, że marnuje, przesypia życie...
— Nad czym się pan zamyślił? — zapytała Julka.
— Starzeję się, panno Julko, starzeję.
— O! — zawołała z powątpiewaniem.
— Tak, zamyślanie się nad sobą jest pierwszym tego objawem.
— To znaczy, że lepiej nie myśleć.
— Naturalnie, lepiej nie myśleć.
Gdy odwiózł ją do domu, nie było jeszcze Alicji. Julka zakrzątnęła się przygotowując stół do kolacji.
Ponieważ siedział milczący i jakby smutny, podeszła do niego i leciutko pogłaskała go po rękach:
— Proszę się nie martwić, bardzo proszę... Ja nie chcę, żeby pan był smutny.
Roześmiał się:
— Więc będę wesoły! Puścimy foxtrota i zatańczymy!
— Wolę walca.
— Dobrze, tańczmy walca.
Tańczyli właśnie, gdy wróciła Alicja.
— Co widzę — zawołała — tutaj prawdziwy bal!
— Tak, wydany na cześć panny Julii Horn, z okazji maturalnej — odpowiedział Drucki.
— Alu! Patrz, co dostałam od pana Janka! — cieszyła się Julka, ciągnąc gumowego żółwia i oponę — cały ekwipunek morski!
— Wspaniały — przyznała Alicja. — Zatem pojutrze wyjeżdżamy na Hel.
— Wiwat! Wiwat! — zaczęła podskakiwać Julka.
— Dorosła osobo! — udawał zgorszonego Drucki.
Resztę wieczoru spędzili we trójkę, omawiając szczegóły wyjazdu. Panie miały jechać pociągiem, a Drucki nazajutrz autem. Drucki wziął na siebie telegraficzne zamówienie trzech pokojów w pensjonacie „Godiva“, z którym już poprzednio pertraktowali listownie.
— Poco nam trzy pokoje — zauważyła Julka — panu wystarczy jeden, a nam z Alą drugi.
— Lepiej wziąć dla każdej z nas osobny — wyjaśniła Alicja. — Nad morze jedziemy dla wypoczynku, a mieszkanie dwóch osób, bodaj najbliższych sobie, jest krępujące zawsze dla obu. Aha, bądź tak dobra i zrób zrana spis rzeczy, jakie byś chciała kupić. Jutrzejszy dzień poświęcimy sprawunkom.
Gdy Julka poszła do swego pokoju, Alicja powiedziała półgłosem:
— Czy wiesz, Boh, że ona jest przekonana, że my się nie całujemy?!
— Tym lepiej...
— Dla niej, oczywiście. Musimy dbać o utrzymanie Julki w jej przeświadczeniu.
— To jest złota dziewczyna i ma kryształowy charakter — odpowiedział Drucki — dużo bym dał za to, gdybym mógł ją zawsze widzieć szczęśliwą.
— Będzie nią z pewnością. To jest przecie cel mojego życia.
Przed północą Drucki pożegnał się i pojechał do „Argentyny“, a przed trzecią już był w domu. Jak zwykle, zastał wszystko w idealnym porządku, wszystko przygotowane nietylko z sumiennością, lecz wręcz z pieczołowitością.
— Jak ta mała dba o mnie — pomyślał.
Po dobrze przespanej nocy obudził się na dźwięk głosu Zośki.
Stopniowo poznała jego zamiłowania i gusty i teraz już nie zasypywała go ustawicznemi pytaniami. Odwrotnie, zaczęła widocznie uważać za swój obowiązek bawienie opowiadaniami o kamienicy i jej mieszkańcach. A że głos miała miły, a sposób wyrażania się zabawny i swoisty, z przyjemnością z nią gawędził. Zauważył w niej również jedną oryginalną cechę: nie miała fałszywego wstydu. O sprawach, wywołujących zwykle u kobiet dwuznaczny uśmieszek, czy zażenowanie, mówiła z zupełną prostotą i swobodą. Tosamo w ustach innych byłoby nieprzyzwoite, a tu młodziutka dziewczyna mogła naprzykład powiedzieć:
— Pewno, że chciałabym chłopca, ale mam czas. Kto dłużej wyczekuje, temu lepiej smakuje.
I nie było w tem nie tylko nic brzydkiego, czy niesmacznego, lecz przeciwnie, dużo ujmującego wdzięku.
Także jej pogląd na specyficzną ornamentację łazienki był djametralnie przeciwny od poglądu jej starszej siostry.
— Frania mówi, że to nieprzyzwoite, i że na to wstyd patrzeć, a ja jej mówię, że co w tem takiego? Wiadomo, każdy mężczyzna jest taki, jakiego Bóg stworzył. To ona mówi, że dlaczego ludzie goło nie chodzą, to ja mówię, że nie chodzą, bo zimno, to ona mówi, że latem jest gorąco, a ludzie i tak nie chodzą, bo to jest grzech, a ja mówię jej, że to ludzie i kradną, i zabijają, i obmawiają, a to jest grzech, a oni robią, a pani baronowa z drugiego piętra, to guwernantkę wyrzuciła, że to rybę nożem jadła i mówiła, że to wstyd, a samej nie wstyd takiego szczeniaka, jak nasz Walek, do siebie namawiać. Co komu wstyd, a co komu nie wstyd i tyle.
Kręciła się po mieszkaniu, napełniając je swoim świeżym głosem i zapachem świeżo upranego perkalu. Zdawała się napełniać sobą powietrze, stanowić sens i treść tego, co nazywał swoim domem. Wodził za nią oczyma, a gdy się ich wzrok spotykał, uśmiechali się do siebie.
Kiedy stawiała przed nim filiżankę, podawała pidżamę czy jakikolwiek inny przedmiot, nie unikała mimowolnego przesunięcia jego ręki, otarcia się oń ramieniem czy biodrem.
Drucki wówczas zaciskał zęby, lecz nie robił nic, coby przypadkowość i bezpretensjonalność tych zetknięć mogło zmienić w taki, czy odwrotny sposób. Wiedział, że ta mała bardzo go lubi, lecz również miał pewność, że nie zdaje ona sobie sprawy ze swej podświadomej zalotności, która raczej była naturalną inercją jej dojrzewania, niż pragnieniem podniety.
— U pana to wcale goście nie bywają — powiedziała kiedyś — tylko ta piękna pani.
— Widziałaś ją?
— Bo to raz? Piękna, bo piękna, ale...
— Tobie nie podoba się?
— Co mi się tam ma podobać, czy nie? Tak, ot...
Pomyślał, że jest o nią zazdrosna, i zapytał:
— No, powiedz, mała, coś tam w niej uwidziała?
Zośka milcząc sprzątnęła ze stołu, zaniosła tacę do kuchni i wróciwszy, bąknęła:
— Ona musi być bardzo zła.
— Dlaczego myślisz, że zła?
— Nie wiem. Oczy ma takie. Jak onegdaj ja państwu bramę otwierałam, to tak na mnie spojrzała, jakbym jej co ukradła.
— Wydawało ci się.
— Może... Dobry człowiek na każdego dobrze patrzy. A ona i na pana nie patrzy się dobrze.
Roześmiał się.
— Niech się pan nie śmieje. Wlepia w pana gały, bo pana kocha, a to, co innego.
— Skądże ci, moja mała, przyszło do głowy, że ta pani mnie kocha?
— A bo ja taka głupia? Przecież widzę. Jeszcze pana miałaby nie kochać.
Nalała świeżej wody do wazonu i powiedziała:
— Na pana to wszystkie lecą. W całej kamienicy. Każdy wypytuje, a to, a tamto. A ja mówię: spytajcie samego jego. I już.
Drucki postanowił przed wyjazdem sprawić Zośce jakiś prezent. Ponieważ upierała się, by nie brać od niego napiwków, a chciał jej okazać wdzięczność, dyktując pannie Teci depeszę do pensjonatu „Godiva“, zapytał:
— Co by dać takiej małej córce stróża, która prowadzi moje gospodarstwo?
Po paru informacjach Tecia poradziła, by w jednej z kas oszczędnościowych złożył pieniądze, a małej dał książeczkę na zadatek posagu.
Drucki zastosował się do tej rady i nazajutrz z rana powiedział:
— Słuchaj, Zośka, czy ty wybierasz się zamąż?
— A dlaczego pan pyta?
— No, bo chciałbym dowiedzieć się, czy masz posag?
— Mam — zaśmiała się, wyciągając przed siebie ręce — oto mój posag!
— No, to ja ci do niego jeszcze coś dodam. Weź tę książeczkę, a jak będziesz miała oszczędności, zanieś tam i złóż.
Wzięła nieufnie książeczkę, obejrzała ją i, nie wiedząc, co to właściwie jest, powiedziała:
— Dziękuję.
Tego dnia Drucki miał wiele roboty. Przede wszystkiem załatwił bilety kolejowe dla Alicji i Julki, później musiał wstąpić po pannę Łęską i zabrał ją na obiecany spacer.
Biedactwu nie mijało porażenie strun głosowych, lecz usposobienie jej znacznie się poprawiło. Z rozbawioną miną słuchała wesołych żartów Druckiego. Właśnie zmuszony był zatrzymać auto na skrzyżowaniu Brackiej z Jerozolimską i opowiadał o nowych osadach w Brazylji, gdzie, pomimo braku ruchu kołowego, ustawiono policjantów do jego regulowania, gdy na chodniku ujrzał przechodzącą Alicję.
Nie mogła go nie spostrzec, jednakże udała, że go nie widzi. Tak mu się przynajmniej wydało.
I nie omylił się. Gdy w godzinę później przyjechał na Topolową, zastał Alicję przy pakowaniu walizek. Julki nie było, poszła pożegnać się z przyjaciółkami. Przywitał się i zaoferował swą pomoc. Podziękowała mu uprzejmie, ale z nieukrywanym chłodem. Po chwili, gdy w milczeniu zapalił papierosa, odezwała się:
— Cóż dziś porabiałeś?
— Ja? A no, kupiłem dla was bilety, załatwiłem kilka interesów, zrobiłem małą przejażdżkę autem i oto jestem.
Umyślnie nie wspominał o ich spotkaniu. Chciał wiedzieć, czy go zainterpeluje i w jaki sposób.
— Wcale przystojna kobieta — odezwała się Alicja po chwili.
— Co za kobieta?
— No, ty chyba wiesz lepiej odemnie, co to za jedna.
— Możliwe, Al, nie wiem tylko, o kim mówisz?
— O tej pani, która... pomagała ci w załatwianiu kilku interesów oraz w urozmaiceniu przejażdżki.
— A, rzeczywiście niebrzydka — odpowiedział spokojnie. — To jest pacjentka Brunickiego, panna Łęska.
Alicja wpatrzyła się w niego przenikliwym wzrokiem i odezwała się przyciszonym głosem:
— Słuchaj, Boh. Czy mogę ci wierzyć?
Wstał, objął ją i pocałował w usta:
— A czy mi wierzysz? — zapytał poważnie.
— Wierzę, Boh — skinęła głową — ale nie miej do mnie żalu. Kocham cię ponad wszystko... Widziałam was razem. Widziałam, że się uśmiechała do ciebie...
— Nie miej jej tego za złe, Al, to jest bardzo nieszczęśliwa istota, a uśmiech stanowi jedyny sposób, w jaki może porozumiewać się z ludźmi.
— Dlaczego jedyny sposób?
— Ona jest niema. Przeżyła jakiś szok nerwowy i oniemiała.
— A Brunicki ją leczy?
— A może nawet więcej... może czuje do niej szczególną sympatię...
Więcej o tem nie mówili, ale Drucki wiedział, jak silnym i gwałtownym przeżyciem były dla Alicji te godziny podejrzeń. Nie zastanawiał się nad tem lecz czuł odrobinę irytacji. Pojęcie wierności było dlań zawsze czemś śmiesznem i upokarzającem. W słowie tem tkwił zakaz dla niego wręcz niedorzeczny. Nie zdradzał, lecz nie był wierny.
Panie wyjeżdżały o siódmej. Odprowadził je na dworzec i umieścił w przedziale. Po krótkich pożegnaniach i zapewnieniach, że wyjedzie jutro rano, stał na peronie i powiewał kapeluszem. Póki z oddali odpowiadała mu chusteczka Julki, myślał o niej i o Alicji. Gdy jednak na przestrzeni pociętej niezliczonymi rozwidleniami szyn, pozostał tylko uchodzący i malejący punkt pociągu, z obłoczkiem rwącego się dymu — zapomniał o wszystkiem. Słyszał tylko dźwięk szyn, widział tylko ich nieskończoność.
