Macocha (de Montépin, 1931)/Tom I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Ksawery de Montepin


MACOCHA
POWIEŚĆ
Tom I.
WARSZAWA - KRAKÓW - LWÓW

1929


Zakłady graficzne „Rekord“ Warszawa

Dzika 18

Telefon 537-36.




I.
Historja miłości.

Noc od dwóch godzin już zapadła, choć była to dopiero godzina ósma wieczorem, ale w listopadzie zmierzcha się wcześnie. W tym to właśnie miesiącu r. 1867-go rozpoczyna się nasze opowiadanie.
Rano szron biały pokrywał ziemię, po południu jednak, powietrze stało się ciężkie, przesiąknięte elektrycznością.
Człowiek przeszło sześćdziesięcioletni, w ubraniu duchownego, siedział w szerokim, staroświeckim fotelu. Nogi obute w skórzane trzewiki z posrebrzanemi niegdyś klamrami, trzymał oparte na kominku. Łagodne światło lampy, przyćmione zieloną umbrelką, oświetlało niewielki pokój, który, o ile można było sądzić z umeblowania, służył zarazem za pokój jadalny i gabinet. W łagodnym półcieniu ksiądz czytał swój brewjarz.
Dom, do którego wprowadziliśmy czytelnika, wyglądał bardzo skromnie tak zewnątrz jak i wewnątrz, jak zwykle małe probostwo, a ksiądz czytający brewjarz, byt administratorem parafji. Plebanja położona była na jednym ze szczytów górskich, ciągnących się od Chennevieres aż do Brie-Comte-Robert. Proboszcz nazywał się Leon Dubreuil, ale przez swoich parafjan nazywany był powszechnie „dobrym księdzem Dobreuil“. Silnie zbudowany, cieszący się dobrem zdrowiem, wyglądał jeszcze bardzo czerstwo, pomimo swoich lat sześćdziesięciu czterech. Dwadzieścia z nich blisko, zamieszkiwał w probostwie Sucy-en-Brie, i tam spodziewał się także zakończyć życie i odpocząć na tym cmentarzu, gdzie tyle grobów poświęcił własną ręką.
Będąc bardzo dobroczynnym i chcąc przyjść w pomoc nieszczęśliwym, wiele sobie odmawiał, co zjednało mu szczery szacunek, przywieranie i miłość wszystkich, małych i starszych, słabych i silnych.
Plebanja łączyła się z kościołem. Kościół był tak skromny jak i jego proboszcz, była to jednak budowa ciekawa, gdyż sięgała czasów najodleglejszych ery chrześcjańskiej. Przysionek kościoła w stylu romańskim, wychodził na plac ocieniony stuletniemi lipami. Dzwonnica, na której szczycie osadzony był kogut galijski, nie o wiele przewyższała wierzchołki drzew.
W czasie kiedy się nasze opowiadanie zaczyna, kolej żelazna nie była jeszcze przeprowadzona aż do Sucy-en-Brie, i linja kolei Vincennes zatrzymywała się w Varenne-Saint-Hilaire, gdzie w każdą niedzielę tłumy wesołych i hałaśliwych paryżan krążyły po okolicy, nie znając jednak tej tak skromnej i pięknej wioski, choć była ona od Paryża zaledwie o dwadzieścia kilometrów oddalona.
Tego właśnie wieczoru, kiedy ksiądz Dubreuil, siedział przy kominku, zatopiony w czytaniu a raczej odmawianiu modlitw, które już znał na pamięć, oczy jego machinalnie tylko przesuwały się po kartach książki, której modlitwy po cichu szeptał.
Noc była bardzo ciemna. Wiatr gwałtowny wiał od zachodu i obrywał resztki zeschłych i zmarzniętych liści, burza zdawała się być nieuniknioną. Ani jednego przechodnia nie można było spotkać na małych uliczkach w Sucy i gdyby nie światełka błyszczące w niektórych oknach, można byłoby myśleć iż cała wieś w głębokim śnie pogrążona. Słychać tylko było szmer gałęzi i ponury zgrzyt chorągiewki na wieży. Nagle ksiądz Dubreil położył książkę na stole i począł pilnie nadsłuchiwać, zdawało mu się, iż słyszy dźwięk dzwonka. Po chwili przekonał się, że się nie mylił, gdyż dzwonienie dało się słyszeć po raz drugi, wstał więc pospiesznie, chcąc drzwi otworzyć, ale w tej chwili niemłoda już kobieta ukazała się na progu. Była to Magdalena Lody, służąca księdza, którą powszechnie w Sucy-en-Brie nazywano matką Lody. Tam urodzona, nigdy się stamtąd nie wydalała.
— Księże proboszczu, — powiedziała — ktoś do naszych drzwi zadzwonił.
— Otwórz więc, Magdaleno — odpowiedział ksiądz, — nie trzeba nadużywać cierpliwości czekającego.
— Z pewnością jest to znowu jaki obcy włóczęga, który przyszedł żądać pomocy.
— A cóż to szkodzi, że jest włóczęgą lub obcym? jeżeli głodny, damy mu kawałek chleba, a jeżeli bez dachu, ofiarujemy mu na noc przytułek.
Magdalena miała już odpowiedzieć, że dawać przytułek obcym żebrakom jest rzeczą bardzo niebezpieczną, ale czasu jej zabrakło, gdyż zadzwoniono po raz trzeci.
— Prędzej, prędzej! — zawołał ksiądz — tak za długo pozwoliliśmy mu czekać. — — Służąca wyszła pospiesznie.
Ksiądz zamknął swój brewiarz i położył go na kominku. Po upływie zaledwie dwóch minut, ukazała się służąca już nie sama, lecz w towarzystwie drugiej kobiety.
Nowoprzybyła mogła mieć około lat trzydziestu. Spostrzegłszy ją ksiądz, zrobił ruch niespokojny.
— Więc to wy, Weroniko? — powiedział — cóż słychać na folwarku w Rosiers?
— Niestety, nie lepiej, księże proboszczu — odpowiedziała wieśniaczka. — Zdawało nam się wczoraj, że nasz biedny pan uszedł już niebezpieczeństwa, dziś jednak stan jego znacznie się pogorszył.
— Czy był doktór?
— Natychmiast po niego posłano.
— A więc?
— Wzruszył ramionami i wyglądał, jak człowiek, który już za nic nie ręczy. Łatwo było zrozumieć, że znajdował naszego pana jak najgorzej, i że ratunek już był niemożliwym. Kiedy odchodził, zaczęłam go badać — odpowiedział mi, że pan nasz może i nocy nie przeżyje. Powtórzyłam to pani, która mnie też niezwłocznie po księdza proboszcza posłała.
— Biedny Madoux! — wyszeptał ksiądz. — Czy żądał mego przybycia?
— Tak, księże proboszczu, chce się wyspowiadać i przyjąć sakramenta święte! Ale ksiądz proboszcz mu nie odmówi, wszak prawda?
— Z pewnością nie! — żywo zawołał ksiądz Dubreuil. — pójdę z wami. A Lody niech idzie zawiadomić Carona, mego zakrystjana.
— Ja pójdę, księże proboszczu — powiedziała Weronika — wiem gdzie Caron mieszka. Zdaje mi się, że on jest nadzorcą dróg.
— Tak, moja córko.
— A więc biegnę, Czekając na was, przygotuję oleje święte. Znajdziecie mnie w zakrystji.
Weronika odprowadzona przez Magdalenę aż do drzwi wchodowych, opuściła plebanję. Tymczasem ksiądz Dubreuil zapalił małą latarkę.
Za chwilę wróciła Lody, trzymając w ręku okrycie watowane, było ono już bardzo stare i wypłowiałe, ale starannie utrzymywane.
— Okropny czas — rzekła poczciwa kobieta, wiatr wieje tak silnie jak gdyby koguta chciał z wieży strącić. Zdaje się, że wkrótce deszcz zacznie padać. Niech się ksiądz proboszcz dobrze okryje i parasola nie zapomni.
Ksiądz włożył na siebie okrycie, w prawą rękę wziął od służącej parasol, a w lewą latarkę i udał się do kościoła, którego małe drzwi nigdy nie były zamykane.
W owym czasie nie obawiano się jeszcze złodziei kościelnych, sama nawet myśl kradzieży, przejmowała zgrozą chłopów, nawet najmniej skrupulatnych, gdy chodziło o wzięcie podatku zakazanego ze zbiorów swego bliźniego.
Ksiądz doszedłszy do zakrystii, otworzył ją za pomocą ogromnego klucza, następnie przygotował wszystko, co było potrzebne do świętego obrządku.
Caron, nadzorca, piastował od przeszło lat dziesięciu trzy urzędy: zakrystjana, sługi kościelnego i dzwonnika, mieszkał zaś w domku, położonym w środku wsi.
Weronika poszła pośpiesznie do dobrze znanego sobie domu i zapukała do drzwi.
Proszę wejść — zawołał nadzorca — który siedząc przy kominie, palił fajkę i miał właśnie zamiar udać się na spoczynek. Caron, człowiek bardzo poczciwy, liczący około lat pięćdziesięciu kilku, był wdowcem, bezdzietnym, wielce szanowanym i kochanym w okolicy.
— Ach, to wy Weroniko! — was co sprowadza o tej porze?
Wieśniaczka wytłómaczyła cel swego przybycia.
— Dobrze — powiedział nadzorca — jestem gotów. Naciągnął na siebie bluzę, na głowę nałożył stary nieokreślonego koloru kapelusz filcowy, i udał się do zakrystji, gdzie ksiądz na niego już oczekiwał.
Tymczasem chmury gwałtownie pchane przez wiatr, gromadziły się coraz więcej i uformowały jak gdyby kopułę czarną na pochyłości góry.
Kilka błyskawic oświetliło na chwilę horyzont, w oddaleniu dały się słyszeć grzmoty, a wiatr przechodził już prawie w huragan.
— Dobry wieczór księże proboszczu — powiedział Caron, wchodząc do zakrystji — będziemy mieli ogromną burzę.
— Trudno, mój przyjacielu, zwalczymy niepogodę. Zabierzcie wszystko co potrzeba i nie traćmy ani chwilki czasu.
Zakrystjan zabrał krucyfiks i dzwonek, a ksiądz małą puszkę, zawierającą oleje święte. Pod dobrze zapiętym płaszczem miał komżę i wszystkie przybory potrzebne przy umierającym.
Weronika wzięła latarkę, ksiądz zamknął drzwi od zakrystji, i wszyscy troje opuścili kościół.
Folwark Róż zawdzięczał swoją nazwę uprawie tego krzewu, który w wielkiej ilości hodowany był w Brie. Był on położony na równinie, między wsiami Sucy i Queue-en-Brie, oddalony od pierwszej o trzy kilometry i niedaleko lasu obfitującego w zwierzynę. Ażeby się tam dostać, trzeba było przejść półtora kilometra głównym traktem prowadzącym do Queue, potem zwracając się na prawo, wychodziło się na drogę boczną przecinającą ugory, zarośla leśne i pola uprawne.
Zaledwie wędrowcy nocni uszli kilkaset metrów, gdy burza rozszalała z całą gwałtownością. Przez kilka sekund dwóch mężczyzn i Weronika nie mógł się oprzeć gwałtowności wiatru.
— Nigdy nie dojdziemy! — mruknął zakrystjan. Ksiądz Dubreuil usłyszawszy jego słowa, odpowiedział:
— Dojdziemy, gdyż to jest naszą powinnością, walczmy z całej siły, a Bóg nam dopomoże. I chcąc dać przykład dobry, schylił się i z największą trudnością postąpił kilka kroków. Towarzysze jego podążali za nim. Światło w latarce migało się, grożąc co chwila zagaśnięciem.
— Jeżeli nam wiatr zagasi świecę — powiedziała Weronika — nie podobna będzie iść dalej, ciemno bowiem jak w kominie.
Burza nie zmniejszała się. Wiatr wył złowrogo, potrząsając konarami drzew, jak gdyby je chciał wyrwać z korzeniami, deszcz kroplisty zaczął padać, a grzmoty coraz więcej się zbliżały.
— Tam do licha! — zawołał Caron — teraz na dobre już się zaczyna.
— Deszcz może uspokoi gwałtowność wiatru, a wtedy i my będziemy mogli iść prędzej — odpowiedział ksiądz Dubreuil.
Zaledwie jednak wymówił te słowa, gdy błyskawica rozdarła ciemności, i jednocześnie prawie ogłuszeni zostali hukiem piorunu, który w odległości kilku kroków uderzył w wyniosłe drzewo.
Był to jak gdyby sygnał. Współcześnie deszcz prawdziwie potopowy spuścił się z czarnych chmur, jak gdyby wszystko naokoło siebie chciał zalać.
— Święta Marjo, o słodki Jezusie! zmiłujcie się nad nami! — szeptała przerażona Weronika.
— Nie obawiaj się, moja córko, niebezpieczeństwo już minęło — odezwał się ksiądz Dubreuil — idźmy naprzód.
— Ależ do kości przemokniemy — zawołał Caron — zresztą deszcz jest tak zimny, iż ksiądz proboszcz może się zapalenia płuc nabawić.
— Więc cóż z tego? — czyż żołnierz idący do szturmu, myśli o kulach, które go mogą dosięgnąć? Trzeba iść, dokąd nas woła obowiązek.
— Zapewne, księże proboszczu, ale mnie się zdaje, że pół godziny zwłoki, nikomu szkody nie przyniesie, możnaby więc schronić się gdziekolwiek, ażeby burzę przeczekać.
— Ale gdzie? mój przyjacielu, nigdzie nie widać schronienia.
— Owszem, jest i to niedaleko — zawołał żywo Caron, oglądając się po okolicy, którą przy świetle błyskawicy mógł doskonale rozeznać, — jesteśmy właśnie na drogach rozstajnych, prowadzących do Boissy i do Queue-en-Brie, a chatka moja dróżnicza znajduje się najdalej o dwa kroki; mam nawet klucz w kieszeni.
W tej chwili wiatr zawiał z taką siłą, te świeca w latarce zgasła.
— Boże miłosierny! — jęczała Weronika — teraz nie będziemy nawet wiedzieć, gdzie się znajdujemy; jeszcze się w rów gdzie stoczymy.
— Chodźmy, księże proboszczu, chodźmy! — nalegał nadzorca.
Mówiąc to, Caron pochwycił księdza za rękę. I brnąc po wodzie, pociągnął go za sobą ku chacie której kontury niewyraźnie odznaczały się w ciemności. Czcigodny proboszcz w 5ucy zrozumiał, iż byłoby niedorzecznością dłużej się opierać, nie rzekłszy więc słowa, pozwolił się prowadzić. Weronika postępowała za nimi. Caron wyciągnął klucz z kieszeni, o którym przed chwilą wspominał i otworzył drzwi chatki. Przechowywał on tam wszystkie swoje narzędzia i znajdował schronienie w czasie większych deszczów.


II.

Domek ten zbudowany z ciosowego kamienia, pokryty darniną, obejmował przestrzeń mającą około czterech metrów kwadratowych. Wnętrze jego zapełniały taczki, miotły, szpadle, motyki i dwie duże konewki do polewania, w kącie zaś było posłanie z liści i słomy, na którem w czasie wielkich upałów odpoczywał nadzorca.
Wszyscy troje przestąpili próg z odzienia woda lała się strumieniami. Błyskawice nieustannie się powtarzały, uderzenia piorunów wzmagały się coraz i więcej.
Ksiądz popchnął drzwi i rzucił się na kolana, mówiąc głośno:
— Módlmy się, moje dzieci, módlmy się za tego biedaka, który tam zrozpaczony, może już umiera... Nie doczekawszy się pociechy, może myśli, i go Bóg opuścił; módlmy się gorąco, by Bóg zlitował się nad umierającym.
Weronika i Caron uklękli przy księdzu i powtarzali za nim głośno słowa modlitwy.
Wycie wiatru, plusk deszczu i nieustające grzmoty, wtórowały pogrążonym w modłach.
Nagle ksiądz przerwał modlitwę i zaczął się czemuś przysłuchiwać; zdawało mu się, iż słyszy szmer na drodze, co mogło być tylko złudzeniem wyobraźni. Za chwilę jednak przekonał się, iż się nie mylił, gdyż najwyraźniej dały się słyszeć kroki i odgłos jęków, czy narzekań niesionych wiatrem. Weronika i Caron modlili się ciągle, nie zwracali więc żadnej uwagi na to, co się około nich działo.
Kroki coraz więcej się zbliżały l jęki stawał; się wyraźniejsze. Tym razem nie uszło to już uwaga Weroniki. Głosem drżącym z przerażenia zawołała:
— Księże proboszczu, czy ksiądz słyszy?
— Cóż takiego? — zapytał się dozorca.
— Cicho! — przerwał im ksiądz.
Stąpanie dało się słyszeć tuż przy domku.
— Widocznie, przy drzwiach ktoś się zatrzymał — pomyślał ksiądz. I na nowo zaczął się przysłuchiwać.
Słowa niewyraźne, urywane dochodziły jego uszu, lecz znaczenia ich niepodobna było zrozumieć. Zdawało się chwilami, iż to tylko wycie wciskającego się wiatru, przez szpary niedomkniętych drzwi. A jednak były to słowa.
Caron i Weronika drżeli, przewidując coś nadzwyczajnego. Wyraźnie już dochodziły ich wyrazy wymawiane stłumionym głosem.
— Przekleństwo Boże ciąży nademną, w powietrzu, którem oddycham, na ziemi, po której stąpam, na dziecku, które niosę...
Było coś tak przerażającego w tych słowach, że słuchających dreszcz przeszedł.
— Cicho! — powtarzał ksiądz cicho, słuchajmy.
Na raz wiatr zawył gwałtownie, zdawało się, że domek runie, i w tejże chwili przy świetle błyskawicy ujrzeli kobietę stojącą na progu, okrytą długim płaszczem, z dzieckiem na ręku. Ksiądz Dubreuil, Caron i Weronika podnieśli się z osłupieniem, które łatwiej można zrozumieć, aniżeli opisać.
Dziwne zjawisko, ze schyloną głową, wsunęło się do wnętrza chatki, w której grobowa zapanowała cisza.
Burza zaczynało się już uspokajać, a grzmoty coraz słabiej dawały się słyszeć w oddaleniu.
Nieznajoma podniosła głowę, ale ciemność otaczająca ją, nie pozwoliła jej ujrzeć cośkolwiek, była przekonaną, że jest samą; bezwiednie prawie wypowiadała swe myśli głośno, które przez obecnych były jak najwyraźniej słyszane.
— Nie pójdę dalej, siły moje zupełnie już wyczerpane, odwaga mnie opuściła. Złożę tutaj to dziecko przeklęte, ażeby je nigdy już nie zobaczyć, żeby mi nie przypominało więcej wstydu mego i hańby. Pozwoliłam ci żyć, ale wolałabym, żeby cię śmierć jak najprędzej zabrała i żeby można tajemnice przeszłości razem z tobą zamknąć w grobie.
Wypowiedziawszy te słowa, pochyliła się i położyła dziecko na ziemi, które wydało słaby okrzyk.
Tymczasem ksiądz już o tyle oswoił się z ciemnością, że mógł rozeznać otaczające przedmioty.
Przybliżył się do kobiety, i położywszy rękę na jej ramieniu, powiedział surowo:
— Nieszczęśliwa istoto, jakiż straszny występek chcesz popełnić!
Usłyszawszy te słowa i uczuwszy dłoń na ramieniu, kobieta ta, z przerażenia nie miała nawet siły krzyknąć i oniemiała z przestrachu. Ksiądz czuł, iż całem ciałem drżała.
— Zapal latarkę, Caronie — odezwał się ksiądz do zakrystjana — trzeba nam się koniecznie dowiedzieć, co to za jedna ta niegodziwa matka, która chce swoje dziecko porzucić, życząc mu śmierci.
Caron wyciągnął blaszane pudełko z kieszeni, dzięki któremu zapałki nie przemokły, i za chwilę wnętrze chaty zostało oświetlone.
Ksiądz spojrzawszy na twarz kobiety, nie mógł się wstrzymać od okrzyku zdziwienia i zgorszenia zarazem.
— Eugenja Daumont! — zawołał — cofając się ze zgrozą, jak to?... więc to ty?
To poruszenie oswobodziło kobietę, nie skorzystała jednak z tej chwilowej wolności, ażeby uciec. Stała blada jak widmo, z drżącemi ustami, lecz nagle poruszeniem szybkiem jak błyskawica, sięgnęła za stanik i, wyciągając stamtąd mały sztylecik, skierowała go do serca.
Lecz ksiądz odgadł jej zamiar, i w chwili gdy koniec sztyletu dotykał się już ciała, uchwycił ją za rękę.
— Nie dodawaj nowej zbrodni do tej, którąś już popełniła! — zawołał tonem nakazującym.
Weronika nachyliła się ku dziecku, które leżało na ziemi i wzięła je na ręce.
— Na miłość Boską, pozwólcie mi umrzeć! — zawołała Eugenja z najwyższą rozpaczą, może zanadto teatralną. Ja nie chcę żyć! Nie mogę już żyć dłużej!
Ksiądz Dubreuil wyrwał jej broń z zaciśniętej dłoni i odpowiedział:
— Podwójna zbrodnia! W imię tego Boga, którego sługą jestem, rozkazuję ci żyć!...
— Nie gub mnie, księże proboszczu, nie gub mnie! — zawołała Eugenja prawie z szałem, jeżeli nie prawdziwym, to przynajmniej doskonale udanym.
— Przysiąż mi, księże, ze mnie nie wydasz, gdyż inaczej stracę honor, będę zgubioną... wolę sobie głowę rozbić o te kamienie, aniżeli żyć z takim wstydem.
— Cudzołożnico i zabójczyni dziecka własnego! — zawołał ksiądz, — chcesz dzieło twoje uwieńczyć jeszcze samobójstwem!...
— Księże, nie nazywaj mnie tym strasznym wyrazem — przerwała Eugenja, — nie potępiaj mnie niewinnie... to dziecko... nie moje!
— Czemuż więc na wzmiankę o niem, mówisz o wstydzie?
— Ponieważ ono przynosi wstyd nazwisku, które noszę, nazwisku mego męża...
— Więc któż jest winnym?
— Teresa... to ona nieszczęsna zapomniała o swych obowiązkach...
— Jakkolwiek błąd jest wielki, małżeństwo może go naprawić...
— Nigdy! — zawołała Eugenja z uczuciem najwyższej zgrozy — nigdy! To rzecz niemożliwa!
— Dla czego?
Eugenia milczała.
— Jest w tem coś dla mnie niezrozumiałego — rzekł ksiądz głosem poważnym. — Ale to coś musi być wyjaśnione...
— Ja chcę, powinienem to wiedzieć... Mów!...
— Za nic!...
— Musisz powiedzieć!...
— Nigdy!...
— Musisz powiedzieć... rozkazuję ci jako kapłan... Nie zwierzenia, ale spowiedzi żądam od ciebie. Powiedz mi prawdę zupełną. Być może, że zdołam oszczędzić ci ciężkiej boleści i wyrzutów sumienia. Nie zapominaj, że jestem przyjacielem wszystkich twoich, że twój ojciec i matka mają we mnie zaufanie, że ja błogosławiłem ich związek małżeński. Pamiętaj, że Bóg mi dał władzę przebaczenia, jeżeli na nie zasługujesz, ale żeby zasłużyć, potrzeba szczerości i żalu.
— Tak... — szeptała Eugenja ze łkaniem w głosie — widocznie złamana i przekonana, powiem... wszystko — lecz...
— Lecz co? — zapytał ksiądz.
— Nie jesteśmy sami — i wzrok jej skierował się ku Caronowi i Weronice.
Burza ustała, a przynajmniej oddaliła się, błyskawice powtarzały się mniej często, deszcz padał coraz mniejszy.
Ksiądz dał znak zakrystjanowł i służącej z Rosiers i oboje wyszli z chaty dróżnika. Poczem zamknął za nimi drzwi i usiadł na taczce obok kobiety klęczącej.
— Otwórz mi swoją duszę, moje dziecko — powiedział półgłosem — słucham cię i Bóg nas słyszy. Lecz przedewszystkiem pomódlmy się.
Eugenja pomimo widocznego wzburzenia, wypowiedziała kilka słów modlitwy, poczem podniosła głowę i głosem z początku drżącym, który jednak coraz więcej nabierał pewności, rozpoczęła swą spowiedź, a raczej opowiadanie.
Nie czas wyjawić je czytelnikom, następne wypadki wyjaśnią je lepiej od nas. Rozmowa księdza Dubreuil z penitentką trwała około dwudziestu minut a jednak czas ten, stosunkowo krótki, Weronice i zakrystjanowi wydał się nieskończonym. Oboje niecierpliwili się niezmiernie.
— Ależ to się nigdy nie skończy — mruczała służąca z Rosiers, kołysząc na rękach uśpione dziecko. — Noc upływa i mój biedny pan może umrze — nie doczekawszy się rozgrzeszenia. Lepiej byłoby zająć się nim, niż tą kobietą, której nic nie grozi.
W tej chwili drzwi chaty uchyliły się i proboszcz wezwał Weronikę i Carona. Eugenja Daumont stała, zakrywszy twarz rękami. Ksiądz wziął krzyż leżący na puszce ze świętemi olejami, i zwróciwszy go ku obecnym, rzekł głosem poważnym.
— Na imię Chrystusa przysięgnijcie zapomnieć o tem wszystkiem, co tu się stało tej nocy. Przysięgnijcie, że nie będziecie nawet pamiętać imienia, które wymówiłem, spostrzegłszy tę oto osobę. Przysięgnijcie, że nikomu w życiu swojem nie powtórzycie tego, coście tu widzieli i słyszeli, przynajmniej dopóki nie uwolnię was od przysięgi.
Zakrystjan i służąca podnieśli prawe ręce i odpowiedzieli:
— Przysięgamy, księże proboszczu.
— Przysięgnijcie, że nie odkryjecie nikomu, w jaki sposób to dziecię, które ty Weroniko trzymasz w tej chwili, przeszło z rąk pani do twoich.
— Więc ]a je mam zatrzymać? — zapytała służąca z Rosiers.
— Zobaczymy jeszcze... Żądałem od was, byście milczeli o wszystkiem, coście tutaj widzieli... teraz żądam od was drugiego zobowiązania.
— Przysięgamy, że będziemy milczeć, księże proboszczu! — zawołali razem Weronika i Caron.
— Jeżeliby kiedykolwiek zapytywano was o to dziecię, które odtąd pozostanie z nami, nie powinniście udzielać najmniejszej nawet wskazówki.
— W jakichkolwiek okolicznościach zapytywano by mnie o to, nie powiem ani słowa — odpowiedział Caron.
— A ja, prędzej pozwolę sobie uciąć język, niż powiedzieć cokolwiek — odrzekła Weronika.
— Dobrze — rzekł ksiądz — jestem spokojny wierzę w przysięgę, którą wykonaliście przed Bogiem.
Poczem zwróciwszy się do Eugenji Daumont, której pochylone czoło i cała postawa wyrażały zgnębienie moralne i fizyczne — dodał:
— Czy słyszałaś, moja córko?
Słyszałam, ojcze — odrzekła głosem drżącym Możesz się więc oddalić już bez obawy.
— Lecz czy będę wiedzieć co stanie się z tem dzieckiem? — zapytała Eugenja.
— I po cóż? — odrzekł ksiądz z pewną goryczą. — Czyn, który chciałaś popełnić, opuszczając tutaj to biedne dziecię, nie dowodzi, by obchodziła jego przyszłość. Przecież pragnęłaś jego śmierci!
Niestety, prawda, księże proboszczu, lecz dzięki Bogu, słowa twoje wykazały mi całą niegodziwość mego postępowania natchnęły mię żalem...
— Oddal się, moja córko — powtórzył ksiądz Dubreuil — postąpię, jak mi nakazuje sumienie.
Eugenja Daumont skłoniła się w milczeniu i postąpiła ku drzwiom chatki, lecz zamiast się oddalić wróciła się jeszcze do księdza, błagalnie do niego, wyciągając ręce i tym samym tonem teatralnym zawołała:
— Ojcze mój, nie powiedziałeś mi, czy wina moja została zmazaną.
— Wzywałem dla ciebie miłosierdzia Boskiego — odpowiedział ksiądz Dubreuil — idź w pokoju.
Zagadkowa istota nie spodziewała się podobnej odpowiedzi. Oddaliła się z szybkością w stronę Varenne-Saint-Hilaire, i w kilka sekund zniknęła w ciemności. Zaledwie jednak przebiegła z pięćdziesiąt kroków, obróciła się na nowo w stronę chatki, i wygrażając pięścią, zawołała głosem syczącym:
— Przeklęte dziecko, tajemnica twego pochodzenia, będzie dobrze przechowaną, niczego nadto nie żądam. Nie istniej nigdy dla twojej matki, jak również i ona dla ciebie nie istnieje.
Następnie pobiegła dalej, zatrzymując się dopiero na dworcu kolei w La Veren.


