Lublana/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Lublana
Podtytuł Baśń
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1879
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


LUBLANA
BAŚŃ
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.
Tyle szczęścia co jest w pieśni,
Co prześpiewa się i prześni....
TOM I.
WARSZAWA.
Nakładem Michała Glücksberga, księgarza.

1879.



ДОЗВОЛЕНО ЦЕНЗУРОЮ.
Варшава, 10 Апрѣля 1879 года.




Warszawa. — Drukiem S. Orgelbranda Synów, Bednarska N. 20.



PANI MARYI ILNICKIEJ
NA PAMIĄTKĘ JEJ BYTNOŚCI W DREZNIE
przesyła
Autor.
Listopad 1878 r.


Tyle szczęścia co jest w pieśni,
Co prześpiewa się i prześni....

Urodziwy chłopak pół leżał, pół siedział nadedrogą, pod drzewem w cieniu, i patrzał w niebo czy na gałęzie, w których ptaszki, świergocąc, zdały mu się przekomarzać.
On, — czy te ptaszęta widział i czy je słyszał — kto to wie? Oczy mu tak chodziły, jakby nigdzie spocząć nie chciały, i nie dawał znaku, żeby go to, na co patrzał, zabawiało czy gniewało.
Ptaszęta go pewnie widziały i dziwiły mu się. Siadały zblizka na gałęziach, kręcąc łebkami, trzepocząc skrzydełkami, spychając jedno drugie, pochylając się ku niemu, jakby go zmusić chciały, żeby dał znak życia. Zniecierpliwione podlatywały nieco i powracały na zwieszoną gałęź, znowu się nakłaniając ku niemu, jakby mu w swoim języku mówiły: — Co tobie?
Chłopak leżał nieruchomy, wdumany w jakąś dumkę, wpatrzony w niebo lazurowe, jakby biedę jaką miał za nadrą. A nie mógł żadnej mieć, bo jej ani z twarzy, ni z postawy, ni z odzieży widać nie było.
Tak coś sobie w duszy roił a śpiewał, czego ani ptaszęta ni on sam nie rozumiał może.
Urodziwy był, zdrów i silny — krew z mlekiem. Twarz, choć opalona, świeża była, puszek na niej porastający różnił ją tylko od dziewczęcej, a oczy miał takie mówiące do serca jak dziewczyna i usta malinowe i policzki, w których śmiech dołki pokopał.
Jak słońce zza chmury, tak u niego zpoza dumy czasem wesele błysło, twarz zadrgała, i znów roił posępny.
Jedna ręka leżała na ziemi, druga na piersi, obie takie silne, choć niewielkie, że ptaszki, patrząc na nie, byle palec drgnął, pierzchały.
I pierś napół zpod gzła rozsuniętego obnażona szeroka była, wypukła, gdyby tarcz twarda, szyja jak u młodego tura, a na kark rzęsisto spływały długie złotawe włosy. Odzież okazywała, że nielada człekiem był, bo na nogach chodaki przystające do nich czerwony sznur oplatał i gzło bielone cienkie było i sukmana rzucona na ramiona z tkaniny drogiej i pas nasadzany, a u niego co wisiało przy nożu w pochwie, świeciło guzami jakby złotemi. Z czoła mu czapka lekka zsunęła się na trawę obok, tkwiła przy niej wesoła gałązka zielona, dobrej myśli gwoli zatknięta; więc tam pod nią troski nie było.
Przecież dumał chłopiec a dumał. Ptaszęta, ośmielone tą nieruchawością jego, coraz na niższe gałęzie spuszczały się ku niemu, nóżkami o nie tupały, i pytały: — Co tobie?
A było na niebie już blizko południa, i młoda wiosna, choć tylkoco z kolebki, już taka ciepła, jakby jej pilno było nagrodzić, że trochę późno przyszła.
Gdzie wczoraj jeszcze suche źdźbła przeszłoroczne sterczały, dziś już puszczała trawa, spychając je precz pod nogi swoje; na drzewach pąki się otwierały, na niebie malowanem bławaty złotem przetykane z końca w koniec.
Zdało się jakby stara baba, co dzieci za drzwiami trzymała długo zaparte w komorze, nagle zasuwę odjęła i wszystko maleństwo owo z hałasem, z piskiem, ze śmiechem, z wrzawą, kupą na boży świat, oszalawszy, wyleciało.
Tak wyglądała ta wiosna. Spieszyły się obłoki, pędziły strumienie, goniła trawa ku słońcu, pączki krzyczały, otwierając całe gardziołka, i nie dziw, że ptaszęta, nad chłopcem siedząc, szczebiotały zdumione, bo nie rozumiały co mu było, że on jeden odpoczywał.
Mówiły mu. — A no! wstawąj-że gnuśniku! Co tobie? A toć wiosna! — a toć ciepło! a toć gędźba z końca w koniec świata: a ty leżysz i nie słuchasz i nie skaczesz? Bogi cię pokarzą, bo niedarmo dają radość, tylko, by się nią wszelkie stworzenie upiło.
Chłopiec nie rozumiał, ani się ruszał.
Ptactwo widząc, że go nic rozbudzić nie może, z ostatniej gałęzi zwieszonej nad jego głową namyślało się już: czy nie zeskoczyć na ziemię, aby mu się przypatrzeć bliżej. Wróbel jeden strzepnął skrzydłami, najeżył się i miał już zlecieć, gdy... w dali zatętniało.
Było cicho dotąd w okolicy, bo naokolusieńko ani człowieka, ani chaty, ani ogniska, ino las, ino łąki, i droga błędna, która tędy nie wiedzieć zkąd szła i nie wiedzieć dokąd wychodziła.
Słychać tylko było jak się lasy kołysały w powietrzu powoli, jak gdzieś strumyk bełkotał, bo się jeszcze dobrze mruczeć nie nauczył, jak muchy mówiły modlitwy i pszczoły łajały trutniów, a ptactwo paplało co się w lesie dzieje.
Gdy na drodze zatętniało, umilkło wszystko; ciekawe wróble gromadą pierzchły naprzód od drzewa, zbiły się w kłąb i znowu pousiadały, ale na górnych gałęziach.
Patrzały na drogę.
Droga była wodami wyżłobiona, głęboka; więc tylko ponad nią sterczała głowa w kołpaku i widać było jak się obracała to w tę, to w tamtą stronę, wesoło poglądając. A musiały ją nieść nie własne jej nogi, bo tętniało kopytami, i głowa się sunęła żywo. Z poza niej sterczał kołczan i łuk do góry.
Człek jechał już nie młody a nie stary jeszcze, włosa ciemnego, oka czarnego, czoła nizkiego, z ustami w brodzie schowanemi. Choć ich widać nie było, wróble sobie mówiły, że się śmiał, bo w oczach było wesele. Nie zlękły go się.
Za tamtych czasów kto się śmiał, — nie zabijał.
Chłopak leżał na zakręcie, więc go jeźdźcowi widać nie było, i chyba nie słyszał jak koń stąpał, bo się ani ruszył. Wtem nadjechał stary, a gdy siwy nagle zobaczył człowieka na ziemi, skoczył w bok, żachnął się, aż o ścianę parowu uderzył, i byłby pana zsadził, gdyby ten nogami go nie objął tak, że go dokoła opasały.
Chrapanie końskie i głos człowieczy dopiero leżącego zbudziły: podniósł się, patrząc. Stary i młody uśmiechnęli się sobie.
— Mirku! a ty tu co robisz nadedrogą leżąc? zawołał nadjeżdżający.
— A no leżę i nie robię nic! — rozśmiał się Mirkiem nazwany. — A ty, Czaplo, kędy-żeś tu zawędrował?
— Ja! — począł z konia jeszcze ze strachu drżącego, zsiadając Czapla. — Ja tak samo jak ty leżałeś sobie, aby leżeć, jechałem, aby se jechać. W chacie-bo takiego dnia wysiedzieć na ławie trudno, coś wypędza. Kto go wie, złe czy dobre. Na próg się chce, na przyźbę, a siadłszy na niej, za wrota, a wyszedłszy z zagrody choć w pólko, potem dalej, człek-by lazł na koniec świata — choć sam nie wie po co. Rozśmiał się stary.
Mirek patrzał na niego i trochę milczał. Czapla, konia za sobą ciągnąc, przystąpił i usiadł obok niego. Wyprychawszy się siwy, obwąchawszy nieznajomego, uspokoił się przecie i obejrzał za młodą trawą, której probować począł, kopytem nieco pogrzebawszy.
— Tyś także tak z chaty wylazł jako ja — mówił Czapla wesoło, pochylając się ku niemu. Niedziw: taka pora że-bo wszystko z jam wychodzi, z barłogów, z dziur, co tylko życie ma, a co w dziurze zostanie, to zamrze.
Niedźwiedzie już łapy lizać przestały, ptactwo wszelkie zawitało; po błotach, jak na wiecu, gwar; na dębach, jak w gospodzie, wrzawa. Gdzie tu człowiekowi na ławie wytrwać, choćby go i kołkiem przybił!
Spojrzał na młodego, który choć mu się uśmiechał, nie skory coś był do słowa. Poklepał go po ramieniu.
— Prawda? Mirku.
Chłopak głową potakiwał i zęby mu się wpółuśmiechu zpod warg pokazały.
— Coś ty! Spał? hę? jeszcze tak coś z ciebie patrzy, jakbyś senny był... He! rozbudź się! — rzekł stary.
— Ni mi się śniło spać! zawołał Mirek.
— To cię widać napadła ta tęsknica, co my ją znamy, bo ją każdy, jak dzieci wysypkę, przebył.
Śmiał się Czapla. — A zaczemby młody tęsknił, gdyby nie za dziewuchą? Cóżeś ty sobie chyba nie napatrzył żadnej?
Mirek się rozśmiał, głową potrząsał.
— Hę? — pytał, bystro się w niego wpatrując Czapla — gadaj bo!
— A co z tego gadania! — niechętnie się odezwał Mirek.
— Któż poradzi, jak nie stary? — rzekł Czapla.
— Albo to mnie rady trzeba! — począł, jakby otrząsłszy się z zadumy i milczenia, Mirek. Bez urazy, druhu stary — bez urazy. — Kto już cudzego rozumu żądny, temu żaden nie poradzi!
Czapla się rozśmiał.
— Choć ty rady nie chcesz, dodał, ja ci ją dam. Weźmiesz — dobrze, nie — schowam ją nazad do mieszka. Tobie trzeba niewiasty szukać, wziąć i gniazdo słać. Ja twojego ojca druhem byłem, i twoim jestem, lata twoje znam. Czas kwilić... ej! czas. Albo to przebierać bardzo warto? One wszystkie jednakowe; byle liczko jasne, a oczy wesołe, i młodość z wianuszkiem — każda dobra. Człek do niej nawyknie, przyrośnie i już mu za innemi nie tęskno.
A tak być, jak ty jesteś, Mirku — nie zdrowo. Ja to znam! Człek lata do wodopoju, do studeń, gdzie głos i pieśń posłyszy, gdzie dziewczęta kołem toczą: na uroczyska, na wianki, na sobotki, — i tylko sobie oczy zrywa. I tej mu się chce, i tamtą-by wziął, i ona w smak, i ostatnia niewstrętna. Bałamuci się i schnie.
Życie takie psiego nie warte.
W końcu najgorsza sama porwie za szyję — i ułowi, a choć wianek słomiany nie patrzy...
Mirek głową bardzo trząsł.
— Prawda to, dodał Czapla, że są tacy, co, jak im jedna się sprzykrzy, biorą i dwie i trzy i więcej — a to też licha warte. W chacie swar, baby za łby się biorą, oczy sobie wydzierają, a ty chodź i tylko wodą rozlewaj, aby się nie pozabijały.
Jak bez żadnej męka, tak z wieloma — śmierć.
Mirek potakiwał i, trawę młodą skubiąc, do ust ją kładł i pogryzał.
Czapla go znów po ramieniu poklepał.
— Wszystko rozumne coś powiedział, odezwał się chłopak zwolna — ino to jedno nie, że one wszystkie jednakowe i równe! Jak turkawce do wrony tak im jednej do drugiej. Choćby obie młode były, hoże obie będą — ani przymierzaj.
— Słysz, Mirku — zawołał, śmiejąc się brzydko, Czapla — czy ja się najadłem chleba czy mięsa, dziczyny czy łosiny, abym syt był, albo to mi nie jedno?
— A! nie jedno! ręką po kolanie uderzając, odezwał się Mirek... niejedno. Wiedźmę do chaty wprowadzisz, życie ci zakrwawi...
— One wszystkie wiedźmy są! — dodał Czapla ręką machając.
— To po cóż mi je swatasz? — spytał chłopiec.
— Bo wiem, że młodemu gdy się pić chce, trucizny-by się napił — odparł Czapla. Choć wiedźmę, trzeba wziąć, a trzymać w ręku groza!
I kułaka nastawił stary.
— Czaplo miły — tobie już na świecie wszystko zbrzydło chyba — odezwał się Mirek — a mnie się jeszcze śmieje. Nalazłbym taką, co wiedźmą nie jest.
Tchnął i oczyma potoczył.
Stary patrzał nań długo i usta mu się zpod wąsów uśmiechały.
— Cot czy licho? ja zgadnę która u ciebie nie wiedźmą jest — dodał Czapla. A ty to wiedz, że ta, co ci jest najmilszą, dla ciebie najgorsza, bo ta ci na kark siędzie i postronek na szyję założy i zrobi z tobą co sama zechce.
Mirek milczał, zasromawszy się trochę, iż miał być odgadniętym, a stary dodał, jeszcze raz go bijąc po ramieniu:
— Ta, co tobie nie jest wiedźmą — to — Lublana.
Aż drgnął Mirek, ale wnet się śmiać począł.
— Wielki dziw zgadnąć taką, co naokół jej równej niéma! — zawołał. — Wziąłby ci ją każdy, nietylko ja — porzuciłby dla niej dziesięć! O! Lublana! a kto ją weźmie? Nie ja.
Czapla wstał i pasa poprawił.
— Jakbyś chciał, czemubyś jej nie miał wziąć? — Spytał z półuśmiechem. Cóż to ona ze złota wykuta, a ty z gliny ulepiony? Nie dadzą po woli: albo siły nie masz!
Mirek się zadumał i włosów poprawił, czapkę z ziemi wziął, nasadził na głowę, pomilczał, jakby odpowiedzi na ziemi szukał.
— Takiej siły jakiej-by tu trzeba, pono, że nie mam — odezwał się, Ryżec — ojciec jej silniejszy odemnie. Albo to tego nie wiecie, że kneż Leszek, co go Sroką zowią, iż krzyczy nieustannie, za nią się też ugania? Albo to nie wiecie, że Dębor swaty do niej słał. Czy ja ich zliczę! Ich tam koło chaty Ryżca jak mrówca.
— To co? — zawołał Czapla. — Siłą ją porwać pomożemy, dognać nas — nie dognają, odebrać — nie odbiorą; a jak z tobą jedno słonko i jedna noc przeżyje, — toć twoja.
— Leszek i zabić mnie gotów, aby ją mieć, choć bez wianka — odparł Mirek. — Czy to wy ich nie znacie? Kneżowskich woli, gdy któremu czego się zechce? Pójdzie i po trupie.
Czapla ruszył ramionami.
— E! — rzekł — z Leszkiem to się zawsze okupem człek wyzwoli; a inni — Dębor od was nie silniejszy, Myszka nie straszny, Zięba małego serca. Byle dziewkę wziąć, pójdą szukać innych.
Nie zdawał się być przekonanym Mirek.
— Siłą brać, a juścić — odezwał się — ani złego w tem niéma, ni przeciw obyczajowi; a no, trzeba wiedzieć kogo i zkąd? Ryżca znacie: zabijaka jest; ona u niego jedyna, oko w głowie, ten za srom sam i spali i zabije.
— Nie juści też Lublany tak koniecznie trzeba, jak choremu ziela, co je na młodziku baby rwą? — rozśmiał się stary.
— A no! może! — rzekł Mirek. — I pomyślawszy począł do stojącego i wpatrującego się weń Czapli, mówić powoli.
— E! Lublana! Lublana! — takiej drugiej niéma — chyba niéma! No — niéma-bo! Mówicie: „ze złota wykuta“: dałby ja za nią złotą całą i mało-by było. Kto ją wie co w niej siedzi? Zdaje się taka sama jak i drugie; a odezwie się — to śpiewa, a rozśmieje — to kamienie się śmiać gotowe, a spojrzy — człowiek-by się roztopił i u nóg jej w ziemię wsiąkł. Patrzali wy jej w oczy? słuchali wy jej głosu? dotknęli wy jej ręki! Stary! stary! Wy....
Nie dokończył, bo Czapla się śmiać począł:
— Mówiłem wam, że taka właśnie wiedźma najstraszniejsza — zawołał. Co ty przy niej wart będziesz? Ona cię do kądzieli zasadzi, a sama rządzić będzie. Zczeźniesz z nią marnie.
— Toć jej nie będę miał! — zawołał Mirek smutnie — strachu o mnie nie miejcie.
— Żal mi was — rzekł Czapla. — Jak macie się tak za nią rozpadać, albo szczęścia probujcie, albo z domu precz, na koń, w pole, na rubieże! Jedźmy na Niemców polować. Zobaczysz: krew urok ten zdejmie z ciebie.
Mirek ramionami strząsł.
— Niech i urok będzie — zakończył — ludzie z niemi żyją.
Czapla, widząc, że już z nim prawić dłużej darmo-by było, na konia się począł oglądać.
— Wyście tu pieszo przybyli? — zapytał — i tak, bez oszczepu nawet i toporka?
Mirek na blizki gaj wskazał.
— Huknąć ztąd, to na Wierzbinie mojej słychać. Mam tu leśniczą chałupę, tylko com z niej wylazł. Ludzi i konie tam mam. Chcecie ze mną, odpocząć i zjeść, ino przez łąkę? — niedaleko.