Ogarnął go dziwny niepokój, niezrozumiałe uczucie, że czegoś zaniedbał, o czemś zapomniał, że spóźnił się i trzeba śpieszyć...
Przetarł czoło i wolnym krokiem zawrócił.
Przed nim leżało nieruchome, codzienne, rytmem ustalonych godzin pulsujące, miasto.
Omal nie potknął się o chudego wyrostka, tkwiącego na skraju peronu. Stał z rękoma w kieszeniach wyłatanych spodni, z pod nasuniętej na czoło czapki patrzały czarne oczy wzdłuż torów, roztapiających się we mgle.
— Nostalgja — uśmiechnął się smutno Drucki i zatrzymał się.
— Co, przyjacielu — zapytał — chciałoby się w świat?
Chłopiec obrzucił go roztargnionem spojrzeniem, podciągnął porcięta i splunął cienką strugą śliny daleko...
Drucki zaśmiał się. Poczuł nieprzepartą chęć dopomożenia temu wyrostkowi o chudych, opalonych policzkach do spełnienia jego marzeń.
— Słuchaj, przyjacielu, a gdybyś miał forsę, dokądbyś pojechał?
— Odczep się pan, co panu do tego?
— Głupiś, bracie, weź!
Chłopiec dopiero po chwili wyciągnął rękę po zwitek drobnych banknotów, przyjrzał się im od niechcenia i wsunął obojętnie do kieszeni.
Drucki kiwnął mu głową i zaczął przeciskać się przez tłum, zapełniający halę dworca.
Wsiadał już do samochodu, gdy uczuł, że go ktoś lekko pociąga za brzeg marynarki. Za nim stał ów wyrostek:
— Dziękuję panu — powiedział cicho.
— Głupiś — rzucił mu Drucki i z furją nacisnął starter.
Odprowadził wóz do garażu, polecając przygotować maszynę do dalszej drogi, potem zadzwonił do Brunickiego.
— Wyjeżdżam, Karolu, nad morze.
— Na długo?
— Może miesiąc, może dwa. Ale w tym czasie pewno wpadnę do Warszawy.
— A co będzie z panną Łęską?
— Trudno, muszę jechać. Przypuszczam, że teraz ty więcej czasu znajdziesz dla niej.
— Przynajmniej pisz do niej — prosił profesor.
— Dobrze. A jak tam... wszyscy zdrowi?
— W największym porządku. Zatem dowidzenia.
— Dowidzenia, Karolu.
Przed wieczorem był u Załkinda. Zawiadomił go o swoim wyjeździe, oraz o tem, że zarząd „Argentyny“ na ten czas powierzył kasjerowi Justkowi i barmanowi Grabowskiemu. Jeżeli nie będą mogli dać sobie rady, zadepeszują na Hel. Wrazie zaś nagłych wypadków polecił Justkowi zwracać się do Załkinda.
Wpadł jeszcze na godzinkę do „Argentyny“ dla wydania ostatnich instrukcyj i wrócił do domu. Stróż, otwierając mu bramę, zaczął dziękować za książeczkę oszczędnościową Zośki, lecz przerwał mu:
— To drobiazg. Pamiętajcie, żeby tu wszystko było w porządku. O świcie wyjeżdżam.
Było jeszcze ciemnawo, gdy obudził go dźwięk klaksonu pod oknami. Niemal jednocześnie przyszła Zośka i żwawo zabrała się do przygotowywania śniadania.
Szofer, który przyprowadził wóz z garażu, zabrał walizki, by umieścić je w kufrze samochodu.
— No, Zośka, bywaj zdrowa — powiedział Drucki, chowając do kieszeni mapkę trasy.
— Niech pan zdrów wraca — odpowiedziała swoim jasnym głosem.
Pogładził ją po policzku i poklepał po ramieniu.
W kwadrans później był już daleko poza rogatkami miasta.
Willa „Godiva“, dwupiętrowy biały pałacyk wśród młodych sosen, wystrzelała nad ich ciemną zielenią swą jasnozieloną wieżyczką, jak młodym pędem.
Alicja i Julka otrzymały dwa małe, śliczne pokoje na drugiem piętrze. Jedyną ich wadą, jak zaopinjowała Julka, było to, że nie łączyły się ze sobą.
Zato za niewątpliwą przewagę, co zaznaczyła Alicja, nad pokojami pierwszego piętra, gdzie zamieszkał pan Janek, uznać należało wspaniały widok na bezkresne morze.
Parter zajmowały: salon, jadalnia i mieszkanie właścicielki willi, pani Czerwieńskiej, sympatycznej starszej damy, wdowy po znanym pianiście.
Pomimo zaledwie końca czerwca, sezon kąpielowy już się rozpoczął, gdyż lato było wyjątkowo upalne. Nocami wprawdzie panował przejmujący chłód, a wieczorami wilgotna mgła zapędzała ludzi do domów, lecz już od południa plaże roiły się od różnobarwnych kostjumów, pidżam i parasolek.
W „Godivie” tylko część pokojów dotychczas wynajęto. Na drugiem piętrze mieszkała żona jakiegoś przemysłowca z Katowic i adwokat ze Lwowa, starszy już gentelman, na pierwszym gadatliwa ziemianka z pod Kalisza z dwiema niebrzydkiemi córkami, śpiewak operowy z Poznania i dwaj bracia Therling, młodzi yachtmani, synowie konsula amerykańskiego w Warszawie.
Ci dwaj ostatni uważali za swój obowiązek przedstawić się wszystkim, pozostali zaś ograniczali się do wymiany zdawkowych ukłonów przy spotkaniu. Spotykano się zaś stosunkowo rzadko, gdyż każde towarzystwo inaczej ułożyło sobie porządek dnia.
Gdy Alicja i Julka o ósmej rano schodziły do jadalni, zastawały tam tylko Druckiego, a czasami Therlingów, pośpiesznie dojadających śniadanie i śpieszących nad morze. Reszta pensjonarjuszy spała często do jedenastej, to jest do czasu, gdy Alicja, Julka i Drucki wracali już z przechadzki i przebierali się na plażę. Obiad jedli o czwartej. Po obiedzie Julka musiała, według przepisów lekarza, przeleżeć godzinę. Nudziła się wówczas i nawet nie chciało się jej czytać.
Przed wieczorem robili krótkie wycieczki łodzią, wynajętą motorówką lub, w razie zbyt wielkiej fali, autem. Ponieważ jednak w aucie było miejsce poza Druckim tylko dla jednej osoby, Alicja ustępowała je Julce. Zatapiała się wtedy w książkach, których sporo zabrała ze sobą.
Julka nade wszystko lubiła te chwile. Prawda, latami marzyła o wycieczkach morskich, ale teraz miała ich tyle. Prawda, były cudowne, ale ileż uroku miał w sobie ten furczący pęd auta, te jego płynne, a nagłe zwroty pod nieznacznemi ruchami kierownicy, na której tak swobodnie, a tak pewnie leżała bronzowa, żylasta ręka pana Janka.
Zawsze tak prowadził jedną ręką. Rozmawiał przytem, odwracał głowę, śmiał się. Zdawało się, że kieruje żywą istotą, do której ma zupełne zaufanie i w której umiejętność wierzy. Początkowo ogarniał Julkę nieraz strach, gdy pan Janek, wymijając jakiś samochód, wlokący się z przepisową szybkością, cudem przemykał się między nim, a pędzącym naprzeciw wozem, gdy, nie hamując, w jakiś niewytłumaczony sposób przeprowadzał auto przez stado pędzących środkiem szosy krów.
Po kilku wszakże wycieczkach nabrała takiej pewności co do mistrzostwa pana Janka, że ani drgnęła nawet w najbardziej krytycznej sytuacji.
Zdarzyła się ona w ten sposób:
Na półwyspie Helu przejazdy kolejowe nie są zabezpieczone szlabanami. Kierowcy aut ostrzegani są o niebezpieczeństwie wyłącznie znakami drogowemi oraz dzwonieniem lokomotywy.
Pewnego razu na znacznej szybkości, zobaczyli z prawej nadjeżdżający pociąg. Do przejazdu było ponad dwieście metrów i można było z łatwością wóz hamować, lecz pan Janek zrobił wręcz przeciwnie i dodał gazu, zawoławszy:
— Trzymaj się, mała!
Maszynista gwizdał i dzwonił gwałtownie, z otwartych okien pociągu rozległ się głośny wrzask przerażonych podróżnych.
Auto mknęło z szaloną szybkością w punkt, w którym musiało spotkać się z parowozem.
Julka ani przez moment nie czuła strachu: ona wiedziała, że nic złego nie stanie się. Wprawdzie zauważyła, że rysy twarzy jej towarzysza ściągnęły się, że z ust jego znikł uśmiech, ale jakiż on był teraz piękny!
Żwir nasypu zadzwonił na błotnikach gwałtownym porywem pędu, w plecy uderzył gorący oddech parowozu i oto auto zaczęło zwalniać.
Obejrzała się: — pasażerowie z pociągu krzyczeli coś, gniewnie wymachując pięściami.
— Panie Janku! Oni nam wygrażają! — zawołała z oburzeniem.
Zatrzymał samochód i też się obejrzał, co wzmogło jeszcze bardziej gestykulację w oknach. Pociąg teraz biegł wolno, gdyż widocznie maszynista w ostatniej chwili zahamował, chcąc zabrać ofiary katastrofy.
— Grożą nam i wściekają się — zaśmiał się Drucki. — Gdyby nas przejechali, rozczulaliby się nad nami i niejeden by się popłakał, ale ponieważ wyszliśmy cało, są na nas wściekli. Tak, panno Julko, tacy są ludzie. Nie brak im współczucia, ale tylko dla nieboszczyków.
Śmiali się oboje.
— A powinni mi podziękować za silne wrażenie — mówił — chodzą do kina, by je przeżyć w bezpiecznym fotelu i płacą za to pieniądze. Oczywiście myślą, że jest to zwykły fotomontaż i dlatego nie przeżywają większej emocji. Pokazałem im tedy, jak to wygląda naprawdę.
— Czyżby, panie Janku, w filmach robiono to też naprawdę?
— Nie zawsze, ale często. Widzi pani, moja mała, że mam w tem niejaką wprawę. Nabrałem jej właśnie w Hollywood.
— Pan był aktorem filmowym?! — zawołała z entuzjazmem.
— O nie, do tego nie mam żadnego powołania. Poprostu zastępowałem sławnych aktorów wówczas, gdy zdjęcia wymagały pewnego ryzyka, a ci bali się o swoją skórę. W Hollywood jest ponad tysiąc osób, zarobkujących na takich zastępstwach.
— I pan dla zarobku?
— Po części dla zarobku, po części dla sportu. Takich gipsów, jak ten robiłem ze dwadzieścia, nie licząc prób. Ale jestem stary osioł, pewno napędziłem pani porządnego stracha, moja mała?...
— Pan?... O! Panie Janku! — głos jej drżał.
— Nie bało się maleństwo?
— Z panem... — wyszeptała — z panem niczego się nie boję...
Nie odpowiedział i tylko jego uśmiechnięte, złocące się oczy migotały jasnemi błyskami.
Julce uciekła krew z twarzy.
— Jedźmy — wymówiła, nie poruszając wargami.
— Dobrze, jedźmy.
Woda w morzu była jeszcze zimna i niewiele osób decydowało się na dłuższą kąpiel. Julka, siedząc w dętce samochodowej, żeglowała przy brzegu. Alicja odpływała na dobry kilometr, a pan Janek nawet przy wyższej fali codziennie oddalał się na przeszło godzinę.
Najpierw, siedząc na piasku, widziały jego bronzowe ramiona w równych silnych zarzutach, migające nad grzbietami, później nikł im z oczu i trzeba było popatrzeć przez lornetkę, by odróżnić jego jasną głowę od seledynowej barwy morza.