III.

Ksiądz Dubreuil dał znak Caronowi, ażeby zabrał krucyfiks i puszkę z olejami świętemi, następnie wszyscy opuścili chatkę. Caron zamknął drzwi na klucz, i wszyscy troje udali się drogą wiodącą do Rosiers.
Folwark ten, jakeśmy już wyżej wspomnieli, leżał w czystem polu, otoczony tylko plantacjami róż, które właściciel tej miejscowości, Piotr Madoux, uprawiał na dość wielkiej przestrzeni. Na ogromnem podwórzu, otoczonem murem, znajdowały się dwa duże budynki, oddzielone od siebie szopami, gdzie składano narzędzia rolnicze, ziemię potrzebną do inspektów, słomianki i doniczki, w których na żądanie przesyłano róże kupującym. W jednym budynku mieściła się stajnia; obora i śpichrz, w drugim zaś mieszkanie Piotra Madoux.
Z przeciwnej strony podwórza znajdowały się cieplarnie i mały pawilonik, w którym mieszkał ogrodnik, wyłącznie zajmujący się niemi.
Mieszkanie właściciela znajdowało się na dole i składało się z pięciu pokojów, na górze zaś mieściły się izdebki i składy. Pierwszy pokój był pokojem jadalnym, w którym gospodarz wraz z czeladzią zasiadał do stołu, dalej zasiadał do stołu, dalej znajdowała się kuchnia, we wzorowym utrzymana porządku. Przez środek budynku przechodziła sień, w której były troje drzwi; pierwsze prowadziły do pokoju sypialnego, drugie do gościnnego, trzecie zaś do niewielkiego pokoiku, służącego za kancelarję.
Weronika zajmowała izdebkę na poddaszu, reszta stała pustkami. Ze służby stałej mieszkali na folwarku tylko ogrodnik, służąca i parobek, innych zastępowano najemnikami.
W chwili kiedy wprowadzamy czytelnika do folwarku Rosiers, ogrodnik i parobek z rozkazu pani udali się na spoczynek, pomimo, iż ich pan dogorywał.
Zegar w pokoju jadalnym wybił godzinę dziesiątą.
Joanna Madoux siedziała przy łóżku umierającego męża, i wpatrując się w twarz jego, słabo oświetloną małą lampką, płakała w milczeniu.
Joanna była jeszcze kobietą młodą, silnie zbudowaną, miała nie więcej nad lat trzydzieści, lecz zmartwienie i trudy około chorego, uczyniły ją starszą przynajmniej o lat dziesięć.
Piotr Madoux dogorywał na chorobę piersiową, i był już opuszczonym przez doktorów. Nic już nie mogło przedłużyć jego życia, dni jego były policzone. Dziewięć lat żyli z sobą, a miłość ich wzrastała coraz bardziej, to też rozłączenie nieuniknione przejmowało okropną boleścią. Biedna kobieta siedziała pogrążona w rozpaczy, wszelkich sił dokładając, by przytłumić łkania. Nagle chory lekko się poruszył, co widząc Joanna, żywo się nad nim pochyliła i głosem drżącym ze wzruszenia, zapytała:
— Czy czego żądasz Piotrze?
Umierający wyszeptał kilka wyrazów, lecz Joanna zrozumiała je.
— Ksiądz proboszcz nie przychodzi...
— Przyjdzie, drogi mężu.
— Ażeby się tylko nie spóźnił...
— Jestem pewna, że już w drodze, ale ta okropna burza mogła go wstrzymać na chwilę; zresztą może był do jakiego chorego wzywany i Weronika go czeka na probostwie.
— Nie chciałbym zejść z tego świata, nie zobaczywszy się z księdzem — z trudnością wymówił chory — powinien się spieszyć, bo czas uchodzi, a śmierć na nikogo nie czeka.
Słysząc te słowa, Joanna nie była już w stanie nad sobą zapanować i wybuchnęła głośnym płaczem.
— Ach! — zawołała z ruchem, jak gdyby buntując się przeciwko przeznaczeniu — dla czego mówisz o zejściu z tego świata? Czyż ja bym mogła być bez ciebie? Ty nie umrzesz, ja nie chcę, żebyś ty umarł!
— Ale Bóg tego żąda, moja biedna żono — wyjąkał umierający, wznosząc oczy ku niebu — a jednak ciężko z tobą się rozstawać, ja ciebie tak kochałem!.. i gruba łza stoczyła się po jego wychudłych policzkach.
W tej chwili Joanna usłyszała otwieranie drzwi w jadalnym pokoju.
— To pewno ksiądz idzie — zawołała.
— Idź zobacz.
Joanna pobiegła do drugiego pokoju i zapytała:
— Czy to ty, Weroniko?
— Tak, pani — odpowiedziała służąca — przychodzę z księdzem.
Mówiąc to, Weronika ułożyła na dużym fotelu dziecko znalezione w chatce nadzorcy. Dziewczynka ciągle spała.
Joanna wyszła do sieni na spotkanie księdza Dubreuil i spostrzegłszy go, na nowo wybuchnęła płaczem.
— Ach, księże proboszczu, jakaż ja nieszczęśliwa — wymówiła z trudnością... mój mąż...
Ksiądz wziął ją za rękę.
— Odwagi, Joanno! — powiedział głosem łagodnym i poważnym zarazem.
— Wiem, jak wiele tracisz, ale ufaj Bogu. On, który ci zsyła krzyż tak ciężki, da ci siłę wytrwać pod jego ciężarem.
Joanna schyliła głowę.
— Czy Piotr mnie oczekuje? — mówił dalej ksiądz.
— W tej chwili pytał się o księdza proboszcza i był w obawie nawet, żeby przybycie księdza nie nastąpiło za późno.
— Zaprowadź mnie do niego.
Joanna weszła z księdzem do pokoju umierającego, Madoux zwrócił na niego wzrok już prawie przyćmiony, i głosem, któremu daremnie chciał nadać trochę pewności, wymówił z trudnością te kilka wyrazów:
— Witaj, księże proboszczu; czekałem cię z niecierpliwością... chciałem, byś mnie godnie na tamten świat wyprawił... pragnę się wyspowiadać.
— Gotów jestem, mój synu.
Ksiądz Dubreuil dał znak Joannie, która z Weroniką i Caronem oddaliła się do drugiego pokoju.
Rozpacz biednej kobiety nie miała granic. Zakrystjan i służąca nie starali się nawet jej pocieszać gdyż wiedzieli, że to by było daremne. O dziecku nie wspominano zupełnie.
Ksiądz został sam z chorym. Spowiedź trwała krótko, gdyż żaden grzech większy nie ciążył na sumieniu uczciwego człowieka. Udzieliwszy rozgrzeszenie, ksiądz otworzył drzwi i zawołał Cerona. Zakrystjan nadbiegł a za nim Joanna i Weronika.
Miano udzielić umierającemu Sakramenta święte.
Chory leżał spokojnie, prawie wesoły i uśmiechał się do żony.
Ta smutna i uroczysta ceremonja, trwała zaledwie kilka minut; po jej ukończeniu Piotr wyciągnął rękę do księdza, mówiąc:
— Dziękuję, księże proboszczu — podpisałeś mi już mój paszport — jestem w porządku, jestem zadowolony.
W czasie, kiedy chory wymawiał ostatnie wyrazy, słaby płacz dziecka dał się słyszeć z przyległego pokoju.
Umierający ze dziwieniem począł się posłuchiwać, Joanna zwróciła oczy ku dzwiom.
— Co to jest? — zapytała, zapominając na chwilę o swojem zmartwieniu.
Ksiądz Dubreuil zamienił spojrzenie1 z Weroniką i odpowiedział.
— Pytasz się, co to jest Joanno? — jest on płacz małej dziewczynki.
— Małej dziewczynki? — powtórzyła Joanna ze wzrastającem zdziwieniem.
— Tak.
— Skąd że to? — Jakim sposobem się tu dostała?
— Znaleźliśmy ją, idąc tutaj.
Na dany znak księdza, Weronika wyszła i wkrótce wróciła wraz z dzieckiem. Maleństwo płakać przestało, i małe różowe rączki swoje, wyciągało do służącej.
— To Bóg nam zesłał tego aniołka, proszę pani — mówiła Weronika, podając maleńką istotkę Joannie.
Zdawało się, że niespodziane przybycie tego dziecka przyniosło ulgę Joannie, twarz jej cokolwiek się wyjaśniła., wzięła je na ręce i całując, zaczęła pieścić.
— Aniołku mój śliczny, moja ty pieszczotko malutka. — Poczem zwracając się do męża, dodała: — Mój najdroższy, czemuż ja nie mam dziecka, któreby mi choć w części zastąpiło ciebie., łatwiej by mi było pogodzić się z wolą Bożą.
Umierający zrobił wysiłek, ażeby się podnieść.
— Więc to jest dziecko... księże proboszczu?...
— Tak, mała dziewczynka.
— Czyście ją znaleźli idąc tutaj?
— Tak — odpowiedział ksiądz — znaleźliśmy ją w chatce Carona, gdzie matka ją porzuciła.
— Jakto! matka swe dziecko porzuciła! — zawołała Joanna — ach nieszczęsna... jak mogła podobny popełnić występek? — Cóż ksiądz proboszcz zamyśla uczynić z tem dzieckiem?... — zapytał umierający coraz więcej słabnącym głosem.
— Mam zamiar zabrać je z sobą na probostwo i zawiadomić władzę, jakim sposobem dziewczynka została znalezioną, następnie postaram się wychować ją po chrześćjańsku, i choć po części zastąpić jej rodziców.
— W takim razie, książę proboszczu — mówił dalej Piotr — nic nie stoi na przeszkodzie, ażeby zawiadomić władzę, lecz zarazem oświadcz, że dziecko powierzone zostanie Joannie Madoux, mojej kochanej żonie, która ją będzie kochać i wychowywać jak własną córkę.
Promień radości przemknął po zapłakanej twarzy Joanny.
— Ach Piotrze — zawołała — więc ty byś chciał?
— Tak, chciałbym słyszeć, jeszcze przed śmiercią, że będziesz matką dla tego dziecięcia.
— Przysięgam ci to, Piotrze, ale czy ksiądz proboszcz zechce mi je powierzyć?
— Powierzę ci tę dziewczynkę bez obawy, Joanno, bo wiem, że będzie w dobrych rękach — odpowiedział proboszcz — za dobry uczynek, który ci Piotr doradza, Bóg go wynagrodzi.
— Już jestem wynagrodzony — odpowiedział umierający — choć by dla tego tylko, że moja kochana Joanna nie zostanie samą na świecie. Podajcie mi dziecko, niech ją ucałuję.
Joanna przyłożyła twarzyczkę dziecka do drżących ust swego męża, który ją dwukrotnie ucałował.
— Ona jest dzieckiem przybranem folwarku Rosiers — mówił już głosem gasnącym — nazwijcie ją Różą.
Głowa umierającego osunęła się na poduszkę.
Joanna z przerażeniem nachyliła się nad nim, myśląc, iż osłabienie to jest oznaką zbliżającej się śmierci.
— Niech odpocznie trochę — powiedział ksiądz Dubreuil — to tylko zmęczenie, chwila rozstania dla was jeszcze nie nastąpiła. Chodź Joanno, mam z tobą do pomówienia.
Joanna oddała uśpione dziecko Weronice, i wyszła z księdzem do wspólnej sali.
— Chcę z tobą o tem dziecku pomówić i wyjaśnić ci niektóre szczegóły — mówił proboszcz.
— Jakie mianowicie? — zapytała Joanna.
— Caron, Weronika i ja znamy matkę twojej przybranej córki.
— Ksiądz proboszcz ją zna! — zapytała z niepokojem — ale w każdym razie, ona może przyjść i dziecko odebrać.
— Nie obawiaj się, nie uczyni tego. — Lecz czy ksiądz proboszcz tego pewien?
— Najzupełniej.
— Jak się ta kobieta nazywa?
— Nie mogę ci tego powiedzieć.
— Dla czego?
— Bo przysięgliśmy z ręką na krzyżu, że nigdy jej nazwiska nie wydamy.
— Jeżeli tak, to już się więcej pytać nie będę.
— Mała dziewczynka należy do ciebie w zupełności — ciągnął dalej ksiądz Dubreuil — możesz ją kochać i wychowywać jak swą własną córkę, nie mówiąc jej jednak nigdy, że jest dzieckiem przybranem; dopiero gdy dojdzie pełnoletności, będzie twoim obowiązkiem powiedzieć jej prawdę.
— A jeżeli się zapyta o swoją matkę?
— Odpowiedz, że jej nie znasz. Caron, Weronika i ja dochowamy przysięgi, ale ty powinnaś mi przysiądz, że nic jej nie powiesz, póki nie skończy dwadzieścia i jeden lat.
— Przysięgam, księże proboszczu.
— Dziękuje ci, Joanno — odpowiedział ksiądz — i obracając się do małej dziewczynki, która spokojnie spała na kolanach Weroniki, powiedział: — Błogosławię cię w imię Boga, który ci nie dał zginąć, ale oddał w dobre ręce, gdzie znajdziesz przytułek i miłość macierzyńską; rośnij w bojaźni Boskiej, bądź uczciwą, bądź szczęśliwą.
Po chwili milczenia, zwracając się do Joanny, rzekł:
— Wróć teraz do męża, a ja z Caronem i Weroniką przedsięweźmiemy pewne kroki, tyczące się przyszłości dziecka.
Joanna ucałowała małą dziewczynkę, mówiąc: — drogie dziecię, będę cię kochać nadewszystko, bo ty mi tylko pozostaniesz, i ty jedno możesz mi ulgę przynieść w mojem strasznem cierpieniu. Ja ci zastąpię najlepszą matkę. — Po tych słowach opuściła salę, i udała się do męża.
Ksiądz, Caron i Weronika zostali sami. Ksiądz zażądał papieru i pióra, i usiadłszy przy stole zaczął pisać pospiesznie; ukończywszy, przeczytał co następuje:
„My niżej podpisani zaświadczamy, iż odebraliśmy dziecko płci żeńskiej, z rąk Eugenji Daumont, która miała zamiar porzucić je na drodze. Dziecię to zanieśliśmy do folwarku Rosiers, gdzie adoptowane zostało przez Joannę Madoux w merostwie d’Orry-la-Ville, pod imieniem Pauliny Dauberive, jako zrodzone z ojca Gastona Dauberive i matki niewiadomej, w rzeczywistości jednak dziecię jest córką Gastona Dauberive i Teresy Daumont, młodszej córki Eugenji Daumont. Dziecku temu nadaliśmy imię Róża.
Potwierdzamy i podpisujemy tę deklarację, ażeby dziecko mogło być kiedyś oddane ojcu i żeby zabezpieczyć jego przyszłość, jeżeli okaże się tego potrzeba, w nieprzewidzianych wypadkach. Działo się na folwarku Rosiers, w gminie Sucy-en-brie, w nocy s d. 16-go na d. 17 listopada r. 1867-go“.
— Czy potwierdzacie to, moje dzieci? zapytał się ksiądz.
— Potwierdzamy w zupełności — odpowiedzieli razem Caron i Weronika.
— Trudno przewidzieć przyszłość, ale należy pamiętać, by w razie śmierci pani Madoux, dziewczynka mogła inne zająć stanowisko, aniżeli dziecka znalezionego.
— Może za mąż wyjść zechce — przerwała Weronika...
— Nawet nic nie przewidując — mówił dalej proboszcz — jest rzeczą pewną, że wypadek podobny może się zdarzyć, i na nas ciąży obowiązek, wyjawić w przyszłości Róży, prawdziwe jej pochodzenie. Dla tego poczyniłem odpowiednie kroki. Podpiszemy wszyscy tę deklarację, następnie przyłożę na niej pieczęć parafjalną i przechowam starannie na probostwie. W razie mojej śmierci dokument ten przejdzie w ręce Weroniki. Znajdziecie go między mojemi papierami w kopercie do niej zaadresowanej. Pamiętajcie jednak o tem, ażeby Róża nigdy się nie dowiedziała od was albo z waszej przyczyny nazwiska swej matki. Przyrzekłem to tej kobiecie, a i wy także związani jesteście przysięgą.
— Przysięgę tę dotrzymamy, księże proboszczu.
— Podpiszcie się więc.
Caron podpisał dokument, następnie podał pióro Weronice, która dużemi, nieforemnemi literami wypisała swoje nazwisko.
— No, skończyłam — powiedziała — a teraz zagrzeję trochę mleka, ażeby to biedactwo małe napoić.
W tej chwili krzyk przerażający dał się słyszeć, i Joanna Madoux wpadła do sali.
— Nie żyje! już nie żyje mój Piotr — jęczała przez łzy — Boże mój, daj i mnie umrzeć i odejść z nim razem.
— Joanno, córka moja — pocieszał ją ksiądz — zabierz odwagi, zostaje ci przecież jeszcze dziecko przybrane, które wychować i kochać będziesz, dla niego żyć powinnaś. I zaprowadził biedną kobietę do pokoju nieboszczyka. Caron i Weronika pospieszyli za nimi.
Ksiądz przybliżył się do łóżka zmarłego i przymknął mu powieki, następnie obrócił się do zebranych i powiedział:
— Uklęknijmy i módlmy się za tego poczciwego człowieka, który był tak pracowitym, prawym i dobroczynnym. — Wszyscy uklękli, a ksiądz zaczął odmawiać modlitwy za umarłych.
Na trzeci dzień odbył się pogrzeb Piotra Madoux z udziałem wszystkich mieszkańców wioski. Po ukończeniu ceremonji żałobnej, ksiądz oddał Joannie dokument, przyznający jej w zupełności małą dziewczynkę, i protokół znalezienia jej, spisany w merostwie i podpisany przez niego, Carona i Weroniką z zaświadczeniem podpisów przez mera.
Odtąd mała Róża została córką Joanny Madoux właścicielki folwarku Rosiers.