Czapla się ani wahał.
— Masz-że ty tam czem mi zalać gardło i pożywić brzucha? — zapytał.
— Nie prosiłbym inaczej — rzekł Mirek. — Wyjechałem na długie łowy z tej tęsknoty w domu; nabrali ludzie miodu i piwa i mięsiwa dosyć i podpłomyk jest upiec z czego.
To mówiąc, powtórnie na gaj wskazał, w którym się chałupy domyśleć było trudno. Poczęli razem iść łąką, która zieleniała, ale nie mówili już nic z sobą, tylko jeden na drugiego patrzał, a Czapla się do swojego konia odzywał, który snadź braci gdzieś niedaleko czuł, bo głowę podnosił, powietrze wciągał i chrapał, a szedł niespokojny.
— Ten już coś czuje! — rzekł stary. Koń rozumny jak mało, a że mi się dziś spłoszył, mam to za zły znak, bo nigdy się trwożyć nie zwykł.
Mirek ramionami ruszył.
— Pluńcie na to! — dodał.
Zbliżali się już do gaju, który gąszczami był obrosły, tak że zdawało się trudnem dostać do wnętrza. Wszystkie krzewy, którym od starych drzew we środku było ciasno a ciemno, wybiegały na skraj, aby światło zobaczyć i powietrzem tchnąć. Kaliny, leszczyna, wierzby, łozy, tarń i głogi plotły się z sobą od wspólnego nieprzyjaciela, mur zielony budując. Stanął Czapla z koniem, sam się niechcąc podrapać, i siwego mu żal było. Obrócił głowę: Mirek śmiejąc się, miejsce wskazywał. Tu gałęzie pochylone, obwisłe łatwo było rozgarnąć; szeroka, mokra ścieżyna wiodła do głębi.
Od kraju lasu gąszcz wielka, dalej rzedniała; wysokie drzewa dla siebie całą przestrzeń zabierały i nie dawały żyć drobnej gawiedzi, która gdzieniegdzie, chuda, blada, biedna, ledwie się trzymała, obumierając.
Słupami biegły pnie gładkie w górę, rozpościerając się tam gałęźmi szeroko i dach tworząc tak zbity z liści, że w gaju mrok panował w południe. Promień słoneczny, wpadłszy przypadkiem maleńkim otworem w tę studnię, kręcił się, migał i niedługo poświeciwszy, uciekał. Gdzieniegdzie na mchem porosłej i staremi liśćmi miękko usłanej ziemi, spała nawpół spróchniała kłoda, którą woda od spodu zjadała, aby nią porosty i grzyby pożywić.
Powietrze tu inne było niż na łące — wilgocią jakąś przejęte i liściową wonią, z którą teraz łączył się zapach rozwijających się pączków. Uszedłszy dobry kawał krętą drożyną, która powały stare omijać musiała, ujrzeli wreszcie za pniami chatę leśniczą Mirka, do koła wysokim opasaną częstokołem. U wrót stało kilku parobków w koszulach, wesoło się śmiejąc i drażniąc. Ci, jak tylko pana zdala najrzeli, pierzchli natychmiast, a gdy oni uciekali, psy, które poczuły Mirka, wyskoczyły naszczekując z zagrody, i przybiegły się łasić.
Chata, na czas tylko łowów służąca, była prostem przytuliskiem od słoty i wichru, noclegiem dla ludzi i koni. Sklecona z bierwion sosnowych, miała jedną tylko izbicę wielką, wśród której z kamieni ułożone ognisko otaczały pieńki do siedzenia i ławy zbite ladajako. Ścianą od niej przegrodzona tuż szopa i stajnia się znajdowała, a ludzie mogli do niej zajrzeć przez okienko z zasuwą. W jednym rogu słoma leżała dla służby, która sypiała pokotem, w drugim dla Mirka siano i skóry. Ludzie naówczas większych wygód nie potrzebowali. Stół na nogach w ziemię wkopanych z kilku desek zbity, służył za sprzęt cały, u drzwi wiadro z wodą — ot i wszystko. W ścianach kołków nabitych dosyć było, do zawieszania odzieży i broni, kilka pólic też dla mis i garnków.
Słońce nigdy tu nie zaglądało, bo nizkie okna z okiennicami nie wpuściłyby go, a gaj zasłaniał dokoła. To też latem i zimą wśród kamieni paliło się zawsze, dla ciepła i dla jadła, z tą tylko różnicą, że gdy pan w mrozy przybył, niecono ogień ogromny z całych kłód olchowych, a w lecie byle susz i gałęzie starczyły. Gdy Mirka nie było, chata i wrota stały zaparte i puste.
Teraz widać było, że się tu pan rozgościł na dłużej, bo i beczułka i worki, a sakwy różne stały po kątach, i przy ogniu ludzie się kręcili około garnków. Dwór Mirka składał się z takiej jak on raźnej młodzieży, — parobczaków wesołych, krom jednego siwego, wielkiego wzrostu, z szeroko rozczochraną brodą starosty, którego zwano Krukiem. Kruk, służył ongi jeszcze ojcu swojego pana i przodował ludziom, a trzymał ich w garści, bo młody był za powolny i przy nim-by się wszystko rozpuściło na dziadowski bicz.
Wchodząc do chaty z Czaplą, który pilno się rozglądał po kątach, zastali parobczaków zajętych u ogniska przyśpieszaniem strawy. Piekła się na kiju sarnina i warzyło coś w glinianych naczyniach. W rogu stołu, przysłoniętym ręcznikiem chędogo, leżał chleb wzięty z domu a przy nim nożyk w kość oprawny, stała baryłeczka i kubki rogowe.
Czapli zaraz konia wzięto do szopy, a on z Mirkiem poszedł za stół, spojrzawszy miłem okiem na baryłkę. Mirkowi, jakby się ni jeść, ni pić nie chciało, nie patrzał na nic, ani się o co upomniał.
Stary Kruk za niego gospodarzył. Niebawem więc dano misę kaszy ogromną na stół, której Czapla bardzo rad był; Mirek ledwie jej dotknął.
Zeszła prawie opróżniona, gdy na desce pieczeń przyniesiono. Gospodarz więcej popijał, niż jadł i do picia zachęcał, a gdy mu miód serce poruszył, weselej patrzeć począł. Nie mówili wiele, bo parobczaki stały nieopodal, a przed ludźmi się szeroko rozgadywać młody nie lubił. Zjadłszy, nie mieli co w chacie robić; obu na powietrze się chciało i na słońce: szli więc gdzie Mirek prowadził, drugą stroną gaju, na brzeg jego odsłoniony. Biegła tędy drożyna, którą ludzie chodzili do świętego zdroju nieopodal; bo w nim woda była taka, od wieków znana, że ją i pić chorym, i myć się ranionym, i na wszelkie słabości dawano. Zdrowym też się jej napić było miło, bo orzeźwiała bardzo i piła się smaczno.
— Pójdziemy do zdroiska — rzekł Mirek — wody się świeżej napić — a i spocząć nigdzie lepiej niż tam, boć to miejsce święte.
— Jabym też chlipnął — potwierdził Czapla, bo miód twój mi dopieka nadto.
I szli znowu gajem, aż niedługo gęstwiny się ukazały i za niemi łąka zielona, po której już złote łotocie, jak rozsypane bursztyny, wesoło się śmiały.
Samym brzegiem wiła się ścieżka żółta, wydeptana twardo; nią kroków paręset uszedłszy, zawrócili w bór. Rósł on na małym pagórku, z dębów starych, sosen i lip zmieszany. W pół wzgórza widać było kamienie wokół leżące, a nad zdrojem, który się tu sączył zpod pnia dębowego, jeden głaz wysoki, śpiczasty, jakby na straży siedział. Pilnował też swojego źródła i dąb, którego grube, jak człowiek w pasie, korzenie, plotły się dokoła, to w ziemię się chowając, to wyłażąc z ziemi. Patrzącemu zdala zdawało się jakby dąb prawicę miał i palce takie olbrzymie, w których zdrój trzymał. Dąb i zdrój musieli chyba na świat przyjść razem i wzajem sobie byli potrzebni. Bez dębu źródła-by nie było, bez źródła usechłby stary dziaduś całego lasu, pierwszy ojciec i pan.
Chociaż teraz nie było nikogo przy zdroisku, ślady widoczne znaleźli, że tu ludu siła chodziło: garnków potłuczonych, skorup, kamyków, kości, ba i stóp człowieczych wyraźne piętna. Dąb liści nie puszczał, bo mądry był i wiedział, że jeszcze i mrozem wionie, ale pączki miał napęczniałe i gotów był.... Patrzał górą w niebo — znał się na rzeczy. Ludzie też spoglądali nań i brali miarę, wiedząc, że gdy na zdroisku dziad nie zieleniał, jeszcze chłodem groziło.
Mirek, na którego ziemi zdroisko było, znał je dobrze i wiedział gdzie kubka szukać, aby wody zaczerpnąć. Jak ręką sięgnąć, w dębie dziupla była, w której drewniany czerpaczek składano. Poszedł więc po niego, i Czapli podał. Poczęli pić i smakować; potem usta otarłszy, na omszonych kamieniach siedli, naprzeciw słońca, które tu, z góry świecąc, przez suche jeszcze gałęzie wpadało.
— Dobrze tu! — odezwał się Czapla.
— Dziw, że dziś nikogo niéma, bo jak pomnę, zawsze kogoś u źródła spotkać można było — dodał Mirek.
— Wiochna ma swoje obyczaje, — dodał stary — robić jest co i koło chaty i za chatą, na wędrówki do źródeł jeszcze nie czas.
Wtem, jakby na przekor temu, co Czapla mówił, na ścieżce zaszeleściało i suchy kaszel dał się słyszeć. Spojrzeli w dół i postrzegli babę, całą płachtą okrytą od stóp do głów, która, zwolna się rozglądając, ku zdrojowi się zbliżała.
Starucha była wzrostu słusznego bardzo, a trzymała się prosto jak młoda i poruszała żywo, jakby wiek jej wcale nie złamał. Chociaż kij trzymała w ręku, nie bardzo się nim posługiwała. Ubranie na niej było czyste i staranne, choć proste; na nogach łapcie powiązane sznurami, i okrycie, choć z grubego płótna, lecz nie zszarzane. Pod niem torebkę widać było niewielką. Czapla z Mirkiem siedzieli tak, że ich przychodząca zobaczyć musiała; zmierzyła bystremi oczyma, ale ani się zatrzymała, ni zdziwiła. Szła dalej spokojnie ku zdroisku, więcej się młodemu przypatrując, niż jego towarzyszowi. Musiała go znać, a on też, gdy ją zobaczył, już z niej oka nie spuszczał, i można było sądzić, że rad był przybyciu.
— Hej! Rusa! — zawołał zdala Czapla — jak się masz? A ty tu co robisz?
Stara się zatrzymała trochę i głosem śmiałym a jasnym odparła:
— Czyż to wam dziw, żem ja do żywiącej wody przyszła? Juści woda do mnie nie chciała, musiałam ja do niej przyjść. A gdzie mnie niéma?
— Prawda — dodał Czapla, śmiejąc się — pełno cię po całym świecie. Nie wiem jak nogi starczą.
— Kto domu nie ma, musi chodzić w gości — mruknęła, przybliżając się Rusa. — Nie przykrzą sobie mną ludzie!
Przystąpiła do źródła, przy którem jeszcze czerpak leżał, i, popatrzywszy na Mirka, wzięła go w rękę; zaczerpnęła, napiła się; powoli mały dzbanuszek dobyła zpod płachty i, przykląkłszy na ziemi, napełniać go zaczęła.
— Kto sam nie może przyjść do zdroju, trzeba mu posłużyć — rzekła — choć to nie ta już woda co wprost z matusinej piersi tryska. To tak jak z mlekiem, które po udoju w garnek wieją: nie będzie już tem, czem było, kiedy je ssano!
Wstała, zatykając dzbanuszek.
— Hej, Rusa — odezwał się Czapla — wy, co wszystkich leczycie, jakbyście-to chorego Mirka uzdrowili?
I rozśmiał się, wskazując. — Baba głowę zwróciła.
— A co mu to jest? — spytała.
— Chyba odgadniecie, bo się nie przyzna — dodał Czapla.
Mirek dumnie usta skrzywił.
Stara nań patrzeć poczęła.
— U niego taka choroba — rzekła — na którą stare baby nie leczą.
— Ani młode! — wtrącił Mirek.
— E! — poczęła Rusa, na kiju się opierając. — Jednać-by się może gdzie jaka znalazła, co, jakby palcem kiwnęła....
Zarumieniony Mirek rozśmiał się i pogroził.
Stara czarne w niego wlepiła oczy.
— Dajcie mi dobre słowo — ozwała się — powiem wam coś, bo od Ryżcowej zagrody idę. Widziałam-ci tam kogoś i mówiłam.... Zdałoby się dowiedzieć co.
Mirek powstał mimowolnie i, rzuciwszy wstyd, parę kroków postąpił. Czapla śmiał się, ręką usta zakrywszy; ale na niego nie zważał młody.
— No! coście-to tam słyszeli? — spytał żywo.
— Złe czy dobre zawsze wiedzieć potrzeba — odpowiedziała Rusa — kiedy komu dziewczyna na myśli. Ja, choć Lublany nie wyniańczyłam, bo u mnie ani głowa ani ręce do tego, z maleńka na nią patrzę, wianuszki jej noszę, i ona mnie kocha a ja ją. Przedemną się z niczem nie tai. Jakem do nich przyszła (a tam mnie i psy nawet znają), wybiegła na przeciwko mnie. Zaraz poznałam z twarzy, że coś jej nie po myśli.
Stara rozgadawszy się, powoli teraz już i jakby umyślnie zwlekając, prowadziła rzecz swoją. Zatrzymała się, popatrzała, odkaszlnęła, a oczyma z twarzy młodego słuchacza czytała zajęcie, z jakiem słowa jej chwytał.
— Bo to trzeba znać się tam w tej chacie — dodała — kijem ziemię wiercąc, jakby dla zabawy. Ryżec z ludźmi inaczej jest, a doma inny. Ho! ho! to człowiek, z którym nie łatwo. Córkę jedyną kocha, a dlatego ona z nim nic nie zrobi przeciw jego woli. To wiadomo, że ziemi dużo ma i dostatku i bogactwa; a i tego mu nie dosyć. Wysoko patrzy, zachciewa się jeszcze więcej.
Bodaj czy nie myśli dać Lublany kneziowi.
— A toć człek stary już i żon ma podostatkiem — zawołał Czapla.
— Starszyć on od was nie jest — odezwała się, obracając ku mówiącemu Rusa — a wy przecieć niedawno znowu-ście dziewkę wzięli od Żubra?
Czapla się skrzywił, nic nie mówiąc.
— Lublana przecie tego warta, ofuknął głośno Mirek, — żeby ją taki wziął, u którego ona będzie pierwszą i jedyną.
— E! — zawołała Rusa, — u knezia trzecia lepsza niż u kmiecia pierwsza. — A no, Lublanie się tego nie chce.
— Toć może ojcu do nóg paść i powiedzieć i prosić! — zawołał Mirek, poruszony.
— To nie pomoże nic — rzekła stara głową trzęsąc — ona to wie, a darmo się kłaniać, choćby ojcu, nie będzie.
Ryżcowi na myśli, żeby wnuki jego kneżyły! Dumny jest.... Pomilczała trochę, a gdy ani Czapla, ni Mirek się nie odzywał, dodała w końcu:
— Na to innej rady szukać potrzeba! Gdyby się znalazł taki, któryby Lublanie miłym był, a ona jemu, toćby ojca nie pytali i poszli z sobą.
— Lublana ojca nie porzuci i nie sprzeniewierzy mu się — rzekł młody.
— Kto to wie? — szepnęła Rusa, patrząc na niego. Na dwór do Leszka Sroki iść — nie słodka rzecz. Kto to wie? Leszek niedobry; starsza u niego baba, co dworem rządzi, gorsza jeszcze. Życie w niewoli, tyle świata, co w oknie. Kto to wie! — powtórzyła raz jeszcze. Tylko nie łatwa rzecz ją wziąć, trudniejsza utrzymać, bo i Ryżec srogi człek i Leszek kneż możny: i pomocników ćma i zazdrosnych moc.
Zatknęła baba dzbanuszek z wodą i nieczekając odpowiedzi, popatrzywszy na milczącego Mirka, pokłoniła mu się lekko, uśmiechnęła szydersko i owinąwszy się płachtą, poczęła iść drogą napowrót ku dolinie.
— A co, Mirek? — spytał Czapla. — Pojdziemy na łowy za dziewką, czy nie?
Młody się zadumał chwilę tak jak wprzódy nadedrogą, gdy mu się wróble dziwowały — i nie odpowiadając nic, poszedł na kamień siąść. Po dobrej chwili dopiero otwarły mu się usta.
— Zobaczemy! — rzekł — nie mówię tak, nie powiem, nie. Przyjdzie-li czas....
— Zatrąb na Czaplę, pójdzie z tobą i szyi nastawi! — zakończył stary. Tylko jedno wiedz, że kto długo rachuje, przerachować się może.
Znałem takiego co mu w lesie jabłka do smaku były. Przyszedł raz, nieżrałe — rzekł; przyszedł drugi, — niech się jeszcze na słońcu wysłodzą; nareszcie przypomniał je sobie, gdy już marzło: idzie — chłopcy jabłoń otrzęśli. Wrócił próżen do domu. Aby z tobą tak nie było.
Wstał Czapla i od źródła pociągnęli do chaty leśniczej, bo słońce już było na zachodzie.




