Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Prokurator Alicja Horn tom I.pdf/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Złożyła papiery, wzięła dwie teczki i poszła do Martynowicza.
Stary prokurator, przejrzawszy akty, zapytał:
— Cóż to pani dziś taka wesoła?
— Z czego pan wnioskuje, że jestem wesoła? — zaśmiała się Alicja.
— No tak... hm, może źle się wyraziłem, nie wesoła, tylko hm... język ludzki jest częstokroć bezsilny, brak w nim wielu określeń. Prawda?
— Zgadzam się z panem w zupełności.
— A widzi pani. Jestem bystrym djagnostą, ale kiepskim majstrem w definjowaniu tych różnych faramuszek... W każdym razie przyznaje pani, że jest pani dziś w jakimś szczególnym nastroju?
— Jest pan dobrym psychologiem — przyznała z uśmiechem.
Martynowicz zdjął szkła i zatarł ręce:
— Che... che... che... Jakby tu powiedzieć. A pani nie pogniewa się?
— Za co?
— Ot, za żart.
— Nigdy w świecie.
— Widzi pani, ja jestem z Wileńszczyzny, a u nas tam to taki nastrój określają, hm... tylko, jak pani pogniewa się...
— Śmiało, panie prokuratorze!
— Sama pani chciała. Więc mówią tak: — wiosna idzi, kochać chce si, a kochadło tak daleko!
Alicja wybuchnęła śmiechem, a Martynowicz kontent z dowcipu klepał się po kolanach.
— Jednego nie rozumiem — powiedziała Alicja — dlaczego „kochadło“ ma być daleko? Może jest właśnie bliżej, znacznie bliżej, niż pan przypuszcza...
Rzuciła mu przytem powłóczyste spojrzenie i z trudem hamowała się, by nie parsknąć śmiechem na widok nagłego zażenowania tego starszego pana, pośpiesznie nakładającego okulary i bez potrzeby, przekładającego papiery.