∗             ∗

Cofnijmy się teraz o dwa lata wstecz, a ponieważ nic nas nie obowiązuje do zachowania tajemnicy Eugenji Daumont, opowiemy więc naszym czytelnikom wypadki, poprzedzające tę noc okropną.
Było to po południu w październiku r. 1865-go Młody człowiek, mający najwyżej dwadzieścia pięć lat wieku, wdzierał się po spadzistej ulicy Martirs, kierując się ku alei Trudaine. Szedł ze spuszczoną głową, a w jego wyrazistych rysach malowało się głębokie zamyślenie. Czarna broda, starannie utrzymana, okalała twarz jego, miał na sobie paltot, zapięty pod szyję, a na głowie mały filcowy kapelusz, zawadjacko usunięty na prawe ucho.
Przy końcu Alei Trudaine obrócił się w prawo i wszedł na ulicę Bochard-de-Saron. Uszedłszy kilkadziesiąt kroków, zatrzymał się przed pięknym, nowo zbudowanym domem, następnie wszedł do sieni w głębi której znajdowało się mieszkanie odźwiernego. Uchyliwszy drzwi, zapytał:
— Panie Ribot, czy Gaston Dauberive jest u siebie?
— Jest, Panie Pawle — może pan iść na górę.
Młody człowiek zamknął drzwi, i po schodach froterowanych dostał się na trzecie piętro. Na drzwiach przy których się zatrzymał, przybita była tablica z czarnego drzewa, na której wpisane było złotemi literami „Pracownia “ Tutaj, nie dzwoniąc, przycisnął klamkę i wszedł do niewielkiego przedpokoju skromnie umeblowanego. Z przeciwnej strony znajdowały się drugie drzwi, zasłonięte ciężką portjerą, uchylił ją i wszedł do obszernej pracowni artysty.
Ściany ciemno-czerwone były prawie zupełnie zakryte gipsowemi i glinianemi biustami i figurami, rysunkami, wzorami, wschodniemi materjami i starą zniszczoną, zardzewiałą bronią.
Było to wszystko oryginalne, nawet zajmujące, ale nie wielkiej wartości.
Umeblowanie składało się z szaf spróchniałych, wytartych sof, kilku krzeseł, stołków i innych sprzętów przydatnych tylko w pracowni rzeźbiarza.
Młody człowiek, ubrany w szare spodnie, w czerwonej flanelowej bluzie i w białym berecie na głowie, stał przed niskim stołkiem i, trzymając w rękach glinę, nadawał jej kształty kobiety.
Tym młodym człowiekiem był Gustaw Dauberive, uczeń szkoły sztuk pięknych. Wysoki i dobrze zbudowany, blondyn, z różową cerą i jasnym wąsikiem, przytem elegancki, uchodził powszechnie za ładnego chłopca, o czem aż nadto dobrze sam był przekonany.
Paweł, wchodząc do pracowni, podniósł ręce w górę, udając ogromne zdziwienie.
— Co ci się stało? — zapytał Gaston — czegoś taki zdziwiony?
— Jak to, ty pracujesz? Gaston pracuje! Oczom swoim wierzyć nie chcę, a może to chwilowe tylko złudzenie, zresztą możeś ty chory? — Artysta zrobił ruch nakazujący milczenie przybyłemu, i powiedział:
— Nie rób hałasu i nie krzycz tak. Usiądź lepiej przy mnie, i tymczasem kiedy ja będę pracował, pogawędzimy trochę.


IV.

Paweł umieścił się z Gastonem i z ciekawością zaczął się przypatrywać, jak z pod rąk artysty, wychodziły kształty coraz więcej do twarzy ludzkiej podobne.
— Czy ty biust robisz? — zapytał się Paweł.
— Tak — odpowiedział Gaston — który obrabiał glinę z niezaprzeczonym mistrzostwem. — Tak, to jest biust.
— Biust kobiety?
— Kobiety.
— Czy robisz z modelu? — Czy jest to tylko utwór fantazji?
— Nie.
— Więc robisz to może z rysunku?
— Także nie.
— To może z pamięci.
— I to nie.
— Jakto nie! — powiedział Paweł — oglądając się po pracowni zupełnie pustej, gdzież jest twój model?
— Poszukaj. — Odpowiadając, obrócił się w stronę okna wychodzącego na ulicę.
— Szukam i szukam, ale nic znaleźć nie mogę.
— No, więc ci tę zagadkę muszę wyjaśnić. Czy widzisz co przez okno na drugiej stronie ulicy?
— Widzę tylko ulicę Bochard-de-Saron.
— Dobrze! spojrzyj teraz naprzeciwko na jedno z okien trzeciego piętra. Schowaj się jednak za firankę, żeby cię rajski ptak nie zobaczył i nie uleciał.
— Więc ona bezwiednie służy ci za model?
— Naturalnie. Nigdy nie widziałem tak pięknej twarzy, tak delikatnych rysów. Chciałbym z niej utworzyć arcydzieło.
— I w dodatku w niej się zakochać — dorzucił Paweł.
— Mówiąc między nami, może to się już nawet stało.
— Co to za jedna.
— Nie wiem.
— Ale znasz przyjemniej jej nazwisko.
— Nic zupełnie o niej nie wiem. Przed paru dniami, zjawiła się po raz pierwszy tam w oknie.
Paweł poszedł za wskazówką przyjaciela, i wzrok jego zatrzymał się na wskazanem miejscu.
Nagle wydał okrzyk zdziwienia i z zachwytem zawołał.
— Ach, jakaż ładna dziewczyna!
— Prawda? — powiedział Gaston od wzruszenia głosem.
drżałem na jej widok, i miłość owładnęła mną od pierwszej chwili. Może to przejdzie z czasem, ale jak na teraz, kocham ją bardzo, dla tego też robię jej biust, ażeby ją zawsze mieć przed oczami.
— Lepiej by było oglądać ją żywą.
— Ach, gdyby można! — zawołał namiętnie artysta.
— Widzę żeś w niej zakochany, ale czy nigdy nie starałeś się dowiedzieć, kto jest ta młoda kobieta czy dziewczyna?
— Nigdy.
— Ależ to największa niedorzeczność.
— Cóż więc mam uczynić?
— To co się czyni w podobnych razach. Dom, w którym się znajduje twoja ukochana, posiada odźwiernego, ci bywają często bardzo gadatliwi, tem bardziej jeżeli zobaczą piękną pięcio lub dwudziestofrankówkę, wtedy możesz się o wszystkiem dowiedzieć.
— Nie mam odwagi tego uczynić.
— Nie miałem cię za tak nieśmiałego — zawołał śmiejąc się Paweł.
— Nie byłem nim nigdy, ale obcując najczęściej z kobietami wątpliwego prowadzenia, gdy spotykam inne, czuję się nieśmiałym, jakby nieswoim i nie mogę się na nic odważyć.
— Czegóż się więc obawiasz?
— Że tamten odźwierny może właśnie stanowić wyjątek i odmówić mi wyjaśnienia, a co gorsze, może jeszcze przestrzedz rodziców, którzy ją zaczną pilnować i nie pozwolą jej nawet siedzieć w oknie. Cożby się wtedy ze mną stało, gdybym nie mógł oglądać więcej tej twarzy idealnej? — byłoby to śmiercią dla mnie. — Wymawiając ostatnie słowa, spojrzał znów w okno, westchnął i zrobił ruch człowieka zawiedzionego.
— Już jej niema — wyszeptał.
— Bądź spokojnym, niedługo powróci, — zapewniał Paweł.
— Obawiam się bardzo, by nie spostrzegła, że jej się bezustannie przypatruję.
— Czy nie spostrzegła? Nie obawiaj się; są one wszystkie córkami Ewy, i choćby najskromniejsze posiadają zawsze trochę kokieterji, to już w ich krwi leży, Ewie wąż pochlebstwami zawrócił głowę, dla czegożby jej wnuczki miały pozostać nieczułemi dla ładnego chłopca, który je uwielbia. A wszak ty nim jesteś.
— Ty zawsze żartujesz...
— O nie, teraz wyjątkowo jestem poważny. Twoja młoda sąsiadka, zasługuje w zupełności na to, ażeby się nią zajmować, i gdybym był na twojem miejscu, oddawna wiedziałbym już co za jedna. Jeżeli sobie tylko tego życzysz, pójdę i zaraz się dowiem o wszystkiem.
— Jeszcze byś głupstw narobił.
— Gdybym na mój rachunek coś robił, to może, ale pracując w twoim interesie, będę takim dyplomatą, jak pan de Talleyrand. A kto wie, czy twoja znajoma nie jest bogatą.
— W takim razie byłoby najlepiej zapomnieć o niej...
— A to dlaczego?
— Dla tego, że nie mógłbym nigdy się starać o rękę bogatej panny.
— A jakaż by w tem była przeszkoda?
— Jestem bez rodziny i majątku; rodzice jej mogliby drzwi mi pokazać.
— Nie masz majątku, to prawda, ale mógłbyś go sobie zdobyć. Jesteś przecież artystą, masz talent.
— Talent mój nie wyżywiłby mnie, nie mógłbym nawet wynająć sobie pracowni, gdyby nie mająteczek zostawiony mi przez mojego poczciwego wuja, jedynego mego krewnego.
— Ależ masz przyszłość przed sobą.
— Wszyscy co w ręku obracają pędzel lub narzędzie rzeźbiarskie, myślą, iż przyszłość do nich należy, a jednak większą część życia w niedostatku albo w nędzy przepędzają. Pomimo walki, przeszkody są tak wielkie, że rzadko w młodym wieku można sobie utorować drogę.
U nas dopiero wtedy dochodzi się do pieniędzy, kiedy już broda osiwieje. A na to jeszcze długo trzeba czekać.
— Więc ty już zupełnie tracisz odwagę?
— Nie śmiem już nawet mieć nadziei.
— Nawet zdobycia serca twojej ubóstwianej?
— Nawet tego.
— Czyś nie przeprowadził przypadkiem telegrafu do domu nieznajomej, żeś tak doskonale poinformowany, co do jej uczuć? Ja się dowiem i powiem ci, co to za jedna ta piękna blondynka z niebieskiemi oczami, podobna do madonny z obrazów Rafaela. Teraz jednak chcę pomówić z tobą o moich interesach, które mnie tu sprowadziły.
— Spodziewam się coś dobrego od ciebie usłyszeć, pewnieś już dostał tę obiecaną posadę inżyniera kopalni.
— Próżna to była obietnica.
— Jak to, więc nie otrzymałeś tej posady?
— Inny, szczęśliwszy odemnie ją otrzymał, musiał mieć większą protekcję.
— A przecież i ty masz zdolności, byłeś przecież jednym z najlepszych uczniów w szkole górniczej. Masz prawo wymagać jakiegoś stanowiska.
— Tak jak i ty, prawda? Jeszcze to nie racja ażeby mi dla tego miało się szczęścić. Ale nie o to mi chodzi.
— O cóż więc?
— Otrzymałem list z Joigny.
— Czy od twojej ciotki?
— Nie, od jej doktora, który mi pisze, bym jak najspieszniej przyjechał, gdyż ciotka bardzo jest chorą, a w jej wieku nie posiada się tyle sił, ażeby walczyć z ciężką chorobą. Doktór był zawsze przyjacielem naszej rodziny, radzi mi więc, — ażebym swoich interesów nie zaniedbał.
— Czy te interesa tyczą się spadku?
— Naturalnie, że nie czego innego.
43 — To ciotka twoja zamyśla cię wydziedziczyć?
— Może to z łatwością uczynić, nie mając nawet nic przeciwko mojej osobie. Jest ona dobrą kobietą, ale słabego charakteru, skutkiem czego, często podlega różnym wpływom. Teraz naprzykład namawiają ją, ażeby swój majątek, z moją szkodą, zapisała na cele dobroczynne.
— Czy ciotka twoja bardzo jest bogatą?
— Przeciwnie, majątek jej jest dość skromny, najwyżej daje dochodu za dwa tysiące franków, ale dla mnie co nic nie posiadam, byłoby to bardzo dużo. Przytem miałbym wszystkie potrzeby materjalne zaspokojone, i nie troszcząc się o chleb powszedni, nabrałbym więcej sił dla wywalczenia jakiego stanowiska.
— Idź więc za radę doktora i jedź jak najprędzej do Joigny.
— Łatwo to bardzo powiedzieć, ale trudniej wykonać.
— Cóż ci stoi na przeszkodzie?
— Brak pieniędzy, bez których nic uczynić nie można. Gdyby tak ten poczciwy doktór był mi cokolwiek przysłał, niewymownie byłbym mu wdzięczny; ale on mi po prostu pisze „przyjeżdżaj”. Uczyniłbym to chętnie, ale skąd wziąść na to pieniędzy?
— Trzeba więc koniecznie temu zaradzić.
— A trzeba, dla tego też na ciebie liczę.
— Na mnie?
— Tak, chcę cię poprosić o pożyczeniu mi stu franków.
Sto franków! — zawołał Gaston Dauberive — ty chcesz odemnie sto franków?
— A cóż w tem tak dziwnego! gdybyś był w potrzebie, a ja w możności dopomódz tobie, oddałbym wszystko na twoje żądanie. Ale może ty nie masz pieniędzy?
Młody rzeźbiarz otworzył szufladę, wyjął z niej portmonetkę i wysypawszy jej zawartość na stół, powiedział:
— Oto jest wszystko, co w obecnej chwili posiadam. Mam siedem franków i sześćdziesiąt centymów, jeżeli chcesz połowę, dam ci ją z całego serca.
Paweł chwycił się za głowę.
— Ależ to okropne! — zawołał. — Myślałem że posiadając mały majątek, będziesz w stanie mnie poratować. A ja muszę jechać koniecznie. Słowo honoru daję, nie wiem już do kogo się udać. Nasi koledzy bez grosza, zegarek mój i nawet część garderoby w lombardzie.
— W lombardzie! — zawołał śmiejąc się Gaston — ach to dobra myśl, nic więc łatwiejszego, jak przyjść ci z pomocą — i mówiąc to zdjął ze ściany zegarek złoty z łańcuszkiem i podał go przyjacielowi.
— Jakto więc ty byś chciał?... — pytał się Paweł.
— Naturalnie, że chcę ci przyjść z pomocą. Jesteśmy tak dobrymi przyjaciółmi, iż powinniśmy wszelkiemi możliwemi sposobami dopomagać sobie. Byłoby to największą niedorzecznością nie korzystać ze spadku, który ci może zapewnić przyszłość. Wiem zresztą, że gdybym ja był w potrzebie, zrobiłbyś to samo.
— Oddałbym wszystko, ażeby ci się tylko wywzajemnić.
— Idź teraz i zastaw zegarek, pożyczą ci przecież tyle pieniędzy, że na podróż wystarczy. Później jeżeli ci się fortuna uśmiechnie, to go wykupisz jeśli ja przedtem nie będę w stanie tego uczynić.
— Przyjmuję twoją ofiarę — rzekł Paweł, ściskając rękę przyjaciela — wierz mi, że nigdy nie zapomną tego, coś dla mnie uczynił.
— Ani słowa więcej o tem — przerwał Gaston. — Kiedy masz zamiar jechać?
— Dziś wieczorem; im wcześniej tem lepiej.
— Kiedyż spodziewasz się wrócić?
— Nie wiem; pobyt mój zależeć będzie od różnych okoliczności, ale z Joigny napiszę do ciebie.
— Liczę więc na pewno na list od ciebie, a teraz do widzenia. Życzę ci z całego serca powodzenia. — W tej chwili spojrzenie jego zatrzymało się na przeciwległem oknie.
— Idź już, mój kochany, pozwól mi korzystać z tej krótkiej może chwilki, którą mi mój piękny model łaskawie, choć bezwiednie, przeznacza.
— Czy znowu się zjawiła?
— Tak, przypatrz się jej.
— Jest ona rzeczywiście bardzo ładną — mówił Paweł — pojmuję więc twój zachwyt. Jak tylko wrócę postaram się przynieść ci wiadomości o twoim ideale, i tym sposobem wywdzięczyć się przysługą za przysługę.
— Dziękuję ci; jednak nie będę czekał twego powrotu, i korzystając z twojej rady, sam się dowiem wszystkiego.
— Tak to dobrze, lubię w tobie tę energję; nieśmiałość do niczego nie prowadzi. Idź naprzód a zwyciężysz.
I dwaj przyjaciele pożegnali się, serdecznem uściśnieniem ręki.


V.