Księżyc jeszcze nie dobiegł do pełni, a już młoda wiosenka świat odmieniła, ani go poznać. Gdzie niedawno przez drzewa nawylot świeciło, teraz ani było przejrzeć za liśćmi gęstemi; na łąkach stare trawy żółte znikły, tak młode ponad ich głowy powystrzelały. Brzozy warkoczami wonnemi wiewały jak dziewczęta kosami; dęby miały już żółte liście; głóg kwitnął jak śniegiem osypany, a ptacy gniazda na gwałt słali, aby czasu nie stracić.

Lasy, w których było długo cicho, jakgdy się ludzie spać pokładną, teraz, by w gospodzie czasu targu, rozlegały się rozmowami a wołaniem. Z jednej gałęzi na drugą, z jednego drzewa na drugie, wołali się i kukali ptaszkowie, swatając, zapraszając się, kłócąc. Kukułki się śmiały, naglądając kędy im wygodniejszą pościel przygotują. Ponad bory, ponad szumy, jastrzębie i orły płynęły, wybierając kogoby pochwycić.
Takiej wiochny kochanej dawno nie pomnieli ludzie. Często ona zawodzi, niby przyjdzie, uśmiechnie się, a potem lunie słotą, smaga chłodem i co żyje uciekać musi — ani nosa na świat pokazać. Ta przyszła jakaś serdeczna, wesoła, cieplusieńka, a gdy się rozpłakała, to nie nadługo i łzami tak ciepłemi, że po nich tchnąć było miło.
Radowali się wszyscy, szczególnie młodzi, bo się zbliżało święto majowe, gdy zwykli Śmierć wyganiać a Lato i Życie wprowadzać. Bywało, że na ów Maj i liścia zielonego zabrakło, a po błocie pląsać i w deszcz a gromy pieśni zawodzić — niéma ochoty. Wszyscy się na te świątki zielone sposobili, aż się twarze śmiały. Jeszcze do nich kilka dni pozostawało, więc na miesiąc pilno patrzano, rychło-li wyrośnie i da znak. Zdało się, że jak na złość, leniwo teraz przybierał i ciągle jeszcze mu policzka jednego brakło.
Tymczasem wieczorami śpiewano do niego pieśni, aby nie marudził.
I tego dnia o zachodzie słońca, w pobliżu Ryżcowej zagrody, na uroczysku, co je zdawna zwano Babiem Polem, bo tam się dziewczęta i niewiasty rade zawsze gromadziły, kołem siedziały w bieli w wiankach na głowie, wszystkie młode z okolicy.
Choć to się zwało polem, nie na pole, lecz na polankę wyglądało. Nad zieloną łąką, której brzegiem biegł strumień przez moczary, stało dębów odwiecznych kilka, rosochatych, rozłożystych, szerokich, pod które w południe nawet słońce nie zajrzało. Nie pozwalały one tam rosnąć nikomu w pobliżu, ziemi nie dając, powietrza skąpiąc; stały sobie samiutkie jak wielkie bohatery, co towarzyszy nie mają. Tyle tylko, że u nóg ich wolno było trawie zielonej rosnąć, a i ta sprawiała się skromnie, nie puszczając bujnie; pełzała przy samej ziemi. Kwiatka tam żadnego widać nie było nawet; przybłąkał się który od pola, to ledwie pożywszy trochę, z głodu i tęsknoty umierał.
Na pniach i korzeniach mchy miały pozwolenie się czepiać, aby dębom ciepło było. Siadłszy na ziemi pod niemi, człek, gdy spojrzał wkoło, widział tylko łąki malowane i w dali lasu skraje. Dziewczęta tu mogły i śmiać się i gwarzyć i śpiewać co chciały; nikt ich tu nie podsłuchał: parobkom nie godziło się, ojcom nie było w głowie. Stare też matki nie miały po co chodzić, aby im młode pieśni i śmiechy serca nie psuły, bo co uleciało nie wraca, a co nie powróci, to smuci.
Sama młodzież się tu wieczorami zbiegała na zabawy.
Siedziały i teraz na trawie wokół, według obyczaju, bo czy starzy czy młodzi gdy się dawniej schodzili, stosownie do obrzędu odwiecznego, kołem się mieścili. Gdzie koło było, tam i powaga i coś świętego, nie tak jak gdy rozpierzchły się i samopas chodziły. W kole też nikt ich zaczepić nie śmiał, bo koło miało prawa swoje.
A gdzie się ono zebrało, tam zawsze jedna królowała, którą sobie same wybrały. Tak radzili starzy, tak i młodzi, i parobki, i dziewczęta.
Miło było spojrzeć na te dziewuchy, wszystkie już dorosłe i z wianuszkami na głowach w bieli wszystkie, w perłach i koralach na szyjach, z kolcami błyszczącemi na rękach.
O czem radziły? co było ich sprawą? Dziewczęca rzecz pieśni się uczyć, wianki pleść, o swatach szeptać, sny sobie tłómaczyć, a świątki, na których pląsy są, wcześnie układać.
Było ich z dziesiątek, bogatszych i uboższych, jedna w drugą rumianych i hożych, a tak jednako przystrojonych, że chyba po dostatku bursztynów poznać było można, która z zamożniejszej przyszła chaty.
W środku koła siedziała Ryżcowa Lublana; choć jej nikt nie obierał tu starszą, samo się złożyło, że nią była.
Dziewczęciu temu dziwowali się wszyscy. Ojciec jej Ryżec, człek był krępy, mały, grubo-karczysty jak żubr, rąk ogromnych, nóg jak stąpory, rudy, brzydki i straszny. Znali ludzie jej matkę Wolichę: niewiasta była chuda, czarna, zła, kłótliwa i zamłodu nawet nie hoża, choć rozum miała wielki a do pracy taką ochotę, że nie wiedzieli kiedy spała. Dla rozumu i dla rąk wziął ją Ryżec, a gdy umarła, płakał po niej, bo drugiej takiej gospodyni już nigdzie-by nie dostał. Ni do ojca ni do matki Lublana nie była podobna: liczko miała białe, na którem rzadko postał rumieniec, oczy czarne wielkie, kosy krucze po kolana, postawę gibką by trzcina. Nie miała wzrostu matki, ani ojcowskiego, małą nie była ani zbyt smukłą, a silną i odważną jak chłopiec.
Twarz jej śmiała się czasem jak dziecinna, ale umiała i brwi namarszczyć, a naówczas straszną się stawała, że jej inne z drogi uchodziły, i, choć nie przymilała się nikomu, wszyscy za nią przepadali.
Inne, rumieńsze, słuszniejsze, weselsze dziewczęta, choć się bez niej pięknemi zdawały, przy niej nikły i chciało się je do żaru odesłać, lub za krośna. Ojciec ją miał jedyną; mówili, że kochał, powiadali że przepadał za nią — ale czasem groził, bo Lublana niebardzo go słuchać chciała, a począł stary łajać gdy się pogniewał, stała jak słup, słowa nie mówiąc, ręce na piersi założywszy, bledła i czerwieniała tylko.
Druga-by rozpłakała się i uciekła, i Ryżec tego chciał, żeby łzy z niej dobył i pokorę; przecie tego nie dokazał nigdy. Ona go zawsze przestała milcząc, aż, pogniewawszy się i naburzywszy, odchodził, gniew na pole wynosząc.
Ze wszystkimi była śmiałą, z nią nikt prawie. Wesoła czasem, pośmiała się z młodzieżą, ale ukradkiem do niej przystąpić, jak do innej, nie ważył się żaden. Zaraz-by brwi czarne namarszczyła — strach ogarniał.
Co było chłopaków, kmiecych synów, bojarskich i żupańskich dzieci, ba i kneżąt nawet, wszystko biegło gdzie ją można było zobaczyć, bo słynęła szeroko.
Ojcowskie ziemie i dostatki, pewno się do tego przykładały, bo Ryżec bogaty był jak mało, ale Lublana, choć uboga, ciągnęłaby do siebie. Mówiły stare, że takie oczy miała.
Z dawnych to wieków wiadomo, że przez oczy dusza patrzy i mówi. Człowiek, choć czasem nie rozumie co mówi, słyszy głos potężny i trwoży się: tak oczy Lublany prawiły też rzeczy straszne i silne. Chłopcy mawiali, że, popatrzywszy w nie czasem, czuli się pijanymi jak po starym miodzie. W głowie się im mąciło i zawracało.
Kto miał rozum, ten też jej unikał.
Sam ojciec, choć był w najsroższym gniewie, gdy to wejrzenie śmiałe spotkał, spuszczał głowę i szedł precz.
Źli ludzie powiadali, że uroki rzucała: niejeden za koszulę kładł ziele od nich, gdy się z nią miał spotkać. Gdy zestarzeje — mawiali — wiedźma będzie straszniejszą niż Jaga.
Tymczasem Lublana młoda była i codzień rozkwitała piękniejszą.
Tego wieczora wesołe były jej rówieśnice — i ona. Plotło się żywo dziwne baśnie, wyrywały się piosenki, zadawano sobie gadki, szeptały niektóre do ucha sąsiadkom, inne w głos coś obwoływały; a że w krzakach za dębami słowiki już zawodzić zaczynały, śpiewkami się im przekomarzano.
Największą było nowiną to, że w Świątki Majowe, w zieleni, w gałęziach i wiankach, Lublana miała iść, przodując pieśni i pochodowi.
Ryżec zrazu nie chciał pozwolić na to, bo we Świątki swawoli zawsze dosyć, a on się z jedyną swą nosił wysoko — i nie rad był ją widzieć w tłumie. Lublana się trochę uparła i na swojem postawiła. Pochodowi i orszak chłopców miał towarzyszyć; do niego należało bałwana Marzanny wystroić, którego potem w stawie utopić miano.
Szła mowa o tem, jak pieśń śpiewać się miała. Początek jej umiały wszystkie, dalej każda inną zwrotkę, którą kędyś zasłyszała. Z tych pozbieranych po drodze kawałków jednej pieśni na świątki się składała ta, którą odśpiewać miano.
Gdy dziewczęta spór wiodły o lepszą, każda ze swoim pieśni urywkiem, Lublana milczała, słuchała i jak najwyższy sędzia, ku któremu wszystkie oczy biegną, czekała, żeby zawyrokować co wziąć, a co odrzucić.
Wkońcu i pieśni się przebrało, i pamięć nie starczyła. Jedna z dziewcząt wyrwała się z tem, że po okolicy słychać było, jakoby kneziowscy słudzy staremu Leszkowi Sroce młodej znowu żony szukali, bo mu się ostatnia sprzykrzyła. Mówiąc to, spojrzała na Lublanę, która się zarumieniła.
— E! ty — Mucho brzękliwa — odezwała się królowa koła — co ty tam pleciesz a patrzysz na mnie, a odwagi nie masz powiedzieć co myślisz? Do mnieś to piła?
Rozśmiała się Mucha, spuściła głowę, pomyślała trochę i, podnosząc oczy, zebrawszy się na odwagę — rzekła:
— Czy do Lublany pić nie wolno?
— Wolno, tylko się fartuchem zasłaniać nie trzeba — odparła Lublana raźno. Czemuś nie rzekła, że słyszałaś o tem, iż do naszej zagrody kneziowscy posłowie zajeżdżali? Albo mi to srom?
Zamilkła nieco i mówiła dalej:
— Ojciec mnie przecie nie da staremu dziadowi na szóstą czy siódmą! Jam-ci u niego jedna.
— A kneziową żoną być! — szepnęła druga cicho, choćby tam i szóstą! Albo to źle? Po wodę chodzić nie trzeba, chrustu nosić nie każą, ognia palić, strawy warzyć, siedzi kneźna w swej świetlicy; gdy chce, w krosnach szyje, gdy jej wola zaśpiewa; gdy pić zechce, to jej rabka kubek poda poklęknąwszy, czołem bijąc; gdy się jej kolca zażąda, choćby złotego, to je wyprosi. Chłodu ni głodu nie zazna!
Lublana słuchała, a trzecia z rzędu przerwała:
— Zdaleka to tak świeci! Kneziowie biją i karzą srodze. U nich, co dziś miłe, jutro na śmiecie. Nie taka to dola złota, jak się zdaje!
Inne milczały, trawę zrywając i z ukosa spoglądając ku Lublanie, od której słowa czekały. Aż się i ona odezwała:
— Nie pilno mnie ojcu z domu dać, bo nikogo nie ma i sam-by został z wróblami na dachu, ze srokami na płocie, ani mnie pilno na kneziowskie gody.
— Jakby za innego? — szepnęła złośliwie ta, którą Muchą nazwała Lublana.
— Mów, za kogo? kiedy wiesz? — odparło dziewczę śmiało.
Mucha spłonęła rumieńcem jak mak czerwonym; potem śmiać się poczęła i, twarz do ziemi przyłożywszy, rękami ją przysłoniła. Śmiały się i inne. Lublanie śmieszek chodził koło ust, ale go trzymała w sobie.
— Kiedy co wiecie, mówcie — rzekła — nie boję się!
Najmniejsza, psotnica, którą zwali „Dziubką,“ dziewczę lat ledwie piętnastu, chude jeszcze i niekształtne, z małą główką, w której bystre oczki siedziały, porwała się śmiejąc.
— Ot co zgadywać mamy! — zawołała. — Weźmy pięć kamuszków, postawmy je rzędem, zamyślimy na chłopców; niech Lublana wybierze.... sama się wyda.
Wszystkie zakrzyknęły i porwały się, szepcząc, chichocząc, gżąc, stawić kamuszki przed Lublaną, która się zamyśliwszy, nie przeszkadzała temu.
Dziubka, śmiejąc się najgłośniej, od jednej do drugiej chodziła, do ucha zbierała na kamuszki imiona, i opowiadała, który miał kogo znaczyć.
Biały, duży a plamisty, dostał imię Leszka Sroki; szary nazwany był Dęborem; mały i niepozorny Ziębą; chropawy i niezgrabny Myszką; a gładziutki i kształtny Mirkiem. Klaskały dziewczęta w ręce i aż podskakiwały z radości, wołając: — wybieraj!
Lublana ramionami ruszyła.
— A po co się to zdało? — spytała obojętnie. Wy mnie nie poswatacie ani zamąż dacie. Kamienie mnie nie oczarują.
— Wybieraj! wybieraj-że! — wołały dziewczęta.
Jedna znich rzuciła się na szyję Lublanie, prosząc, druga przypadła do jej kolan.
— Wybieraj!
Wahała się Lublana.
Oczy jej biegały z jednego kamyka na drugi, jakby znaczenie ich odgadnąć chciały.
— Co wybierać mam kamienie, kiedym ja jeszcze nie wybrała w myśli nikogo? — odezwała się.
— Nieprawda! — zawołała Mucha, — a! nieprawda! Co my przed sobą się wstydzie mamy, albo to jedna jest coby sobie już nie napatrzyła lubego. Ta smarkata Dziubka (pogroziła jej na nosie), a i ta!
Dziubka przybiegła z tyłu i rękami obiema usta jej zamknęła, aż Mucha się na wznak na ziemię obwaliła. Śmiech powstał wielki, przerywany wołaniem:
— Wybieraj!
Lublana, jakby zmuszona, pochyliła się, zadumała, rękę podniosła i nagle za gładki kamyk Mirka chwyciła.
Od wołania dziewcząt aż się po lesie rozlegało, taki powstał krzyk i w ręce klaskanie.
— Mirkaś wybrała! — zawołała Mucha — a tośmy wiedziały wszystkie, że innego wybrać nie mogłaś. Ten twój!
Zarumieniła się Lublana i oczy jej zaiskrzyły się, potrząsła głową.
— Gorszy od drugich nie jest! — rzekła — ale do wyboru daleko! A jakichżeście to mi nastawili? — spytała, wskazując ręką.
Pośpiesznie Mucha każdego jej nazywać zaczęła, a dziewczę głową potrząsało.
Siedziały, jeszcze pieśń jakąś zanuciwszy do „Jaskółki i Wiochny“, gdy głos silny, czysty, ale niedziewczęcy, zpoza dębów im odpowiadać zaczął. Strwożyły się trochę; Dziubka na ziemi się położyła, spojrzała w stronę zkąd śpiew szedł, i zawołała, rękę podnosząc:
— Rusa!
A tuż zza pnia dębu pokazała się stara, w płachcie, z kijem w ręku, powoli ku nim idąca.
— Cóżeście tu w tem Babiem Kole dobrego uradziły! — odezwała się wesoło, zbliżając się ku nim. — Będą się parobki zpyszna mieli, gdy wojnę przeciw nim uchwalicie. Byle pierwsza, co się naprzód wysunie, nie dostała się któremu w niewolę i wianuszkiem się nie okupiła.
Dziubka wstała.
— Matuniu Rusa — odezwała się, rękami chudemi wywijając — myśmy wojny nie wypowiadały, a no, strach nam, aby nam naszego Wojewody nie zabrał wróg, — wskazała na Lublanę.
— Na nią pono się nasadzili!
— Sroczko ty mała! — odparła Rusa, tobie jeszcze o tem nie czas rozprawiać. Jeszcze ci pióra nie porosły! Idź kury karmić, nie do koła siadać.
— Matuś — piętnaście mam! niech inne poświadczą — a com winna, żem chuda? Jak mnie który weźmie, podkarmi, będzie ze mnie taka jak i drugie! Nie zlęknę się!
Śmiano się z Dziubki, Rusa głową potrząsała.
— Skrzydeł to nie ma: a latać-by chciało! — mruknęła — patrz, byś sobie nosa nie zbiła.
Rusa stanęła nad kołem dziewczęcem; w pomarszczonej jej twarzy drgało coś jak wspomnienie tych lat młodych, gdy i ona tak wiosną do śpiewu i śmiechu siedziała.
— E! wy! wy! psotnice! — poczęła! — Żytko takie czarne, dole takie marne, a u was na wargach ino śmiechy!
Alić, może tak dobrze, abyście się choć w wiankach pośmiały, bo pod namitką łzy są.... Odwróciła głowę ku Lublanie.
— A wam co, kneziowa moja — dodała — że wy i tu markotnie siedzicie?
— Nie zwijcież mnie kneziową, gdy chcecie, bym była wesołą — zawołała Lublana.
— A jak was mam zwać? — spytała stara.
Mucha śmiejąc się — przerwała.
— Gdy Leszkową nie chce być, to ją zwijcie choć Mirkową; może się rozśmieje?
Nie rozśmiała się Lublana, ale wszystkie dziewczęta poszły w śmiech.
Rusa ustami poruszała, jakby coś mówić chciała.
— Właśnie od Mirkowych pól idę — rzekła, wpatrując się w Ryżcównę. Chodziłam do zdrojowiska, co na jego ziemi płynie, po żywiącą wodę dla chorej Płatwowej. Ot, i tak się dziwnie złożyło: Mirek siedział u zdroju ze starym Czaplą; widziałam go, mówiłam z nim.
Wszystkie dziewczęta, pożerając ją ciekawemi oczyma, patrzyły na nią. Lublana jedna wzrok wlepiła w ziemię.
— O czem? — spytała Mucha.
— O kim? — szepnęła Dziubka.
— To mnie wiedzieć, nie wam, — odezwała się Rusa. — Czem-że stara baba młodemu chłopcu ma być, kiedy nie swachą? Czas-bo dobry mu się żenić. Raiłam mu różne.
Jakby wziął Ludkę od Wębora — albo-by to źle było?
To mówiąc, stara popatrzała na Lublanę, lecz nic z niej zmiarkować nie mogła. Mucha jej zaraz przerwała krzykiem.
— Ta mu dobrze życzycie! Ludka i nie krasna i chorowita, a Wębor co po niej da?... dwa przetaki sieczki....
— Albo mu to potrzeba wiana? — odparła Rusa — ma i ziemi i chleba dosyć. Ludki-ście nie widzieli dawno: wykraśniała a choroby się zbyła. Taka, co zamłodu się wystękała, pewniejsza od tych, co dziećmi zdrowe były.
— Niechaj bierze Ludkę — odezwała się głosem przymuszenie wesołym Lublana. — Czemu nie? Nikt mu tam na zawadzie nie stanie i nie przeszkodzi. Pokłoni się raz to i starczy: dadzą z ochotą.
Ruszyła ramionami.
— Mirek wart dobrej żony — dodała stara, wciąż się wpatrując w Lublanę. U niego babie dobrze będzie i głodem nie zamrze.
Gdy to mówiła baba, Lublana się zerwała z miejsca, obejrzała do koła. Słońce zaszło było dawno, księżyc niecały wychylał się zza lasów.
— Dość już tej rady i zwady i śmiechu i śpiewu! Do domu! — zawołała na dziewczęta, które się z ziemi podnosić zaczęły.
Zwróciła się do Rusej.
— A wy, matko — dodała — zemną na nocleg do Ryżcowej zagrody — pójdziemy razem.
Stara przyzwalająco głowę skłoniła.
Wnet dziewczęta się parami dobierać zaczęły, jak im było do chat iść najlepiej. Zaśpiewała jedna:

Hej! do domu czas,
Czekają na nas!

a wszystkie chórem znaną tę pieśń raźno zawodzić zaczęły. Lublana, dawszy się innym wyprzedzić, sama z Rusą została. Spostrzegły to jej towarzyszki i, szanując wolę dziewczęcia, zostawiły ją z babą.
Gdy przodownice kroku przyśpieszały, Lublana jakby na umyślnie go zwalniała.
Rusa milczała, idąc, i niby śpiewu słuchała zamyślona, gdy nagle obróciła się ku niej Lublana z twarzą bladą i oczyma świecącemi dziwnie wśród mroku.
— Musicie dobrze życzyć Mirkowi — zawołała — kiedy mu Ludkę raicie, albo to nie wiecie, że siostra jej uszła precz od męża z Niemcem, co u niego skóry kupował? Albo nie wiecie co druga siostra wyrabia, którą za Marniaka dali? ani krasy, ani statku, ani wiana! Swacha z was dla wrogów! Śmiała się, mówiąc z goryczą.
— A kogóżem mu swatać miała? może ciebie? hę? — rozśmiała się Kusa. Ty-byś go nie chciała, ojciec twój-by ma niego ani patrzył, i Leszek jeszcze słałby nań zbójów, aby odebrać, gdyby nawet wziąć się udało!
Zmilczało dziewczę.
— Albo to mało innych! — dodała, idąc dalej.
— Ty-byś go nie chciała?... — spytała Rusa nalegając. Nie było żadnej odpowiedzi.
— A ojciec?
Ruszyła dziewczyna ramionami, nie mówiąc i na to nic.
— Cóż kneź ten Sroka? — dodała w końcu baba.
— Kneź? — zawołała gwałtownie Lublana — niedoczekanie tego dziada, aby mnie on tknąć miał.
Wstrzęsła się aż Lublana.
— A gdy ojciec każe? gdy inne żony odpędzi? gdy gwałtem wezmą?
Obejrzała się Ryżcówna ku starej i uśmiechnęła.
— Gwałtem mnie nie weźmie pono nikt — rzekła. — Biorą-ć inne, ja się nie dam. W dziewiczy wieczór, z obciętemi kosami-bym z dzieży wstała i w las uciekła.
— A w lesie cobyś robiła? — spytała Rusa.
— Żyłabym w gąszczy jak inne stworzenia! — dodała Lublana.
Jakbym na chatę Rusej napadła gdzie w ostępie, i ta-by mnie nie wygnała.
— A nie! nie — odpowiedziała baba, tylko, że Rusa chaty nie ma.
— Gdzież Rusa siedzi, gdy jej po świecie nie widać?
Baba się rozśmiała.
— Rusa! Od ogniska do ogniska się włóczy, a gdy nogi zabolą, w dziupli siedzi, w starym dębie na Zabojowem uroczysku.
— Siedziałoby nas dwie! — odezwała się, patrząc na nią Lublana.
— Kto wie? i dwie-by się może w ten spruchniały pień zmieściły, gdyby go poprosić! Mój dąb jak chata: kto w nim gospodarzył przedemną, nie wiem; teraz ja w nim sama. Tylko bieda, że do niego trzeba się do góry drapać, nim się do głębi spuści. I w izbicy u mnie ciemno, bo jedno okno w górze nad głową, i to małe, a gdy słota to je trzeba zakryć, aby na posłanie nie ciekło.
Śmiała się, mówiąc.
— Bajkę mi prawicie — przerwała Lublana.
— Prawdę mówię — odparła stara. — Miałam ci i ja chatę i zasieki, i męża i dostatek. Przyszła jedna noc, wszystko wzięła. Na popieliskach siedziałam długo, martwą głowę jego na kolanach trzymając, wypłakałam wszystkie łzy, poszłam w świat. Kto ból w sercu nosi, chodzić musi: gdyby siadł, umarłby.
Szły kawał drogi, nie mówiąc do siebie. Z dziewcząt, które im przodowały, znaczniejsza część rozproszyła się po innych drożynach. Dziubka z Muchą tylko przed niemi śpiewając, wlokły się, oglądając, poszeptując....
W zaroślach robiło się coraz ciemniej, a księżyc, choć się był podniósł do góry, mało gdzie mógł ze światłem swem przedrzeć się przez gałęzie. Rzadko na ścieżce pasek biały gdzieś leżał, i jeszcze przy nim było straszniej. Lecz do zagrody Ryżcowej już było niedaleko. Zdala odzywało się psów szczekanie, których głosy dobrze znała Lublana, i w powietrzu dym czuć było z wieczorną drzew wonią zmieszany. Cisza nocy panowała nad okolicą; oprócz ptactwa nocnego żadnego głosu słychać nigdzie nie było. Na błotach huczały derkacze i sowa kwiliła gdzieś na drzewach, a słowik wieczornicę swą miłosną zawodził.
Rusa wsłuchiwała się w to życie wieczorne, jakby je zrozumieć i wróżyć coś z niego chciała. Lublana szła raźno, pośpieszając; a gdy z gąszczy się wydobyły, tuż i zagroda ukazała się przed niemi.
Stała obszerna i warowna, gdyby gródek jaki, szeroko się na wzgórzu rozłożywszy i przypierając do lasu. Księżyc ją oświecał całą, a że wrota wielkie miały przed sobą, Lublana postrzegła zaraz, że coś u Ryżca działo się, czego odgadnąć na pierwsze wejrzenie nie umiała. Stanęła jak wkuta, pilno się przypatrując.
Wielkie wrota, o tej porze już zawsze zaparte, stały naoścież otworem. W podwórku widać było ludzi gromadę wielką, poruszającą się, ale cichą. Z okien otwartych chaty świeciło mocno. Około studni chodzono też z łuczywem i pod innemi budowlami. W półmroku nocnem i słabem świetle księżyca, ledwie rozeznać było można ludzi zbrojnych, i u niektórych dzidy wysokie w rękach. Rusa uderzyła w dłonie.
— Hej! Lublana! — krzyknęła — o wilku mowa, toć nie kto inny zajechał do was w goście, tylko Leszek Sroka!
Ja, choćbym go nie poznała, to poczuję. A któżby inny tyle gromady prowadził z sobą? To on! to on! Nie po kogo, tylko po ciebie! Nie darmo tak ludno!
Lublana stała, załamując ręce, brew się jej ściągnęła z gniewu, chwilę milczała, wahając się.
— Nie pójdę do chaty! — zawołała — nie pójdę za nic, choćbym, niewiem ile dni po lesie błąkać się i surowemi grzybami żyć musiała; nie pójdę.
Rusa się zbliżyła do niej — a cóż zrobisz? — spytała.
Dziewczę się namyślało trochę.
— W gaju za zagrodą jest odryna, w której siano trzymają. Chodźmy tam razem, przesiedziemy lichą godzinę: juści on tu wiekować nie będzie. Ojciec pomyśli co chce, żem się w lesie obłąkała!
To mówiąc, pociągnęła Rusę za sobą w krzaki, i boczną, dobrze znajomą ścieżką puściła się, prowadząc ją ku szopie, samotnie stojącej na pagórku. Nie wiele czasu potrzeba było, aby do niej dojść. Stała, jak naówczas wszystkie budowle, otworem, bo nikt, nawet chat nie zamykał, choć wszyscy wychodzili w pole, a dla głodnego gościa, gdy gospodarzy nie było, chleb zawsze leżał na rogu stołu.
Lublana chwyciła za drąg i otworzyła szopę, w której jeszcze trochę siana przeszłorocznego i słomy leżało. Wpuściwszy Rusę, drzwi bardzo zręcznie zawarła znowu za sobą. Tu dopiero, rzucając się na siano, głowę w dłonie ująwszy, jęczeć zaczęła, i na dolę swoją narzekać, ale gniew mieszał się z trwogą.
Zaledwie tak krótką chwilę przebyły, gdy dziewczę się porwało na nogi:
— Rusa moja, miła! trzeba wiedzieć co się w zagrodzie stało; ja nie mogę, idź ty. Przyjdziesz gościem, zobaczysz, podsłuchasz, a potem mnie dasz znać.
— A ty tu sama po nocy nie będziesz się obawiała zostać? — zapytała Rusa.
Lublana się zawahała trochę.
— Wolę tu Didka się strachać — rzekła — niż tam patrzeć na Leszka! Będzie mi trwożno: wyjdę z szopy na pólko, na księżyc.
Domawiała tych słów, gdy do wrót odryny skrobać poczęto. Nastraszyły się, sunąc w siano niewiasty, lecz razem szczekanie głuche i skomlenie słyszeć się dało. Do wrót dobijał się ulubiony pies Lublany, który, zwietrzywszy swą panią, śladem ją tutaj wytropił.
— Łysek! — zawołała dziewczyna.
Szczeknięcie wesołe odpowiedziało.
— Idź-że, Rusa, a ja, gdy Łysek tu, niczego się już nie boję!
Przez zaledwie przymknięte wrota, ogromne psisko czarne, podżare, rzuciło się łasząc do swej pani. Baba tymczasem, płachty poprawiwszy, szybkim krokiem pośpieszała do zagrody Ryżcowej, która świeciła łuczywem i wrzawą gawiedzi kneziowskiej się rozlegała.