Alicja po pewnym czasie niezmiennie zaczynała się niepokoić, wstawała z lornetką, by lepiej widzieć, spoglądała raz po raz na zegarek i uśmiechała się nerwowo. Natomiast Julka nie obawiała się wcale. Była pewna, że pan Janek nie może utonąć, że byłby to po prostu nonsens, żeby on mógł zginąć! Wiedziała, że powróci, że jeszcze dziesięć czy dwadzieścia minut, a znowu zobaczą duże, bronzowe śmigi, przecinające pianę fal, że potem wychyli się z wody jego szeroka pierś, czarne majteczki i że będzie szedł ku nim swoim elastycznym krokiem, uśmiechnięty, oddychający głęboko, a strugi kropel będą ściekały po jego dziwnie gładkiej i cienkiej skórze, pod którą tak pięknie grają mięśnie.
Po pływaniu biegał jeszcze kilka minut, a one wodziły za nim oczyma.
Widziały, że także i inne kobiety, wylegujące się na piasku, nie odrywają od niego spojrzeń. Gdy Julka zwróciła na to uwagę, Alicja obojętnie wzruszyła ramionami. A Julkę to cieszyło: niech podziwiają, jaki niezrównany jest nasz pan Janek, niech nam zazdroszczą.
I nagle przyłapała siebie: — dlaczego nam?...
Uczuła w sercu ostre ukłócie... Nie nam, nie mnie, tylko Alicji...
I natychmiast zgromiła siebie za egoizm, niewdzięczność i przyziemność.
Tak mijały dni.
Dwaj młodzi Therlingowie początkowo bardzo nadskakiwali Julce, kilkakrotnie proponowali jej wycieczkę jachtem, lecz ona, pomimo namów Alicji, stanowczo odmawiała:
— Takie gołowąsy! — pogardliwie wykrzywiała usta.
Gdy zaś pewnego popołudnia i pan Janek (napewno namówiony przez Alę!) zaczął wychwalać starszego z Therlingów i radzić, by przekonała się, jak on sprawnie prowadzi jacht — Julka rozpłakała się i pobiegła do siebie.
Teraz już nie umiała ukryć przed sobą, że kocha pana Janka, że go kocha nad życie.
Oczywiście, robiła wszystko, co umiała, by ani jemu, ani tembardziej Alicji nie zdradzić starannie ukrywanej tajemnicy nieszczęśliwego serca. Udawała pogodną i wesołą, a tylko noce spędzała wśród łez i gorączkowych marzeń.
Nigdy nikogo nie kochała. Owszem, durzyła się po dziecinnemu w panu Relmanie, nauczycielu fizyki, w brunecie z wielką teką, który zajmował mieszkanie naprzeciw okien klasy siódmej, w pani Letycji, młodziutkiej nauczycielce historji, w kuzynce rudej Waliszewskiej — w wielu. Ale teraz dopiero była to miłość, prawdziwa, wielka miłość, taka, od której się umiera.
Wstawała mizerna, z podkrążonemi oczyma, ze śladami łez na policzkach.
— Julce nie służy, zdaje się klimat morza — mówiła Alicja.
Istotnie nie służył. W ciągu dnia wypijała oczyma każdy jego ruch, wchłaniała w siebie niezrównany dźwięk jego głosu, spojrzeniami, jak ustami, przypadała do jego rąk.
A noce były długie, bolesne, beznadziejnie samotne.
Tak mijały dni, tak mijały tygodnie.
Żaden bunt nie rodził się w jej sercu, żadne nadzieje nie oplątywały jej myśli. Widziała, że poniosła klęskę i odpowiedziała rezygnacją. Cóż znaczyła jej mała głupia miłość wobec miłości wzniosłej, bogatej, wspaniałej, jaką mu ofiarowywała Alicja?.. Nic... I do Alicji nie miała żalu. Przeciwnie, tem bardziej ją uwielbiała, tem bardziej czciła jej miłość...
Wiedziała, że była to miłość święta, o, jakże inna od tych romansów, o których czyta w książkach, od tych chociażby, które mogła z łatwością zaobserwować w samym pensjonacie. Wstrętne! Młodszy Therling obcałowywał pokojówkę, a tenor operowy — o czem prawie głośno mówiono — spędzał noce w pokoju pani Czerwieńskiej... Brr... Ta panna z pod Kalisza oczywiście udawała na plaży, że dostała porażenia słonecznego tylko po to, by ją pan Janek musiał odnieść do domu. Bezczelna! Julka przecież dobrze widziała, jak bezwstydna kokietka tuliła się do jego nagiej piersi...
Tymczasem jednego dnia zdarzył się i znacznie poważniejszy wypadek, któremu było sądzone tak wielką rolę odegrać w życiu ich trojga.
Mianowicie dość silny wiatr odlądowy porwał gumowego żółwia. Gdy Julka to spostrzegła, było już zapóźno i na swej dętce nie mogła go dogonić, a że Janek przed chwilą właśnie wrócił ze swej codziennej podróży „transbałtyckiej“ — jak nazywały jego rajdy pływackie — Alicja skoczyła do wody, by dopędzić żółwia.
Przyglądali się jej z brzegu. Widzieli, jak dopłynęła i mocnym pchnięciem ręki zawróciła żółwia z powrotem.
Nagle dobiegł ich jej krzyk i zniknęła pod wodą.
Julka usłyszała obok siebie głośny plusk wody i zanim zorjentowała się, co się stało, ujrzała pana Janka płynącego z szaloną, z wprost nieprawdopodobną szybkością.
Teraz dopiero zrozumiała, że Alicja tonie.
Istotnie, wychyliła się jeszcze raz z wody i znowu znikła.
— Mój Boże! Mój Boże! — powtarzała Julka.
Obok niej zebrał się tłum ciekawych. Jeszcze trzej czy czterej mężczyźni rzucili się do wody. Motorówka, przepływająca o dobre dziesięć minut drogi do miejsca wypadku, zmieniła kierunek i waliła pełnym gazem ku czerwonej plamie żółwia, kołyszącej się na fali.
Lecz oto pan Janek dopłynął. Jego nogi opisały łuk w powietrzu i znikł.
Długie sekundy oczekiwania... Niewypowiedzianie długie... I oto na powierzchni ukazuje się on, a obok szafirowa czapeczka Alicji.
Julka słyszy za sobą urywane, podniecone głosy:
— Uratowana!
— To jeszcze nie wiadomo.
— On nie może płynąć prędko.
— Nic jej nie będzie...
— Życzę panu, żeby pan bez ciężaru umiał pływać z taką szybkością!
— Gdybym ratował swoją kochankę, może bym i ja potrafił.
— Lekarza!
— Gdzie doktór Łoziński? Był tu!
— Nie widziała pani? Popłynął ratować!
— Tak, tak! O! Patrzcie, podchwytuje ją z drugiej strony.
— We dwójkę idzie im lepiej.
I rzeczywiście, oto już dopływają, pan Janek z doktorem Łozińskim wynoszą ją na piasek. Tłum rozstępuje się, by otoczyć ich zwartym kołem. Julka pozostaje poza niem. Widziała jej zwisające ręce i twarz, strasznie bladą... Boże!
Gwar zmieszanych głosów. Wszyscy coś radzą, każdy zna niezawodny sposób. Julka staje na palce. W środku kręgu doktór i pan Janek, pochyleni... Sztuczne oddychanie... Masaż... tak... tak... gwar się wzmaga. Nagle doktor poirytowany wyprostowuje się i zdyszany woła:
— Ta cicho, państwo, do cholery!
Jego twarz jest spokojna, a głos pewny.
Zalega milczenie. Słychać tylko przyśpieszone oddechy dwóch mężczyzn, pracujących nad ocuceniem Alicji.
Z koła wyciąga się jakiś pan w binoklach:
— Uratuje ją pan, panie doktorze?
Lekarz, nie odwracając głowy, odpowiada:
— Takiej ładnej kobiety miałbym nie uratować?...
— Doktorze, pan jej kości połamie — woła jakiś pan.
— Ja panu połamię, jeżeli pan nie przestanie nudzić!
Mijają sekundy... Julka drży na całem ciele.
Nagle czyjś krzyk:
— Oddycha!
— Oddycha! Oddycha!
Julce krew zbiegła się do serca. Nie widzi Alicji, ale oto ujrzała dwie bronzowe twarze: pana Janka i doktora. Na obu jednocześnie — gdy spotkały się oczy — zajaśniał uśmiech. Nie wymówili ani słowa, lecz w tem uśmiechu było wszystko: uratowana.
Przyniesiono jakieś lekarstwa. Lekarz kończył swoje zabiegi. Alicja, już przytomna, siedziała na piasku, oparta o ramię pana Janka.
— Kurcz — mówiła cicho — kurcz w obu nogach...
Doktor Łoziński, który właśnie klęczał obok, badał puls, przesunął ręką po nogach Alicji:
— Mięśnie już sprawne[1]. Nie czuje pani bólu?
— Nie.
— Hm... że też kurcze czepiają się tak pięknych nóg, nie uważa pani?
Alicja uśmiechnęła się.
— No i co? Bardzo pani osłabła?
— Nie, trochę.
— Teraz do łóżka? — zapytał pan Janek.
— Tak, jeśli państwo chcą stracić dwie godziny dobrego słońca — wzruszył ramionami lekarz — to można i do łóżka.
— Zatem nie jest to konieczne?
— Pani nie wygląda na osobę, lubiącą się cackać ze sobą. Potrzeby niema. Dzięki Bogu, pani organizm bez szkody zniósł tę historię.
— Zostaniemy — zdecydowała Alicja. — Bardzo dziękuję panu doktorowi.
— W każdym razie — pocałował ją w rękę — niech pani przez kilka dni unika zmęczenia.
Julka, gdy znalazły się same — pan Janek odszedł na chwilę z doktorem — zarzuciła Alicji ręce na szyję i tuliła ją do siebie, a jej gorące łzy spadały na szafirowy kostium.
— Moja kochana, moja jedyna Alu!...
— Już wszystko dobrze, Juleczko, — całowała ją Alicja.
Po powrocie z plaży i po obiedzie z panem Jankiem namówili Alicję, by położyła się do łóżka — wypoczynek nie zaszkodzi. Siedzieli przy niej aż do wieczora, i chociaż zapewniała, że czuje się świetnie, nie pozwolili jej wstać do kolacji.
Gdy nastała noc, Julka nie mogła zmrużyć oka. Wciąż jej się zdawało, że Alicji może zrobić się gorzej. Nasłuchiwała.
Tam, przy łóżku, niema dzwonka. Trzeba czuwać. Usiadła, oparła się o poduszki i czekała.
Nagle w sąsiednim pokoju usłyszała jakiś szmer, jakby kroki...
Załomotało jej serce. Oczywiście, Alicji jest niedobrze, na pewno wstała do dzwonka.
Julka zerwała się, w pośpiechu założyła szlafroczek i nocne pantofle. Otworzyła drzwi.
Na korytarzu panowała zupełna cisza. Tylko z dołu, z pierwszego piętra doleciał ją szelest jakby zamykanych drzwi. W razie czego trzeba będzie obudzić pana Janka i zatelefonować po lekarza. Stanęła przy drzwiach Alicji. Wewnątrz było ciemno. Zapukała leciutko i po chwili nacisnęła klamkę.
— Alu! — zawołała półgłosem. — Alu!...
Może leży zemdlona, a może po prostu śpi? W każdym razie, trzeba przekonać się. Cichutko zamknęła za sobą drzwi i idąc na palcach zbliżyła się do łóżka. W pokoju było zupełnie ciemno. Ręce natrafiły na brzeg poduszki... Dalej... dalej...
— Niema!
Pościel była jeszcze ciepła. Boże! Alicja pewno leży tu gdzieś na podłodze!... Julka odnalazła kontakt nocnej lampki i... pokój był pusty. Brakowało tylko szlafroka, położonego wczoraj przez Julkę na krześle przy łóżku i pantofli. Zresztą wszystko było w porządku.
— Głupia jestem — uśmiechnęła się do siebie i usiadła na łóżku.
Chciała poczekać na Alicję i ją też ubawić swojem niepokojem. Lecz mijały minuty, minął kwadrans, a Alicja nie wracała! Co to mogło znaczyć?
Julka na palcach poszła aż na koniec korytarza: łazienka i tualeta również były puste.
Powoli, bardzo powoli, wracała. W pokoju Alicji zgasiła światło, weszła do siebie i zamknęła się, sama nie wiedząc dlaczego, na klucz. W jej skroniach głośno kołatał puls, kolana drżały.