Dowiedzieliśmy się, że przyjaciel Gastona Dauberive, miał na imię Paweł, nazwisko zaś jego było Gaussin.
Opuściwszy mieszkanie rzeźbiarza, udał się na ulicę św. Marka, gdzie na piątem piętrze zajmował mały pokoik, jak najskromniej umeblowany. Zaopatrzywszy się w potrzebne papiery, poszedł do lombardu zastawić zegarek rzeźbiarza. Otrzymawszy zań sto pięć franków, wyjechał tego jeszcze wieczoru do Joigny.
Ale wróćmy do Gastona Dauberive. Młody artysta niezaprzeczenie wielki miał talent, był pełen zapału i oryginalności, ale zbyt wielka liczba pracowników na tem polu, większa, aniżeli na jakiemkolwiek bądź innem, utrudniała bardzo zbyt prac, nawet po cenie najumiarkowańszej.
Stąd też pochodziła skłonność jego do lenistwa.
— Po cóż ja mam pracować — myślał — kiedy prócz wydatków i zmęczenia, innej nie mam korzyści? — I zamiast brać się do pracy, siadał z krótką fajeczką na sofie i marzył, albo z papierosem w ustach wychodząc na spacer, ścigał ładne dziewczęta.
Będąc wybitnym uczniem szkoły sztuk pięknych, marzył o sławie i zaszczytach; zdawało mu się, iż wkrótce zyska rozgłośne nazwisko, a z niem i majątek. Rzeczywistość jednak przyniosła mu rozczarowanie.
Zamówienia korzystne dostawały się nie początkującym artystom, ale tym, co już głośnie nosili nazwiska. A tu potrzeba było żyć. Mająteczek, który młody artysta posiadał, był zbyt mały, ażeby mu wystarczał, zmuszonym był więc przyjmować roboty, nie mogące dać mu rozgłosu. Zarabiał tylko tyle, że mu wystarczało na opłacenie komornego i na bardzo skromne utrzymanie. Życie hałaśliwe, nużące niektórych jego kolegów, nie nęciło go. Wstrętne były dla niego awantury i nocne orgje, z których się wychodzi zniszczonym fizycznie i moralnie. Jak wszyscy młodzi ludzie, miewał wiele miłostek przelotnych, nigdy w nich przecież nie doszedł aż do utraty poczucia własnej godności. Jego usposobienie artystyczne i dusza przejęta ideałem, domagały się miłości rzeczywistej, czystej a wyobraźnia oddawna utworzyła idealny typ kobiety, mogący jedynie zawładnąć w całości jego sercem. Otóż ten typ wymarzony, znalazł teraz w postaci młodej blondynki z niebieskiemi oczyma, podpatrywanej od trzech dni w oknie przy ulicy Bochard-de-Saron. Pokochał też ją całą siłą swej duszy i całą namiętnością, w której się pogrążył i którą się upajał z rozkoszą.
Zaledwie Paweł Gaussin opuścił pracownię, Gaston gorączkowo wziął się do pracy, czerpiąc natchnienie w widoku postaci, która znowu ukazała się w oknie. Ale kilka słów przyjaciela utkwiły w jego umyśle, i pomimo zajęcia wywoływały oderwane uwagi.
— Paweł ma rację — mówił do siebie — powinienem zasięgnąć o niej wiadomości... Na cóż się przyda kochać, jeżeli miłość moja nie może mieć widoków... jeżeli ma napotkać przeszkody nie do przebycia? Przeszkody! — dodał po chwili milczenia — czyż są takie, których by nie można zwyciężyć? Człowiek kochający prawdziwie, łamie je... jeżeli je spotkam, czuję w sobie dość siły do walki. Ale potrzeba najprzód upewnić się, że mogę mieć nadzieję wzajemności,.. Lecz kto ona jest? muszę się dowiedzieć i to niezwłocznie... nie potrzebuję do tego pomocy Pawła... zapytam się sam i to natychmiast.
I młody rzeźbiarz wstając od stołu, spojrzał w okno, w którem jego ubóstwiony model pozował mu bezwiednie, lecz ze zdziwieniem spostrzegł po raz pierwszy tuż obok swego ideału kobietę drugą, mogącą mieć około lat czterdziestu.
— Kto to może być? — szeptał, wpatrując się jej z uwagą. — Nie obca, która przyszła z wizytą, bo niema na głowie żadnego ubrania. A więc chyba matka... rzeczywiście nawet podobna... ale znowu wygląda tak młodo, że może być nawet starszą siostrą. Dlaczego ja przedtem nigdy jej nie widziałem? Ach, młodsza podnosi się i obie oddalają się od okna.., wychodzą z pokoju. Ta matka czy siostra starsza, jakkolwiek jest piękną, jednak mi się nie podoba... twarz surowa, postawa dumna, oczy jakieś złośliwe.
Gaston wpatrywał się jeszcze w okno, gdy spostrzegł znowu młodszą blondynkę w kapeluszu na głowie i ubraną do wyjścia.
— Wychodzi i zdaje się sama... A gdybym poszedł za nią?...
I rozmawiając z samym sobą, Gaston odszedł od okna i skierował się do pokoju sypialnego, by zmienić ubranie. W tej chwili dźwięk dzwonka u drzwi przedpokoju wstrzymał go u progu.
— Żeby go djabli wzięli — powiedział ze złością — w czas wybrał się ktoś z wizytą!
Poszedł jednak otworzyć.
Gościem, który tak niespodziewanie przeszkodził mu spełnić powzięte postanowienie, był mężczyzna lat niezdecydowanych, bliższy przecież drugiej niż pierwszej młodości, ubrany bardzo starannie lecz czarno, ogolony skrupulatnie, w białym krawacie i z wstążeczką legji honorowej. Artysta wziął go za urzędnika sądowego.
— Musiał zapewne omylić się — myślał, witając go — nie mam przecież żadnych stosunków z sądem.
— Czy z panem Gastonem Dauberive mam przyjemność mówić? — zapytał przybyły.
— Tak jest...
— Może mi pan udzielić kilka chwil rozmowy?
— Raczy pan wejść — odpowiedział Gaston, usuwając się i wprowadzając gościa do przedpokoju. — Służę panu.
— Przyszedłem prosić pana o podjęcie się pewnej pracy.
— Czy rzeźbiarskiej?
— Tak jest.
— W takim razie raczy pan wejść do pracowni — odrzekł artysta, podnosząc portjerę, zasłaniającą wejście do drugiego pokoju.
Przybyły przestąpił próg, i ciekawem okien zaczął rozglądać się po pracowni. Gaston pospiesznie zbliżył się do rozpoczętego biustu i nakrył go płótnem.
— Raczy pan spocząć — rzekł, wskazując fotel.
— Wiem — rzekł nieznajomy — jak drogi jest czas dla artysty, nie będę też go panu zabierać i przystępuję do rzeczy. Ale nim wypowiem cel mego przybycia, pragnąłbym uczynić jedno pytanie.
— Owszem.
— Czy to pan robił biust hrabiny de Preval Beaulieu?
— Tak, ja go robiłem.
— Szczerze więc panu winszuję. Posiada pan wielki talent. Podobieństwo bardzo dokładne i wykonanie zasługuje na największe pochwały. Masz pan przed sobą przyszłość świetną.
— Pan zbyt pochlebnie sądzi — przerwał Gaston, przyjemnie połechtany temi pochwałami.
— Jestem tylko sprawiedliwym. A teraz przystępuję do celu mojej wizyty. Zresztą pan już zapewne domyśla się, o jakiego rodzaju pracę chcę prosić.
— Zapewne o biust? — odrzekł Gaston.
— Tak, a raczej o posąg w połowie wielkości naturalnej.
— Osoby pańskiej?
— Nie, osoby, która mi była bardzo drogą, a którą utraciłem — odpowiedział przybyły ze wzruszeniem.
— Czy mam przez to rozumieć, że osoba ta nie żyje? — zapytał rzeźbiarz.
— Tak jakby nie istniała...
— W takim razie jakież wskazówki mieć będę w mojej pracy?
— Sądziłem, że fotografja i obraz olejny będę dostateczne.
— Zapewne, że będą wielką pomocą, niełatwo jednak przyjdzie przezwyciężyć trudności.
— Musimy je zwalczyć.
— Będę się starać, ale nie mogę być pewnym zupełnego powodzenia tak, jak byłbym nim, widząc model przed sobą.
— To zbyt wielka skromność. Talent tak wielki jak pański, przezwycięża wszelkie przeszkody.
— Pan ma zbyt pochlebne o mnie przekonanie... zresztą uczynię wszystko, by nie okazać się niegodnym pańskiego zaufania.
Nieznajomy sięgnął ręką do kieszeni i wyjął teczkę, w której pokazał fotografję formatu gabinetowego.
— Oto jest portret osoby, której pragnąłbym mieć posąg.
— Odbitka doskonała — rzekł Gaston — i zdaje się, powinna być podobną.
— Najzupełniej... jak żywa! Otóż, ona dla pana wskazówką dostateczną?
— Lepszą, niż przypuszczałem.
— Zresztą, jeżeli to panu nie wystarczy, mogę przysłać portret olejny wielkości naturalnej.
— Być może że się przyda.
— Czy mam go przysłać do pana?
— Pragnąłbym najprzód zobaczyć go.
— Bardzo łatwo, zechce pan tylko przybyć do mnie. Oto moja karta.
I nieznajomy wręczył swój bilet wizytowy, na którym artysta wyczytał napis: René de Lorbac. Profesor medycyny uniwersytetu paryskiego. Ulica Linné nr. 15-ty.
Gaston, przeczytawszy adres, rzekł:
— Będę miał zaszczyt złożyć moje uszanowanie.
— Będzie mi bardzo przyjemnie... Więc pan przyjmuje pracę, o którą pana proszę?
— Tak, przyjmuję.
— Kiedyż pan rozpocznie?
— Od jutra.
— A kiedy może pan ją ukończyć?
— To zależy od okoliczności. Czy ma pan termin oznaczony?
— Muszę pana objaśnić, że na cmentarzu Montparnasse kazałem budować grób familijny. Posąg postawiony będzie na piedestale, którego rysunek panu wręczę. A ponieważ odkrycie pomnika odbędzie się w styczniu, pragnąłbym, ażeby i statua była gotową w tym czasie.
— Zaledwie trzy miesiące! — zawołał Gaston przestraszony.
— Będziesz pan pracować bez przerwy.
— Zapewne, że niema czasu do stracenia.
— A więc przyrzeka mi pan stanowczo?
— Ha... przyrzekam.
— I dotrzyma pan słowa?
— Nigdy nie chybiłem danego zobowiązania.
— Dziękuję więc i rachuję na pana. Pozostaje nam tylko porozumieć się o wynagrodzenie.
— Nic pilnego... Możemy uczynić to później.
— Nie, panie, lepiej teraz, proszę o to.
— Czy wiadomo jest panu, ile hrabia de Preval-Beaulieu zapłacił mi za biust swojej żony?
— Sumę śmiesznie małą, wiem o tem.
— Rzeczywiście, biust wart był o wiele więcej; ale wtedy rozpoczynałem mój zawód i potrzebowałem pieniędzy, z wdzięcznością więc przyjąłem co mi ofiarowano.
— Lecz dzisiaj dałeś pan już dowód swego talentu, a nazwisko pańskie przedstawia pewność poważną. Czy dziesięć tysięcy franków będzie dostatecznem wynagrodzeniem?
— Najzupełniej, więcej nawet, niż dostatecznem!
Gość wyjął z kieszeni pugilares, i odliczywszy pięć biletów, każdy po tysiąc franków, złożył je na stole.
— Oto jest zaliczenie na pańską prace...
— Ależ panie, ja nie żądam wcale zaliczki — zawołał Gaston rumieniąc się.
— Odmowa pańska sprawiłaby mi wielką przykrość — odrzekł profesor. I ja byłem młodym, byłem studentem... i znam egzystencję młodych, początkujących artystów, a pan właśnie dopiero rozpoczynasz swój zawód, jakkolwiek z wielkiem powodzeniem. Przyjmując zamówienie na popiersie hrabiny de Preal-Beaulieu, potrzebowałeś pan pieniędzy, sameś mi to powiedział przed chwilą. Więc nie posiadasz pan majątku osobistego, nie masz zapasów. Dojdziesz pan zapewne do tego, ale później, tymczasem potrzeba żyć. Otóż, ponieważ praca, której się teraz podjąłeś, zajmie panu wszystek czas, nie będziesz więc mógł zająć się czem innem. Pomyśl pan nad tem i schowaj te pięć tysięcy franków.
— Po tem co pan powiedział, nie śmiem odmówić — odrzekł Gaston. — W tej chwili dam panu rewers.
— A to na co?... — Nie jesteśmy kupcami... rewers nam niepotrzebny wcale. Kiedy pan przybędzie do mnie dla obejrzenia portretu, którym mówiliśmy?
— Jutro, jeżeli to dla pana dogodne.
— Owszem, proszę.
— O której godzinie?
— W południe.
I pan de Lorbac powstawszy z fotelu, pożegnał młodego rzeźbiarza i opuścił pracownię.


VI.

Gaston Dauberive odprowadziwszy gościa aż do schodów, wrócił do pracowni i podbiegł do okna.Ale spotkał go zawód, roleta bowiem była spuszczona.
— Wyszła — rzekł z westchnieniem — zobaczę ją dopiero jutro. Przeklęta wizyta, byłbym poszedł za nią i może znalazł sposobność zapoznać się. Lecz cóż ja mówię? to bluźnierstwo!... Nazywam przeklętą wizytę człowieka, przyjaciela sztuki, który dał mi zarobić dziesięć tysięcy franków, i napełnił kieszeń moją w chwili, gdy była pustą aż do dna... Niech go Bóg błogosławi, dał mi przynajmniej możność posmarować łapę odźwiernego z przeciwka i rozwiązać mu język o mojej nieznajomej... Nie trzeba tracić czasu, pójdę natychmiast, tylko należy się trochę przebrać... Otóż jestem bogaty! Paweł ma słuszność, gdy mówi, że kto ma pugilares pełny, może wszystkiego próbować i mieć nadzieję...
— Dziwna rzecz, słowo honoru — mówił dalej do siebie — ile to powagi i ile śmiałości dodaje człowiekowi kieszeń pełna... Zdaje mi się, żem niepodobny wcale do tego, jakim byłem jeszcze przed godziną, i tak się zmieniłem, że nie poznaję sam siebie.
Ubrawszy się, włożył do portmonetki jeden z pięciu biletów i opuścił mieszkanie.
— Trzeba na drobniejsze zmienić — myślał dalej, znalazłszy się na ulicy — a przedewszystkiem zapłacić dług memu restauratorowi, który, prawdę posiedziawszy, żywi mię bardzo źle, ale bądź co bądź żywi... a potem do odźwiernego.
Gaston stołował się w restauracji przy ulicy des Martyrs, gdzie zbierali się artyści pozostający bez pracy, literaci nie mogący znaleźć wydawców, autorzy dramatyczni, których sztuk teatry nie przyjmowały i tym podobni ludzie niepewnych dochodów. Cena obiadów była tam bardzo skromna, ale też i pożywienie było jeszcze skromniejsze.
Gaston zapłacił za miesiąc zaległy i bieżący i wprost z restauracji udał się na ulicę Trudaine.
Dom zamieszkiwany przez piękną blondynkę, o której chciał zasięgnąć wiadomości, był narożnym przy zbiegu dwóch ulic Bochard-de-Saron i alei. Gmach ogromny, świeżej budowy i z powierzchowności wspaniały, jak prawie wszystkie domy tej dzielnicy, która w przeciągu dwóch lat nabrała cechy arystokratycznej. Ale fizjonomja to mylna, mieszkania tam bowiem poszukiwane są głównie przez kapitalistów żyjących z procentu, przez kupców, którzy się wycofali z interesów, wyższych urzędników, przez kobiety z półświatka i nakoniec przez artystów.
Gaston podszedł do drzwi i zawahał się. W chwili stanowczej zabrakło mu odwagi, wreszcie przyszła mu myśl, że postępowanie jego jest niedelikatne. Badać odźwiernego o jedną z lokatorek, przekupywać go, płacić za jego niedyskrecję i uchybienie obowiązkom, wydało mu się niezbyt szlachetne i ryzykowne. A jeżeli wypadkiem rodzice jej dowiedzą się o tem, w takim razie potrzeba raz na zawsze utracić nadzieję poznania jej. Lecz z drugiej strony, jeżeli się nie zapyta, pozostanie w dotychczasowej niepewności, w której dłużej już żyć nie zdoła.
Ważył się z myślami, lecz w końcu, jak łatwo było do przewidzenia, miłość odniosła zwycięstwo nad radami rozumu.
Wszedł.
Odźwierna, której mąż był woźnym w pewnej instytucji administracyjnej, tylko co zapaliła gaz na schodach i schodziła do swej loży. Spostrzegłszy młodego człowieka, zatrzymała się na ostatnim stopniu i zapytała:
— Czego pan sobie życzy?
Gaston uczuł krew występującą mu na twarz, nie wiedział od czego rozpocząć rozmowę i jak wytłómaczyć cel swego przybycia.
— Mam parę słów powiedzieć pani — odrzekł zmieszany.
— Słucham, niech pan mówi.
— Wolałbym pomówić w loży, niż na schodach.
— Więc to jakiś sekret?
Młody rzeźbiarz nic nie odpowiedział, wszedł za odźwierną do loży, wyjął z kieszeni zawczasu przygotowany bilet pięćdziesięciofrankowy i podając go, rzekł nieśmiało.
— Przedewszystkiem proszę przyjąć to odemnie jako małe wynagrodzenie za subjekcję, jaką pani sprawiam.
Odźwierna przygryzła usta i zapytała sucho:
— Co takiego? Zapytanie to zmieszało jeszcze więcej młodego człowieka i było to tak widocznem, a zarazem komicznem, iż odźwierna aż się roześmiała.
— No cóż? śmiało! — rzekła dodając mu odwagi. — Czegóż pan się wstydzisz? Nie dzisiejszą jestem i wiem co pan chcesz powiedzieć, nawet gdybyś nic nie mówił. Dwadzieścia lat jestem już odźwierną i napatrzyłam się wielu rzeczy. Znamy się na tem. Chcesz się pan dowiedzieć odemnie o kimś lub o czemś i myślisz, że bilet pięćdziesięciofrankowy rozwiąże mi język... Otóż nie znasz mnie pan! Rozalja Michaud jest uczciwą kobietą i nie miesza się w żadne matactwa, schowaj więc do kieszeni swoje pieniądze i powiedz śmiało o co chodzi i co chcesz wiedzieć. Jeżeli będę mogła objaśnić, nie uchybiając moim obowiązkom odźwiernej, i bez narażenia kogokolwiek na jaką szkodę, nie widzę powodu, dla czego nie miałabym uczynić tego darmo. Ale jeżeli przeciwnie, chcesz mi pan powiedzieć coś takiego, co się nie powinno mówić i żądać rzeczy niemożliwych, w takim razie strzeż się... Za pierwszym słowem przerwę panu, a za drugiem wskażę drzwi. Więc o co chcesz mię pan zapytać?
Po takiej przemowie wahać się dłużej było niepodobieństwem; należało albo wypowiedzieć cel przybycia, albo odejść. Gaston rzekł po cichu:
— Chciałem zapytać się o rodzinę mieszkającą na trzeciem piętrze...
— O tem mogę mówić — odrzekła odźwierna. — Rodzina ta składa się z ojca, matki i córki...
— Młodej, lat siedemnastu lub ośmnastu — zawołały Gaston — blondynki z niebieskimi oczyma... bardzo pięknej, wszak tak?
— Tak — odpowiedziała Rozalja, śmiejąc się. — Ona to właśnie pana obchodzi, i nie dziwię się temu. Rzeczywiście piękna... Spostrzegłeś ją pan ze swego okna i rozgorzałeś ku niej jak zapałka... Ot co jest! No, zakochać się wolno każdemu, ale na ten raz nie doprowadzi to do niczego. Dla tego też mogę w dodatku dać panu radę: napróżno zaprzątasz sobie nią głowę, ponieważ jej ojciec Robert Daumont nie zna się na żartach, a jej matka jeszcze mniej... Oboje są bardzo surowi i ostrożni pod tym względem i słusznie!... Pilnują córki, bo wiedzą, że wielu jest takich jak pan myśliwych, co tylko krążą i podpatrują, i gdy dostrzegą jakiego rzadkiego ptaszka, zaraz zastawiają sidła... Weź więc pan swoje pieniądze. Zresztą, jeżeli pan potrzebujesz innych objaśnień, idź na trzecie piętro, pan Daumont jest właśnie w domu...
— Ależ przecie, kochana pani — zaczął Gaston.
— Dość już tego, mój panie — przerwała Rozalja Michaud — widzę, że powinnam zawiadomić panią Daumont o pańskiej wizycie.
— Nie czyń pani tego, błagam cię — zawołał młody człowiek — daję pani słowo honoru, że przyszedłem w jaknajczystszych zamiarach. Uczucie moje dla pięknej lokatorki pani, jest najszlachetniejsze... Zobaczywszy ją, pokochałem i...
— Tiu, tiu, tiu! — przerwała odźwierna — cóż mnie to obchodzi? to rzecz rodziców. Jeżeli chcesz się pan żenić, idź i oświadcz się o jej rękę. Żegnam pana!
I powiedziawszy to, usunęła go lekko ku drzwiom loży.
Gaston pojął, że dalsze naleganie byłoby bezskuteczne. Odźwierna była widocznie niezachwianą i niemożliwą do zdobycia. Pozostało wycofać się, co też uczynił.
— Głupia! — mówił półgłosem, idąc ulicą — obraziła się, jakbym żądał od niej czegoś, ubliżającego jej godności!... A jednak muszę dowiedzieć się, czy mogę kochać to śliczne dziewczę i mieć nadzieję, że zostanie moją żoną... Muszę poznać tę rodzinę... nie mogę jednak, nie wiedząc co są za jedni, iść do nich i wprost powiedzieć: kocham waszą córkę, czy chcecie mi ją oddać? Jakże przyjęliby podobne oświadczenie nieznanego im człowieka i do tego tak niespodzianie? Czyż nie mieliby racji przypuszczać, że jestem pomieszany? Przypuściwszy nawet, że postąpienie moje wzięliby na serjo, to przecież, za nim by dali odpowiedź, pragnęliby poznać moją pozycję i moje widoki na przyszłość.
„Tymczasem moja sytaucja obecna wcale nie jest świetne. Pieniądze posiadam zaledwie od czterech godzin, wprawdzie mam talent i jak mówi mój przyjaciel Paweł Gaussin, czeka mnie przyszłość świetna... Zresztą, czyż ci Daumontowie są bogaci i czy mają prawo być wymagającymi? Jakim sposobem dowiedzieć się o tem wszystkiem, skoro ta głupia odźwierna odmówiła objaśnień?“
Zamyślony, ze zwieszoną głową, szedł przed siebie machinalnie. Nagle zatrzymał się, jakaś myśl przyszła mu do głowy.
— Wiem co zrobię! — rzekł do siebie, uderzając się ręką w czoło. Przyspieszył kroku, skierował się na ulicę Saint Lazare i wszedł do domu oznaczone go nr. 9.
— Czy tutaj mieszka pan Bouley? — zapytał odźwiernego.
— Tutaj.
— Na którem piętrze?
— Na drugiem, drzwi wprost.
Młody człowiek wszedł na schody, dostał się na drugie piętro i zatrzymał się przed drzwiami, na których przy świetle gazu spostrzegł metalową tabliczkę z napisem:

J. BOULEY

Ajent Biura informacji handlowych i innych.
Sprawy sądowe. Spory. Obrona w sądach

pokoju. Dyskrecja. Pośpiech.

Gaston zadzwonił.
Chłopak lat piętnastu otworzył drzwi i wprowadził go do gabinetu. Pan Bouley, człowiek niskiego wzrostu, szczupły i szpakowaty, siedział przed wielkiem biurkiem założonem papierami i pisał. Spostrzegłszy Gastona, powstał i wskazując ręką fotel, zapytał.
— Co pan rozkaże?
— Przyszedłem prosić o informacje.
— Czy o jakiej firmie handlowej?
— Nie jestem kupcem.
— Więc jakaś sprawa poufna!
— Tak, panie.
— Osoba, o którą panu chodzi, mieszka w Paryżu, czy na prowincji?
— W Paryżu.
— Nazwisko?
— Robert Daumont.
— Mieszkanie?
— Ulica Trudaine nr 28.
— Stanowisko społeczne? Zajęcie?
— Właśnie nie wiem tego.
— I chcesz się pan dowiedzieć... bardzo dobrze — rzekł Bouley, notując odpowiedzi Gastona w księdze. — Za dwa dni będziesz pan mieć najdokładniejszą informację. Ale pod jakim względem jednak pragniesz pan mieć wyjaśnienia bardziej szczegółowe?
— Pod względem przeszłości, sytuacji obecnej, stosunków i stanu majątkowego; nadto pragnąłbym szczegółów o rodzinie, to jest o pani Daumont i jej córce.
— Ach, więc tam jest córka... — rzekł ajent, uśmiechając się — i założyłbym się, że piękna.
— Wygrałbyś pan napewno... prześliczna.

VII.

