Strona:PL De Montepin - Macocha.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w części ukryć twarz swoją, zbliżył się do niej i powiedział półgłosem:
— To ja jestem, pani... kocham cię całą duszą — potrzebuję widzieć się z panią choć jedną chwilę bez świadków i pomówić... chodzi o twoje szczęście, o twoją przyszłość... o naszą przyszłość.
Po pierwszych słowach Teresa zadrżała i zwróciła głowę, by zobaczyć tego, który je wymówił. Poznawszy rzeźbiarza, sąsiada swego z ulicy Bochardde-Saron, zbladła, następnie spłonęła rumieńcem i zachwiała się ze wzruszenia.
Był to rzeczywiście Gaston Dauberive.
Spostrzegłszy ja ubraną do wyjścia, postanowił iść za nią, i skorzystawszy ze sposobności, powiedział słowa powyższe.
Biedne dziecko miało zaledwie siłę wymówić głosem niepewnym.
— Panie... ależ panie...
Gaston cofnął się parę kroków, w tej chwili bowiem zobaczył panią Daumont zbliżającą się do drzwi magazynu, a nie chciał zwracać na siebie jej uwagi. Pani Eugenja rzeczywiście nie spostrzegła go.
— Czas jest tak ładny, że pieszo możemy przejść do bulwarów, a tam weźmiemy powóz.
Gaston, który znajdował się od nich o trzy kroki i słyszał te słowa, postanowił iść za niemi.
Teresa owładnięta jeszcze wrażeniem, którego przed chwilą doświadczyła, szła powoli i jakby osłabiona.