— Więc to tak?!...
Teraz zrozumiała wszystko. Wszystko!!! Wszystkie drobne szczegóły, półsłówka, spojrzenia, telefony, manewry z wynajęciem trzech pokojów...
— Oszukiwali mnie — pomyślała z goryczą — w najokropniejszy sposób oszukiwali!
Są tacy sami, jak wszyscy inni... Nie, to tylko Alicja oszukiwała! On, cóż on mógł zrobić? Alicja... jest podła! Tak, podła!
Stała oparta o drzwi, lecz że nogi jej trzęsły się nieznośnie, osunęła się na podłogę. Będzie tak czekać, póki nie usłyszy, że ta fałszywa kobieta wraca, wraca z bezwstydnej nocy!... Podła! Zagarnęła [go] sobie! O! Julka była dotychczas bardzo naiwna! Teraz to skończyło się już raz na zawsze!
— Święta miłość... cha... cha... cha... święta miłość, wobec której pochylałam głowę... wobec której wyrzekłam się nawet marzeń o nim...
O, czemu ją wczoraj wyratowali! Niechby utonęła!
Nagle przeraziła się własnej myśli.
— Nie, nie, jestem nędzna!... Jak mogłam, o jakaż ja jestem zła, jaka niewdzięczna!
Ostatecznie... Alicja miała przecież wszelkie prawo. Przecież nie było jej obowiązkiem wyrzekać się pana Janka... Skoro kochają się...
— Ładna miłość! — jej usta wykrzywiły się ironią — taka jak tego tenora do pani Czerwińskiej!
Mijały godziny, a Julka drżąca, skulona, siedziała pod drzwiami.
Znajdowała tysiące usprawiedliwień i tysiące oskarżeń, wybuchała nienawiścią, rozpalała się przysięgami zemsty i znowu wydzierała z siebie potępienie dla swej małości i zła.
Modliła się najczulszemi wyrazami do niego i do krwi zagryzała wargi na myśl, że on tam o piętro niżej leży w objęciach tej przewrotnej, kłamliwej, fałszywej kobiety, której ona, Julka, zawdzięcza tak wiele, której otwierała bez zastrzeżeń swoje samotne serce, z którą dzieliła się każdą myślą...
Szary świt roztapiał się w różowości na roletach okien, gdy usłyszała jej kroki, ostrożne, kocie, podstępne, gdy usłyszała szmer zamykanych drzwi...
Julka nie zasnęła tej nocy, lecz gdy zaczęła się ubierać, miała już gotowe postanowienie: — będzie walczyła o niego. Nie cofnie się przed niczem, coby mogło odsunąć go od Alicji, przed niczem, coby mogło pociągnąć do niej. Ma do tego prawo. Na hipokryzję Alicji odpowie też hipokryzją, na podstępy, podstępami, na fałsz, fałszem. Alicja nie może niczego sie domyśleć... To jest najważniejsze. A on?...
— Zobaczymy!
Nałożyła najładniejszą ze swych sukienek, dłużej niż zwykle siedziała przed lustrem, starannie układając włosy. Z zadowoleniem skonstatowała, że nieprzespana noc zostawiła jej „interesujące“ cienie pod oczami, a samym oczom nadała ostry blask.
Nie czekając na Alicję, zbiegła do jadalni.
Therlingowie stojąc kończyli śniadanie i jeden przez drugiego opowiadali coś panu Jankowi, który siedział na stole z rękami w kieszeniach.
— Panowie na morze? — zapytała wesoło, podając im mocno rękę.
— Tak — odpowiedział za młodzieńców Drucki — chociaż im nie radzę, bo wiatr piekielny.
— Tem lepiej chyba? Dla takich wilków morskich, jak panowie, to furda!
Therlingowie łamaną polszczyzną zapewniali, że to dopiero prawdziwa przyjemność. Julka najwyraźniej kokietowała ich uśmiechami i wyciąganiem ust w dzióbek, co było jej specjalnością. Młodzieńcy, zaskoczeni taką łaskawością, ociągali się z wyjściem i skakali koło niej jak frygi.
Gdy wreszcie wybiegli, Drucki zaśmiał się:
— Do licha! Cóż to, panno Julko, próbuje pani swych uroków na tych smarkaczach?
— Czy źle to robię? — spojrzała nań zalotnie.
— Hm... myślę, że do tego płeć piękna nie potrzebuje wprawek.
— Owszem — kiwnęła noskiem — to właśnie były wprawki, próbne manewry...
— Przed... oblężeniem — pokazała ząbki w uśmiechu i pochyliła głowę.
— Któraż forteca ma trząść się ze strachu?
Zbliżyła się do niego tak, że omal dotykała go piersią i kładąc palec na jego ustach, powiedziała:
— Cyt! To tajemnica wojenna. Proszę nie pytać.
Druckiemu zwęziły się oczy:
— Cóż to, i na mnie robisz wprawki, moja mała?
Zaśmiała się, urwała i po zastanowieniu powiedziała figlarnie:
— A może to nie wprawki, tylko...
— Tylko co? — zapytał.
— Przypuśćmy... badanie terenu... rekonesans...
— To niebezpieczne, moja mała — powiedział cicho, cedząc słowa.
— O, Ala idzie — zawołała Julka, słysząc jej kroki — śniadanie! — nacisnęła dzwonek.
Alicja uścisnęła Julkę, która ucałowała ją serdecznie, jak zwykle.
— Jakże się czujesz, Alu? — zapytała troskliwie. — Czy dobrze spędziłaś noc?
— Ach, świetnie — odpowiedziała Alicja, rzucając przelotne spojrzenie Druckiemu.
Julka, czując, że blednie, odwróciła się i zaczęła pomagać służącej przy stole.
Pan Janek mówił coś o Therlingach i ich ryzykownej wyprawie. Julka nie słyszała jego słów. Minęło dobrych kilka minut, zanim zdołała uspokoić się. Przy śniadaniu omawiali projekt zwiedzenia portu Gdyńskiego.
— Odłóżmy to na jutro — oświadczyła Alicja — jeżeli dziś jest taka duża fala.
Po śniadaniu zrobili prawie trzykilometrową przechadzkę. Drucki, wypytywany przez Alicję, objaśniał zasady konstrukcji doków pływających i łodzi podwodnych. Julka szła obok, a gdy umilkł, powiedziała:
— Nigdybym się nie odważyła podróżować w łodzi podwodnej.
— Próbowałem tego raz — zaśmiał się Drucki — i na powtórzenie nie mam najmniejszej ochoty.
— Tam jest duszno, prawda?
— Nie, to nie to. Po prostu człowiek czuje się uwięziony, nie jest panem swojej woli. Zresztą, jeżeli chodzi o mój wypadek, pod koniec było duszno.
— Zabrakło tlenu? — pytała Julka.
— Owszem. Mieliśmy wówczas drugiego oficera cierpiącego na katar. A kto chce bezpiecznie wprowadzić łódź do portu w Bahia, płynąc trzydzieści pięć stóp pod powierzchnią, temu wprawdzie wolno mieć katar, ale kichać nie wolno.
— A on kichnął?
— Właśnie.
— Nie rozumiem, panie Janku, w jaki sposób mogło to zaszkodzić?
— Hm... gdy pani szyje, a podczas tego niespodziewanie kichnie, może się zdarzyć, że igła trafi w palec?
— Aha!
— Otóż dzióbek naszej skorupy trafił w jedną ze skał podwodnych, których diabli wiedzą dlaczego, nie brak tam, chociaż całe wybrzeże jest płaskie, jak półmisek. Skorupa usiadła sobie wygodnie na piasku i nie chciała się ruszyć. Było nas czternastu, a chociaż każdy nabił sobie przy okazji porządnego guza, zrozumieliśmy, że niema na co czekać na dnie...
— Chyba już czas zawracać — przerwała Alicja.
— I jakże się panowie ratowali? — pytała Julka, z zadowoleniem konstatując, że pan Janek nie zauważył, po prostu nie zauważył, uwagi Alicji.
— A no, podniosło się klapę. Gdy się wówczas człowiek lekko odbije od pokładu, wylatuje w górę, jak korek...
— Aż na powierzchnię morza?
— Gdyby to, moja mała! Wyskakuje się najmniej na dziesięć stóp ponad powierzchnię, niczym wystrzelony z armaty. Otóż dno w tej paskudnej zatoce jest diabelnie muliste, początkowo jest kawał drogi przez prawdziwą zupę, a później już się nic nie widzi, póki człowiek brzuchem nie spadnie na powierzchnię. Najgorsze jest to, że wskutek różnicy ciśnienia, nieco traci się przytomność, jeżeli wogóle nie wyskakuje się prosto do nieba. Wyskoczyliśmy wszyscy, ale nie wszystkim udało się...
— Zawracamy — ostro przerwała Alicja — niech mi pan powie, która godzina?
— Co? — jakby oprzytomniał Drucki. — Aha, dwadzieścia po dziesiątej.
— No, to już czas zawrócić. Czy pan sądzi, że po wczorajszym nie zaszkodzi mi pływanie?
Drucki wyraził przekonanie, że nie i zapowiedział, że będzie towarzyszył Alicji. Julka zauważyła, że uczuł się dotknięty narzuconą zmianą tematu i że Alicja zrobiła to demonstracyjnie, bo przecież sama ma na ręku zegarek.
Dlatego, gdy wrócili do „Godivy“, Julka przebrała się w rekordowem tempie, dzięki czemu znowu zyskała kilka minut „sam-na-sam“ z panem Jankiem.
— Jestem szczęśliwa — powiedziała — że dziś jest duża fala.
— I ja to lubię.
— O, ja myślę o popołudniu... Pojedziemy autem, prawda, panie Janku?
— Pojedziemy. Pojedziemy dziś aż nad granicę Tucholskiej Puszczy. Podobno jest tam bardzo ładnie.
— Tak, i nikt nie będzie mi przeszkadzał słuchać pana!
Chrząknął i nic nie powiedział.
— Nie rozumiem Ali — mówiła jakby do siebie — jej dzisiejsze zachowanie się robiło takie wrażenie, jakby... Dlaczego ona jest taka oschła?... Wyglądała tak, jakby...
Na schodach rozległy się kroki Alicji i Julka zamilkła.
Dął silny, północno-zachodni wiatr, rozwiewając ich płaszcze kąpielowe. Na plaży było jeszcze niewiele osób. Morze huczało. Jak okiem sięgnąć, zorane w olbrzymie bruzdy, zapienione na grzbietach fal, zdawało się gniewne, ponure, zbuntowane.
Pomimo to Alicja postanowiła spróbować pływania i oboje z Druckim oddalili się dość nawet znacznie od brzegu. Julka, leżąc na piasku, to traciła ich z oczu, to odnajdywała wzrokiem szafirowy czepek Alicji i brązowe ramiona pana Janka.
— Dzień dobry pani — usłyszała za sobą głos doktora Łozińskiego. — Jakże się miewa pani siostra?
— Dziękuję panu, pan mówi o mojej kuzynce, którą ratowaliście wczoraj?
— Ach, to kuzynka? Rzeczywiście, panie nie są podobne do siebie. Cóż to za piękna kobieta!
— Dziękuję za uprzejmość — obraziła się Julka.
Doktor zaśmiał się.
— Chciałem przez to powiedzieć; że panie są w różnym typie. Gdzież jest pani kuzynka?
Julka niechętnie wskazała noskiem morze.
— Widzę, że straciłem pani łaskę — westchnął lekarz.
— Można stracić tylko to, co się miało — odezwała się.
— A w jaki sposób można mieć?
— Trzeba się o to postarać.
— Chyba myli się pani. Mam kolegę, poczciwego chłopa z kościami. Pracujemy w jednym szpitalu. Na głowie stawał, starając się o łaski pewnej panny, w której kocha się, jak wariat. Ze skóry wyłaził — i nic. Nieraz mu mówiłem: — Władek, ta daj spokój! — a on wciąż wzdychał, aż dostał, co było do przewidzenia, kosza. Tak, proszę pani, starania na nic. Trzeba mieć szczęście.
— Czy sądzi pan, doktorze — zapytała — że odwrotnie, żadne starania nie pomogą?
— Jakto odwrotnie?
— No, na przykład, jakaś kobieta pragnęłaby zdobyć uczucia mężczyzny?