Ryżcowa chata większą była i pokaźniejszą od innych wielu, najbogatszych nawet kmieci. Izbice gościnne były aż dwie w niej: jedna stara mniejsza, a z tej druga, bardzo obszerna, którą teraźniejszy gospodarz przybudował, aby mógł dużo ludu u siebie przyjmować pod dachem.

Dbał nawet, aby ją przyozdobić, o ile umiał i mógł. Do ścian poprzybijane były wielkie rogi jelenie, żubrze, łosie, koźle, niektóre z czaszkami okrytemi skórą; trochę oręża wisiało też na ścianach. Ławy były domowem suknem pookrywane, ognisko z drobnych gładkich i pięknych ułożone kamieni. Na siostrzanie pozawieszane zwiędłe wianuszki broniły od chorób i uroków.
W tej izbicy Ryżec przyjmował swojego wielkiego gościa, któremu sam służył, siąść się przy nim nie ważąc.
Jak wyglądał krępy, ciężki a groźnego oblicza Ryżec, już wiemy. Nie spodziewając się wcale odwiedzin, które umyślnie tak kneź urządził, aby wpadł nieoczekiwany, gospodarz odziany był po domowemu, w siermiężkę krótką, pas skórzany, spodnie sukienne powszednie i chodaki.
Kneź Leszek Soroka, który już pewnie z pół wieku przeżył na świecie, wyglądał jak tur dobrze spasiony. Ogromny był, otyły, gruby, rozrosły; twarz miał szeroką, rozlaną, ręce straszne, ramiona olbrzymie i słynął z tego, że mu nikt na siłę nie wydołał. Parobka brał za sukmanę, i jeśli ona strzymała, podnosił go do góry jak pióro, a którym tak w złości cisnął o ziemię, nie było się już schylać po co. Włos, długo na barki puszczony, bujny, już mu pasami siwieć zaczynał.
Brodę też miał już szpakowatą, podstrzyżoną, rzadką i wąs nastrzępiony do góry. Zpod niego usta wyglądały szerokie z wargami oddętemi mięsistemi. Nad oczkami małemi, brwi rosły jak dwa krzaki cierniu najeżone.... Tego dnia Leszek snadź chciał po pańsku wyglądać, bo się lepiej odział niż zwyczajnie. Suknię miał z sukna cienkiego i pas cały złocisty, a na nogach chodaki wyszywane. Na głowie kołpaczek niewielki, z piórem czaplem, nałożony był na jedno ucho.
Obr ten straszny, którego się naokół wszyscy kmiecie i osadnicy lękali bardzo, bo nad nimi litości nie miał, i ze swoją drużyną plądrował bezkarnie — na oko wstręt obudzał. Gdy począł mówić głosem chrypliwym, pięścią wywijając, rzucając się, śmiejąc, jeszcze większą trwogę i niechęć w koło siebie rozsiewał.
Znali go z tego, iż nieustannie pić i jeść potrzebował, żarłokiem będąc i opojem takim, że za sobą beczułkę i mięso wędzone wszędzie wozić kazał. W jedle niebardzo przebierał; gdy głodny był, a skarżył się na głód zawsze — lada polewką bez okrasy się objadał. Pieczeń kozła na rano do kości ogryźć niczem mu było. Psom też kości nie rzucił nigdy wprzód, aż je pokruszył rękami i zębami i szpik z nich powysysał.
Powiadano o nim, że mężny był, że się nieprzyjaciela nie uląkł nigdy i w zapasy poszedł z każdym; jednego się tylko bał: to bab, czarów i uroków. Ziemie, którym przewodził, dosyć były rozległe aż ku pomorskiej granicy; lecz, że ich braci kilku było, co się po śmierci starego Leszka Kadłuba podzielili niemi, nie potrafiwszy zgodzić się między sobą o miedze, wciąż jeden drugiego zajeżdżał, ludzi porywał, bydło zabierał, chaty palił.
Trwało to już lat wiele i o zgodzie ani było myśleć.
Leszka tego, najstarszego z braci, nazwano „Sroka,“ jeszcze gdy chłopięciem był, dlatego, że krzyczał piskliwie a dużo. Głos mu i teraz, choć się rozrosnął, został taki cienki, niemiły i ochota do gadania nie ustała. Ludzie prawili, że gdy spał, całą noc coś mruczał i śmiał się.
Rozmowy wiele od drugich nie potrzebował: byle go kto słuchał, a czasem słowo rzucił, starczyło. Słowo to jak wędka wyciągało z niego zaraz co miał w sobie. Przeto mu może i nie bardzo się wiodło, choć mężny był, bo nim się zabrał co zrobić, wprzódy po świecie roztrąbiono co myślał. A jak silny był, tak leniwy.
Już zmierzchało i Ryżec siedział na pniaku, czekając, ażeby trzody powracały, żeby je, jak zwyczaj był każdego wieczora, rozpatrzeć i obliczyć, gdy jak wicher z burzą, spadł nań kneź Leszek Sroka. Jeszcze z konia nie zlazłszy, zaraz ojca o córkę zapytał. Ryżec, radnierad, odpowiedział z ukłonem, do nóg pańskich, że Lublany nie było, bo z dziewczętami poszła na wieczorne koło na uroczysko.
Tymczasem Leszek z konia się stoczył, a Ryżec natychmiast musiał się gotować na przyjęcie. Szczęściem, mięsa było podostatkiem, miodu, mleka i chleba.
Nim do chaty doszedł kneź, postrzegłszy mleko od krów, które w oborze stały, niesione, kazał sobie kładyczę dać i niemal całą wyżłopał. Do izby dostawszy się, o miód wołał, aby mleko przybić, bo go zawiele z pragnienia się opił. Jak siadł za stół, tak już piciu i jedzeniu końca nie było.
Ryżec mu sam posługiwać musiał, bo starych bab nie cierpiał przy sobie.
A choć gębę miał ciągle pełną, na chwilę mu się nie zamykała. W progu zawsze u niego, czy doma czy w gościnie, stać musiał jego Starosta Berzda, człek mało nie taki jak on, wyrosły bardzo, milczący, który tyle tylko, że gdy pan mówił, twarzą pokazywać musiał, że mu się dziwował, cieszył i potakiwał.
Berzda czasem się odezwał, ale krótko — Ho! ho! Ej! ej! To! to. — Na tem było dosyć, ale gębą, oczyma, rękami gadał co panu miłem było. Leszek się bez tego słuchacza obejść nie mógł. Ryżec też, wiedząc, że go ująć było potrzeba, gdy kneź jadł, ukradkiem mu kubki poddawać kazał, aby sobie podochocił. Zobaczywszy kubek Berzda, tak zręcznie chwilę dobierał do wychylenia go, iż nim pan na niego spojrzał, już gębę otarł i był w swem miejscu.
Reszta dworu Leszkowego w podwórcu ucztowała, gdzie im necki powynosili z chlebem, mięsem, kaszą i beczułki z piwem. Raczyli się, około studni siedząc i chodząc.
Leszek gadał a gadał, w oczy spoglądając Ryżcowi, marszczył się, że dziewczyny doczekać się nie mógł.
— Miłościwy panie — mówił gospodarz — tylko co jej nie widać. Z koła dziewczęta czasem późno przychodzą, ale moja — stateczna, nie zabawi.
— Ty mi ją dasz? hę? — zawołał kneź. — Widziałem ją dwa razy; hoża jest, postawę ma na panią. Rozkazywać będzie umiała. Krzywdy jej nie dam zrobić.
— Ona u mnie jedyna — odparł Ryżec.
Leszek się rozśmiał.
— U mnie też ostatnia zawsze jedyna — zawołał.
— To niechby inne ustąpiły — dodał ojciec. — Dobra ona jest, ale zgodna nie będzie, nauczyła się w domu przewodzić. Z drugiemi się nie ostoi.
Sroka mówić mu nie dał dalej.
— U mnie na to sposoby są, żeby zgoda była — rzekł mrużąc oczy. Nie bój się, lepiej jej nie będzie nigdzie, a kneziowską żonką być, nie każdej się dostanie.
— Młoda bardzo jest — rzekł Ryżec — rok-by, dwa, poczekać.
— Myślisz, że ja-bym starszą brał! — odparł Leszek. — Jam nie młody już, to mi właśnie takiej do miłowania trzeba. Za rok, za dwa, już mi ona nie będzie do smaku.
Spostrzegłszy, że Ryżec jakoś stał z głową zwieszoną, nieprzekonany, Sroka dodał:
— Syna nie mam, kto wie? jak ona mi go da.... pierwszą będzie, a tobie, kmieciu, cześć przypadnie dziadkiem kneziowi być. Tego ci-to jeszcze mało!
Ryżec się skłonił nizko.
Leszkowi po miodzie wesoło jakoś było, więc ze stołu kubek nalany jego własnego miodu podał Ryżcowi, aby pił. Musiał jeszcze dziękować. Drugi potem zanieść kazał dla Berzdy, który przyszedł się do nóg pokłonić.
— Cóż, twojej dziewki niéma? — pytał Leszek.
— Tylko co nie widać — odparł Ryżec — miłościwy kneziu, dajcie mi mówić szczerze!
Błysnęły małe oczęta knezia.
— Praw! — zawołał.
Ryżec westchnął głęboko.
— Ono-bo to tak jest, miłościwy gospodynie, że młode młodość lubią: a ja-bym jej przeciw woli dawać nie chciał. Toć jedyna.
— A gdzież ty rozum masz? — odparł Leszek. — Jak niewiestce dawać wolę? Czy ty tego nie wiesz, po co się ona niewiastą zowie? Płakać będzie, niech płacze, a potem ci podziękuje. Albom-ci to ja taki stary? albo-to mężowi kiedy starym być? Niewiasty starzeją — my nie powinni.
Począł się śmiać: — Tylko mi ją dawaj, reszty nie pytaj.
Ryżec zmilczał.
— Co? jeszcze jej niéma? — zawołał kneź niecierpliwy. — Jeszcze niéma? Idź, dowiedz się, przyszła może!
Ryżec wybiegł i powrócił, zmieszany. Lublany nie było.
— Poślij po nią dziewki, niech po lesie szukają! Toż to noc — gdzie się ona włóczyć może?
Miał już wybiedz gospodarz, gdy w progu ukazała się Rusa, która część rozmowy podsłuchała.
Przybycie starej baby widocznie Leszka strwożyło, oderwał pokryjomu kawałek odzieży i napsaurok rzucił pod stół; splunął, patrzył z obawą, z ukosa. Ryżec też spoglądał na Rusę oczyma ciekawemi.
— Zkąd-że to idziecie? — spytał cicho, stojącą w progu.
— Ze świata! — odparła powoli, spoglądając ku Leszkowi, — chcecie wiedzieć, kędy babę stare nogi noszą?
— Nie wiecie co o Lublanie? — dodał ojciec — nie spotkaliście gdzie jej, jeśliście szli od Babiego Pola?
Rusa głową trzęsła dziwnie.
Zmarszczywszy brwi groźno Leszek, wpatrywał się w babę.
— Tyle wiem, co mi po drodze dziewczęta rozpowiadały, że w Pogoń grały na Babiem Polu i Lublana się w las zagnała za drugą. Ale czy to dla niej strach? Nie dziś, to jutro znajdzie się cała.
Ryżec pięści zacisnął, a Leszek stuknął ręką o stół.
— Jeżeli to zmowa między wami, pilnujcie-no się, aby obojgu licha nie nawarzyła!
Rusa spojrzała śmiało na knezia.
— Czy to miłość wasza mnie nie znacie? — zawołała. — Bywam-ci-to ja i na waszym grodzie, i leczę i babię u was. Wiedzą o mnie wszyscy. Zmów ja robić nie umiem, ale groźby się nie boję, bo mam takiego, co za mną stoi.... i nie da mi krzywdy uczynić.
Leszek się skrzywił tylko.
— Pomawiacie o zmowę — dodała baba — no-to każcie mnie wziąć, każcie i posadźcie, przekonacie się.
Wyzwaniem tem Leszek się zatrwożył i począł prędko:
— Babę brać! jak wąż się z rąk wyśliznie. Idź ty, wiedźmo, na bory na lasy, pokój mi daj. Znać cię nie chcę.
— Jak-że się stało z Lublaną? — zapytał strwożony Ryżec, zbliżając się.
— Z tem-ci ja tu szłam, odezwała się Rusa, choć mi nie po drodze było, bom wodę z Mirkowego zdrojowiska niosła chorej Wuśce. A jak mi dziewki powiedziały, że się wasza Lublana zagnała w las — przyszłam wam oznajmić. Zapłata za to, że mnie kneź złajał.
— Babo! odczep się odemnie! — krzyknął Leszek, — ani na mnie patrz, ani się na mnie złość, każę ci dać płótna na grodzie, a nie mścij się.
Rusa pokłoniła się małoco.
— Ja pomsty na nikogo nie wołam — rzekła — niechaj moje przepada!
— Ślijcież po córkę! — odparł żywo kneź, do ojca się zwróciwszy — ja ztąd bez niej nie pojadę! choćbym i pół miesiąca miał siedzieć.
Ryżec, małoco postawszy, musiał rozkaz spełnić i wyszedł powoli. W progu tylko pozostał Berzda i Rusa.
Ta obejrzawszy się, poczęła zwolna zbliżać się ku stołowi, przy którym siedział Leszek. Zobaczywszy to kneź, zwolna w głąb' się nieznacznie usuwał, ale Rusa na to nie zważała — szła.
Leszek, aż do kąta z kubkiem się docisnąwszy, krzyknął nareszcie zniecierpliwiony:
— A stój-że zdala? co mnie gnasz! Stać zdala!
Stanęła Rusa, sparła się na kiju i patrzała w Leszka pilno.
— Czego-bo się wy mnie strachacie! ja złego nikomu nie czynię, nie. Dobrą radę chciałam dać, oj! dobrą.
Zmilczał kneź, jakby tej rady dobrej oczekiwał.
Rusa się naprzód pokłoniła ręką do ziemi.
— Miłościwy panie — rzekła cicho — po co wy sobie szukacie biedy? Mało u was bab na grodzie? jeszcze jednej się zażądało....