Ajent spoważniał.
— Informacje w widokach zamierzonego małżeństwa... — rzekł. — Nie wchodzi się do rodziny nie wiedząc, co za jedna... Niech pan będzie spokojny, otrzyma pan wyjaśnienia szczegółowe.
— Sądzę — rzekł Gaston — że dwa dni wystarczą dla zebrania wiadomości?
— Najzupełniej... — Pojutrze wieczorem wręczę panu notatkę szczegółową, rozumie się, jeżeli nie zajdą jakie komplikacje, utrudniające poszukiwania... ale w tym wypadku nie przypuszczam ich... Nie zdaje mi się, by trzeba było badać jakie tajemnice...
— Ile się należy? — zapytał Gaston.
— Sto pięćdziesiąt franków, nie licząc kosztów nadzwyczajnych, gdyby były potrzebne... zresztą złożę w takim razie dowody.
— Czy mam zapłacić z góry?
— Sto franków teraz.
— Oto są... Otrzymam zapewne pokwitowanie?
— Nie wydaję go nigdy.
— Dla czego?
— Ponieważ tego rodzaju sprawy... rozumie pan... są natury delikatnej. Musisz mi pan zaufać w zupełności. Upewniam pana, że nikt jeszcze nie żałował położnego we mnie zaufania.
— Ufam i nie nalegam.
— Pańskie nazwisko?
— Gaston Dauberive, rzeźbiarz, ulico Bochard-de-Saron, nr 2.
— Dobrze. Więc pojutrze... będzie pan ze mnie zadowolony.
Bouley odprowadził gościa do drzwi gabinetu i pożegnał się.
Artysta udał się wprost na ulicę des Martyrs, wszedł do zwykłej swej restauracji, zjadł obiad pośpiesznie i nie wypaliwszy nawet cygara, jak zwykł był czynić codziennie, poszedł do swego mieszkania, myśląc ciągle o rodzinie Daumont, a w szczególności o pięknej blondynce.
Około godziny dziesiątej odźwierna, która robiła porządki w jego mieszkaniu, zdziwiona tak wczesnym powrotem, przyszła dowiedzieć się, czy nie potrzebuje czego. Gaston odprawił ją, w kilka minut po jej wyjściu rozebrał się i poszedł spać. Napróżno jednak usiłował zasnąć, całą noc nie zmrużył oka. Na drugi dzień wstał ze wschodem słońca i skoro się tylko ubrał, zbliżył się natychmiast do okna.
Przypuszczał, że zobaczy pannę Daumont, lecz niestety! było zawcześnie i okno jej pokoju szczelnie zasłaniała roleta. Wziął się więc do pracy i zaczął dalej modelować glinę wywołując w pamięci rysy swego ideału.
Mimo to nie zapomniał, iż właśnie tego rana miał być u doktora de Lorbac, wkrótce więc powstawszy, zbliżył się jeszcze raz do okna, i znalazłszy je wciąż zasłoniętem, westchnął i opuścił mieszkanie.
Doktór de Lorbac mieszkał w pięknym domu własnym przy ulicy Linneusza pod nr. 15-ym. Bogaty sam przez się, i odziedziczywszy znaczny majątek po swej żonie, posiadał on ośmdziesięciu tysięcy franków rocznego dochodu, z których wydawał zaledwie małą cząstkę. Przynajmniej dwie trzecie części poświęcał na cele dobroczynne. Przed rokiem zmarła jego żona, pozostawiwszy mu czteroletniego syna.
— Doktór tylko co wrócił ze szpitala, gdy służący zaanonsował Gastona.
— Dziękuję panu za punktualność rzekł do artysty, ściskając mu rękę. — Później wskazując rysunek zawieszony na ścianie, dodał:
— Oto jest plan pomnika, który kazałem już budować... a jeżeli, o czem nie wątpię, znajdziesz pan w sobie natchnienie dla wykonania posągu, który ma być jego uwieńczeniem, to zdaje mi się, że będzie to dla pana korzystnem pod każdym względem, ponieważ mam wielu przyjaciół, a starać się będę, by zostali pańskimi klijentami.
Gaston odpowiedział, że będzie usiłował wykonać posąg jak najlepiej, podziękował, zabrał plan, przypatrzył się olejnemu portretowi pani de Lorbac i narysował szkic jego. Poczem, przypomniawszy sobie, iż tak niewiele czasu mu pozostawało do oznaczonego terminu, pożegnał doktora i wyszedł.
Po drodze wstąpił tylko na śniadanie i powrócił do siebie.
Zanim się zabrał do roboty, przystąpił do okna. Na ten raz rolety były podniesione, i młoda blondynka siedziała, jak zwykle, zajęta jakąś robótką Gaston uczuł przyspieszone bicie serca.
— Gdyby choć mogła mię spostrzedz!... — mówił do siebie — lecz nigdy nie kieruje wzroku w moją stroną... nigdy. Co tu uczynić, by zwrócić jej uwagę?
Otworzył jedną połowę okna, oparł się na pręcie żelaznym przeprowadzonym w poprzek i zaczął kaszlać, z początku lekko, później coraz głośniej, ale gdy piękna blondynka pomimo to nie podnosiła głowy, całą siłą płuc, jakdyby chory był na koklusz.
Wszystko to przecież było napróżno.
Niepowodzenie to rozgniewało go. Ze złości zaczął śpiewać jakąś arję z operetki, tak głośno, iż osoby przechodzące trotuarem zatrzymywały się, szukając wzrokiem okna, z którego głos wychodził na ulicę. Lecz to go nie obchodziło. Chciał zwrócić na siebie uwagę sąsiadki i dopiął wreszcie celu w chwili, gdy już dochodził do rozpaczy.
Panna Daumont zbudzona nagle z zamyślenia znaną sobie śpiewką, podniosła głowę i spojrzała w okno. Twarz jej oblała się rumieńcem.
Gaston pochylił głowę, ona bezwiednie odpowiedziały lekkim ukłonem, i zarumieniwszy się jeszcze więcej, zajęła się swą robótką z przejęciem, więcej udanem niż rzeczywistem.
Nie odszedł od okna, pochylił się i udawał że patrzy na ulicę; choć nic nie działo się tam szczególnego. Parę razy jeszcze spostrzegł jej wzrok rzucony ukradkiem ku sobie. Następnie, nie zamykając okna, przysunął stół, zmoczył glinę i wziął się do modelowania popiersia, zwracając je tak, by panna Daumont widziała, iż to ona właśnie służy mu za model.
Dziewczę zrozumiało go doskonale, i jakby obrażone tą śmiałością artysty, zasłoniło okno firanką muślinową.
Gaston nie rozgniewał się tym razem.
— To rzecz naturalna... oswoi się powoli — pomyślał — i zamykając połowę okna, dodał:
— Założyłbym się o nie wiem co, że za godzinę firanka będzie odsłonięta.
I byłby wygrał. Po południu mała kształtna rączka o rzeźbionych paluszkach i różowych paznokciach usunęła firankę, i Gaston mógł na nowo wpatrywać się w te piękne rysy twarzy, które coraz bardziej i głębiej wyrzeźbiały się również w jego pamięci i sercu.
Panna Daumont jakby niechcący, od czasu do czasu zwracała swój wzrok na przeciwległe okno lecz za każdym razem natychmiast opuszczała go na robótkę.
Artysta powróciwszy na zwykłe miejsce w pracowni, obserwował ją tylko i lekko się uśmiechał. Widział jak się podniosła i nie mogąc przezwyciężyć ciekawości, usiłowała przeniknąć wzrokiem aż do głębi pracowni, ale nic nie dostrzegłszy, usiadła znowu.
— No, miałem piękny dzień dzisiaj — mówił do siebie zakochany. — Przynajmniej już mnie zna... wie, że mieszkam tutaj, że myślę o niej... że ją kocham... a to najważniejsze. Jej wyobraźnia dopełni reszty.
Gaston, jakkolwiek naprawdę zakochany nie utracił jednak zdrowego rozsądku. Rozumiał doskonale, że przyjąwszy zobowiązanie i wziąwszy z góry pieniądze, zaszkodziłby własnej przyszłości i straciłby opinję człowieka honorowego, gdyby na termin nie wykończył posągu. Otóż praca ta niewieleby postąpiła, gdyby codziennie poświęcał tyle godzin swojej kontemplacji miłosnej. Więc by nie tracić widoku osoby ukochanej, umieścił stół przy samem oknie i zabrał się do pracy nad rysunkiem, spoglądając od czasu do czasu na młode dziewczę, które jakby przyzwyczajone już do tego sąsiedztwa nieuniknionego, nie kryło się więcej po za firanką.
Nadeszła noc i roleta została spuszczoną.
— Do jutra... — rzekł Gaston, wstając od roboty.
Nazajutrz nie zaszło nic nowego, co by mogło zbliżyć więcej artystę z panną Daumont; przywitali się ukłonem i wymienili spojrzenia, on pełne miłości ona pomieszania. Należy dodać, iż nie spuszczała już firanki, nawet gdy artysta zaczął wykończać jej popiersie.
Za każdem dotknięciem ręki, twarz nabierała, życia, podobieństwo było uderzające... Gaston promieniał radością.

VIII.

Panna Daumont pozowała już dobrowolnie. Dała to widocznie Gastonowi do zrozumienia, gdy podniósłszy roletę, okazała całą swą postać w pełnem świetle.
Było to jedno z najprzyjemniejszych posiedzeń, zakończone dopiero o zmroku. Gdy zapuszczała roletę, artysta pożegnał ją głębokim ukłonem, ona odpowiedziała mu schyleniem głowy i rozkosznym uśmiechem.
Tegoż dnia wieczorem miał otrzymać od ajenta, Boulaya informacje o rodzinie państwa Daumont. Nie zwlekając więc, ubrał się pospiesznie i wyszedł wstąpił do restauracji na obiad i stamtąd udał się wprost na ulicę Saint-Lazare.
Była już wtedy godzina ósma wieczorem, za chwilę biuro miało być zamknięte.
Młody człowiek, który za pierwszą bytnością wprowadził go do gabinetu, zapytał z ukłonem:
— Co pan rozkaże?
— Proszę zawiadomić pana Beuleya, że przybył Gaston Dauberive.
— Pan Bouley wyszedł...
— Wyszedł?...
— I nie był jeszcze od rana.
— Ale zapewne wkrótce powróci?
— Powróci, lecz niewiadomo kiedy, ja zaś mam rozkaz zamykać biuro o godzinie ósmej.
— Czy nie mógłbyś pan na ten raz cokolwiek opóźnić zamknięcie? Pan Bouley zaznaczył mi tę godzinę, i ja potrzebuję z nim się zobaczyć koniecznie.
— Ależ panie, ja jestem głodny i muszę iść na obiad.
— Możesz iść — rzekł pan Bouley, który w tej chwili przestępował próg pokoju, i zwracając się do Gastona dodał:
— Proszę pana do mego gabinetu. Wracam trochę zapóżno, ale to właśnie z powodu pańskiej sprawy. Musiałem odbyć podróż do Fontainebleau i do Senlis.
— A po cóż aż tam?
— Bo tam tylko mogłem zasięgnąć potrzebnych panu wiadomości... — Proszę wejść.
Gdy usiedli, Bouley złożył na stole tekę, i wyjmując z niej papiery, rzekł:
— Oto dowody. Mogę je panu wręczyć, ale wolałbym, byś pan pierwej przeczytał, mógłbym bowiem w niektórych kwestjach dać jeszcze wyjaśnienia.
— Więc słucham...
— Przedewszystkiem — rzekł Bouley, nakładając pince-nez — zacznijmy od głowy rodziny. Otóż, Izydor Robert Daumont, urodzony w Melun w d. 5-ym marca r. 1809-go liczy obecnie pięćdziesiąt cztery lata i jest synem Prospera Daumont i Róży Ferrier.
„Skończył nauki w kolegjum miejscowem, i pozostawał tam do szesnastego roku życia. W tym czasie ojciec jego, dotychczas sekretarz prefektury w Melun, otrzymał posadę jeneralnego sekretarza w Fontainebleau, dokąd pojechał wraz z rodziną.
„Robert Daumont, młodzieniec miernej inteligencji, wstąpił do tegoż biura, a chociaż nie dał dowodów zdolności, wkrótce za protekcją ojca mianowany został pisarzem więziennym w Fontainebleau. Posadę tę zajmował od r. 1837-go do r. 1848-go.
„W r. 1847-ym zaślubił kobietę, o której wkrótce z kolei pomówimy. Dzięki tej kobiecie, wysłany został do Paryża, gdzie bardzo prędko zamianowano go pomocnikiem szefa biura w ministerjum spraw wewnętrznych.
— W jakim wydziale? — zapytał Gaston.
— W wydziale więzień i szpitali warjatów. Stanowisko to będzie już dla niego buławą marszałkowską... wyżej nie pójdzie... Jak rzekłem, ma dzisiaj lat pięćdziesiąt cztery, za sześć lat, jeżeli nie umrze, otrzyma emeryturę i będzie pobierać połowę dotychczasowej pensji, która wynosi sześć tysięcy franków. Jest to niewiele, a ponieważ Daumont nie ma żadnych oszczędności, rodzina więc może się znaleść w ubóstwie.
„Pani Daumont, będąc piękną, miała, jak mówią, w czasach swojej młodości, jakieś tajemne źródła dochodów, które zwiększały pensję męża i dozwalały jej otaczać się zbytkiem, który lubi nadewszystko. Odczytaj pan książkę p. t. „Biedne lwice“.
„Z czasem źródła te wyschły, dochody ograniczyły się na samej pensji męża, i dzisiaj, jak powiedziałem, interesa stoją nietęgo.
„Robert Daumont, człowiek słaby, pozbawiony wszelkiej inicjatywy i energji, całe życie dawał powodować się żonie, i nigdy nie widział dalej nad koniec swego nosa. Skoro tylko poczuł w kieszeni kilka franków i mógł zaspokoić swoje gusta, napić się absyntu, wypalić fajkę, lub w jakiejś knajpie zagrać w domino, czuł się zupełnie szczęśliwym. O resztę nie dbał. Uczucie rodzicielskie nie istniało w nim nigdy. Jestto egoista, nie troszczący się o przyszłość, raczej zły niż dobry, nie kochający nikogo i żyjący tylko dla siebie.
— No — zauważył Gaston — portret wcale niepowabny, jeżeli tylko podobny.
— Za podobieństwo przyjmuję odpowiedzialność... to fotografja moralna.
— Tem gorzej.
— Przyrzekłem panu prawdę i daję ją bez względu, czy jest piękną lub brzydką.
— Przejdźmy teraz do pani Daumont.
— Z góry pana uprzedzam, iż jej wizerunek będzie jeszcze ciemniejszy.
— Do licha!..
— Cóż robić?... Zresztą możemy na tem po przestać...
— Nie! nie!.. niech pan mówi dalej.
Bouley poprawił pince-nez, wyjął z teki inny arkusz papieru i zaczął czytać.
— Eugenia Sorbier, córka adwokata z Fontainebleau, już od lat najmłodszych okazywała nadzwyczajną lekkość w postępowaniu... Złośliwość ludzka wiele opowiada o niektórych podejrzanych wypadkach z czasów jej panieństwa. Ale, ponieważ gawędy te nie są poparte żadnym dowodem, niema więc potrzeby nad niemi się rozwodzić, i dość będzie stwierdzić, iż opinja jej była opłakaną.
„Jako córka adwokata, mogła była wyjść za mąż dobrze, była bowiem nadzwyczaj piękną, a chociaż jej złośliwość i dziki wyraz oczu nie wzbudzały sympatji, piękność jej mogła wywrzeć wrażenie na jakiemś sercu naiwnem. Na nieszczęście, lekkość obyczajów i różne krążące o niej pogłoski oddalały od niej pretendentów poważnych. Otaczało ją wielu zakochanych, ale żaden z nich nie myślał się żenić.
„Ojciec, utraciwszy nadzieję wydania jej za mąż świetnie i obawiając się, by nie została starą panną, zdecydował się dać jej za męża Roberta Daumont, na którego i ona, w braku lepszego, chcąc nie chcąc, przystała. Robert znalazł ją bardzo po swojej myśli, tembardziej, iż skromne jego stanowisko nie dawało mu prawa do jakichś wymagań.
„Tak skleiło się to małżeństwo.
„Pierwsze laty ich pożycia, jeśli nie były szczęśliwe, to przynajmniej spokojne.
„Przyszła na świat córka, której dano imię Teresa.
„W Paryżu, dokąd przenieśli się, skoro tylko Robert Daumont otrzymał posadę w ministerjum spraw wewnętrznych, pani Eugenja potrafiła zawiązać stosunki i ciągnąć z nich korzyści, których gatunek, by zostać dyskretnym i uniknąć opowiadania, znajdzie pan w zacytowanej wyżej przezemnie książce „Ubogie lwice.“ Zresztą, nie radzę panu nalegać na te szczegóły jej życia.
„Krótko mówiąc, Robert Daumont miał pensji tylko sześć tysięcy franków, tymczasem pani Eugenja wydawała dwa razy tyle na stroje, i prawie tyleż u dostawców żywności i win, Prawda, że wraz z temi dochodami niewiadomego pochodzenia, łączyły się i długi, których suma wzrastała w miarę, jak pani Eugenja traciła wiosenną świeżość swego oblicza.
„Z chwilą, w której na twarzy jej pokazała się pierwsza zmarszczka, a na głowie pierwszy włos siwy, życie ich stało się nieznośnem. Śmierć adwokata Sorbier, a wkrótce i jego żony, poprawiła chwilowo ich interesa, Eugenja bowiem, jako jedyna córka i sukcesorska, odziedziczyła po nich około czterdziestu tysięcy franków. Ale sama ta wystarczyła zaledwie na spłatę długów i na utrzymanie przez półtora roku.
„Mała Teresa w szóstym roku życia oddaną została na pensję w Senlis, i przez cały czas pozostawania na niej, widywała matkę zaledwie dwa razy na rok. Uczucie miłości macierzyńskiej nie istniało nigdy w sercu Eugenji Daumont; zajęła się swą córką wtedy, gdy spostrzegła, że nie potrzebuje się już krępować, i że może wyciągnąć korzyść z piękności dziecka.
— Co pan mówisz? — zawołał Gaston w najwyższym stopniu przejęty zgrozą.
— Wiadomości moje są wiarogodne — odrzekł ajent.
— Proszę mówić dalej.. chociaż trudno mi w to wierzyć.
— Teresa jest piękną...
— Jak anioł...
— Tak! Otóż na tej piękności pani Daumont oparła swoje plany...
— Lecz jakież to plany?
— Uspokój się pan! Nie należy domyślać się więcej, aniżeli wskazują moje informacje. Plany jej nie zawierają w sobie nic niemoralnego... Pani Daumont marzy o znalezieniu miljonera, młodego lub starego — wiek bowiem nie wchodzi tu w rachubę — któryby szalenie zakochał się w Teresie i z nią się ożenił... Rozumie się, że mu ją odda, ale z warunkiem, że rodzice pozostaną z nią razem, i wraz z nią używać będą przyjemności wielkiego majątku męża, majątku, którego znaczna część powinna być im przyznana aktem urzędowym.
— I córka miałaby się na to zgodzić — przerwał oburzony Gaston — ona przystałaby na podobny układ, którego wszystkie korzyści byłyby po ich stronie! Ona miałaby się poświęcić i zostałaby żoną starca dla tego tylko, by zapewnić im życie wystawne!...
— Cierpliwości — powiedział Bouley. — Wkrótce zaczniemy mówić i o Teresie Daumont, lecz trzymajmy się kolei.
— Matka miała zawsze tylko jeden cel życia: zaspokojenia swoich instynktów osobistych; dla dojścia do niego poświęciłaby wszystko bez wahania. Ten szatan egoizmu, myślący tylko o sobie, jest przytem despotycznym. Rządziła mężem swoim i panuje nad córką do tego stopnia, że Teresa drży przed nią...
— Może ona się nad nią znęca?... — przerwał Gaston.
— Tak dalece chyba nie, przynajmniej nie słyszałem o tem... Nie mam dowodów, by Eugenja Daumont sprawiała córce cierpienia fizyczne, ale jest rzeczą prawdopodobną, że nie oszczędza jej moralnych naciskiem swej woli macierzyńskiej, naciskiem, który wzrasta coraz więcej, ponieważ czując zbliżająca się starość, pragnie prędzej dojść do celu.
— Czy pani Daumont bywa z córką w towarzystwach?
— Teresa dopiero niedawno ukończyła pensję... i dotychczas była tylko parę razy w teatrze, gdzie jej obecność wywołała wrażenie. W tej chwili pani Daumont bardzo zręcznie, jak najlepszy dyplomata, stara się o wprowadzenie córki do kilku salonów, w których ludzie więcej niż dojrzali, wdowcy lub zatwardziali wyznawcy bezżeństwa głównie się zbierają. Tam właśnie szuka ona zięcia miljonera.
— I czy pan sądzi że otrzyma zaproszenie?
— Bezwątpienia i to dzięki wyższemu urzędowemu stanowisku swego męża. Wtedy dopiero rozpocznie na rachunek swej córki polowanie na męża, polowanie zapalczywe...
— I czy jej się uda?
— Kto to wie?... Być może... Czego kobieta chce, djabeł tego chce...
— Czy pan wszystko już powiedział o pani Daumont?
— Wszystko czego się mogłem dowiedzieć.
— Więc proszę teraz o Teresie.
— Informacje zebrane o niej są krótkie. Panna Daumont ma lat siedmnaście i sześć miesięcy. Jest bardzo piękną, wykształconą, inteligentną, zadziwiającej łagodności, ale słabą, bez inicjatywy i energji. Taką ją przynajmniej znano na pensji. Przed matką drży... Jedno spojrzenie pani Daumont zapędza ją w myszą norę.
— Z tak słabym charakterem Teresa nie zdoła prawdopodobnie oprzeć się woli rodziców I ich projektom...
— Są to przypuszczenia, wszakże uległość jej w tym względzie jest prawie pewną.
— Zna pan przyjaciół Roberta Daumont.
— Robert Daumont jest stałym gościem knajp i po za stosunkami wynikającemi z jego stanowiska, jako pomocnika naczelnika biura, a które wcale serdecznością się nie odznaczają, nie ma wcale przyjaciół, a tylko znajomych przypadkowych, stosunki zawiązane w kawiarniach, przy bilardzie, grze w domino, z ludźmi, których nazwisk nawet nie wie...
Po chwili milczenia ajent dodał:
— Oto są informacje i dowody, za których wiarogodność ręczę, i które mogę panu wręczyć wraz z małym rachunkiem kosztów podróży do Fontainebleau i Selis i kilku drobnemi wydatkami.
Gaston zabrał papiery, zapłacił podany sobie rachunek i wyszedł, świadomy w zupełności sytuacji majątkowej i towarzyskiej rodziny Daumont. Idąc do siebie, myślał;
— I ja miałbym zostawić to drogie dziecko na łaskę tej wstrętnej macochy? — Wydadzą ją za mąż nie pytając się jej. Narzucą jej starca... nie dbając o to, że jej serce oburza się na taki egoizm i chciwość. Byłoby to zostać wspólnikiem ich zbrodni... Nie, będe przeszkadzać ile mi sił starczy!
„Po tem wszystkiem, co mi ajent powiedział, byłoby niedorzecznością iść do nich i prosić o rękę córki... Oświadczenie moje wziętoby za szaleństwa, i po pierwszych słowach zapytanoby mnie: — Czy jesteś bogatym? — Ile masz miljonów?
„Otóż, ponieważ jak na teraz, całem mojem bogactwem jest tylko talent, cztery tysiące franków i trochę drobnych, wskazanoby mi drzwi bez najmniejszej ceremonji.
„Jedyna droga, jaka mi pozostaje, to starać się natchnąć serce Teresy miłością tak szczerą i gorącą jaką jest moja, i powinno mi się to udać, ponieważ ją ubóstwiam, a miłość jest zaraźliwą. Gdy mnie pokocha, łatwo jej będzie wytłumaczyć, że szczęście obojga nas zależy tylko od niej samej, ponieważ rachować na rodziców byłoby rzeczą próżną. Przekonawszy się o tem, nie będzie czynić trudności i zezwoli na ukrycie się ze mną gdzież daleko od Paryża w jakiem cichym zakątku. Wtedy pani Daumont pomimo całej swej surowości i egoizmu, nie odmówi swego zezwolenia na małżeństwo, które będzie już koniecznem, i wtedy wejdę do rodziny...
„Wprawdzie są to ludzie nikczemni, ale postaram się uwolnić od nich po ślubie... Popadam w romans awanturniczy — dodał artysta, zatrzymując się by zapalić cygaro — ale czyż romans nie jest najlepszą i najzwyczajniejszą rzeczą na święcie? — życie bez romansu byłoby nudne i głupie! Epilogiem mojego będzie miłość Teresy! Ja chcę by mnie pokochała! Musi mnie pokochać!...


IX.