Zaczerwieniła się, mówiąc to, aż po białka oczu.
Doktor Łoziński uśmiechnął się.
— Zgaduję, że pani mówi nie o sobie.
— Jest pan obrzydliwy — krzyknęła, lecz zaraz dodała: — właśnie myślę o sobie i o panu.
— Jeżeli tak, już jest załatwione.
— Nie — skrzywiła nosek — to za prędko. Lubię emocje niepewności.
— Zgoda i na to. Mam w zapasie masę niepewności. Jedna większa od drugiej.
Żartobliwy nastrój lekarza rozbawił i Julkę. Gdy Alicja i Drucki powrócili na brzeg, zastali oboje w świetnych humorach.
Po obiedzie Julka oświadczyła, że zrobi wyłom w swoim porządku dnia i nie odbędzie swej godzinnej sjesty. Zależało jej na przedłużeniu wycieczki z panem Jankiem i gdy tylko stwierdziła, że Alicja zgodzi się, zaraz zaczęła naglić pana Janka do odjazdu.
— Cóż ci tak pilno? — obojętnie zapytała Alicja.
— Mamy dziś długą trasę, a nie chcę, byś czekała na nas z kolacją.
— Możecie nawet zbytnio się nie śpieszyć. Otrzymałam dziś z Warszawy pewną sprawę i będę musiała ją przestudjować.
Pod oknami rozległ się sygnał samochodu i Julka wybiegła.
— Dziś silny wiatr, mała — powiedział — może wzięłaby pani jakieś palto?
— Nie. Ciepło mi.
— Wieczorem może być chłodniej.
— To czemu pan nie bierze marynarki?
— Ja nie mam gołych nóg i rąk. Zresztą, jeżeli będzie pani zimno, to na drugi raz posłuży za przestrogę.
Wóz ruszył.
— Jeżeli mi będzie zimno, to... mnie pan przytuli i ogrzeje.
Udał, że nie słyszy, i zwiększył szybkość.
— Dobrze? — dopominała się odpowiedzi.
— Co? Nic nie słychać! — odrzucił i otworzył tłumik.
Teraz już naprawdę nie było nic słychać, Julka jednak nie dawała za wygraną i niemal przykładając usta do jego ucha, zawołała:
— Będzie słychać, jeżeli pan zamknie tłumik.
— Ostrożnie! Nie opieraj się o mnie, mała, bo wjadę jeszcze na drzewo.
Dla zilustrowania niebezpieczeństwa zachybotał kierownicą i wóz wypisał na szosie kilka zygzaków.
Julka udała obrażoną i siedziała cicho, nie mogła jednak wytrzymać długo i gdy tylko spojrzał na nią, uśmiechnęła się zalotnie.
— No, już zgoda między nami — powiedziała i wzięła wolną jego rękę. Uścisnęła ją, położyła na swoich kolanach i zaczęła głaskać, leciut[ką, pełną] czułości pieszczotą.
Gdy ręka drgnęła i chciał ją cofnąć, [położyła na] niej swoje dłonie, a w tem dotknięciu było [tyle proś]by, że musiał jej ulec.
Przez cienki fular sukienki czuł ciepło jej [ciała,] po wierzchu dłoni wolniutko przesuwały się smu[gi] dotyków palców Julki, przedziwnie delikatnych, zdawałoby się mówiących każdym nieznacznym ruchem o swojej radości, o głębokiej kontemplacji małego ułamka szczęścia.
Auto wypadło z zarośli na wolną przestrzeń falistych wrzosowisk.
Tu droga za czerwonym domkiem skręcała wolno i nagle wspinała się pod górę stromą serpentyną. Należało przełożyć na pierwszy bieg i Drucki, uśmiechnąwszy się serdecznie do Julki, zabrał rękę.
Siedziała cicho, nieruchoma. Auto wzięło zakręt i sunęło znowu płaszczyzną, tu i ówdzie porośniętą kępkami sosen i jodeł, forpocztami czarnego lasu.
— Oto i puszcza — głośno powiedział Drucki.
Zwolnił pęd auta, gdy wjechali w ciemno-siny korytarz, zamknął tłumik.
— Kolos! Około trzech tysięcy kilometrów kwadratowych lasu... Kiedyś, bardzo dawno, polowałem tu na dziki. Piękny las?
— Piękny i tak huczny, jak morze — powiedziała Julka — w nocy musi tu być strasznie.
— Jeśli nic się tu nie zmieniło, znajdziemy pewną śliczną polankę... Wygląda jak studnia o wypukłem dnie. Wkrótce w lewo powinna iść wąska droga leśna.
Jechali kilka minut w milczeniu.
— Oto jest — zawołał Drucki. — Mam jednak niezłą pamięć.
Zawrócił. Jechali teraz wąską, krętą drogą, na której koła samochodu raz-po-raz podskakiwały, trafiając na korzenie.
— Trzęsie, co? — zapytał.
— Troszeczkę — odpowiedziała Julka, podskakując jak piłka.
— Jesteśmy bodaj u mety — zatrzymał wóz, wyskoczył i pomógł wysiąść Julce. — Pachnie tu żywicą. No, chodźmy.
Szedł przodem ledwie widoczną ścieżką, wydeptaną przez zwierzęta w gąszczu jałowców. Teren wciąż się wznosił, a jałowce rzedły. Natomiast ziemię pokrywał coraz grubszy, miękki i elastyczny mech. Wysokopienne sosny, rozchwiane aż do połowy wysokości, tworzyły nad nimi ruchomy dach.
— Trafiliśmy dobrze — odwrócił się do Julki — oto nasza polanka.
— Nasza? — zapytała.
— No, ta, której szukamy.
Był to rodzaj kurhanu, wznoszącego się obłym stożkiem. W środku leżał wielki głaz, dokoła zamykał się las, tworząc istotnie rodzaj studni o sześciu czy siedmiu metrach średnicy. Wzgórek i kamień, pokryte wełnistym, siwym mchem, robiły wrażenie oazy czy wyspy.
— Tu biwakujemy — powiedział Drucki.
Usiadł na kamieniu i wskazał Julce miejsce obok.
— Wolę tu — potrząsnęła głową i położyła się przed nim na mchu, podkładając dłonie pod głowę.
Drucki w milczeniu palił papierosa.
— Chciałabym — odezwała się Julka — bym przez całe życie mogła to miejsce nazywać... naszą polaną... Naszą, to znaczy nie pańską i moją, lecz Naszą... Boję się tylko, czy pan zechce, nie... czy pan potrafi, czy będzie mógł zdobyć się na tę wspaniałomyślność, by mi na to pozwolić.
— Mogę ją nawet nazywać polanką małej Julki — zażartował.
— To mało... to bardzo mało — powiedziała smutno — to tak, jakby z litości dla tej biednej Julki, śmiesznej, głupiutkiej dziewczyny... Takie odczepne za to, że zdobyła się na odwagę ofiarowania panu rzeczy tak taniej i takiej niepotrzebnej, jak... wszystkich swoich uczuć...
Spojrzał na nią. Leżała na wznak z zamkniętymi oczyma, blada jak płótno.
— Julka!
— Ale to wszystko, co mam — mówiła, jakby nie słysząc jego okrzyku — i dlatego może wydaje mi się ta moja miłość skarbem... Nieprzyjętym, niepotrzebnym... nawet niezauważonym...
— Julka! Co ty wygadujesz! Przecież jesteśmy przyjaciółmi!
Widział, że chce coś powiedzieć, lecz wargi jej drżą, a w kącikach jej zamkniętych powiek połyskują łzy.
— Malutka, no, moja mała, czyż zasłużyłem na to, że w ten sposób mówisz do mnie?
— O, ja wiem — zaprzeczyła — wiem, że pan mi każe milczeć, że jestem bezwstydna, narzucająca się... że jestem podła...
— Oszalałaś, dziewczyno?! — oburzył się.
— Tak, tak, podła. Bo przecież wiem, że Alicja pana kocha, Alicja, wobec której mam olbrzymi dług wdzięczności... Jestem podła... Ale ja tak szalenie, tak niezmiernie pana kocham... Ja żyję tylko marzeniem o panu... Musiałam, musiałam to panu powiedzieć... Bo jestem strasznie bezsilna, strasznie bezradna... Cóż miałam począć, skoro tak pana kocham?...
Głos jej przeszedł w szept i umilkł. Po bladych policzkach zaczęły spływać łzy.
To było ponad siły Druckiego. Krtań jego stała się sucha, w płucach uczuł prawie fizyczny ból.
Zerwał się, chwycił ją w ramiona, uniósł bezradną i przytulił.
Jego wargi zaczęły spadać na bladą, zapłakaną twarz Julki, gorącemi, serdecznemi pocałunkami. Włosy, czoło, oczy, usta — aż poczuł słony smak łez... Kołysał ją w ramionach, jak dziecko.
— Cicho, cicho, moja mała, cicho — powtarzał, chociaż ona i tak płakała cichutko.
Jej ręce oplotły się koło jego szyi, usta przywarły do ust. Nie puszczając jej, usiadł na mchu. Przytuliła się do niego mocno, z całych sił.
— Mój kochany, mój jedyny... — powtarzała, ustami przy jego policzku.
— Cicho, moja mała, cicho.
Siedzieli tak długo. Drucki po raz pierwszy w życiu nie wiedział, poprostu nie wiedział, co ma robić z młodą, ładną dziewczyną, trzymaną w ramionach. Ani nawet przez myśl mu nie przeszło, że mógłby postąpić tak, jak zawsze postępował w podobnych wypadkach. Dlaczego? — nie umiał tego sobie sprecyzować. Rozkoszował się bliskością tej świeżej, pachnącej istotki, znajdował nie dającą się określić radość w tem, że tak naturalnie, tak zwyczajnie wybrała jego, że obdarzyła właśnie jego swojemi pięknemi uczuciami. A jednak... nie wiedział, dlaczego siedzi nieruchomo, czemu jest rozczulony i wzruszony, czemu szuka innych wyjść i wyjaśnień niż zwykle... Alicja?... Aż zdumiał się, że to imię znalazło się teraz w jego świadomości... Cóż tu ma Alicja?...
Gdyby nie obawa wykonania jakiegokolwiek ruchu, wzruszyłby ramionami. O nie, dziwnie obca i obojętna wydała mu się w tej chwili tamta kobieta, dziwnie bezzasadne jej pretensje do jego wierności. Że jest opiekunką Julki?... To jest bez znaczenia. Doskonale zdawał sobie sprawę, że żaden z tych motywów nie powstrzymywał go, nie zdołałby powstrzymać. Więc co?...
— Może to, że tak bardzo lubię tę małą? — pomyślał. — Ja ją, do stu djabłów, zanadto lubię!
Nie zadowoliło go to rozwiązanie zagadki własnego postępowania, lecz nie umiejąc znaleźć innego, zrezygnował.
— Panie Janku — cichutko mówiła Julka — pan nie może wiedzieć, jaka ja jestem szczęśliwa, jaka bardzo szczęśliwa... Jak bardzo myślałam o takiej chwili... Niczegobym nie pragnęła więcej tylko, żeby tak zawsze było...
— Zreflektuj się, mała — zażartował — może padać deszcz!
— Niech pada. Och, panie Janku... — urwała nagle i skończyła smutnym głosem: — pan mnie nigdy nie pokocha.
— Julko! Niechże pani będzie rozsądna. Coby ci przyszło po takim starym gracie?
— O nie, nieprawda!
— Mógłbym być twoim ojcem. Czy pani wie, że mógłbym być jej ojcem? Co?...
— To nic nie znaczy — zaprzeczyła żarliwie.
— To dużo znaczy, moja mała, dużo!
— Rozumiem. Jestem za dziecinna, za głupia...
— Owszem, ale tylko dlatego, że tak mówisz...
— Gdybym była tak mądra i tak piękna, jak Alicja, wtedy miałabym prawo mieć nadzieję, że mnie pan pokocha, jak ją...
Zastanowił się, a Julka, biorąc jego milczenie za przyznanie jej słuszności, zapytała drżącym głosem:
— Niech pan mi powie, niech pan mi powie szczerze...
— Co?
— Chcę, żeby pan mi szczerze powiedział, żeby tem chociaż odwzajemnił mi się za to, że gotowam całą swoją duszę panu otworzyć...
