w oczy prysznicem ostrych, jak igły, kropelek i wdarł się pod płaszcz. W chwili, gdy przystanął, wyminął go w szalonym pędzie ogromny czarny samochód. Do jego uszu doleciał jakby stłumiony krzyk, następnie już całkiem wyraźny brzęk stłuczonej szyby i auto zniknęło na zakręcie.
Odwrócił głowę: — ulica była pusta. Po obu stronach stały zrzadka małe domki o ciemnych oknach.
— Oho — mruknął do siebie — jakaś grubsza robota.
Na zakręcie przy świetle latarni ujrzał kilka kawałków grubego szkła. Machnął ręką i ruszył dalej. Po kilku minutach odnalazł ulicę Dębową, jeszcze mniej zabudowaną niż inne, i zatrzymał się przed dużą białą willą.
Wysokie żelazne sztachety, a za niemi niewielki ogródek. Nacisnął klamkę furtki. Była zamknięta. Zadzwonił i czekał. Z przyzwyczajenia rozglądał się uważnie. O kilkanaście metrów dalej była w sztachetach brama wjazdowa, tuż za nią stało kilka zabudowań gospodarskich. Wyglądały mizernie przy okazałej dwupiętrowej willi. W oknach było ciemno. Musiały być szczelnie zasłonięte, lub też mieszkańcy już spali.
Powtórnie nacisnął guzik dzwonka i teraz dopiero zauważył tabliczkę przy furtce:
Prof. Uniwersytetu Warszawskiego.
Tymczasem jakieś boczne drzwi willi otworzyły się z hałasem i po chwili za furtką ukazała się krępa, niemal kwadratowa postać z kijem w ręku:
— Czego tam? — rozległ się chrapliwy głos.
— Ja do pana profesora, proszę otworzyć.
Krępy człowiek zbliżył do sztachet brodatą twarz, obrzucił przybyłego nieufnem spojrzeniem i wzruszył ramionami:
— Pan tu nikogo nie przyjmuje, tylko w klinice.