Zapalił cygaro i szedł prowadząc z sobą rozmowę, której dalszego ciągu nie będziemy przytaczać.
Młody artysta miał usposobienie romantyczne ł wiele egzaltacji, która objawi, la się w nim czasem w tak wysokim stopniu, iż przyjaciele często śmieli się z niego i przepowiadali mu żartem mieszkanie w szpitalu warjatów.
Opuszczamy go teraz na chwilę i wprowadzamy czytelnika na ulicę Trudaine do mieszkania zajmowanego przez rodzinę Daumont. Niech się sam przekona, o ile informacje udzielone przez Bouleya, ajenta z ulicy Saint-Lazare, były prawdziwe.
Tylko co wybiła godzina dziesiąta wieczorem.
Właśnie przed kilku minutami, na rozkaz matki, Teresa opuściła rodziców by udać się na spoczynek.
Pan pomocnik naczelnika i jego żona z wyciągniętemi przez się nogami siedzieli przed kominkiem w fotelach naprzeciw siebie i... milczeli.
Robert Daumont, który przed kwadransem powrócił z kawiarni, palił fajkę, pani Eugenja z rękami skrzyżowanemi na piersiach, na pół przymkniętymi oczyma i wielką fałdą na czole, zdawała się być pogrążoną w rozmyślaniach równie głębokich, jak nie wesołych.
Nagle przerwała milczenie i nie zmieniając postawy, rzekła głosem suchym, prawie gniewnym:
— Czy wiesz, ile mię kosztuje wyekwipowanie Teresy Pani Daumont miała zwyczaj oddawna, jak Ludwik XIV-ty, przy każdej sposobności wyrażać się: Ja. — Ona sama rządziła domem, prowadziła rachunki i nigdy nie mówiła inaczej, jak tylko: — Uczyniłam to. — Postanowiłam. — Miałam wizytę takiej to osoby. — To mnie kosztuje tyle, i t. d.
Mąż nie znaczył nic, był zupełnem zerem i jakby nie istniał wcale.
W odpowiedzi na słowa małżonki, puścił kłęb dymu i rzekł:
— Na honor... nie myślałem o tem:
— Byłam tego pewną — rzekła tonem ponurym. — Alboż ty kiedy myślisz o czem!... Abyś tylko miał dobry obiad, nowalijki, dobre wino, trochę drobnych na tytoń, absynt i kufel piwa, a nadto partnerów do bezika, reszta cię nic nie obchodzi!
— Czyż to rzeczą mężczyzny zajmować się sprawami domowemi? Mam dość pracy biurowej! — odpowiedział pomocnik naczelnika.
— Zawsze ta sama śpiewka! Cóż chcesz?... I ty zawsze to samo mi śpiewasz!
— Krótko mówiąc, zrobiłam rachunek...
— Rachunek czego?
— Moich wydatków.
— Bardzo dobrze! Tak należy kobiecie porządnej. No, i jakiż?
— Umeblowanie pokoju Teresy tysiąc sto franków. Suknie i bielizna (a miała tylko wyprawę pensjonarską i to już mocno zużytą), dwa tysiące ośmset franków. Kilka klejnocików koniecznych, tysiąc franków. Dodawszy do tego różne drobiazgi, razem wydałam pięć tysięcy dwieście siedmdziesiąt pięć franków!
— Grubo!
— Ależ to rzecz straszna!...
— I... zapłaciłaś?
Usłyszawszy te naiwne słowa, pani Eugenja, jakby poruszona sprężyną, wyprostowała się nagle, spojrzała na męża i rzekła:
— Trzeba być takim głupcem, jakim ty jesteś, by pytać się o to! — Zapłaciłaś!... Czy ja zapłaciłam? — Czemże miałam zpłacić? Czy ja mam fabrykę banknotów? — Wzięłam wszystko na kredyt... i u tapicera i w sklepie bielizny i w magazynie mód i u jubilera. Będę miało ładny rachunek na pierwszego.
— To twoja rzecz.
— Zdaje mi się, że i ciebie powinno to obchodzić.
— To ci się źle zdaje... Nie ja zaciągałam te długi. Mam dość o czem myśleć w ministerjum, i gdybym jeszcze musiał zajmować się interesami domowemi i takiemi dzieciństwami, zgłupiałbym chyba.
— Zgłupiałby!... ależ ty oddawna jesteś głupcem skończonym — pomyślała Eugenja, powstrzymując się na ten raz od wypowiedzenie, tego głośno.
— Zresztą — mówił dalej Daumont — mogłaś przecież uniknąć tych wydatków i niepokoju...
— A to w jaki sposób?
Pozostawiając Teresę na pensji.
Pani Daumont wzruszyła ramionami i odpowiedziała z ironją:
— Zostawić ją na pensji... i do jakiego czasu, jeśli łaska?
— Dopóki nie znalazłaby sobie męża.
Eugenja nie mogła się już powstrzymać.
— Wiesz, że głupotą swoją możesz nawet świętego wyprowadzić z cierpliwości. Znalazłaby męża! Za kogoż wyjdzie, skoro jej nikt nie widzi? — Piękniebyśmy wyglądali, gdybyśmy zostawili ją na pensji, której i tak co pół roku musimy płacić dość grubą sumę. Twoja pensja emerytalna, jaką otrzymasz za cztery lata, chyba nie wystarczy na nowalijki i takie życie jak dzisiaj. Wiesz bardzo dobrze, że w pozycji naszej Teresa jest jedyną nadzieją i jedyną deską ratunku, jest zaś o tyle piękną i powabną, iż piękność jej powinno zbogacić ją i nas. Pamiętaj, że masz pięćdziesiąt cztery lata, a ja, choć nie wyglądam na tyle, skończyłam czterdzieści cztery, musimy więc myśleć o zabezpieczeniu sobie przyszłości. Oboje potrzebujemy starości spokojnej i wygodnej. Mam dość już tego życia pełnego kłopotów i bezprzestannej troski o związanie końca z końcem. Już mi w gardle stoją ci wierzyciele, upominający się o zapłatę! Potrzebuję spokoju, poważania i jeżeli nie majątku, to przynajmniej egzystencji wygodnej.
— Do licha! i ja pragnąłbym tego — rzekł z westchnieniem pomocnik naczelnika.
— Otóż Teresa nam to zapewni.
— Oby clę Bóg wysłuchał!
— Wysłucha... Dla tego też przedewszystkiem należało naszą córkę zabrać z pensji do domu. Teraz chodzi o to, by ją pokazać światu.
— Nic ci nie przeszkadza chodzić z nią do teatru, ponieważ mam bilety od jednego z kolegów z ministerjum, członka komisji egzaminacyjnej prac dramatycznych.
Pani Daumont pogardliwie wzruszyła ramionami.
— Czyż w teatrze w krzesłach lub w amfiteatrze znajdę tego, kogo szukam — odpowiedziała. — Będą ją lornetować, nawet bardzo, będę odprowadzać ją przy wyjściu z teatru, lecz cóż z tego? Ja potrzebuję dla niej męża, młodego lub starego, pragnęłabym nawet bardzo młodego, bo łatwiej takim kierować któryby nadto posiadał majątek wielki. Ażeby znaleść takiego ptaka rzadkiego, a przecież możliwego, koniecznie potrzeba bywać na wieczorach i przyjęciach na których spotkać można ludzi poważnych i którzyby wiedzieli kim jesteśmy. Ty, możesz otrzymać zaproszenia na przyjęcia urzędowe, a ja już biorę na siebie zawiązanie na nich stosunków z osobami, które mi otworzą pewne salony, gdzie potrafię odszukać męża dla Teresy...
— Przyjęcia urzędowe, rzecz możliwa... nawet łatwa. Gdy zdarza się jakiś bal w Tuilerjach, w ratuszu lub w ministerjach, dają zwykle do rozporządzania dla sekretarjatu spraw wewnętrznych pewną liczbę zaproszeń, zarezerwowanych dla tajnych ajentów politycznych. W liczbie tych ajentów znajdują się kobiety, należące do lepszego towarzystwa, zrujnowane, o czem przecież nikt nie wie, gdyż fundusze sekretne wynagradzają hojnie tajne usługi. Ile razy zdarzy się sposobność, skoro zażądam, mogę otrzymać zaproszenie na dwie osoby... jeśli tylko sobie życzysz.
— Cóż mnie obchodzi jaką drogą mieć je będziesz? byłeś je tylko miał!
— W przyszłą sobotę będzie przyjęcie w ratuszu.
— Doskonale — więc pojedziemy.
— Powiedz raczej, że pojedziecie — odpowiedział Daumont. — Wiesz, że ja nie chcę się mieszać do niczego, nie chcę się nawet pokazywać... Czy zgoda?
— Zupełna! — rzekła pogardliwie Eugenja, wstając z fotelu. Nie tylko, że niepotrzebny mi jesteś, lecz owszem, krępowałbyś mnie. Przynieś jutro zaproszenia... a teraz... dobranoc.
I pani Eugenja opuściła salon.
Oddawna już małżonkowie nie sypiali w jednym pokoju.
Robert zostawszy sam, strząsnął na zagasłe węgle w kominku popiół swej fajki, następnie podniósł się, otworzył szafkę w murze, wziął butelkę wina szampańskiego, wypił dwa kieliszki jeden po drugim i ożywiony poszedł spać, nie myśląc więcej o córce i pozostawiając żonie staranie o przyszłość.
Nazajutrz rano gdy wychodził do ministerjum, pani Euganja przypomniała mu obietnicę wczorajszą.
— Nie lękaj się, nie zapomnę — odpowiedział. — Rachuj napewno na zaproszenie, wszak to nic nie kosztuje.
Teresa Daumont nic nie wiedziała o projektach swej matki, Paryż był dla niej miastem zupełnie nieznanem, nie przeczuwała ani dramatu ani niegodziwości, nie miała również pojęcia ani o przyjemnościach upajających, ani o smutku głębokim. Wychowana na pensji w Senlis, wiodła życie spokojne, proste, prowincjonalne.
Po za nauką, rekreacjami, spacerami i niewinnemi zabawami nie widziała nic więcej.

X.

Przyzwyczajona do życia jednostajnego, wprawdzie pozbawionego większych przyjemności, lecz wolnego za to od przejść gwałtownych. Teresa nie marzyła nawet o innem, więcej urozmaiconym.
Ale w tej duszy czystej, naiwnej i przez to sama już więcej zapalnej, lada iskra mała mogła wzniecić płomień. Nie znając złego, nie podejrzewając nawet, że ono istnieje, młoda dziewczyna, właśnie w skutek nieznajomości życia i swej niewinności, mogła uledz prawie bez oporu jakiemuś pociągowi i uczuciu. Jej serce tem bardziej dostępne było dla namiętności, iż było najzupełniej niewinnem, dziewiczem, a słowo miłość, które w jej umyśle miało znaczenie nieokreślone, nie dawało powodu do żadnych myśli niepokojących wyobraźnię.
Matka, jak wiemy, bardzo rzadko ją odwiedzała, zaledwie trzy razy na rok, mianowicie: na nowy rok, na imieniny przełożonej pensji i w dniu rozdawania nagród. Przekonana, i słusznie, że obecność córki byłaby dowodem jej starszego wieku, a tem samem przeszkodą w jej życiu lekkiem, nie brała nigdy Teresy na wakacje, z czem ta ostatnia prędko się pogodziła, pozostając w towarzystwie kilku koleżanek sierot lub których rodzice mieszkali daleko. Nadto pani Daumont podczas każdej wizyty swojej zachowywała się względem córki tak zimno, surowo i tak mało okazywała jej przywiązania macierzyńskiego, iż biedne dziecko na jej widok drżało.
Lecz teraz, jak wiemy, plany Eugenji uległy zmianie. Widząc zjawiające się prawie z dniem każdym srebrne włosy na głowie i w kątach oczu zmarszczki, nie uważała już Teresy za swoją rywalkę, której świeża piękność rzucałaby cień na jej wdzięki dojrzałe, ale patrzała na nią jak na nadzieję, jak na słońce wschodzące i rachowała, iż jego promienie ozłocą jej przyszłość.
Zapoznawszy w krótkości czytelników ze stosunkiem matki z córką, przystępujemy do dalszego opowiadania.
Zegar wybił godzinę dziewiątą rano.
Robert Daumont tylko co opuścił mieszkanie i udał się do biura. Po jego wyjściu Julja, służąca, brała się zwykle do sprzątania, co musiała spełniać bardzo cicho, by nie obudzić pani, która wstawała zwykle później i była w bardzo złym humorze, jeśli ją kto przebudził nie w porę.
Jakież było zdziwienie Julji, gdy sprzątając pokój stołowy, zobaczyła nagle wchodzącą panią.
— Pani już wstała?
— Widzisz przecież — odpowiedziała Eugenja, wzruszając ramionami.
— Może pani cierpiąca?...
— Nie... zdrowa jestem. Czy pan już wyszdł?
— Wyszedł już, proszę pani, przed pięciu minutami...
— Czy panienka już się obudziła?
— Nie wiem, proszę pani. Nie wchodziłam do pokoju panienki, bo jeszcze wczoraj wieczorem przygotowałam drewka do zapalenia na kominku.
— Dobrze. Podasz śniadanie o w pół do jedenastej, bo wkrótce potem wyjdę z panną, a mamy dużo sprawunków do zrobienia.
Powiedziawszy to, zwróciła się do pokoju Teresy i sądząc, że zastanie ją jeszcze śpiącą, ostrożnie otworzyła drzwi. Zdziwiona, zatrzymała się na progu.
Teresa zaledwie okryta długim białym peignoirem, z rozpuszczonemi na ramionach włosami, stała przed otwartem oknem i patrzała przez szparę między dwiema krawędziami firanek. Zapatrzona, nie słyszała kroków matki.
— Czyś ty głowę straciła! — zawołała pani Daumont...
— Proszę mamy... — zaczęła się tłómaczyć, drżąc całem ciałem.
— Będąc nieubraną otwierać okno na takie zimno! Chyba chcesz się choroby nabawić! — Cóż tam było tak ciekawego, żeś się przypatrywała z takiem zajęciem?
Twarz Teresy stała się pąsową.
— Nic, proszę mamy — jąkając się, odpowiadała głosem niewyraźnym.
— Wiec dla czegoż otwierałaś okno?
— Chciałam wpuścić trochę powietrza świeżego.
— Co za nierozsądek!... Ruszaj mi napowrót do łóżka.
Teresa spełniła rozkaz.
Pani Daumont przystąpiła do okna, zamknęła je lecz gdyby była spojrzała na dom z przeciwka, byłaby dostrzegła Gastona Dauberive, ukrytego za firankami i wpatrującego się w ich okna. Następnie zapaliwszy zapałkę, podłożyła ogień pod przygotowane drewka na kominku, poczem usiadła na fotelu przy łóżku córki.
Teresa, której głowa spoczywała na poduszce wśród prześlicznych spłotów włosów, jak w roztopionem złocie, spoglądała na matkę z obawą, rozmyślając nad celem tak rannej wizyty.
— Skoro tylko pokój twój ogrzeje się, wstaniesz i ubierzesz się natychmiast... — przemówiła pani Daumont.
Następnie zjemy śniadanie i pójdziemy robić sprawunki. Ale, mam ci powiedzieć ważną nowinę...
— Nowinę? — powtórzyła Teresa.
— Tak.
— Jaką, proszę mamy?
— W przyszłą sobotę pojedziemy na bal.
— Ach!...
— I nie na byle jaki, lecz na przyjęcie urzędowe w ratuszu.
— Doprawdy... — rzekła Teresa, na którą ta wiadomość nie sprawiła najmniejszego wrażenia.
— Otóż — mówiła dalej pani Daumont — na wystąpienie to potrzebna ci toaleta wytworna która by sprawiła wrażenie... Cóż powiesz na to?
— Nic proszę mamy.
— Wiesz, Tereso, że odpowiadasz mi tonem... dziwnym... Czyżbyś nie miała chęci podobania sią?
— Nie wiem, mamo...
— Czyż sama myśl, że będziesz pięknie ubraną i że pierwszy raz wystąpisz na balu, nie wywołuje w tobie bicia serca?
— Pójdę wszędzie, dokąd mi mama każe, i znajdę przyjemność w posłuszeństwie.
— Jestto odpowiedź pensjonarki — zawołała pani Daumont — tu nie chodzi o posłuszeństwo... Pytam się ciebie, czy ci sprawi przyjemność znalezienia się w towarzystwie?...
— Skądże ja mogę wiedzieć, skoro w niem nigdy nie byłam? — Ale po cóż my tam pójdziemy?
— Po co? — Przyszłam do ciebie dla tego, by ci to właśnie wytłomaczyć.
Teresa patrzała na matkę ze zdziwieniem.
Więc nie chodziło o prostą rozrywkę, o przyjemność, ale o coś, o czem nie wie.
— Moje drogie dziecko — zaczęła Eugenja, starając się nadać swemu głosowi ton łagodny — twój ojciec i ja ponosiliśmy wielkie ofiary, ażeby cię wychować, by dać ci edukację staranną i aby uczynić z ciebie pannę powabną, jaką właśnie jesteś. Jak wiesz, nie posiadamy majątku żadnego. Jedynemi środkami naszemi jest pensja twego ojca, pensja bardzo skromna, zmuszająca nas do najściślejszej oszczędności. Ale ponieważ chodziło o twoją przyszłość, nie rachowaliśmy się więc, nie oszczędzaliśmy, byliśmy bowiem przekonani, że będziesz nam wdzięczna za wszystko, cośmy dla ciebie czynili, i że kiedyś czynem przekonasz nas o swej wdzięczności.
— Przekonać was? — odpowiedziała Teresa — czyż to jest w mojej mocy?
Pozwól mi mówić dalej... Wszak słuchasz mnie z uwagą?
— Chyba mama nie może o tem wątpić.
— Jesteś piękną — mówiła dalej pani Daumont — nawet bardzo piękną!... taką, jaką ja byłam w twoim wieku. Ta piękność w połączeniu z edukacją, powinna być dla ciebie źródłem powodzenia, którem obowiązana jesteś podzielić się z nami, nam bowiem będziesz je zawdzięczać.
„Mogłam nie zaślubiać twego ojca i, być może, byłoby nawet lepiej, albowiem związek nasz pod względem finansowym był niedobranym. Piękność moja dozwalała mi rachować na małżeństwo świetne...
I bogatych ludzi nie brakowało... cała rzecz tylko umieć przyciągnąć ich do siebie, a to jest bardzo łatwo, gdy jest się powabną. Jeżeli zaś skończyło się tak głupio, że zostałam jakąś panią Daumont, to wina moich rodziców, którzy nie myśleli o mojej przyszłości, dawali mi zanadto swobody i nie prowadzili mnie do celu, którego ja chybiłam, ale do którego ty dojść powinnaś, dzięki nam, twoim dobrym rodzicom, którzy kochają cię rozumnie i bezinteresownie.
My oboje już się starzejemy... zwłaszcza twój ojciec. Mająca wkrótce nastąpić wysługa lat odejmie nam połowę i tak skromnych dochodów i postawi nas prawie w nędzy... Wiele zależy więc na tem, by nie zwlekać z przygotowaniem ci sytuacji świetnej, któraby pozwoliła nam przepędzić przy tobie resztę dni naszych... być może już nie długich...
— Ach! mamo — zawołała Teresa wzruszona. — I ty i ojciec będziecie żyć jeszcze długie lata...
— Nie życzyłabym ich sobie, gdybym miała żyć bez wygód. Lepiej umrzeć natychmiast, aniżeli przedłużać egzystencję w niedostatku i troskach, jak dotychczas... Potrzeba więc, abyś zrobiła partję świetną, bogatą, nawet bardzo bogatą, ponieważ nigdy nie pozwolimy ci zaślubić człowieka posiadającego majątek skromny. Cierpienia, które przebyliśmy z powodu tej mierności majątkowej, uczyniły nas pod tym względem niewzruszonymi tak w interesie twoim jako też i naszym! Musisz zostać miljonerką lub starą panną! To rzecz zdecydowana, inaczej być nie może!
Brwi Teresy lekko się ściągnęły.
Słowa matki dozwalały odgadnąć jej skryte zamiary i biedną dziewczynę przejmowały przerażeniem.
— A jeżelibym pokochała człowieka niebogatego, mamo? — ośmieliła się zrobić uwagę spuszczając oczy.
— Niech cię Bóg strzeże!... ani myśl o tem! — odrzekła gwałtownie pani Daumont, której twarz, nagle zmieniła się pod wpływem gniewu. — Miłość prowadząca do nędzy, jest miłością niedorzeczną, zgubną i bez namysłu stargam ją w tobie... Lecz po cóż ja się unoszę?... za wiele masz rozsądku, byś popełniła podobne szaleństwo!... Powinnaś rozumieć, iż obowiązkiem córki rozsądnej jest słuchać swych dobrych rodziców, mających doświadczenie i rozum.
— Więc nie należy kochać swego męża? — zapytała Teresa głosem drżącym.
— Potrzeba kochać... gdy jest bogatym... chociaż i sama przyjaźń jest dostateczną. Kobieta, która nie jest zakochana, nieskończenie łatwiej może panować nad mężem w niej zakochanym... a panowanie, pamiętaj moja droga, jest wszystkiem! Zrozumiesz to kiedyś i powiesz: Ach, moja matka mówiła prawdę!
Teresa nic nie odpowiedziała — łza tylko błysnęła na jej długich rzęsach.
Matka nie zwracając uwagi na jej wzruszenie, mówiła dalej:
Powinnaś zrozumieć teraz, dla czego musimy bywać w towarzystwach... bo tam tylko możemy znaleźć męża, jakiego mam potrzeba. Spuść się w tem na mnie, a ja wyszukam takiego, który będzie posiadał wszystkie warunki, twoją zaś rzeczą będzie tylko wzbudzić w nim miłość dla siebie, a do tego kilka czułych spojrzeń twoich pięknych oczu wystarczą...
Lecz przedewszystkiem żadnych głupstw!... żadnej młiości! Stłumię ją natychmiast, a pamiętaj, że czuwam i mam wzrok bystry. Oto jest wszystko, co miałam ci powiedzieć. A teraz wstań, ubierz się i śpiesz się, gdyż zaraz po śniadaniu wyjdziemy do magazynów.
Powiedziawszy to, Eugenja opuściła pokój córki.
Zaledwie drzwi przymknęły się za nią. Teresa skryła twarz rękama i wybuchnęła płaczem.
— O ja nieszczęśliwa! — jęknęła. — Wiedziałam, że matka mnie nie kocha i nigdy nie kochała!

XI.