— Dobrze, moja mała, powiem ci szczerze wszystko, o cokolwiekbyś zapytała.
Spojrzała mu w oczy. Były poważne i smutne.
— Wszystko?
— Tobie... tobie wszystko — zapewnił i nagle zrozumiał, że tej małej dziewczynie, jej jednej jedynej na całym świecie mógłby powiedzieć wszystko, ba!... Chciałby!... Nie potrafił sobie wytłumaczyć przyczyny tego zupełnego zaufania, a jednak wiedział, że nie zawahałby się ani przez moment.
Julka jednak o czemś innym myślała:
— Więc dobrze — mówiła przyśpieszonym szeptem — dobrze. Niech pan mi powie, czy Alicja jest pańską kochanką?
Czekała z zapartym tchem.
— Tak — odpowiedział krótko i twardo.
— Aaa — wyrwał się Julce bolesny krzyk. Pewna była tej odpowiedzi, lecz jakże pragnęła zaprzeczenia!
Wszystko było stracone...
— Niech mi pan jeszcze powie... czy, czy bardzo ją pan kocha?
— Czy ja wiem, moja mała? — zamyślił się — może i kocham. Przynajmniej dawniej zdawało mi się, że ją kocham...
Wyrwała się z jego ramion i patrzyła nań szeroko rozwartemi oczyma:
— Jakto, zdawało się?
— No, tak przypuszczałem. To są bardzo skomplikowane rzeczy...
— Dziwne — powiedziała.
— Dużo jest rzeczy dziwnych, tak dziwnych, że jeżeliby człowiek nie machnął ręką nad podziwianiem ich dziwności, sam by zdziwaczał.
— Ale przecież ona pana kocha!
— Chyba tak.
— A pan, pan jej tak nie kocha, tak mocno nie kocha, jak ona pana?
Wzruszył ramionami i milczał.
Julka przygryzła wargi. W jej głowie kołatały się myśli. Starała się zrozumieć, aż wreszcie wybuchnęła:
— To niemożliwe! Przecież musi pan wiedzieć, czy ją pan kocha?! Pan na pewno już nieraz kochał, ma pan przecież możność porównania. Ja wiem, pan chce mi oszczędzić przykrości i dlatego nie jest pan szczery!
— Panno Julko — odpowiedział spokojnie — jestem zupełnie szczery. Powiedziała pani, że nieraz kochałem. To nieprawda... Wciąż kochałem i wciąż kocham, kocham świat, kocham to, co on mi daje i co w nim zdobyć mogę. Ja nie umiem mówić, moja mała. Znam kilka języków, lecz wszystkie razem nie posiadają takich słów, któremiby zawsze można było każde uczucie i każdą myśl wyrazić. Przynajmniej, ja tych słów znaleźć nie umiem. Mówię ci, że kocham życie, że kocham świat — w to wierzę, bo to czuję każdym nerwem. Więc może kochałem kobiety, które przeszły przez ten mój świat, a może kochałem tylko świat, w którym były i one. Nie wiem.
Podparł głowę ręką i zaśmiał się:
— Zresztą, czyż jest miarodajna nazwa, którą dajemy temu, co czujemy? Widziałem ludzi, którzy spóźniwszy się o godzinę na obiad mówili, że umierają z głodu, a znałem też takich, co nie mając nic w ustach przez trzy dni w końcu zapewniali, że chętnieby coś zjedli.
— To prawda — powiedziała Julka — jednak, ja wiem ponad wszelką wątpliwość, że pana kocham, że kocham ponad wszystko i ponad wszystkich na świecie... I wiem także, że nie warta jestem pańskiej miłości...
— Nie gadaj głupstw — rozgniewał się Drucki.
— Tak jest — powiedziała cicho.
— Moja mała! Chyba nie wątpisz, że cię bardzo lubię? Wiele, bardzo wiele jestem gotów zrobić dla ciebie. Ale nie trzeba się egzaltować, nie trzeba przesadzać. Czytałem gdzieś bardzo mądre zdanie, że dzień dzisiejszy jest szkłem powiększającem, przez które wszystko wygląda znacznie większe i ważniejsze niż jest w rzeczywistości. Dlatego ludzie rozsądni z oceną różnych rzeczy czekają do jutra albo i dłużej.
— Może tak jest, ale ja w to nie chcę wierzyć. Muszę być nieszczęśliwa.
— Bardzo nierozumnie! — oburzył się.
— Kiedy mi dobrze z tem nieszczęściem. Niech się pan ze mnie nie śmieje. Naprawdę dobrze. Chcę tylko jednego, by pan pozwolił kochać siebie, bym mogła pana widywać... To przecie tak niewiele, prawda?
Znowu miała w oczach łzy.
— Chodź tu, mała — powiedział.
Posadził ją na kolanach i gładził po włosach, jak małe dziecko. Julka tuliła się doń i drżała na całem ciele.
— Wszystko dobrze, moja mała panienko, — mówił — ale pamiętaj, że przedewszystkiem jesteśmy przyjaciółmi, dobrymi przyjaciółmi.
— Tak, tak — szeptała.
— No, a teraz czas zpowrotem! — zawołał niespodziewanie, podrzucił Julkę na metr prawie w górę; złapał w powietrzu i postawił na ziemi.
— Oj! — krzyknęła i roześmiała się.
Zeszli z pagórka, trzymając się za ręce.
— Teraz to naprawdę nasza polanka — powiedziała tonem pytania.
— Nasza, nasza. Twoja i moja — potwierdził.
Jeszcze raz zarzuciła mu rękę na szyję i pocałowała w usta.
Auto trzeba było prawie przez pół kilometra prowadzić tyłem, gdyż na wąskiej dróżce o zawróceniu nie mogło być mowy.
Gdy wyjeżdżali z lasu słońce już zaszło i zrobiło się chłodniej.
— Nie zimno ci, mała?
— Mnie troszeczkę.
— Więc przysuń się do mnie.
Skwapliwie skorzystała z tej rady. Ponieważ zaś, jak zawsze, prowadził wóz jedną ręką, Julka zaanektowała drugą.
Gdyby nie stentorowy warkot motoru, słyszałby na pewno ciche, pieszczotliwe słowa, jakimi obsypywała jego dłoń, tuląc ją do ust i piersi.
Gdy wjeżdżali do osady Hel, trzeba już było zapalić reflektory.


ROZDZIAŁ 19.

Express sztokholmski wpadł na białą stację w Malmoe z dziesięciominutowem opóźnieniem. Dlatego służba celna pobieżniej niż zwykle przejrzała paszporty i bagaże podróżnych, a już w pięć minut potem pociąg, sunąc wolniutko, zanurzył się w czarnem wnętrzu statku promowego „Axel“, odbywającego swą codzienną wędrówkę między Szwecją a stolicą Danji. Połknął teraz jednym haustem rozdygotane wagony i umocowywał je w swych trzewiach skrzeczącemi chwytami żelaza.
W przedziałach zapaliły się lampy elektryczne.[1]
Profesor Karol Brunicki odłożył książkę, szkła i przetarł zmęczone oczy. W tej chwili dostrzegł, że Piotra niema i że pozostał sam z siwym Bawarczykiem, który też z chwilą zmiany oświetlenia odłożył swoje notatki i zakręcał wieczne pióro.
— Morze zdaleka wygląda dość spokojnie — odezwał się, chowając pióro do kieszeni.
— Byłbym zadowolony, gdyby pozostało takiem aż do końca — odpowiedział Brunicki — mój organizm nie znosi chybotania.
— Ja też cierpię na morską chorobę — odpowiedział Bawarczyk — ale moje interesy zmuszają mnie do częstego podróżowania, nie zawsze udaje się skrócić drogę do tak małego odcinka, jak z Malmoe do Kopenhagi. W sierpniu jeździłem do New Yorku i myślałem, że ta przeklęta choroba wprost przenicuje mnie, niczem worek na drugą stronę. Mam dwóch synów. Jeden z nich jest lekarzem w Monachjum, a drugi inżynierem w Hamburgu. Lekarz i inżynier! Uważa pan! Zapowiedziałem obu, że ich wydziedziczę, jeżeli nie znajdą sposobu na morską chorobę.
— Nie wiem, jak będzie z inżynierem — uśmiechnął się Brunicki — podobno są już jakieś wynalazki, zmniejszające chwianie się okrętów. Ale co dotyczy drugiego pańskiego syna, obawiam się, że będzie pan musiał dotrzymać groźby.
— I cóż, do stu djabłów, warta jest cała medycyna! — oburzył się Bawarczyk — nie umieć sobie poradzić z taką głupią rzeczą, jak morska choroba!... Otóż ma pan, zaczyna się przyjemność!
Istotnie, prom został widocznie odcumowany, gdyż lekko zaczął się chybotać. Głuchy warkot śruby wprawił okna wagonu w lekkie drżenie.
— Sam jestem lekarzem — potrząsnął głową Brunicki — i muszę panu przyznać, że medycyna dzisiejsza jest wciąż w pieluszkach. Przypuszczam, że astronomowie więcej wiedzą o konstelacjach, odległych od nas o miljony lat świetlnych, niż my o własnym organizmie, którego możemy dotykać ręką.
— I kiedyż to się skończy, do licha?! Czy panowie nie uważacie, że należy się z tem załatwić na parę dni bodaj przed sądem ostatecznym?... To samo zawsze powtarzam memu synowi, chociaż on jest chirurgiem i powiada, że żadnej odpowiedzialności za medycynę na siebie brać nie zamierza. Wytnę — powiada — ojcu, co tylko ojciec zechce i wstawię — powiada — co się ojcu podoba, a napewno będzie sztymowało. To łajdak, co?
Uderzył się po kolanach i pochylił do Brunickiego z miną, wyrażającą podziw i oburzenie.
Profesor Brunicki roześmiał się:
— Ma rację. Chirurgja już wiele potrafi.
— A pański syn — wskazał Bawarczyk na puste miejsce — też studjuje medycynę?
— Niestety, nie. Jest słuchaczem Akademii Morskiej.
— Dzielny chłopak — z uznaniem skinął głową Bawarczyk. — Będzie z niego pierwszorzędny marynarz. Wzrost, postawa... Dzielny chłopak. Winszuję panu syna.
— O, dziękuję — przygryzając wargi, odpowiedział cicho Brunicki.
Bawarczyk spojrzał nań z pod krzaczastych brwi, a biorąc jego rezerwę za żal do syna, że nie chciał zostać lekarzem, powiedział:
— Daruje pan, ale jestem od pana znacznie starszy. Czego pan u licha chce od tego chłopca? W nim aż kipi życie, śmieje się do niego cały świat, a pan chciałbyś go zamarynować w karbolu, oleju rycynowym czy w innych waszych paskudztwach! Lubię to i sobie czasem powygadywać na swoich smarkaczach, to prawda. Ale panu przyznam się, że jestem z nich dumny, chociaż nic wymyślić nie umieją na morską chorobę. Ale z ręką na sercu muszę panu powiedzieć, że Bogu dziękowałbym, gdybym miał trzeciego takiego, jak pański. Nic nie przesadzam. Od Sztokholmu na niego patrzę. Chłopak jak młody dąb. I jaki swobodny, jaki wesoły, widać, że go aż rozsadza, a przytem spokojny, niekrzykliwy, czego nie lubię, słowem będzie z niego mężczyzna całą gębą. I chyba sportsmen zawołany?
— Owszem, ma tam nawet jakieś rekordy.
— No, patrzcie! I cóż, kieruje go pan do marynarki wojennej czy handlowej?
Brunicki uśmiechnął się ze smutkiem:
— Pyta pan raczej, dokąd on sam się kieruje?... Do handlowej.
— Bardzo mądrze — zadzierżyście zawołał Bawarczyk. — Co, u licha, widzi pan złego w tem, że chłopak ma własny łeb na karku i wie czego chce? Obaj jesteśmy ojcami i możemy tak sobie poufnie powiedzieć, że w gruncie rzeczy zmuszanie dzieci do wybrania takiego, a nie innego zawodu to nonsens. To tak, jak chcieć kurę gwałtem uczyć pływać, a kaczkę gdakać. Obie same wiedzą najlepiej, co potrafią. Czyż nieprawda?