Leszek się niechętnie i z przymusem rozśmiał.
— A tobie co do tego, stara ty jakaś? Ja z mojemi babami rady sobie dam. Młode mi nie straszne.
— A one najgorsze — dodała Rusa — a to jeszcze takiej się wam zachciało, co jedna była w domu, co ją na ręku nosili, co sobie oczy u was wypłacze, zeschnie. Pociechy z niej mieć nie będziecie! — Nie, nie. Ja ją znam! Z pięcią sobie dacie rady, a ta wam za skórę zaleje.
Leszek się śmiał trwożliwie.
— Gęby ty sobie nie studź — odparł. — Na krótko czy na długo, ja muszę ją mieć! Wiesz, babo, że co we śnie człowiekowi przychodzi, tego mu się potem najwięcej pragnie. Ona mi się wciąż śni, pokoju nie daje. Ja muszę ją mieć.
Patrzała nań Rusa.
— Jak się komu chrzanu chce, co robić, niech je, choćby miał i płakać!
Zadumał się Leszek, na ręku się podpierając.
— Co wy mnie zło wróżycie? — zamruczał.
— Nie ja, ono się wam wróży samo — zawołała Rusa.
Kneź zamyślił się głęboko, zapatrzył w stół i żachnął mocno.
— Niech będzie co chce! zło czy dobro — muszę ją mieć!
Skinął na Rusę, aby precz szła, ale ta się ani ruszyła. Skinął powtórnie, stała. Wtem i Ryżec powrócił.
— Niéma dziewki? — zapytał kneź.
— Poszło w las co żyło, szukając — niéma! — odparł Ryżec, w którego głosie czuć było wzruszenie.
— Gotuj-że się mnie noclegować — rzekł kneź. — Nie będzie do jutra?.... pojadę na łowy w pobliżu, sam lasy splondruję — a na noc wrócę tu — i będę stał, aż doczekam.
Rusa, wysłuchawszy ostatniego rozkazu, popatrzywszy na Leszka, który spotkania się z jej wzrokiem unikał, ruszyła się ku drzwiom. Oglądała się za siebie.
Berzda już odbiegł był od proga, aby wydać rozkazy do noclegu. Ryżec także miał wychodzić, gdy w drugiej izbie spotkał się z Rusą, która nieznacznie skinęła na niego. Kneziowska czeladź poczynała w wielkiej izbie mościć posłanie; gospodarowano w zagrodzie jak w domu: Ryżec cierpliwie to znosić musiał. Nie mając nie pilniejszego do roboty, a sądząc może, iż mu co o córce powie Rusa, powlókł się z nią za węgieł chaty, kędy cień był, bo księżyc świecił z drugiej strony.
— Co ty stary myślisz? — napadła nań Rusa z góry. — Jedyne dziecko dać takiemu dziadowi, aby ją zamorzył swojem miłowaniem?
Stał Ryżec z głową zwieszoną.
— Oj! ty mądrocho — odparł — czy ty znasz gdzie szczęście siedzi? Gdybyś znała, poszłabyś ten ul podebrać dla siebie! Ej! ty! Rozśmiał się gorzko. Nie ucz ty mnie rozumu! Chcesz, aby mi dla dziewki chatę spalili, komorę zabrali, bydło zagrabili i puścili o kiju na stare lata — nie wiem czy z życiem?!
— Albo to o kiju i tak na stare lata chodzić nie będziesz! — odparła Rusa. — Chatę spaloną można postawić, bydło się narodzi — a córki, gdy ją stracisz, nie odda ci nikt!
Westchnął Ryżec.
— Kneziową żoną będzie! — zawołał. — Chcę, aby nią była, warto i odpłakać za to!
Rusa się rozśmiała głośno, popatrzała nań, pokiwała głową i chciała iść. — Zatrzymał ją.
— Nie wiesz gdzie Lublana?
— Nie wiem — rzekła surowo, a gdybym wiedziała, żarem-byś mnie piekł, nie pisnęłabym słowa.
Odwróciła się i poszła w podwórko, kędy czeladź kneziowska głośniej coraz rządziła się, zabierając co chciała dla siebie i koni, chwytając przechodzące dziewczęta, i odgrażając się parobkom, którzy ich bronić chcieli.
Rusa, potrącając czeladź niesforną, przeszła między nią bezkarnie, i wysunąwszy się za wrota, obejrzała się parę razy za siebie, a potem skierowała w zarośla ku ścieżce do odryny wiodącej.
Nasłuchiwała kilka razy jeszcze, kryjąc się w gąszcze, czy jej kto nie śledzi, bo Ryżca posądzała; potem żwawo pobiegła ku szopie. Jeszcze o kilka kroków od niej była, gdy wewnątrz szczekanie się słyszeć dało i umilkło wnet. Skrzypnęły wrota; u progu stała drżąca Lublana.
— A co? a co? — spytała, chwytając Rusę za ręce.
— Źle, lubko moja — odparła stara. — Byłam w izbie, z kneziem gadałam, z ojcem twoim: nie wybić im tego z głowy. Stary chce młodej żony, Ryżcowi chce się knezia za zięcia. Leszkowi ja groziłam — powiada: „Niech będzie co chce, a ja ją muszę mieć“. Rozłożyli się na noc w zagrodzie, na ciebie czekając, bom im powiedziała, że w Pogoń grając, zabiegłaś w las. Ojciec posłał dziewki z hukaniem. Leszek powiada, że nie ustąpi z chaty, aż cię weźmie.
— A jak mnie nie będzie? — gniewnie odparło dziewczę.
— Kto go wie? Ryżec się boi, że mu chatę spalą, bogactwa zabiorą, bydło zapędzą, a i jogo do jamy posadzą.
Rozpaczliwie dziewczyna ręce załamała.
— Co ja pocznę nieszczęśliwa! — odezwała się jękliwie — siebie dać na pożarcie smokowi, czy ojca! A! nie może to być, aby ojca karał za mnie. Nie może to być! — dodała silniej. — Zlęknie się kmieci! Co jednemu dziś, drugiemu jutro! Powinni się wszyscy ująć za niego.
Rusa głową potrząsała.
— Gdzie ty to widziałaś? — spytała — będą się śmieli i radowali! Nie ujmie się nikt. A no, może być, że do pomsty nie przyjdzie, albo się ojciec wykupi.
— Wykupi się! — powtórzyła Lublana — ja umrę a nie pójdę na gródek niewolnicą; kneziową mnie zrobić obiecuje, a niczem tam nie będę tylko rabką i sługą! Nie — nie! lepiej w wodę! Jak trup wypłynie, ojcu się ulituje. Przywiążę kamień do szyi.
Rusa ją za rękę porwała.
— Cicho bądź — zawołała — cicho! słuchaj mnie.
To mówiąc, węzełek, który miała pod pachą, rzuciła na ziemię i rozwiązywać go poczęła, przyklęknąwszy. — Przez trochę odchylone wrota księżyc wpadał do szopy.
Stara z pośpiechem w worku szukać poczęła i wyciągnęła z niego nową odzież całą, koszulę, chusty, sukmankę.
— Rozdziewaj się, a żywo — rzekła.
— Cóż ma być? — zapytało zdziwione dziewczę.
— Co? — samaś rzekła — szeptała Rusa — suknie twoje wszystkie położymy u rzeczki na brzegu, gdzie się stawisko poczyna. Znajdą jutro ludzie odzież, i poznają, i powiedzą, żeś poszła w wodę i kneź pojedzie z niczem.
— A ze mną topielicą co ma być? — zapytała Lublana.
Rusa ku niej podniosła głowę.
— Cóż myślisz? — odpowiedziała pytaniem drugiem. — Chcesz się, czy nie, wyzwolić tem?
— Matuniu! chcę — zawołała Lublana — chcę — ale co zrobię ja z sobą?
Rusa jej coś na ucho poszeptała i dziewczę się uspokoiło trochę.
Wnet też rozdziewać się poczęła, choć nie bez trwogi.
— Matusiu moja — odezwała się szeptem cichym — ludzie mówią: kto ze śmiercią żarty stroi, tego ona ima...
Rusa ręką poruszyła.
— Na to się znajdzie sposób! — mruknęła — nie bój się.
Po chwili skrzypnęły drzwi szopy, i stara wyszła, niosąc węzełek pod pachą, a Lublana poszła się położyć na siano. Łysek u nóg siadł na straży.
Nazajutrz do dnia, gdy kneziowi ranną strawę dawali i siedział nad misą ponury, wbiegły do izby dziewki z krzykiem wielkim a zawodzeniem, niosąc w rękach odzież Lublany, którą, idąc prać, nad stawiskiem znalazły. Leżało tam wszystko u brzega, nawet ulubione bursztyny i kolce, które ojciec niedawno jej kupił w Kołobrzegu.
Ryżec, ujrzawszy suknie, ręce załamał. Krzyk w chacie powstał niezmierny.
Namarszczył się kneź nad misą siedzący, i Berzdę posłał na zwiady, gdy w tem Ryżec wpadł sam do izby, niosąc w ręku bursztyny i chusty.
— Ot co mi z jedynej córki zostało! — zawołał zrozpaczony: — utopiła się Lublana! Znalazły rano dziewki wszystką odzież u brzegu na stawiskiem.
Leszkowi łyżka z rąk wypadła i klnął strasznie. Oczki mu zapadały, trzęść się począł i miotać.
— Na gałęź go! — zawołał. — Tyś winien, żeś jej nie pilnował!
Ryżec oniemiały stał, patrząc na to, co w ręku trzymał, ani słuchał wybuchu gniewu, który się głośniej coraz rozlegał.
Leszek, nałajawszy, padł na ławę i zamilkł. — O wieszaniu Ryżca nie mówił więcej. Berzda, korzystając z tego, zbliżył się z pokorą do ucha Leszka i coś żywo szeptać mu począł. Kneź dał znak.
Zaszumiało w podwórku ochotą wielką, zastukało potem jakby wrota łamano. Czeladź kneziowska wybierała z komor wiano umarłej dziewczyny.
Ryżec się ani ruszył, choć zrozumiał co znaczyć miało łamanie to i bieganie czeladzi.
Dziecka mu jedynego żal jeszcze było tak bardzo, że już nie dbał o resztę.
Kneź, mrucząc, pić począł i kląć, a co od kubka oderwał usta, to wołał: — Dajeście zczeźli marnie! Daj was biły gromy! Daj was słota zalała! Wychyliwszy co było, olbrzym się podniósł z ławy, rozprostował, wyciągnął, kołpak poprawił, plunął i szedł niedźwiedzim krokiem ciężkim ku drzwiom powoli. Stanąwszy w ostatnim progu, popatrzał na konie czeladzi objuczone wszystkie, na wozy dwa, które z szopy zabrano, aby resztę naładować na nie i kazał podawać konia.
Przywiedli mu tego, na którym zwykle jeździł, a był krępy, przysadzisty, z nogami grubemi, spasły i ciężki, taki, jakiego ów obr potrzebował, aby się pod jego ciężarem nie złamał.
Stęknąwszy, siadł Leszek na niego, Berzda skoczył na swojego i wszystka czeladź, wozy zabrane w środek wziąwszy, posunęła się za nim za wrota.
Ryżec, jeszcze oprzytomnieć nie mogąc, nad odzieżą córki stał i ręce łamał. Czeladź jego u drzwi pustych, opróżnionych komór, nad zabranemi bogactwy rozpadała się.
Dobry czas upłynął, nim stary, przyszedłszy do siebie, wywlókł się z izby. Tu go nowe czekało strapienie: złupione komory i spiżarnie. Popatrzał na nie tylko i z chaty na przyźbę szedł, aby tchnąć lżej na powietrzu.
Dzień był upalny — drzewa stały jak uśpione, nie poruszając listkami. Zdala dolatywała tylko pieśń kneziowskiego orszaku, który w drodze, na rozkaz pana, rozrywał go ladajakiemi śpiewkami. Berzda wiedział jakie najlepiej do pańskiego przypadały smaku.
Ten oddalający się śpiew z pokrzykiem, kolnął w serce starego: pięść podniósł w górę ku stronie, z której dochodził.
Siedział jeszcze tak przybity, gdy Rusa przed nim stanęła.
— Idź precz, ty wiedźmo przeklęta — krzyknął stary — precz, ty wróżbiarko złego, precz! albo cię każę wysmagać.
— Co tobie? — zapytała Rusa spokojnie.
Ryżec głowę podniósł, oczy miał czerwone z płaczu i gniewu.
— Co tobie? — powtórzyła Rusa.
Nie odpowiedział nic stary.
— Jać wiem wszystko — ciągnęła dale] — ludzie znaleźli odzienie, to co? albo-to kto odzież zrzuca, ma koniecznie utonąć?
Ryżec aż wstał z przyźby.
— Albo ty masz dowód, że ona utonęła? — mówiła dalej. Toćby ciało wypłynęło i pogrzeb-by się jej należał. Rybacy, co ze światłem całą noc po stawisku się włóczą, mogli tonącą uratować, może gdzie u którego leży w chacie. Póki ciało nie wypłynie, rozpaczać się nie godzi.
W starego ojca trochę ducha wstąpiło; popatrzył na Rusę, nie mówił nie, ale mu się czoło rozmarszczyło trochę i odpędzać ją przestał.
— A jakby się utopiła — dodała Rusa — ktoby temu był winien, jeżeli nie ty, coś ją gwałtem dać chciał dziadowi, który ojcem-by jej być mógł?
Znowu się namarszczył Ryżec.
— Stara! nie żgaj-że mnie, abyś się językiem nie dorobiła biedy. Idź!
I nie zważając na Rusę, krzyknął, aby mu konia dawali.
Najlepszy, na którym był zwykł jeździć, poszedł pod kneziowską czeladź i juki. Znowu tedy klął Ryżec i pięść nastawiał, aż mu innego konia podano.
Pojechał na nim nad staw, nie oglądając się już na Rusę, która w podwórku, na kiju sparta, postała chwilę, zajrzała we wszystkie kąty, gdzie czeladź zawodziła i sprzeczała się, a potem zwolna wyszła za wrota.




Od stawiska, kędy Ryżec rybaków chaty wszystkie objechał, córki napróżno szukając, wieść o jej utopieniu się poszła w świat z ludźmi, którzy tu za rybami przybywali.