Uspokoiwszy się po kilku minutach, wstała i ubierając się z gorączkowym pośpiechem, zwracała wzrok swój na pracownię Gastona Dauberive.
— Zaślubić człowieka, którego bym nie kochała — ach! nie! nigdy! „Miłość, która nie prowadzi do bogactwa, jest miłością głupią, szkodliwą powiedziała mama... Czemże więc jest miłość?... Nie wiem dobrze; lecz ta, którą przeczuwam, nie ma nic wspólnego z pieniędzmi... ona powinna być szczęściem i samo ubóstwo nawet, byle z nią tylko, staje się niebem!...
Ubrawszy się, weszła do pokoju matki, zjadła z nią śniadanie i wróciła do siebie po kapelusz i futro. Lecz zanim opuściła pokój, zbliżyła się do okna, podniosła roletę i spojrzała na okno Gastona.
Młody rzeźbiarz, który oczekiwał na tę chwilę, skoro ją spostrzegł, zbliżył rękę do ust i przesłał jej pocałunek.
Teresa uczuła przyjemny dreszcz przebiegający po całem ciele. Pośpiesznie opuściła roletę i ręką przycisnęła serce, które biło gwałtownie.
— No, chodźże, czekam na ciebie!... Co tam robisz tak długo? — zawołała pani Daumont, wchodząc do pokoju.
— Jestem już gotowa, mamo...
— Więc chodźmy.
Wyszły i skierowały się na ulicę des Martyrs. Eugenja, jak zwykle, postępowała z głową podniesioną, postawą dumną i tryumfującą, przeciwnie Teresa, opuściwszy głowę, była roztargnioną i zamyśloną. Myślała o młodym rzeźbiarzu i zdawało się jej, że czuje na swych ustach pocałunek przesłany jej z okna.
Na rogu ulicy Montmartre zatrzymały się przed magazynem.
— Zaczekaj na mnie — rzekła matka — wstąpię tylko na chwilę, by przyśpieszyć odesłanie chustek zamówionych dla ciebie.
Teresa, zostawszy samą, zaczęła się przyglądać sklepowej wystawie. W tejże chwili młody człowiek z podniesionym kołnierzem paltota, jak gdyby chciał w części ukryć twarz swoją, zbliżył się do niej i powiedział półgłosem:
— To ja jestem, pani... kocham cię całą duszą — potrzebuję widzieć się z panią choć jedną chwilę bez świadków i pomówić... chodzi o twoje szczęście, o twoją przyszłość... o naszą przyszłość.
Po pierwszych słowach Teresa zadrżała i zwróciła głowę, by zobaczyć tego, który je wymówił. Poznawszy rzeźbiarza, sąsiada swego z ulicy Bochardde-Saron, zbladła, następnie spłonęła rumieńcem i zachwiała się ze wzruszenia.
Był to rzeczywiście Gaston Dauberive.
Spostrzegłszy ja ubraną do wyjścia, postanowił iść za nią, i skorzystawszy ze sposobności, powiedział słowa powyższe.
Biedne dziecko miało zaledwie siłę wymówić głosem niepewnym.
— Panie... ależ panie...
Gaston cofnął się parę kroków, w tej chwili bowiem zobaczył panią Daumont zbliżającą się do drzwi magazynu, a nie chciał zwracać na siebie jej uwagi. Pani Eugenja rzeczywiście nie spostrzegła go.
— Czas jest tak ładny, że pieszo możemy przejść do bulwarów, a tam weźmiemy powóz.
Gaston, który znajdował się od nich o trzy kroki i słyszał te słowa, postanowił iść za niemi.
Teresa owładnięta jeszcze wrażeniem, którego przed chwilą doświadczyła, szła powoli i jakby osłabiona.
— Co ci jest, że się chwiejesz? — zapytała matka — czy jesteś cierpiącą?
— Nie, mamo — odpowiedziała — przezwyciężając się.
— A jednak coś ci jest....
— Nie, zapewniam mamę.
I heroicznym wysiłkiem przyspieszyła kroku.
Gaston szedł ciągle za niemi, upajając się jej chodem, pełnym gracji, choć chwilowo ociężałym, oddychając z rozkoszą delikatną wonią, dochodzącą do niego z jej bujnych włosów i ubrania.
Pani Daumont z córką przeszła w poprzek bulwar i zwróciła się do stacji powozów obok teatru Variete.
— Dokąd jedziemy? — zapytał woźnica, wręczając tabliczkę z numerem powozu.
— Na ulicę Piramid, numer 27. Na godziny.
Konie ruszyły.
Gaston wskoczył do drugiego powozu i dał rozkaz woźnicy jechać za jego kolegą i zatrzymywać się wszędzie, gdzie on się zatrzyma.
Na ulicy Piramid pani Daumont zamówiła dla Teresy suknię balową i toaletę dla siebie, stamtąd udała się do modystki, później do magazynu kwiatów i nareszcie na ulicę d’Argenteuil, dziś już nie istniejącą, a w owem czasie mało uczęszczaną, prawie pustą.
Gdy powóz zatrzymał się przed domem i Teresa chciała wysiąść, pani Eugenja rzekła: — Zostań, zabawię najwyżej kwadrans i pojedziemy dalej.
Weszła w korytarz i zadzwoniła u drzwi, na których na mosiężnej tablicy widniał napis: Bank Dyskonto.
Zostawmy na chwilę panią Eugenję w kancelarii banku, i wróćmy się do Gastona Dauberive, którego powóz zatrzymał się w kilkanaście sekund przed tym samym domem. Nie tracąc czasu, młody człowiek wysiadł i postąpiwszy kilka kroków, usłyszał jak pani Eugenja mówiła, że powróci dopiero po kwandransie. Skoro więc tylko drzwi za nią się zamknęły, przystąpił do jej powozu.
Teresa zostawała jeszcze pod wrażeniem słów jego. Zdawało się jej, że słyszy jego głos i powtarzała:
— „Kocham cię całą duszą... potrzebuję widzieć się z panią choć jedną chwilę bez świadków, i pomówić... chodzi o twoje szczęście, o twoją przyszłość... a naszą przyszłość...“
Te banalne frazesy, których nie rozumiała z braku doświadczenia, wydawały się jej, zwłaszcza po rannej rozmowie z matką, niezmiernie ważnemi; sądziła że szczęście jej jest zagrożone, że czeka ją przyszłość straszna. Dodajmy, że jej czyste, dziewicze serce, nie znające dotychczas żadnego uczucia, tem bardziej przygotowane było do miłości przypadkowej. Jej sąsiad, którego nazwiska nawet nie znała, był dla niej z uwielbieniem i brał ją za model. Było to więcej niż potrzeba, by wzbudzić w niej miłość... Ileż młodych dziewcząt w jej położeniu nie doświadczyłoby tego uczucia?
Nagle doznała wrażenia jeszcze silniejszego, niż za pierwszym razem. Spostrzegła Gastona zbliżającego się do drzwiczek powozu. Przerażenia jej wzrosło tak dalece, iż nie była w stanie wymówić słowa, ani uczynić ruchu, by go powstrzymać od zuchwalstwa, które w razie nadejścia jej matki, mogłoby pociągnąć skutki niebezpieczne.
Gaston myślał tylko o tem, by skorzystać z nadarzającej się sposobności.
— To ja jestem... znowu ja... — rzekł głosem wzruszonym. — Powtarzam: nasza przyszłość, nasze szczęście spoczywa w rękach pani. Grozi ci wielkie nieszęście... wiem o tem, lepiej może, niż pani sama... Wiem że chcą panią poświęcić... nie można do tego dopuścić. Kocham panią bez pamięci... nad życie własne... Chcę cię ocalić od nieszczęścia, jakie ci gotują.. Chcą cię wydać za człowieka, którego byś kochać nie mogła. Nic ich nie obchodzi, że będzie on starym i że zamiast miłości będziesz mieć wstręt dla niego. Będą wymagać od niego tyle bogactwa i nie dla ciebie, ale dla zaspokojenia własnego egoizmu. Nie sądź pani, że kłamię lub przesadzam... Mówię ci najświętszą prawdę, przysięgam ci... przysięgam na moją miłość!..
Niestety, Teresa nie wątpiła o tem: wiedziała że słowa jego były prawdziwe.
On mówił dalej:
— Kocham panią dla ciebie samej. Serce i duszę moją oddałem tobie jedynej... na wieki. Mam tylko jedną myśl, jedno pragnienie, jedno marzenie: twoje szczęście...
Pozwól mi pani ratować cię... pozwól mi uczynić cię szczęśliwą!
I wziąwszy jej ręce, przyłożył je do swych ust gorących i okrył pocałunkami.
Pod wrażeniem tych słów namiętnych, dziwny jakiś dreszcz, jakby prąd elektryczny przebiegł całe jej ciało, uczuła zawrót głowy i opuszczając powieki, szeptała bezwiednie:
— Moja matka... matka...
— Ach! — mówił rzeźbiarz — ściskając jej drobne, drżące ręce, nie wzywaj matki, oby Bóg dał, by nie prędko wróciła; twoja matka jest twoim wrogiem... ja zaś pragnę twego zbawienia. Ale żebym mógł działać, potrzeba nam się porozumieć, potrzebuję pomówić z tobą, nie obawiając się, że kto nas usłyszy.
— Ale jak? — zapytała Teresa, którą zapał młodego rzeźbiarza zaczynał upajać.
— Ach, gdybym znalazł sposób...
— Czyż jest jaki?
— Gdybym śmiał...
— Cóż więc?
— Błagał bym cię na kolanach, byś w tej chwili ujechała ze mną — i lekko pociągnął ją ku sobie.
Nagłym ruchem cofnęła się i wyrwała swe ręce.
— Jechać z panem?... — zawołała przerażona. — Nigdy! nigdy!
— Musimy jednak zabezpieczyć się od grożącego nam niebezpieczeństwa, bo chociaż prawie nie znasz mnie pani jeszcze, pokochasz mnie jednak, czuję to, jestem tego pewnym! Od tej chwili stanowimy jedność... Tereso, błagam cię, znajdź sposób rozmówienia się ze mną bez świadków.
— Może... — rzekła, jąkając się.
— Jaki?... Mów prędzej!...
— W przyszłą sobotę będę z matką na balu w ratuszu.
— W sobotę... w ratuszu...
— Tak... za trzy dni...
— Ale czy przed tym dniem nie mógłbym do pani napisać?
— Och, nie!... nie!... nie czyń pan tego... nie pisz pan — prosiła z przestrachem:
— Dla czego?
— Gdyby moja matka przejęła list...
— Pani drżysz, mówiąc o swej matce.
— Tak, rzeczywiście, drżę...
— Ona cię nie kocha...
— Lękam się jej.
— A ja jestem tego pewnym! Tereso, przysięgam ci, że wkrótce nie będziesz potrzebowała się obawiać... wyrwę cię od niej i nie dopuszczę do spełnienia jej życzeń egoistycznych i wstrętnych zamiarów... nie dozwolę, by poświęcono twoją młodość, by tyranizowano twoje serce, więżąc je ze starcem. Ocalę cię, Tereso, lecz w nagrodę mego poświęcenie bez granic, przyrzeknij ml, przysięgnij, że nikogo nie będziesz kochać... tylko mnie!...
Ostatnie słowa wymówił z tą namiętnością i egzaltacją, która wśród jego kolegów wywoływała żarty i przepowiednie warjactwa.
Teresa oniemiała ze wzruszenia, nie wypowiedziała wymaganej przysięgi, ale spojrzała nań wzrokiem, który przeniknął go aż do serca.
Pochwycił jej ręce i po raz drugi przycisnął je do ust swoich.
— Idź pan już... idź... — prosiła go natarczywie.
— Tak prędko!
— Potrzeba!
— Dlaczego?
— Ależ pomyśl pan... jeżeli mama nadejdzie...
— Tak... prawda... jestem posłuszny, widzisz, oddalam się, ale zobaczę cię wkrótce, w sobotę na balu. Miej ufność we mnie, Tereso, nie wydadzą cię za mąż przeciw woli twojej... kocham cię... ubóstwiam cię... będę czuwać nad tobą.
— Tak... wierzę panu, ufam... Ale idź już, idź — błagam pana — powtórzyła głosem ledwo zrozumiałym.
Myśl, że matka może się zjawić lada chwila i spostrzedz ich razem, przerażała ją.
Na ten raz Gaston był posłusznym.
Przyciągnął Teresę mimo jej oporu, przycisnął do serca, poczem oddalił się krokiem niepewnym, chwiejnym i wsiadł do powozu, pozostawiając młode dziewczę również wzruszone, zmieszane i jak on sam upojone.


XII.

Pierwszy raz w swem życiu Teresa zrozumiała co to jest miłość.
Pierwszy raz rzekła do siebie:
— To uczucie, którego istnienia nawet nie domyślałam się... uczucie, które mnie ogarnia, przeraża i czaruje zarazem, musi być miłością... Więc kocham człowieka, którego nazwisko nieznane mi, i którego wczoraj jeszcze nie widziałam nawet! Czy to miłość. Czy szaleństwo?... Czy się szaleje, kochając.
Na te pytania, rzecz prosta, nie była w stanie odpowiedzieć sobie.
— Jakim sposobem on wie to, o czem ja dopiero dziś rano się dowiedziałam? Kto mógł go powiadomić o projektach mojej matki, i o jej zamiarze wydania mnie za jakiego starego bogacza, by korzystać z jego majątku? Ma słuszność, moja przyszłość jest zagrożoną. On chce mnie uratować! — Ach, on mnie kocha rzeczywiście... On nie pragnie mego posagu, bo wie, że jestem uboga... on mnie kocha, nie wątpię o tem... Więc w sobotę go zobaczę, na balu... w tłumie łatwo będzie niepostrzeżenie zamienić kilka wyrazów... A może ja źle zrobiłam, mówiąc mu, że tam będę? Nie, nie, dobrze uczyniłam... on mnie kocha i chce mnie uratować, a cała moja nadzieja w nim tylko! Rozumie się, iż biedne dziewczę, mówiąc podobne słowa, kochało go już całą duszą.
Powróćmy do Eugenji Daumont. Opuściliśmy ją gdy wchodziła do domu przy ulicy Argenteuil. Na schodach prowadzących na pierwsze piętro, spostrzegła schodzącego zeń człowieka lat około sześćdziesięciu.
— To ja — rzekła — dzień dobry panu.
— Ach, to pani, witam panią — odrzekł spotkany z uśmiechem i podał jej rękę.
— Czy jesteś pan sam?
— Sam, proszę wejść.
Pani Eugenja weszła do obszernego i ładnie umeblowanego pokoju i podniosła woalkę.
— Zawsze piękna — szepnął gospodarz mieszkania — lata prześlizgują się po twarzy pani, nie zostawiając śladów.
— Pochlebca — odpowiedziała Eugenja z przymileniem.
— Mówię co myślę! — widzę panią dziś taką, jaką widziałem niegdyś w owych dniach, nigdy niezapomnianych...
— Cicho! — przerwała pani Daumont, kładąc mu palec na usta. — Nie zapominaj mi pan błędu, który często sobie wyrzucałam. Ach! byłam winną Wtedy... bardzo winną...
— A ja byłem tak szczęśliwy! Czy możesz mi pani poświęcić chwilkę czasu, którego zawsze tak zasługujesz?
— Najwyżej kwadrans... Mam z panem pomówić o interesach, i potrzebuję śpieszyć się, gdyż córka moja oczekuje na ulicy w powozie.
— Więc pani wzięłaś córkę do siebie?
— Od kilku tygodni, lecz mam nadzieję, na krótko. Jej obecność krępuje mnie, a ja nie przywykłam do tego.
— Odeszlesz ją pani napowrót na pensję?
— Nie z pomocą pensji chcę się uwolnić od niej. Pomówimy wkrótce i o tem... Czy domyślasz się pan celu mojej wizyty?
— Czy jestem pani potrzebny?
— Przybyłam prosić pana o dwa tysiące franków.
— Dwa tysiące franków! — zawołał gospodarz mieszkania, skrzywiwszy się mocno. — Ależ to wielka suma!
— Dla pana bagatelna i wiem, że mi jej nie odmówisz przez pamięć na owe dni niezapomniane, o których pan wspomniałeś przed chwilą...
— A o których pani nie chcesz pamiętać — przerwał Józef Terrier, gospodarz mieszkania.
Miał on, jak już wspomnieliśmy, lat sześćdziesiąt. Włosy jego były prawie zupełnie białe i broda siwa, ale twarz, o rysach bardzo regularnych, zachowała cechę młodości.
Jego biuro interesów bankierskich przynosiło mu dochód znaczny. Będąc już posiadaczem dość sporego majątku, powiększał go codziennie dzięki swej klijenteli, składającej się z młodych ludzi bogatych, chwilowo potrzebujących pieniędzy i pożyczających u niego na dość wielki procent.
Kawaler z zasady, był czułym na wdzięki pięknych kobiet i niczego im nie umiał odmówić.
Poznawszy przed kilku laty panią Daumont przy wypłacie jakiegoś wekslu, pomimo przyzwyczajenia i skłonności do miłostek tylko przelotnych, zakochał się w niej naprawdę. Eugenja umiała dobrze korzystać z tej namiętności, i choć czas osłabił te węzły, Józef Terrier pozostał jednak jej szczerym przyjacielem i zawsze był dla niej słabym.
— Więcej pamiętam, niż sądzisz — odrzekła pani Daumont, uśmiechając się. — Mówmy o tych dwu tysiącach franków, które, jak powiedziałam, są mi koniecznie potrzebne.
— Ależ, moja droga, ty zawsze koniecznie potrzebujesz dwóch tysięcy franków.
— Dzisiaj na cel bardzo ważny.
— Czy mogę wiedzieć na jaki?
— Chodzi o wydanie za mąż mojej córki.
— Czy masz już na widoku męża?
— Na nieszczęście, jeszcze nie...
— A więc?...
— Ale Teresa jest piękną... nawet bardzo piękną. Wprowadzając ją w świat, mam nadzieję znaleźć człowieka poważnego i bogatego, który się w niej zakocha i zaślubi dla jej pięknych oczu, nie potrzebuję ci bowiem dodawać, że posagu nie będzie, mieć żadnego.
Otóż dla wykonania tego planu odebrałam ją z pensji i w sobotę zaprowadzę na bal do ratusza.
— Miejsce dobrze wybrane... — w tym tłumie ratuszowym można spotkać różnych... Bywają tam i bogaci... w tej mętnej wodzie można zapuścić sieć i mieć nadzieję dobrego połowu.
— I ja tak myślę... tylko rozumiesz pan, że do tego brakuje wielu rzeczy i mnie i Teresie. Nieuniknione są wydatki, nawet bardzo wielkie i dla tego rachowałam na pana, mego najwierniejszego przyjaciela...
— Miałaś pani słuszność... nie odmówię pani.
— Będę panu bardzo wdzięczną, ale to nie jest jedyny powód mojej wizyty. Oto drugi. — Pan, który posiadasz tak rozległe stosunki, i który znasz prawie cały Paryż, czy nie mógłbyś mi wskazać jakiego męża odpowiedniego? Pamiętaj, że nie chodzi mi ani o nazwisko, ani o powierzchowność, ani o młodość. Niech sobie będzie stary, brzydki, nic mi na tem nie zależy? Żądam tylko, by był bogaty...
— Czy panna Teresa podziela pogląd pani w tym względzie?1 — zapytał śmiejąc się Józef Terrier.
— Moja córka jest dzieckiem bez zdania, uczyni wszystko, co zechcę, zresztą mam na widoku tylko jej szczęścia... Doświadczenie mnie nauczyło, że na tym świecie pieniądze są wszystkiem...
— Pomyślę o pani żądaniu i poszukam męża Jakiego pani potrzeba.
— Czy masz pan nadzieję znalezienia go?
— Czemuż nie? Posiadam wśród moich klijentów bardzo wielu miljonerów siwych, łysych, łakomych na nowalijki, którzy chętnie i dobrze zapłaciliby za prawne posiadanie nowalji autentycznej... Bardzo łatwo może znaleźć się między nimi taki, o jakim pani marzy. W każdym razie, uczynię wszystko co będę mógł...
W parę chwil pani Eugenja, unosząc z sobą dwa bilety po tysiąc franków, zstępowała ze schodów i odjechała na ulicę Trudaine.
Przez całe trzy dni pozostające do balu, pani Daumont odbywała bezustanne wycieczki do magazynów po różnego rodzaju sprawunki. Teresa byłaby wolała pozostać w domu i zająć się robotą przy oknie, przez które mogłaby widzieć Gastona Daucerive, ale matka kazała jej wszędzie towarzyszyć sobie. Zaledwie kiedy niekiedy mogła zamienić z nim ukradkiem spojrzenie, uśmiech i zachwycającym rumieńcem odpowiedzieć na przesyłane jej pocałunki. A wszystko to wzmagało tylko miłość w jej sercu dziewiczem.
To, co słyszała od swojej matki, a w kilka godzin później od Gastona, zaczęło w jej przekonaniu nabierać znaczenia niezmiernego. Grożące niebezpieczeństwo wydawało się jej strasznem.
Młody człowiek zjawiał się przed nią jako zbawca, w nim tylko pokładała ufność; pozbawiona jego opieki, czuła się bezsilną i zgubioną.
Lecz w przekonaniu, że jest kochaną, nabierała odwagi.
Nareszcie nadeszła sobota.
Zaledwie wstała, podeszła do okna i spostrzegłszy rzeźbiarza, podniosła roletę i otworzyła je.
Gaston uczynił to samo.
Nachylili się ku sobie, Gaston przyłożywszy do ust dłonie, złożone w trąbkę, przesłał jej wyrazy:
— Dziś wieczorem... w ratuszu.
— Dziś wieczorem... odrzekła Teresa Gaston samem poruszeniem ust, z obawy, by słowa nie były przez kogo usłyszane, wyszeptał:
— Ubóstwiam cię...
Ona nie odpowiedziała, ale wyraz Jej twarzy mówił za nią:
— I ja ciebie... kocham cię całą duszą...
Pomocnik naczelnika dotrzymał słowa swej żonie.
W epoce, do której odnosi się nasze opowiadanie, tajni ajenci polityczni płci obu bywali w wielkiej liczbie na przyjęciach urzędowych i nawet prywatnych, urządzanych przez osoby wyżej położone. Nikt ich nie znał, nie wystrzegano się więc i mówiono swobodnie. Zadaniem ich było badanie usposobienia i opinji publicznej.

Dwa zaproszenia, pozostające do dyspozycji ministra spraw wewnętrznych, udzielone były Robertowi Daumont dla jego żony i córki.

XIII.