Ponieważ Brunicki nie odpowiedział, Bawarczyk pokiwał głową:
— Tak, panie. Nam zawsze się zdaje, że jesteśmy grubo mądrzejsi od młodzieży. Powiem panu, że sam lubię mówić o tej przewadze wieku dojrzałego głośno, nawet bardzo głośno, ale między nami... che... che... dajmy temu spokój. Jeżeli pański syn wybrał marynarkę, ma pewno swoją rację?
— Przypuszczam.
— A dlaczego kształci go pan w Szwecji? Przecie macie w Polsce szkoły morskie?
— Tak, ale były względy natury rodzinnej — niechętnie bąknął Brunicki.
W tej chwili rozsunęły się drzwi przedziału.
— No — odezwał się głos Piotra — może tata być spokojny. Pogoda wprawdzie mglista, ale morze ledwie się porusza.
— Byłeś na pokładzie?
— Tak. Poznałem bardzo miłego Duńczyka. Ma łódź motorową z Dieslem. Jak żyje nie jeździłem Dieslem. Jeżeli ojciec zatrzyma się w Kopenhadze dłużej niż dwa dni, skorzystam z propozycji tego pana i pojedziemy na wyspy Anhalt. On ma tam wielkie przedsiębiorstwo rybackie. I niech sobie ojciec wyobrazi, że już od pół roku stosuje sieci elektryczne!
— Prawdopodobnie będę musiał przesiedzieć w Kopenhadze trzy lub cztery dni — odpowiedział Brunicki — możesz więc skorzystać z zaproszenia.
— To świetnie — ucieszył się młody człowiek i zaraz zaczął mówić po niemiecku, powtarzając Bawarczykowi, że wybornie spędzi czas na Anholcie.
— A Kopenhaga pana nie interesuje? — zapytał ten.
— Ach, Kopenhagę znam nieźle. Dość często robiliśmy wycieczki jachtami w te strony. Ale jestem szalenie ciekaw tych sieci elektrycznych.
— Jak to elektrycznych? — zainteresował się Bawarczyk.
— Właściwie nie są to wcale sieci — wyjaśnił Piotr — jeżeli pan sobie życzy, narysuję panu szemat tej instalacji.
Nie czekając na odpowiedź, wydobył z kieszeni notes i usiadłszy przy Bawarczyku rysując objaśniał.
Profesor Brunicki z pod przymkniętych powiek przyglądał się jego żywym ruchom, płowym włosom, dużym, muskularnym rękom, ostrym nozdrzom i śmiałej, jakby niecierpliwie rzuconej, linji brwi.
Zdumiewająco, wręcz niezwykle podobny jest do Druckiego. Może rysy ma nieco subtelniejsze i głos bardziej miękki, chociaż o temsamem niskiem brzmieniu.
Profesor zamykał chwilami oczy, by wsłuchiwać się w ten głos, który działał nań, jak trucizna.
Piotr tylko w uśmiechu miał coś z matki, coś, co tak bardzo przypominało uśmiech panny Urszuli Łęskiej.
Jeszcze przed wyjazdem z Warszawy profesor widział się z nią w jej małym pokoiku, gdzie połowę miejsca zajmował fortepian, a na ścianach wisiały za szkłem programy koncertów... Ze Sztokholmu wysłał do niej tylko krótką kartkę. Z Kopenhagi napisze dłuższy list...
— ... i wszystkie ryby, które znajdą się między temi dwoma statkami zostaną porażone prądem. Pozostaje tylko zebrać je zwykłą siecią z powierzchni. Podobno już dziś, uważa pan, jest sposób na wyławianie egzemplarzy pożądanej wielkości. Zależy to od długości fal elektrycznych...
— Którędy wychodzi się na pokład, Piotrze? Chciałbym się trochę przejść — przerwał profesor.
Młody człowiek przeprosił Bawarczyka i wyprowadził ojca na koniec wagonu. Przy samych jego drzwiach prowadził na górę wąski trap.
— Tędy, ojcze, tylko proszę ostrożnie, bo schodki są śliskie.
— Dziękuję ci, chłopcze.
Piotr stał i patrzył za wspinającym się ojcem, patrzył z takim uśmiechem, z jakim niańka spogląda na oddalające się dziecko. Bardzo szanował ojca i miał dlań uczucie, jakie według jego mniemania syn powinien był żywić dla swego rodziciela.
Wiedział już w liceum od nauczycieli, że jego ojciec jest światowej sławy uczonym, że nazwisko jego wymawiane jest dla dodania autorytetu zjazdom naukowym, w których bierze udział, że i teraz w Kopenhadze, oczekuje go świat uniwersytecki, gdyż ojciec ma otrzymać jakieś odznaczenie honorowe.
Dlatego w stosunku ojca do siebie nie widział nic dziwnego. Zajęty nauką i sportami, nie próbował dociec powodów, dla których wysłany został do szkoły za granicę. Nie uważał tego bynajmniej za wygnanie, tembardziej, że gdy teraz właśnie, poraz pierwszy, powiedział ojcu, że chciałby poznać Polskę, którą opuścił jako małe dziecko, ojciec natychmiast się zgodził.
Raczej podobał mu się u ojca ten brak czułostkowości, którego wcale nie należało uważać za chłód.
Teraz wrócił do przedziału, by dokończyć rozmowy ze starym Bawarczykiem.
„Axel“ przybijał do portu, sunąc między nie kończącemi się szeregami zakotwiczonych statków. Jeszcze kwadrans i z jego wnętrza wynurzył się pociąg.
— Kopenhaga!
Na zabłoconym peronie dworca Bawarczyk żegnał się z towarzyszem podróży. Profesorowi uścisnął dłoń, a Piotrowi podał swój bilet wizytowy:
— Jeżeli będziesz pan kiedyś, młodzieńcze, w Monachjum, nie zapomnij wpaść do mnie.
W tejże chwili jakiś niski krępy pan w kraciastem ubraniu krzyknął:
— Hallo, przyjacielu! Nie zapomnij pan: jutro, piąta rano!
— Pamiętam — odpowiedział wesoło Piotr i zwracając się do ojca, dodał: — to mój Duńczyk z wyspy Anhalt.
— Ma takie samo szczęście do ludzi, jak tamten — pomyślał profesor.
Ich pobyt w Kopenhadze przeciągnął się do tygodnia, a jeszcze w Berlinie Brunicki musiał zatrzymać się przez dwa dni.
— Chyba nigdy nie dojedziemy do Warszawy — żartował Piotr, gdy wsiadali do pociągu na Friedrichs-bahnhofie — na wszelki wypadek przejrzę rozkład jazdy, dla upewnienia się, czy po drodze niema miast uniwersyteckich.
— Żałuję, że nie ma Zurichu — odpowiedział profesor — miałbym do pomówienia z panem Pernisson.
— Też psychjatra?
— Nie, Piotrze, to jest student, biolog, niewiele starszy od ciebie, wschodząca gwiazda nauki. Twórca nowych prądów.
— Ojcze, jestem skruszony. W tem porównaniu mego wieku z wiekiem owego Pernissona usłyszałem wyrzut, że nie jestem twórcą nowych prądów w nauce!
— Nie wyrzut, ale może była w tem odrobina zazdrości — uśmiechnął się Brunicki.
— Poczekaj, ojcze, kilka lat, a może i ja ci dam powód do dumy.
Brunickiemu ścisnęło się serce.
— Mój Boże — myślał — czyż i tak nie miałbym być z niego dumny, gdybym wiedział, że on jest moim synem!
Z całą jasnością uświadamiał teraz sobie, że niczego bardziej w życiu nie pragnął, jak właśnie takiego syna. Już w szkole, gdy przyjaźnił się z Bohdanem Druckim, marzył o tem, by być do niego podobnym. Starał się go naśladować w jego brawurze, zamiłowaniach, zainteresowaniach... A później, gdy ożenił się z Wandą, wciąż pozostawał pod urokiem Bohdana, czyż nie oczekiwał — jako największej łaski losu, że urodzi im się syn właśnie taki, jak Bohdan!...
— Wiedzieć, wiedzieć — jęczało w piersiach — wiedzieć za wszelką cenę!
I nagle w mózgu, łapczywie szukającym odpowiedzi, zrodziła się nowa myśl:
— Czy istnieje dziedziczna ciągłość psychiki? Czy istnieje w podświadomości człowieka więź psycho-fizjologiczna z poprzedniemi pokoleniami? A jeżeli istnieje, jak można odkryć i zbadać?
Profesor przetarł czoło i wpił spojrzenie w twarz syna, zatopionego w czytaniu.
— Zaraz, zaraz — przywoływał do porządku rwącą się myśl. — Więc przedewszystkiem antropologicznie rzecz biorąc istnieją rasy. Przekazują one potomstwu nie tylko właściwości morfologiczne, lecz i pewien stały pion psychiczny. To aksjomat. Zatem zupełnie jest dopuszczalne, że u podstaw tej psychiki leży podświadomy grunt wspólny. Więc teorja Freuda może i powinna być rozciągnięta jeszcze dalej poza granicę, do której doprowadził ją doktor Kunoki. Psychika człowieka zaczyna powstawać nie w łonie matki, lecz znacznie wcześniej, w uwarstwieniach psychicznych całych pokoleń... Jednakże, z punktu widzenia psychologa należałoby wówczas wykluczyć decydujące wpływy postronne i całą teorię elektronerwonów?
— Absurd! — powiedział głośno.
— Słucham ojca? — podniósł głowę Piotr.
— Nic, przepraszam cię. Zaczynam już mówić głośno do siebie. Jestem przemęczony.
Piotr zerwał się.
— To prawda, ojcze. Wyjmę poduszkę i pled. Niech się ojciec położy i spróbuje zasnąć. Dobrze?
Każdy taki objaw uwagi ze strony Piotra wzruszał Brunickiego niesłychanie. Zdawał sobie sprawę, że swym chłodem w obejściu z nim, chłodem niedopuszczającym żadnych czułości, musiał raczej zrażać go do siebie. Tem żywiej przyjmował wszystkie te jego proste, niewymuszone, a tak wyraźnie serdeczne uprzejmości. Napawał się przytem tonem, sposobem, rodzajem tej pieczołowitości, w której była nutka jakby opieki silniejszego nad słabszym, tyle prostoty i swobody.
Profesor w takich razach nie umiał zdobyć się na opozycję. Poddawał się woli Piotra z wewnętrzną radością, której sam sobie nie pozwalał stwierdzić i nazwać, lecz która tem niemniej nie dawała się zagłuszyć żadnymi refleksjami.
Piotr, gwiżdżąc pod nosem, otworzył walizkę ojca, wyjął pled, jasiek, ranne pantofle.
— Niech ojciec zdejmie kołnierzyk, będzie wygodniej — powiedział — a za jednym zamachem schowam do walizy, żeby się nie kurzył.
Profesor położył się i gdy Piotr owinął mu nogi pledem i zatrzymał się bez ruchu, zapytał nie otwierając oczu, zapytał głosem cichym, który wyrwał mu się wbrew jego woli, powtarzając myśli:
— Czy ty mnie kochasz, Piotrze?
— Kocham cię, ojcze — odpowiedział równie cicho Piotr.
I gdyby profesor zdobył się na odwagę podniesienia powiek, zobaczyłby nad sobą lekko pochyloną twarz z dobrym, ciepłym uśmiechem złocących się oczu.
Widocznie jednak samo brzmienie głosu syna dość było wymowne, gdyż twarz profesora pokryła się bladością.
— Śpij, ojcze — powiedział Piotr.
Wziął książkę i usiadł naprzeciw.
Profesor Brunicki nie mógł zasnąć. Leżał bez ruchu, jak skamieniały, lecz w jego mózgu nieustannie goniły się myśli. Powiedział mu, że go kocha! Za co?... Za co może kochać jego, oschłego, zimnego pana, którego widuje dwa razy do roku, z którym go nic, ale to nic nie łączy?
I druga myśl: co powiedziałby Piotrowi, gdyby od niego usłyszał takie pytanie? Czy umiałby wydobyć z siebie takie słowa?... Czy w tych słowach nie zgrzytnęłoby kłamstwo?... Tak, kłamstwo, bo przecież równie bliski jest nienawiści do tego chłopca, jak i miłości.
Żeby nie zapomnieć: kwestia śladów istnienia w poprzedzających pokoleniach i warunki wydobycia tych śladów z podświadomości osobnika.