Ciała szukając, zapuszczano sieci po stawie całym, na rzeczce, ale go nigdzie nie znaleziono. Nie pocieszyło to ojca, bo ludzie mówili głośno, iż się zdarzało nieraz, że dziewki-wodnice, które w głębiach wszystkich jezior i wód mieszkają, dziewczęta i chłopców porywały.
Mówiono napewno, że i Lublanę to spotkać musiało, bo piękną była i lubiła nocami chodzić nad brzegami stawu, a duchy tego nie znoszą, gdy je kto podpatruje, jak się przy księżycu pluszczą, swawolą, śpiewają i psoty różne sprawiają. Małoż to ich rybaków widziało w oczy żywe, mało śpiewy ich słyszało i doznało tego, iż ciągnęły jakby gwałtem do wody? Więc choć ciała nie znaleziono, upewniali, że ją do wody zabrały duchy.
Po chatach gwarzono o tem długo, wiele, na różny sposób. Znaleźli się tacy, co tego wieczora słyszeli śpiewy dziwne u stawu i śmiechy nieludzkie; byli inni, którzy w świetle księżyca zwijające się postacie mgliste, powietrzne, widzieli zdaleka.
Ryżec, który w początku nabrał był jakiejś nadziei, że córka jeszcze znaleźć się może, stracił ją teraz, przypuszczając z innymi, że ją wodne dziewki z sobą uniosły do szklannych gmachów swoich.
Wieść o tem, jak się to zwykle dzieje, poszła z ust do ust, a że każdy coś do niej dodawał, w dalszych więc osadach już wiedziano nawet, jaka była przyczyna porwania: ta, że się Lublana wodnicom śpiewem sprzeciwiała.
Nad stawisko teraz wieczorem nikt się iść nie ważył, z obawy, aby uzuchwalone duchy nowych ofiar nie żądały.
Leszek, choć wiano zabrał i miał się czem pocieszyć, jechał z powrotem do gródka swojego gniewny i nasępiony, a że na kogoś musiał spędzić złość, choć w słowach, Berzdę przeto zawołał do siebie, aby go słuchał i potakiwał.
Milczący zausznik knezia, choć mało mówił i uśmiechał się tylko a krzywił, patrzał za to wiele, podpatrywał i myślał, a miał rozumu dosyć. Leszka mu żal było. Dawszy zrazu się wyburzyć i naodgrażać, pokłonił się w końcu i, podjechawszy do pana, szepnął:
— Mnie się widzi, proszę miłości waszej, że to wszystko Rusa, ta stara, uwarzyła, aby dziewki nie dać, a ją kędyś pewnie przychowali.
Odwrócił się kneź żywo.
— Tobie to zkąd przyszło? — spytał.
— Rusę wszyscy znają, że ona waży się na najgorsze sprawy — rzekł Berzda. — Chodziła, szeptała, wszystko pewnie uradziła i przygotowała — dziewczynę na wyżki wsadzili.
Leszek się aż zatrząsł.
— Wsadzić-by tę babę do jamy, a siec, a ducha słuchać, aż się przyzna! — zakrzyknął. Ale, co z tego! sama zdechnie, a jak urok rzuci na człowieka, nikt go nie zdejmie!
O! gdybym wiedział! — dodał Leszek.
Berzda nie śmiał mówić więcej, lecz kneziowi bardzo jego przypuszczenie do serca przylgnęło. Skinął na Berzdę znowu, począł mu coś szeptać, a uradziwszy oba co począć — jechali już spokojniej aż do popasu, do którego Leszek rychło dał znak, bo był zawsze głodny. Droga, którą jechali, wiodąca nad rzeką, pod wzgórkami, brzeg jej wynioślejszy stanowiącemi, kręciła się, wód pilnując. Na pagórku stał las gęsty, podszyty, miejsca długo na odpoczynek dobrego nie mógł Berzda upatrzeć, aż ukazał się parów, przez strumień biegnący ku rzece, wymyty, szeroki, cienisty, w którym rozłożyć się mógł kneź pod cieniem lip i brzóz, nie spinając się na górę.
Strumień był to Święty, i właśnie w obranej dolinie stał kamień obwieszony płachtami, a przy nim w ziemiance, u boku parowu wykopanej, mieszkał naówczas człek, którego się bali wszyscy więcej jeszcze niż Rusy.
Leszek o nim cale nie wiedział, a Berzda zapomniał, bo-by tu kneziowi spoczywać nie dał, wiedząc jak się wszelkich czarów bał, bab i guślarzy.
Ten zaś, który u strumienia od wielu lat siedział i z jałmużny a datków ludzi tu przychodzących się żywił, był straszniejszy i możniejszy niż wszyscy ślepcy, wróżbici i czarownicy, co się wówczas po świecie włóczyli. Nikt nie wiedział i powiedzieć nie mógł, kędy się urodził mały człeczek, którego pospolicie Znoskiem nazywano. Mały był taki, że sześcioletniego chłopca nie przerósł, ale gruby i brodę miał do samej ziemi, a na głowie włos najeżony, wybujały tak, że cały on zdał się jedną głową i brodą. Z pośrodka tych włosów tylko oczy czarne, kocie, świecące, złe, widać było.
A jak szkaradnie wyglądał, tak dziwnie był rozumny, i wiadomo było, że wszystko wiedział.
Zginęło co komu, zachorował kto, potrzebował rady, pociechy — szedł do Znoska z podarkiem: każdego on wysłuchał. Słuchał każdego, wyśmiał, namęczył, a naostatku czasem jedno tylko słowo rzucił, albo coś dał tak skutecznego, że go wysławić dość nie mogli.
I inni guślarze szanowali go także, żaden nań złego nie powiedział słowa. Przed Kupałą schodzili się doń z dalekich stron, nieznajome dziady różne i odprawywali wiec, trzy dni i trzy nocy; potem, jak od pana, wziąwszy rozkazy, rozchodzili się na cztery świata strony. Ci, co podpatrywali, opowiadali, że gdy koło zasiadało, Znoskowi najwyższe miejsce robiono i on im kneziował.
Mieszkał mały w ziemlance, do której nigdy nikt nie wchodził, bo wiedziano, że śmierć-by go w progu tknęła i nie wyszedłby napowrót żywy.
Kiedy się za zielem i korzonkami włóczył po lasach, czasem niejeden dzień, drzwi ziemlanki nawet kołkiem nie podpierał, tak był pewien, że tam nikt się zajrzeć nie ośmieli. Czarna koza, którą chował, sama jedna pasła się i pilnowała wnijścia. Ziemlanka, gdy drzwi otworzył, wydawała się małą dziurą, lecz ludzie upatrywali, że z niej chodniki miał podziemne, tak długie, iż mógł niemi dojść gdzie ino chciał. Opowiadano też, że tam skarby trzymał zaklęte ogromne.
Znosek niewiast nie cierpiał i do nich, krom starych wiedźm, gadać nie chciał, ani słuchać ich; mimo to, źli ludzie powiadali, że kilka dziewcząt z okolicy przepadło tu, i jakoby je Znosek miał porywać. Byli i tacy, co dodawali, że się karmił niemi.
Słowem, straszny był człek, choć mały, gorzej obra a wielkoluda lękano go się.
Leszkowi dolina zaciszna bardzo się podobała; już się rozkładać w niej poczęto, gdy Berzda sobie zapóźno przypomniał, zobaczywszy drzwi lepianki, że to tu ów Znosek przemieszkiwał.
Trwoga go zjęła, aby ukazaniem się swem knezia nie pogniewał, i pobiegł mu o nim oznajmić.
Leszkowi się srodze jeść i pić chciało, mężczyzn też mniej niż bab się obawiał, połajał Berzdę, rozkazując dać mięsa i miodu.
Ludzie z przeciwnej strony parowu, jak najdalej od chaty Znoska stanęli, bo z nich gdzie-który wiedział o nim, więc się przestrzegali; a choć cicho się starali znajdować, przecie tyle ludzi, koni i psów nie można było utrzymać bez wrzawy.
Sroka ledwie pierwszy kubek nalany wziął do ust, gdy nagle otwarły się drzwi, ludzie pierzchnęli i w progu pokazał się Znosek.
Nóg mu nic widać nie było, bo je broda zasłaniała, po bokach tylko sterczały dwa łokcie, bo się rękami wziął w pas i tak oczy wytrzeszczywszy śmiało na Leszka, stał, rozglądając się.
Przez chwilę panowało milczenie.
Z pagórka, pono drzwi skrzypnięcie posłyszawszy, z chrustów wyrwała się koza czarna, w skokach przybiegła i stanęła koło swojego pana. A była taka duża, że głowa jej nad włosy najeżone Znoska wysoko sterczała.
Leszek, gdy zobaczył to dziwowisko, którego się tak strasznem nie spodziewał, o kubku pełnym zapomniał — oczy w nie wlepił; Znosek też patrzał tak samo na niego.
Czekał kneź, aby mu pokłon bił: ten ani myślał. Koza, stojąc przy nim, nogą tupała i chrapała.
Szepnął kneź Berzdzie:
— Powiedz mu, niech tu przyjdzie.
Nie rad-by się był z nim wdawał Leszkowy sługa, a no musiał. Poszedł z pokłonem do Znoska.
— Kneź Leszek to jest, którego widzicie przed sobą — rzekł — idźcie mu cześć oddać, wołać was każe.
Znosek nic nie odpowiedział, pokręcił wielką głową, kozę zawołał i zamknął ją w ziemlance, a sam powoli ku Leszkowi się zbliżać zaczął.
Psy kneziowskie, które już się koło niego rozłożyły, czekając na kości, zobaczywszy tę poczwarę, ogony pobrały pod siebie, i oglądając się, precz szły, co Leszka trwogą napełniło, bo wiadomo, że wszelkie stworzenie nieme czuje niebezpieczeństwo dalej niż człowiek.
Kneź kubek postawił. Znosek na małych nóżkach przytoczył się tuż przed niego i stanął, ciągle się trzymając pod boki. — Nie pokłonił się.
— Co to nie wiesz, że się mnie pokłon należy? — zapytał Leszek.
— Ja nie wiem komu mnie czy tobie? — odparł mały takim głosem, jakby z pod ziemi wychodził. I rozśmiał się, pokazując zęby białe ogromne.
— A ty coza jeden? — spytał kneź.
— Jam tu taki kneź na mojej debrze, jak ty na twoim gródku — począł Znosek. Tacy ludzie, co Leszka nie znają, mnie się kłaniają.
Kneź głową zatrząsł.
— Gdzie twoja moc? — zapytał kneź.
— Moja siła, ot tu — rzekł Znosek, na czoło pokazując — a twoja gdzie?
Leszek na ludzi pokazał.
— Ja mam tysiąc wojów na rozkazanie dziś, tysiąc jutro i tysiąc za trzy dni — odparł ponuro.
— A ja ani jednego nie potrzebuję — rzekł Znosek — ciągle się śmiejąc. Twoich tysiąc, mnie jednemu nic nie zrobi, bo się na mnie nikt porwać nie śmie.
Leszek, nie wiedząc już co mówić, kubek wychylił, aby męztwa nabrać. Znosek stał spokojnie, przypatrując mu się.
— Kiedy ty taki znachor wielki, — odezwał się kneź powoli — to powiedz-że mi: za czem ja jeździłem i z czem ja powracam?
Znosek pokiwał głową.
— Lada baba ci to powie — zawołał — jeździłeś za dziewką, a powracasz z niczem.
— Bo się utopiła — wtrącił Leszek.
— Nie utopiła się — zawołał Znosek — nie, ale ty jej mieć nie będziesz; choćbyś ją dostał....
— Nie utopiła się! — zaryczał kneź gniewnie Nie?
— Żywa będzie — powtórzył Znosek — lecz nie dla ciebie.
— Jak? — podchwycił Leszek — ludzi, choćby tysiąc, poszlę w pogoń, zpod ziemi ją dobędę! Muszę ją mieć.
— Będziesz ją miał: nie dostaniesz jej — odezwał się Znosek.
Dwuznaczne słowa rozgniewały nawykłego do posłuszeństwa Leszka, który, zapomniawszy się, pogroził pięścią.
— Jakto może być? — krzyknął.
— Zobaczysz! — rzekł powoli Znosek — twoje oczy tego dojrzeć nie mogą, co moje, ani ty zrozumiesz to, co ja wiem.
— Mów, bo cię na gałęzi tej oto powiesić każę — zawołał, coraz się bardziej unosząc kneź.
— Jeszcze te konopie nie wyrosły, i na to łyko nie posiano, na których ja wisieć będę — rzekł Znosek obojętnie.
Berzda i czeladź dalej stojąca truchlała, słuchając tej kłótni, a że Znoska głos się rozlegał, koza czarna zamknięta z lepiance, głową we drzwi waliła, aby mu iść na obronę. Mały stał, nogi rozkraczywszy i urągał złoszczącemu się kneziowi.
— Leszku ty, kneziu — począł — co ty mnie grozisz? lepiej-byś o sobie myślał! Ja ztąd, choć myślisz, że mnie w garści trzymasz, wyjdę zdrów, a co z tobą będzie — co z tobą będzie?
Wczoraj, gdy ty za dziewką jechałeś, brat twój Lech Ryży, zajechał tobie pół ziemi, a z drugiej rubieży kneź Przemko zawojował pół drugie. Gródek stoi jeszcze i baby w nim płaczą; ale jak wrócisz do niego?
Usłyszawszy to Leszek, obalił się na siedzeniu, lecz wnet się porwał:
— Na koń! drużyna.
Takim głosem wrzasnął, że się po lesie gromem rozległ. Znosek popatrzał nań jeszcze, zawrócił się i do swojej chaty poszedł, w której koza stukała. Otworzył drzwi i zniknął.
Nie czas już popasać dłużej było. Zerwali się ludzie, psy zaczęły wyć i szczekać, konie plątać się i wyrywać. Czeladź, jeden drugiego nie słysząc, wrzeszczała i miotała się; Berzda bił pletnią, którą nosił u pasa, Leszek zsiniał z gniewu i niecierpliwości.
Zdawało mu się, że ptak jakiś, czy człek nieopodal w drzewach, śmiechem się zanosił z niego.
Ludzie też, śmiech ten dziki słysząc, jeszcze się okrutniej strwożyli. Konia wreszcie podano jakoś, i czeladź, grzyw się chwytając, skoczyła na swoje. Ruszyli copredzej z parowu, choć sami nie wiedzieli dokąd jechać mieli. Kneź, jako na wszelkie niebezpieczeństwo od ludzi mężnym był, chciał wprost na swój gródek lecieć, po drodze gromadząc zbrojnych. Pieniły mu się usta ze złości, i on, co mówić rad był dzień i noc, teraz słowa z ust puścić nie mógł.
Berzda też milczał.
Wyjeżdżali z doliny już, gdy drzwi ziemlanki otworzyły się znowu i ukazała się w nich koza. Tupnęła nogą razy kilka i poszła gdzie wprzód stały kneziowskie konie, do porzuconych obroków.
Leszek jechał, zżymając się ciągle, a przemówić nie mogąc do Berzdy, na którego oglądał się tylko.
Odjechali dobrych stai kilkoro, gdy Berzda, rękę podniósłszy i na kraj lasu pokazując, zakrzyknął. Leszek spojrzał: u brzegu lasu stało kilkunastu jezdnych a zbrojnych ludzi na koniach. Ci, jak tylko zobaczyli orszak kneziowski, poczęli pędzić ku niemu. Długo niewiedzieć było: czy są swoi czy obcy, i wszyscy się w gromadę zbili, z oszczepami do boju się gotując.
Dopiero o staję poznał Leszek, że jego-to ludzie byli. Jechał na przedzie Ryj, wojewoda Leszkowy, otyły człek a postawny, na którego kneź do obrony Gródka najwięcej rachował.
Z twarzy jego jednak zbytniej trwogi, ani tego co nieszczęście zwiastuje, widać nie było. Podniósł kołpak zdala i pochylił głowę.
— A co na grodzie słychać? — zakrzyczał Leszek, któremu mowa wróciła.
— Na grodzie strach był — odparł Ryj — aleć minął. Leszek Ryży najechał z Przemkiem ziemie nasze, od rubieży, luda nabili, osad napalili. Zeszli się oba pod Krzywą Wierzbą, aby się ziemiami podzielić.
Po uczcie, do której siedli, zwada powstała. Rzucił się Przemko na Ryżego i ubił go; poczem czeladź Leszkowa wpadła, za pana się mszcząc, na Przemka, i tego ubiła. Tak się ta chmara rozsypała i rozlazła. Niéma już nic.
Leszkowi aż się twarz rozjaśniła.
— Na zgubę swą przyszli — zawołał. — Ryj, zbieraj ładzi, ruszaj na ziemie Leszkowe i wojuj je; ja na Przemkowe idę sam.
Cała czeladź krzyczeć poczęła z radości, podrzucając kołpaki. Leszek, który tylkoco wybrnął z biedy, już, ledwie odetchnąwszy, do swej myśli powrócił.
— E! żeby mi się jeszcze dziewka znalazła! — zawołał uśmiechając się — jużbym więcej nie chciał.
— Miłościwy panie — zawołał Ryj wojewoda. — Już-by wam urodniejszej nie trzeba nad tę, com ja ją dziś rano w lesie napotkał idącą z Rusą czarownicą.
— Gdzie? jak? — spytał Leszek.
— Nieopodal od Ryżcowej zagrody — mówił Ryj; bom ja was tam naprzód szukał, a nieznalazłszy, na przełaj się puściłem. Szły we dwie kędyś w las. Krasawica to taka....
Leszek na siodle podskoczył, aż koń pod nim jęknął.
— Mów, jaka ona była? — krzyknął. Ryj po swojemu opisywać począł, taką właśnie, jaką była Lublana, gdyż ją, nie inną, spotkał w drodze; Leszek co posłyszał słowo, w ręce bił i śmiał się.
— To ona! Nie mówiłem — odezwał się Berzda — że ją czarownica skryła. Toż się prawdzi.
— A gdzie jej teraz szukać, jeżeli ją w lasy zaciągnęła? — zawołał Leszek.
— Wróci ona do domu! Ojciec też w zmowie, gardło dam! — począł Berzda. Trzeba tylko Ryżcowej zagrody pilno strzedz.
Nim do dalszej narady przyszło, kneź, któremu głód i pragnienie wróciło, beczułkę i kubek podać kazał. Nie zsiadając z konia, wychylał, śmiejąc się, miodu czaszę po czaszy i zagryzał wędliną.
— Dobry wróżbita z niego — odezwał się wskazując w stronę, od której jechali i gdzie Znosek pozostał. Złe wiedział, tylko dobrego nie.
Berzda głową trząsł.
— Dać mu pokój, a mijać go — rzekł cicho. — Wie on wszystko, choć gadać nie chce.
Zmilczał i Leszek, zadumawszy się nad tem, co od Znoska słyszał o dziewczynie: że ją będzie mieć, a nie dostanie.
— Bylem miał! — szepnął w duchu.
— Teraz nam ziemie trzeba zajeżdżać — dodał głośno — lepszej ku temu pogody nie było. Ziemie mieć, pierwsza rzecz, ale ja i żonkę nową dostać muszę, i tę, której chcę.
Podniósł głos, zwracając się do ludzi.
— Kto mi Lublanę dostawi — słyszycie — krzyknął — dam mu ziemi tyle, ile pługiem w pięć dni oborze!
Czeladź odpowiedziała okrzykiem.
Ryj i Berzda spojrzeli po sobie.
— Na gródek! — zawołał Leszek — na gródek, co żywiej; a wy, Ryju, na ludzi trąbcie a wołajcie, na ziemie bezpańskie wojować!
W jedną gromadę zbiwszy się, wszyscy razem z kopyta drogą wyruszyli, aż tuman pyłu podniósł się za nimi.