Tualety matki i córki były gotowe i powóz został najęty.
O godzinie dziesiątej pani Daumont i Teresa zupełnie ubrane, nakładały już rękawiczki.
Robert Daumont tymczasem, według zwyczaju, grał w kawiarni w bezika i obiecywał sobie wrócić do domu nie wcześniej, aż garsoni gasząc światło, zaczną usuwać opóźniających się gości.
Gaston Dauberive, dzięki jednemu ze swych przyjaciół, członkowi instytutu, otrzymał również zaproszenie.
O godzinie dziewiątej zasiadłszy w powozie na rogu ulicy, czekał na wyjazd matki i córki.
Po godzinie wyczekiwania, spostrzegłszy ich powóz, rzekł do woźnicy:
— Do ratusza... i tuż za powozem, który nas mija.
O godzinie jedenastej, pomimo wielkich rozmiarów salonów ratuszowych, tłok był już niezmierny.
W tłumie tym ludzie młodzi stanowili mniejszość, ale liczący się do drugiej młodości, w średnim wieku starsi, wśród których pani Daumont spodziewała się znaleźć męża, tłoczyli się literalnie.
Między kobietami, które się również licznie zebrały i postroiły, bardzo niewiele było rzeczywiście pięknych. Lecz za to na wielu połyskiwały rzadkiej piękności brylanty.
,Nareszcie weszły nasze znajome.
Pani Daumont miała gust bardzo dobry i jej kokieterja nigdy nie objawiała się w ekscentryczności kroju i koloru ubrania.
Jej tualeta trochę poważniejsza i strój Teresy odpowiadający jej młodemu wiekowi, odznaczały się naturalnością, dobrym smakiem i harmonją.
Gdy przechodziły, pomiędzy mężczyznami się słyszeć szmer zachwytu, co zresztą nie było dziwnem, ale co było rzeczą nieskończenie rzadszą i prawie bezprzykładną, że i obóz kobiecy powstrzymał się od krytyki.
Tylko ponieważ nikt nie znał nowoprzybyłych, więc naturalnie i nikt się do nich nie zbliżył.
Pani Daumont nie martwiła się tem, widząc bowiem sprawione wrażenie, rachowała na wypadek.
Wśród tego wspaniałego i zupełnie nowego widowiska, Teresa nic nie widziała i nie umiała odróżnić. Płomienie tysiąca świec, których ilość zwiększała się przez odbicie w zwierciadłach, odbłyski różnokolorowych kamieni drogich, oślepiały ją i sprawiały zawrót głowy. Uwielbienie i szmer pochlebny dochodzący jej uszu, zamiast przejmować radością, sprawiał jej cierpienie. Szukała wzrokiem młodego rzeźbiarza i nie znalazłszy go, rzekła do siebie:
— Jeżeli nie mógł otrzymać zaproszenia i jeśli nie przyjdzie, ten bal stanie się dla mnie męczarnią!...
Nasi czytelnicy wiedzą już, iż nie potrzebowała obawiać się tego.
Ale dlaczego młody człowiek, który przybył współcześnie z niemi i tuż za niemi wysiadł z dorożki, nie znajdował się na galonach i nie szukał ze swej strony wzroku Teresy?
Przyczyna bardzo prosta.
Gaston Dauberive, uczeń szkoły sztuk pięknych, kilkakrotnie nagradzany na wystawach, miał wielu znajomych. Zaledwie wszedł do salonu, spotkał kilku z nich, a nie mógł minąć ich obojętnie, nie przywitawszy się chociaż podaniem ręki. Mogli mu w danym razie być użyteczni; unikać zaś ich, było to stworzyć sobie nieprzyjaciół, co rzeczą smutną jest wszędzie, a zwłaszcza w karjerze artysty.
Zamieniwszy z każdym po kilka wyrazów, zdołał się uwolnić bez okazania niegrzeczności, i rozpoczął poszukiwania Teresy i jej matki, poszukiwania trudne, bo chociaż od ich wejścia niewiele upłynęło czasu, dość wszakże, by pomiędzy nim a poszukiwanemi utworzyła się tama trudna do przebycia.
Wtem orkiestra zaintonowała wstęp do pierwszego kadryla.
— Mamo — rzekła Teresa — słyszysz... będą tańczyć... Chodźmy w tamtą stronę.
Pani Eugenja nie chciała, by córka brała udział w tańcach. Tancerzami bywają ludzie młodzi, nawet bardzo młodzi, a ona nie rachowała na młodych, którzy z małym wyjątkiem, nie są bogaci i przytem się nie żenią.
Pani Daumont weszła więc z córką do salonu małego, w którym ludzie poważni, zbliżający się do sześćdziesiątki lub przechodzący ją, prawie wszyscy dekorowani, łysi i dobrej tuszy, wymieniali między sobą dwuznaczne uwagi i robili przegląd przechodzących kobiet.
Eugenja, widząc oczy wszystkich skierowane ku Teresie, i błyski źrenic po za szkłami okularów i binoklów, pomyślała:
— Potrzeba tutaj zostać i sieć zarzucić.
Lecz na nieszczęście, nie znała w tej grupie ludzi poważnych nikogo, któryby mógł przedstawić jej wielbicieli Teresy, oni zaś zanadto dobrze znali formy towarzyskie, by mieli przedstawić się sami.
Nagle oczy pani Daumont się uśmiechnęły.
Spostrzegła człowieka lat około pięćdziesięciu, powierzchowności dystyngowanej, który kilka razy był gościem w jej domu. Był to kolega jej męża, szef biura w ministerjum spraw wewnętrznych, i którego postawa i zachowanie miały nieskończenie więcej godności, aniżeli postać Roberta Daumonta.
Poznał żonę swego kolegi i pospiesznie zbliżył się ku niej.
— Ależ to prawdziwy wypadek spotkać panią tutaj; rzekł kłaniając się — pani tak rzadko się pokazuje...
— Rzeczywiście — odrzekła pani Daumont, bawiąc się wachlarzem — pędzę życie domowe. Ale obecnie muszę zadać gwałt moim usposobieniom i bywać w świecie częściej, niż pragnęłabym... Nie jestem matką myślącą tylko o sobie... należę do mojej córki... którą panu przedstawiam. Dzisiejszy jej występ w świecie jest pierwszym...
Szef biura skłonił się przed Teresą.
— Niech pani pozwoli powinszować sobie — rzekł do Eugenji — córka pani jest zachwycającą... zresztą nie może być inaczej... jest bowiem córką pani.
— Tereso, weź ty na siebie podziękowanie panu za nas obie — odrzekła pani Daumont, śmiejąc się.
Dziewczę zarumieniło się i wymówiło kilka słów niezrozumiałych.
— Więc to pierwszy raz córka pani jest no balu?
— Pierwszy. Przybyła z pensji dopiero przed kilku tygodniami.
— I odtąd zapewne panią nie opuści?
— Aż do wyjścia za mąż...
— To wkrótce nastąpi, gdyż córka pani jest tak piękną, iż prędko zrobi partję świetną.
— Dziękuję za wróżbę.
W tej chwili Teresa spostrzegła Gastona, który przecisnąwszy się przez tłum, zbliżał się ku niej. Zadrżała, pochyliła głowę i zarumieniła się jeszcze więcej.
— Bal w ratuszu jest bardzo szczęśliwym wyborem na pierwsze wejście w świat... Jak paniom się podoba ten przepych?
— Podobałby się nam więcej, gdybyśmy nie były tak samotne... — odrzekła pani Daumont. — Nie spotkałyśmy nikogo znajomego, oprócz pana. Jeszcze przed chwilą, wśród tego mnóstwa osób, zdawało się nam, iż jesteśmy biednemi rozbitkami na jakiejś wyspie bezludnej. Im bal świetniejszy, tem więcej godne są litości kobiety, nie mające znajomych...
Szef biura, de Loigney, był człowiekiem dobrze urodzonym i dobrze wychowanym, a więc i wytwornie grzecznym.
— Osamotnienie pani ustanie natychmiast, jeśli pani sobie tego życzy — odrzekł. — Raczy pani pozwolić mi poddać ramię swej córce i przedstawić moich przyjaciół, których spotkamy i którzy będą szczęśliwi z poznania pań.
— Przyjmuję z chęcią łaskawą propozycję pańską, a Teresa będzie dumną ze swego protektora.
I w tej chwili rozkazującem spojrzeniem zaleciła córce przyjąć ramię szefa biura.
Zmieszanie Teresy i jej zakłopotanie było widoczne...
Wzrok Gastona Dauberive nie schodził z niej, czuła go, nie patrząc nań. Niepodobieństwem było wahać się..
Podała rękę swemu kawalerowi, narzucającemu się tak nie w porę, i poszła z nim do salonu, w którym tańczono.
Idąc, szef biura zatrzymywał się przy spotkaniu znajomych i przedstawiał ich pani Daumont i jej córce.
Oczy wszystkich z zachwytem zwrócone były na Teresę.
Gaston Dauberive postępował na nimi o kilka kroków i tłumił gniew w sobie.
Pragnąłby wyzwać tych wszystkich ludzi, których wzrok wyraźnie mówił młodej dziewczynie, jak ją znajdują piękną i powabną.
W tem czyjaś ręka dotknęła się ramienia szefa biura. Zwrócił się i przywitał. Nowy znajomy był człowiekiem lat około pięćdziesięciu, słusznego wzrostu, szczupły, dość brzydki, trochę łysy, dystyngowany, z długiemi ryżemi bokobrodami, w których mięszały się włosy białe, z wstążeczką oficera legji honorowej i u gorsu koszuli z trzema wielkiemi brylantami, z których każdy miał wartość kilku tysięcy franków.
— Dzień dobry, Loigney — rzekł, kłaniając się jego towarzyszkom. — Czy to orkiestra ciągnie cię w tę stronę? Kadryl się już kończy... wkrótce zacznie się walc.
— Niestety, oddawna już nie tańczę — odrzekł szef biura, śmiejąc się. — Moje siwe włosy zabraniają mi.
Co do kadryla, zgoda, ale walc jest właściwym dla każdego wieku, a na dowód, jeżeli zechcesz uczynić mi ten zaszczyt i przedstawić paniom, zapraszam panią — dodał zwracając się do Teresy — do pierwszego walca.
— Droga pani Daumont — rzekł szef biura — mam zaszczyt przedstawić pani pana barona Jerzego Rittera, bankiera... Panie Ritter, pani Daumont, żona jednego z najlepszych moich kolegów w ministerium spraw wewnętrznych... panna Teresa Daumont.
Baron Jerzy Ritter, którego nazwisko znane było w całej Europie, był jednym z najbogatszych bankierów w Paryżu.
— Czy pani pozwoli na jeden walc? — zapytał.
— Bardzo chętnie.
Ritter ukłonił się.
— Dziękuje więc — dodał — i mam nadzieję, że i córka nie odmówi mi walca, dozwolonego przez panią.
I w tejże chwili ofiarował ramię Teresie.
Młoda dziewczynka nie wiedziała jak postąpić, jak się zachować.
Gaston o kilka kroków od niej stał nieruchomy, blady ze wzruszenia.
Eugenja widząc córkę wahającą się, rzekła głosem łagodnym, lecz zarazem stanowczym!
— Idź, moje dziecko, pozwalam.
Teresa spełniła rozkaz.
— Gdzie się znajdziemy? — zapytał bankier.
— Tutaj, wszak dobrze, pani — odrzekł de Loigny.
Pani Eugenja skinęła głową zezwalająco.
Bankier i Teresa oddalili się.
Gaston Dauberive poszedł za nimi.
Eugenja zostawszy samą, odezwała się do kolegi swego męża.
— Nazwisko pańskiego przyjaciela, pana Ritter, było mi znane.
— Kto go nie zna?
— On uchodzi za bardzo bogatego.
— Jest jednym z książąt bankowych. Posiadł miljonów już nie wiem nawet ile!
— Zapewne żonaty i ma rodzinę?
— Od wielu lat jest wdowcem i bezdzietnym.
Pani Daumont zadrżała.
— W dodatku bardzo gorący adorator młodych I pięknych kobiet i łatwo zapalny. Jeżeli pani jeszcze nie rozporządziła losem swej córki, w takim razie zesłała mię sama Opatrzność, bym mógł przedstawić pani barona Rittera.
Eugenja udając zdziwienie, zapytała:
Opatrzność?
— Bezwątpienia.
— Dlaczego?
— Panna Teresa jest piękną, powabną, i jestem pewien, że Ritter pomimo swoich pięćdziesięciu przeszło lat, nie zawahałby się ożenić z nią gdyby się tylko zakochał; a powtarzam: serce jego jest bardzo zapalne.

XIV.

— Co pan chcesz przez to powiedzieć? — zapytała Eugenja Daumont, udając, iż się nie domyśla.
— To, że małżeństwo to jest możliwe.
— Pomiędzy baronem Riterem i moją córką?
— Bezwątpienia.
— Ależ pan żartuje!
— Wcale nie.
— Pomyśl tylko pan Baron jest o trzydzieści cztery lata starszy od Teresy.
— Więc cóż z tego? Ta różnica wieku byłaby wielką, gdyby chodziło o osobistość, znajdującą się w sytuacji skromnej, ale miljony, zwłaszcza gdy jest ich wiele, równają wszystko, uzupełniają i z małżeństwa, które na pierwszy rzut oka wydaje się niedobranem, czynią najzgodniejszy w świecie związek! Wszystkie panny bez posagu w naszych czasach, a przynajmniej mające rozum, praktyczne, wolą pałac książęcy, willę w Trouville i karetę miljonera pięćdziesięcioletniego, niż ubogie poddasze z mężem młodym, skromnym urzędnikiem, pobierającym dwieście franków na miesiąc... Klasyczne poddasze Berangera już wyszło z mody. Dziś to starzyzna sentymentalna. Potrzeba postępować wraz z czasem. Jego królewska mość pieniądz jest dzisiaj królem świata, jedynym, który nie potrzebuje lękać się detronizacji. Powtarzam ci otwarcie, droga pani, że byłoby wielkiem szczęściem dla panny Teresy, gdyby została żoną Jerzego Rittera.
— Zastanawiając się nad tem głębiej, być może, że masz pan słuszność.
Nie być może, ale mam słuszność napewno.
— Niech i tak będzie!... Trudno mi wszakże w to uwierzyć.
— Dla czego?... Ja wierzę zupełnie.
— Na czem pan opierasz swe przekonanie?
— Na znajomości charakteru mego przyjaciela. Jeżeli baron sam zbliżył się do nas, i przedstawił pani, jeżeli prosił córkę pani do walca, on, który nie tańczył wiele, a od niejakiego czasu przestał już zupełnie, dowodzi to, że piękność panny Teresy wywarła na nim wpływ bardzo wielki. Ritter jest człowiekiem honorowym i niezdolnym do uwiedzenia za pomocą swoich miljonów, panny uczciwej i niewinnej... Jeżeli zaś jest zakochany, nie będzie walczyć z sobą i zwlekać... ożeni się, czego już dziś mogę powinszować pani.
Pani Daumont, mimo zwykłej władzy nad sobą, nie zdołała ukryć radości.
— Gotowam stać się dumna z mej córki!
— Ma pani prawo nią być... Panna Teresa jest brylantem. potrzebującym tylko oprawy wspaniałej, a tę oprawę da jej Jerzy Ritter. Ale, otóż i oni.
Orkiestra od kilku chwil już umilkła, bankier wracał ze swą tancerką do pani Daumont.
Mimo swych pięćdziesięciu jeden lat, mimo łysiny i bokobrodów siwiejących, miał on jednak postawę okazała i dystyngowaną. Wracał promieniejący.
— Odprowadzam pani córkę — rzekł do Eugenji. — Dziękuję za zaszczyt, jaki mi uczyniła tańcząc ze mną, i proszę, jeżeli tylko pani zezwala, do walca drugiego.
— Pozwalam najchętniej, jeżeli tylko Teresa nie jest zmęczoną — odrzekła pani Daumont — zresztą w jej wieku taniec nie męczy. Zapisz więc, moja droga, pana barona Rittera.
Słowa te równały się rozkazowi. Teresa za catą odpowiedź pochyliła głowę, i na swym karneciku zapisała jego nazwisko.
Nagle Gaston Dauberive, który znajdował się od nich o dwa kroki, i który słyszał tę rozmowę, przystąpił, i kłaniając się głęboko, zapytał po cichu:
— Czy mogę panią prosić o zaszczyt przetańczenia ze mną następnego kadryla?
Teresa oniemiała i drżąca, przerażona jego śmiałością nierozsądną, spojrzała na matkę.
Eugenja, Jerzy Ritter i de Loigney zwrócił wzrok na młodego człowieka.
— Moja córka tańczy tylko z osobami, które były mi przedstawione — odrzekła sucho pani Daumont — i wziąwszy Teresę za rękę, odwróciła się od rzeźbiarza.
Bankier i szef biura poszli za niemi.
— Czy panowie znacie tego pana? — zapytała Eugenja.
— Nie...
Gaston zbladł i kilka chwil stał osłupiały.
— Więc nie będę mógł z nią mówić? — szepnął, zaciskając pięści ze złością...
— Dla czegóż z nim tańczyła?... Ach, zapewne był przedstawiony... Kto on jest?... Muszę się dowiedzieć... Ale jak?...
— Jak się masz, Gastonie! — odezwał się obok niego jakiś głos wesoły.
Odwrócił się i spostrzegł jednego ze swych przyjaciół, kolegę ze szkoły sztuk pięknych. Zamieniwszy kilka wyrazów, młodzi ludzie podeszli do grupy, składającej się z pani Daumont i Teresy, Rittera i pana de Loigney.
Przyjaciel Gastona i bankier skinieniem głowy powitali się wzajemnie.
— Znasz tego pana? — zapytał żywo rzeźbiarz.
— Byłem z nim kilka razy w pracowni Clesingera...
— Jak on się nazywa?
— Baron Jerzy Ritter.
— Co za jeden?
— Bankier i do tego miljoner. Dziwna rzecz, że nie znasz tego nazwiska.
— Nie jestem kapitalistą, abym miał znać nazwiska bankierów! — Czy żonaty?
— Był nim, lecz owdowiał.
— Ach! więc rozumiem! — rzekł Gaston przez zęby.
— Co rozumiesz?
— Nic... nic...
Przyjaciel Gastona nie chcąc być niedyskretnym, nie nalegał, i podawszy rękę, opuścił go.
— Bankier miljoner i wdowiec — myślał rzeźbiarz — człowiek lat przeszło pięćdziesięciu. Oto kogo ta! niegodziwa matka przyszła tu szukać dla swej córki! Znalazła go, zarzuciła sieć i nie puści go już... Nie i Teresa nie będzie żoną ani jego, ani innego!... Musi być moją!... Będzie moją!... tylko moją!...
I rozmawiając tak z sobą, unosił się coraz więcej.
Lecz cóż mógł uczynić! Niestety! nic!... zupełnie nic Mimo gorączki wrzącej w mózgu jego, widział jednak swoją bezwładność i musiał zostać widzem manewrów pani Daumont.
Ale jeżeli on cierpiał, niemniej cierpiała i Teresa. Czuła się bezbronną i zupełnie niezdolną do oporu. Gdyby matka jej powiedziała: — Rozkazuję ci! — wiedziała, że schyliłaby głowę i byłaby posłuszną.
Przez kilka godzin jeszcze Gaston Dauberive postępował krok w krok za panią Daumont i jej córką, przy których baron Ritter i de Loigney tworzyli jakby wartę honorową. Widział grzeczności barona i wyraźne nadskakiwania Teresie, lecz cóż mógł począć?
Dopiero o godzinie czwartej rano pani Daumont z córką opuściła salony, i aż do powozu odprowadzona została przez bankiera i szefa biura.
Teresa, siadając do powozu, ukradkiem rzuciła wzrokiem w około i spostrzegła Gastona. Stał blady jak płótno, z twarzą zmienioną, miotany zazdrością i gniewem...
Nareszcie odjechały.
Młody rzeźbiarz zaczął szukać powozu, zaś de Loignei i baron Ritter skierowali się ku schodom ratusza.
— Masz pan swój powóz? — zapytał bankier szefa biura.
— Nie, ale znajdę z łatwością, maruderów nie brak.
— Siadaj pan ze mną, odwiozę pana do domu.
— Ależ...
— Nie przeszkodzisz mi pan, owszem wyświadczysz nawet przysługę... mam z panem do pomówienia...
— Ulica de Miromesnil, jeżeli się nie mylę — rzekł Ritter, gdy wsiedli do powozu.
— Tak. Numer 80.
Skoro konie ruszyli, baron rzekł:
— Drogi panie Loigney, powiedz mi, czy jesteś moim przyjacielem?
— Zdaje mi się, że niemasz baron powodu powątpienia o tem.
— Nie, jako przyjaciela też proszę pana o odpowiedź szczerą.
— Z całego serca. O czem pan chce wiedzieć?
— O pani Daumont.
— Bardzo dobrze... Proszę pytać.
— Czy dawno znasz ją pan?
— Od kilku lat.
— Zdaje mi się, że słyszałem od pana, iż mąż jej jest pańskim kolegą?
— Tak. Jest pomocnikiem szefa wydziału w ministerjum spraw wewnętrznych. Jest to urzędnik sumienny i bardzo poważny... za cztery lub pięć lat kończy służbę.
— Słowem stanowisko dość skromne?
— Naturalnie.
— Czy wiadomo panu, jaki jest jego majątek?
— Wiem.
— Skromny, zapewne?
— Żaden. Oprócz pensji ani grosza.
— Lecz w takim razie ci biedni ludzie musieli pozbawić się wszystkiego, by dać edukację swej córce, jak miałem sposobność się przekonać, gruntowną i świetną.
— Rzeczywiście, niczego nie żałowali, lecz są wynagrodzeni, córka ich bowiem jest...
— Zachwycającą — przerwał z zapałem Ritter. Ile ona ma lat? siedmnaście, ośmnaście.
— Siedmnaście.
— Czy matka chce ją wydać za mąż.
— Kochany baronie, każda matka pragnie tego.
— Nie wiesz pan przypadkiem, czy ma już na widoku jaką partję?
— Prawie jestem pewny, że dotychczas nie ma.
— Dlaczego?
— Teresa przed kilku tygodniami dopiero ukończyła pensję i dziś właśnie odbyła swój pierwszy debiut w świecie. Nikt jej nie zna. Zresztą, wiesz pan tak dobrze jak i ja, że panna bez posagu niełatwo może znaleźć męża. Dodam, że panna tak piękna jest zbytkiem, na jaki skromny urzędnik lub mała kapitalista nie mogą sobie pozwolić.
— Czy sądzisz pan, że gdybym się oświadczył, zostałbym przyjętym?
— Gdybyś się pan oświadczył?-powtórzył szef biura z udanem zdziwieniem — pan!
— Tak, ja.
— I mówisz pan na serjo!
— Najzupełniej na serjo.
— Baron byś się ożenił z Teresą Dumont?
— Jestto mojem najgorętszem pragnieniem. Gdym ją zobaczył, pokochałem tak, jak nigdy jeszcze nie kochałem.
— Zakochałeś się baron w siedemnastoletniem dziecku! Czyż to rozsądnie?
— Serce nie rozumuje, ono przemawia, rozkazuje i zmusza do posłuszeństwa! Zresztą, w czemże tu szaleństwo? Czyż jestem starcem?
— Starcem... nie, masz pan zaledwie lat pięćdziesiąt...
— Nie mam pięćdziesięciu, mam tylko dwa razy po dwadzieścia pięć. Będąc bogatym kolosalnie, bez dzieci, bez rodziny, jestem panem moich czynów jak i miljonów... Mam prawo rozporządzać mem sercem, moją osobą, moim majątkiem! Ona mi się podoba, i słusznie lub niesłusznie, lecz przekonany jestem, że zostawszy moją żoną, zapewniłaby mi szczęście. Owszem, zdaje mi się, że nie ożenić się z nią i przejść mimo trafiającego się szczęścia, byłoby szaleństwem! Czyż nie mam racji?
— Skoro baron tak myślisz, jestem tego samego zdania...
— Rad jestem, że podzielasz pan moje przekonanie. Więc Teresa Daumont będzie moją żoną...
— Być może — rzekł de Loigney śmiejąc się — ale zdaje mi się, że na to potrzeba i jej zgody...
— Zapewne — odrzekł bankier — nie zniósłbym, by czyniono jej jakikolwiek przymus. Pochlebiam sobie, że zgodzi się bez trudności.
— Więc oświadcz się pan.
— Byłoby to jeszcze zawcześnie. Nie jestem pewnym, czy jej się podobałem. Potrzeba by mnie poznała, do tego zaś należy zbliżyć się do rodziny.
— To bardzo łatwo. Daumont jest dobrym człowiekiem i daje się powodować swej żonie. Wszakże jako głowa rodziny, ma pewien głos. Do niego więc trzeba się udać przedewszystkiem. Jeżeli pan sobie życzysz, pomówię z nim o pańskich projektach, a mogę to uczynić prędko, gdyż widuję się z nim prawie codziennie.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.