Należy to gruntownie przemyśleć i przedyskutować z profesorem Konstynowiczem, a także z doktorem Kunoki. W Klinice Psychiatrycznej da się przeprowadzić doświadczenia na kilku pacjentach, których biografia i pochodzenie są szczegółowo opisane... Może to dać fenomenalne rezultaty — nieomylność orzeczeń w ustalaniu ojcostwa!
Profesor Brunicki zasnął. Obudził go dopiero głos konduktora, oznajmiającego Warszawę.
Samochód czekał przed dworcem. Gdy usadowili się w nim, ojciec zapytał:
— Więc jakże ułożyłeś swoje plany?
— Najpierw, ojcze, chcę poznać Warszawę, później pojadę do Krakowa, Wilna, Lwowa... no i chciałbym też wypróbować moje nogi w Tatrach...
Rozglądał się wokół z zaciekawieniem:
— Jak bardzo inna jest Warszawa od miast, które znam. Ojciec ma dom na przedmieściu, prawda?
— Tak. Na Żoliborzu. I hm... właśnie chciałem o tem z tobą pomówić, jak z... mężczyzną.
Piotr spoważniał.
— Słucham ojca.
— Otóż widzisz, w moim domu są ludzie... którzy... których... nie będziesz widywał. Zajmują oni znaczną część domu. O ich obecności nikt nie wie i wiedzieć nie powinien. Czy mogę być pewny, że nie będziesz się tem interesował?
— Ojcze — powiedział Piotr z wyrzutem.
— Nie wątpiłem — zapewniał profesor — że, cokolwiek mogło ci się wydawać, będziesz miał zaufanie do mnie. Otrzymasz więc pokój na parterze i proszę cię, byś nigdy nie przestąpił drzwi prowadzących z hallu do dalszych pokojów.
— Obiecuję to ojcu i niema o czym mówić.
— Wierzę ci chłopcze, i dziękuję. Poza tem mieszka u mnie niejaki doktór Kunoki, bardzo znany biolog... Otóż przebywa on w Warszawie incognito i pragnąłbym, byś nikomu o tem nie wspomniał.
— Widzę, że ojciec — zaśmiał się Piotr — ma mnie jednak trochę za babę, lubiącą wsadzać wszędzie swój nos i plotkować.
— Bynajmniej, Piotrze, gdybym tak cię sądził, nie mógłbym cię przywieźć do siebie. Poprostu, [chcę] cię zapoznać z góry z warunkami, w jakich się z[naj]dziesz, z sytuacją, wytworzoną może przez bardziej ważne sprawy, niż mógłbym ci powiedzieć
— Chociażby była to tylko zwykła fantazja czy kaprys ojca i tak wystarczyłoby mi to w zupełności.
— Dziękuję ci.
Piotr otrzymał narożny pokój obok hallu z oknami wychodzącymi na ogród. Gdy brodaty służący zawiadomił go, że pan profesor już się wykąpał i łazienka jest już dla niego przygotowana, Piotr wyraźnie usłyszał kobiecy głos, nucący jakąś piosenkę. Głos musiał pochodzić z otwartego okna na pierwszym piętrze a nie skądinąd, gdyż w ogrodzie nikogo nie było, a wokół ciągnęły się niezabudowane place.
Kiedy po powrocie z łazienki ubierał się do kolacji, znowu usłyszał głos, lecz tem razem męski. Mimo woli stanął i zaczął się przysłuchiwać, zanim uszu jego dobiegł charakterystyczny szmer.
— Gramofon! — skonstatował.
Zresztą, nie obchodziło go to wcale.
Przy stole poznał doktora Kunoki, który bardzo mu się podobał, a to dzięki miłemu rozczarowaniu, jakie sprawiło to, że ten uczony Japończyk świetnie znał się na sportach, o jachtingu, szermierce i o nartach mówił tak, jakby się niczem innem w życiu nie zajmował, a pozatem, potrafił zaimponować Piotrowi wyrażeniem uznania dla eugenicznej roli ćwiczeń fizycznych:
— To rozpowszechnione fałszywe przekonanie — mówił — że ludzkość się degeneruje, że jesteśmy coraz słabsi i coraz mniejsi, jest już dziś zupełnie obalone przez naukę. Wprost przeciwnie, każde pokolenie coraz bardziej dystansuje swoich przodków pod względem eugeniki.
— Cieszyłbym się, gdyby tak było — odpowiedział Piotr — no i muszę panu doktorowi wierzyć, że tak jest. Jednak widziałem w zamku Troem pod Upsalą zbroje i broń rodu Foentierna. Młody Foentierna jest moim kolegą i żaden z nas nie może przecież zaliczać się do ułomków. A jednak, ani on, ani ja nie mogliśmy swobodnie władać temi mieczami czy kuszami, a w pancerzach wprost nikliśmy.
— O, to jest zupełnie zrozumiałe — uśmiechnął się Japończyk — w tych warunkach higienicznych, w jakich żyło średniowiecze, wszystkie organizmy słabsze skazane były na śmierć, jeśli nie w niemowlęctwie, to w dzieciństwie. Przetrwać mogły tylko najsilniejsze. Te, dzięki nieustannemu trudowi fizycznemu, rozwijały się w olbrzymów. Z biegiem pokoleń poszczególne rody rycerskie, wskutek tego, co Spencer nazywa „przeżyciem najlepiej przystosowanych“, a Darwin „doborem naturalnym“, wytworzyła się nie tyle rasa, ile klasa ludzi silnych. Obok nich wszakże wegetowała degenerująca się klasa znacznie liczniejsza. Ta skazana była na zagładę, tak zresztą jak i pierwsza, która w miarę zmiany warunków egzystencji zarzuciła wyprawy wojenne i turnieje, a ubierała swoje matki w ciasne gorsety, tworząc wylęgarnie cherlactwa.
— Musisz to znać z literatury — wtrącił profesor:
— Oczywiście — zaśmiał się Piotr — był nawet taki okres, kiedy cherlactwo dawało jakby patent uduchowienia.
— To jest symptomatyczne. Zwróć, Piotrze, na to uwagę — powiedział Brunicki — że zawsze idee, czy prądy nurtujące daną epokę wynikają właśnie ze stanu rzeczywistości. Rozumiesz? Nie stwarzają tego stanu, lecz są zjawiskiem wtórnem, zostają spreparowane na jego usprawiedliwienie. Przyda się to i tobie, gdy zechcesz trzeźwo spojrzeć na dzisiejsze bałwochwalstwo sportowe. Powszechność, nagminność bałwochwalstwa dla siły i sprawności fizycznej jest niczem innem, jak tylko tłumaczeniem się przed samymi sobą, z zaniku życia umysłowego i duchowego w szerokich warstwach.
— Zgoda, ojcze — odpowiedział Piotr — ale, biorąc pod uwagę kwestję podniesioną przez pana doktora, kwestję „przeżycia najbardziej przystosowanych“, nie należy nad tem płakać.
— O, młody przyjacielu, należy to uznać za reakcję witalnych sił gatunku ludzkiego, za żywotność człowieka, jego obronę przed degradacją, że zaś tak jest, potwierdza nam statystyka. Weźmy chociażby tylko dane, dotyczące wzrostu człowieka. Zachwycał się pan wzrostem prapradziadów, lecz obok nich były miljony ludzi małych i słabych. Miarą może być tylko miara przeciętna. Otóż, w ciągu ostatnich dwudziestu lat, jak to wykazują statystyki poborowych, przeciętny wzrost człowieka we Francji zwiększył się o dwa centymetry, w Niemczech o trzy, we Włoszech o dwa z ułamkiem, a w Japonii o siedem! I rośnie wciąż!
Pomimo tego, że rozmowa przeciągnęła się do późna i gdy Piotr szedł spać wybiła już jedenasta, profesor zasiadł z doktorem Kunoki w gabinecie. Na biurku zjawiły się wielkie arkusze wykresów graficznych, dziennik obserwacyj, klisze zdjęć rentgenowskich, noty różnych analiz, opisy snów pacjentek, stenogramy rozmów z nimi...
Jedna po drugiej przesuwały się przed dwiema nachylonymi głowami zielone teczki, pokryte szeregami cyfr, skrótów, liter.
Doktór Kunoki zdawał sprawozdanie z trzytygodniowego okresu swojej pracy. Często zatrzymywali się przy tem lub owem i zamieniali kilka urywanych zdań, kilkakrotnie wywiązywał się między nimi spór o takie, czy inne zakwalifikowanie objawu.
Było już dobrze po północy, gdy Japończyk otworzył ciężką kasę ogniotrwałą, schował gruby plik zielonych teczek i zabierał się do odejścia.
— Chwileczkę, kolego — zatrzymał go profesor — chciałbym poznać pański pogląd na pewną koncepcję, która przyszła mi do głowy.
— Służę profesorowi.
Brunicki oparł głowę na ręku i zaczął mówić. Kunoki słuchał z uwagą. Profesor rozwijał swój pogląd na możliwość odnalezienia w psychice danego osobnika podświadomie przechowanego obrazu życia jego przodków a przynajmniej rodziców i zakończył podkreśleniem wagi, jaką miałoby empiryczne stwierdzenie tej hipotezy już nie tylko dla nauki, lecz i dla życia praktycznego: — uznawania ojcostwa!
Poza krótkim błyskiem oczu twarz Japończyka nie zdradziła najmniejszego wrażenia. Przyznał, że hipoteza może mieć ogromną wartość, że oczywiście należy poddać ją systematycznym badaniom eksperymentalnym, że też w rozstrzygnięciu problemu tak zwanego „zapatrzenia“ powinna ona oddać ogromne usługi.
— Właśnie — zerwał się profesor — tu męczą mnie wątpliwości. Zresztą... pomówimy jeszcze o tem.
Zamienili jeszcze kilka zdań i życząc doktorowi dobrej nocy, Brunicki zapytał:
— Jakże się panu podobał mój syn?
— Bardzo — odpowiedział lakonicznie Kunoki.
Nazajutrz Piotr, w towarzystwie ojca, zwiedzał miasto, Łazienki, kościoły, muzea, Zamek.
Właśnie wychodzili z Zamku, gdy tuż przy samochodzie ujrzeli kobietę, jakby na nich czekającą. Mogła mieć około pięćdziesiątki. Nos jej był czerwony, z pod starego, słomkowego kapelusza przekrzywionego na bakier wymykały się kosmyki brudno siwych włosów, cały wygląd świadczył o ubóstwie, zaniedbaniu i alkoholizmie.
Na widok profesora jej usta rozsunęły się w szyderczym uśmiechu i lekko zataczając się, zrobiła ku niemu kilka kroków.
— Wsiadaj do auta — rozkazał Piotrowi Brunicki, sam zaś podszedł do baby i zapytał z groźną miną:
— Czego Bufałowa czatuje na mnie? Tyle razy mówiłem...
— Cicho, doktorku, cicho — przerwała skrzeczącym głosem — czego się zaraz gniewać. Pogodzimy się.
— Bufałowa znowu jest pijana!
— Ze zmartwienia, ojczulku. Zarobków nijakich nie mam. Doktorek o mnie zapomniał...
— Mówiłem już wam — ostrożnie rozejrzał się wokół Brunicki — że więcej niczego nie potrzebuję.
Śmiało wyciągnęła rękę w dziurawej rękawiczce i chwyciła go za łokieć:
— Ale ja potrzebuję. Potrzebuję pieniędzy.
— Nie dam więcej.
— A ja panu mówię, że pan da — zachichotała — wprawdzie nie wiem, jak się pan nazywa i gdzie pan mieszka, ale numerek samochodu to pamiętam. Ot, co! Numerek 82822. Ładny numerek i do śmierci go nie zapomnę. A już tam po numerku znaleźć nietrudno...
— To szantaż! — syknął Brunicki. — Czy Bufałowa rozumie, że za to jest kryminał?
— Kryminał jest obszerny i pan się w nim zmieści — warknęła.
Profesor przygryzł wargi:
— Ile Bufałowa chce?
— A i pięćset złotych nie zaszkodzi. Tak sobie powiedziałam. Nie zaszkodzi.
Gdy jednak sięgnął do portfela, pośpiesznie dodała:
— Pięćset nie zaszkodzi, a siedemset pomoże. Pan bogaty jest. Stać pana.
Prędko wyjął banknoty, zwinął i podał jej:<