Dzień był, gdy Rusa z szopy wyprowadziła Lublanę. Chciała dziewczyna uciekać, bo jej knezia strach było; porwała się iść choć na koniec świata, a teraz, gdy za wrota wyszła i zobaczyła po-nad gaj i zarośla podnoszący się dym ze swojej chaty, załamała ręce, stanęła jak słup, łzy się w oczach jej zakręciły. Łysek siedział przed nią i patrzył jej w oczy; o krok stała Rusa i spoglądała na nią z politowaniem.

Piękna twarz dziewczyny mieniła się, mieniła jak niebo, gdy słońce z obłokami wojuje. To blada była jak płótno, to rumiana jak kalina, w oczach to ogień był, to łzy, w ustach zbierało się żalem i pieśnią. Bo gdy człowiek cierpi albo bez miary się raduje, pieśń mu się sama do ust ciśnie: płacz i łkanie — pieśń gotowa, wesele śpiewa też. Gdy umarłego chowają, ludzie mówić nie mogą, zawodzą nad nim; gdy wesele sprawiają, śpiew mowę głuszy.
Tak i Lublanie teraz cisnęła się pieśń, chciało się ból wyśpiewać; ale takiej pieśni na świecie nie było, coby dla niej przystała. Snuła się jej ta, którą nucą, gdy młodą z domu ojca do młodego wiodą, lecz i ta jej nie starczyła. Ojca opuścić musiała; żaden na nią królewicz nie czekał.
Chaty widać nie było, tylko nad drzewami górował niebieski dym, jak sen się powoli wił ku górze, a ona w nim widziała wszystko: swoje młode lata, ojca, próg domowy, wesele wczorajszych dni, nadzieje jutrzejszych.
Opuścić było trzeba to gniazdo, nie dla kogoś drogiego, nie dla miłego, lecz na topielicy los mieniajac szczęście, żeby się po lasach włóczyć a wracać upiorem.
— Dolo moja, niebywała! dolo sieroca! — poczęła cicho nawpół nucąc, com ja duchom zawiniła, kto w kolebce złem mnie okiem, kto obrzucił mnie urokiem, żebym żywa była zmarłą, moją młodość przepłakała! Dolo moja nieszczęśliwa, gdzie mi iść: czy na wskrós ziemi, czy w głąb' wody, czy na ogień?....
— Lublano! — przerwała Rusa — a no dosyć zawodzić; nie pomoże skarga, a od takiego słowa boli dusza. Jak-byś sobie nożem piersi rozrzynała, Lublano. Idźmy, póki czas. — Słowo takie nie goi, tylko jad leje. Chodź! chodź!
Jakby nie słysząc nawoływania, dziewczę stało, patrząc na dym chaty ojcowskiej. Łysek, co u nóg jej siedział, poczuwszy ból, pocichu wyć zaczął.
Zły był znak, stara się nań zamierzyła — i umilkł.
I Lublana też przestała jęczeć, otarła oczy, spojrzała na psa i pokazała mu w stronę chaty.
— Łysek! wracaj tam! wracaj!
Pies się ani poruszył.
Powtórzyła raz i drugi. Siedział, niepatrząc już jej w oczy, nie chciał widocznie posłusznym być. Musiała go popchnąć ręką: skoczył na bok, głowę pochylił, szerść mu się najeżyła, siadł i czekał.
— Chodźmy, Lublano! powtórzyła Rusa.
Raz jeszcze w stronę chaty obróciło wzrok dziewczę, wyprostowało się mężnie, brwi zmarszczyło, i postąpiło za Rusą kroków kilka.
Obejrzała się na psa: ten wstał powoli i zdala wlókł się za nimi.
— Do domu! — powtórzyła, grożąc dziewczyna.
Łysek siadł smutny; lecz zaledwie odeszły cokolwiek, podniósł się i niedając się odpędzić, postępował znowu.
Lublana wzięła gałąź suchą, leżącą na drodze i zwróciła się ku niemu, grożąc. Pies na ziemi się położył, wywrócił i zdawał się mówić: — Bij!
Dzieweczce łzy zakręciły się w oczach; pogłaskała przyjaciela, który się zerwał, poskoczył do góry i pewien już, iż mu iść wolno, wesoło pobiegł, wyprzedzając dwie niewiasty.
Szły lasem; Rusa prowadziła. Mijała ścieżki umyślnie, wybierała takie, o których wiedziała, że niemi nikt teraz nie chodził. Milczące szły, bo Rusa dumała pewnie co robić z dziewczyną? Dobrze było jej starej wytrzymywać leśne włóczęgi, głód, chłód i słotę; ale temu dziecku, co je na rękach noszono, na które chuchano, co nie zaznało złego, wpaść w takie życie bezdenne — jak ona to mogła wytrzymać?!
Różne się myśli starej roiły.
Dać-by ją zaraz Mirkowi? Gdy zmęczone trochę siadać miały, a Rusa z dzikiej gęstwiny wyszła na większą drogę, właśnie Ryj, pędzący do swego pana, najechał na nie.
Przychowała się za drzewo Lublana i fartuchem oczy osłoniła, ale zapóźno, bo już ją wojewoda zobaczył. Rusa naprzód śmiało wystąpiła przeciw niemu.
Spytał ją: jaką to krasawicę prowadzi? — odparła mu, aby swą drogą jechał.
Odezwał się potem, o knezia dowiadując, czy o nim nie miała wieści od Ryżcowej zagrody.
Rusa mruknęła, że już pojechać precz musiał, bo tam robić nie miał co.
Obie niewiasty zbiegły zaraz w gęstszy las, i spory dopiero kawał drogi uszedłszy nim, Rusa siadła odpocząć. Legła też przy niej Lublana, a Łysek siadł na straży.
Dziewczę spokojniejsze było.
— Lubko ty moja — odezwała się do niej stara, chleb łamiąc i jedząc powoli. Ja-bym tobie powiedziała coś, gdybyś ty słuchać umiała.
Dziewczę głową skinęło.
— Ty za Mirkiem tęsknisz, a Mirek za tobą — ciągnęła dalej Rusa. Głową nie potrząsaj, kiedy prawda. Co masz po świecie się rozbijać? — weźmie on cię i żoną mu będziesz. Nie zaznasz złej doli.
Na wpół leżąc na ziemi, słuchała w początku Lublana, lecz ledwie Rusa wspomniała Mirka, porwała się i wyprostowała, rumieniąc.
— Sromać się przed tobą nie będę, — odparła, brwi marszcząc, boś ty mi teraz matką. Mirek miły mi, może i ja jemu; ale, żeby mnie miał brać jak grzyba na drodze, żebym ja miała bez swatów, bez ojcowskiej woli pójść do niego na łaskę, na służbę: prędzej w wodę!
Uderzyła się w piersi.
— Znasz ty córkę Ryżcową! — dodała, ciągle się rumieniąc. Jaki on, taka ja. On mnie kneziowi chciał dać, abym kneziowała i panowała nad drugiemi; a ja siebie nie dam też, tylko po starym obyczaju, przy oczach ludzkich. Sromoty nie zniosę! o nie! Nie żoną-bym mu była, lecz służką. Lublana niczyją nie będzie rabką! Nie! nie! moje wesele musi brzmieć szeroko w świat — i jechać w biały dzień.
Rusa ramionami ruszyła.
— To on tobie nie miły — odparła. — Gdyby mi się jagody chciało, a leżała na ziemi, wzięłabym ją, nie czekając aż mi ją urwą i podadzą. Ej! ty!
— Jagodą, którą lada kto depcze nogą — i zrywa kto chce — ja nie będę.
Wstawaj, Rusa, idźmy w drogę! Jeżeli Mirkowi powiesz, a zjawi się, a zechce gwałtem porwać — Rusa — utopię się! Ja i tak topielicą po świecie chodzę, życia nie pożałuję, sromu nie zniosę.
Stara oczyma zdawała się pytać:
— Cóż się z tobą stanie? cóż ty poczniesz?
— Leszka nie długie panowanie — odezwała się, zgadując jej myśli Lublana. Choć-bym rok, choćbym dwa błąkać się z tobą miała, w dziupli siedzieć, czekać muszę. Wrócę do ojca, do nóg mu padnę. Potem niech Mirek swaty śle, kiedy chce.
— Rok! dwa! — odezwała się Rusa. Dobrze rok, i niejeden, w oknie w chacie przesiedzieć, gdzie słońce nie opali i wiatr nie smaga, a rok, dwa z twojem liczkiem w lesie żyć chlebem i jagodą — krasa pójdzie precz, i nie wróci!
Lublana potrząsnęła głową.
— Nikt mnie nie weźmie inaczej, tylko od ojca z chaty, — dodała, dobywając nóż z zapasa. Nie będzie wody, mam żelazo: ubiję, kto się poważy do mnie, jego lub siebie. Jam córka Ryżcowa! — dodała z dumą.
Rusa zanuciła piosenkę, ale zrozumieć ją było trudno. Szły dalej, szły w coraz gęstszą puszczę, w którą Rusa prowadziła, prawie drogi niepatrząc. Nikt też może oprócz niej nie byłby jej tu znalazł. To się spuszczały w doliny ku łąkom zielonym i za biegiem wody sunęły brzegiem, to po zgniłych kładkach przechodziły ją, i lasem mokrym grzęzawicą szły w głąb' puszczy, znów górą lasem suchym, to gąszczami, które oburącz trzeba było rozgarniać. Łysek to naprzód się wybierał, to zawracał i szedł przy swej pani. Czasem się zerwał za zwierzem, puścił tropem, ale prędko namyślał się i powracał. W puszczy czarnej zmierzchać się poczęło.
— A daleko do twego gniazda? — zawołała Lublana.
— Chyba jutro dojdziemy, odezwała się Rusa. Byłybyśmy dzisiaj, żeby nie ty.
— A jam co winna?
— Bo dla was krąg robić było trzeba, żeby koło Mirkowych zagród i ziemi nie przechodzić. Gdy ja idę sama, spocznę u zdroiska, a spotkam go, oczy pocieszę. Gdyby nas dwie zobaczył, toby było!
— Nie mów o tem! — przerwała Lublana — trzy dni iść gotowam, aby mnie taką, jaką jestem, nie widział — bezdomną sierotą.
Już noc zapadała, gdy Rusa, do pustego jakiegoś szałasu przyszedłszy, na ziemię się rzuciła. W pośród drzew wyniosłych stał na wzgórzu, sklecony z gałęzi i bierwion kilku, z wygasłem ogniskiem przed sobą; w środku liści suchych i mchu trochę było. Rusa ledwie węzełek złożyła, zabrała się tu gospodarzyć, aby na chłodną noc wiosenną ognia przysposobić.
— Po ogniu nas kto znaleźć tu może — szepnęła Lublana.
— Nie bój się — powiedziała Rusa — naokół pustynia, chybaby nas wilcy nawiedzić chcieli, a od tych ogień obroną. Ludzi tu napewno niéma. Mam garnuszek z sobą i krup trochę, uwarzemy strawę.
Gdy ogień błysnął nareszcie, a Lublana pomogła go rozniecić, już i księżyc wszedł tak wysoko, że gdzieniegdzie las oświecał. Łysek, z uszami do góry podniesionemi, na wysuniętej siedział straży. Choć zmęczony i głodny, bo skórkę tylko od chleba dostał, na popasie, nie położył się, czuwał. Strzyżenie uszów jego i obracanie głowy, pokazywało, że gdzie inni nic nie słyszeli i nie czuli, on zdaleka coś chwytał. Zdało się czasem, że miał ochotę zaszczekać, spoglądał ku pani i na znak jej milczał posłuszny.
Cisza jakaś ciężka i straszna zalegała puszczę całą, wiatru nie było, niebo jasne wisiało nad głowami, usiane w gwiazdy. Lublanie, choć z leśnem życiem oswojoną była, bo naówczas niemal cały ów świat stał lasem, robiło się smutno i straszno. Myślała o chacie swej, w której o tej porze dziewczęta pieśni zawodziły u ognia, siedząc z kądzielami, ojciec na przyźbie spoczywał, a ona snuła złotą przędzę w głowie. Wszystko to chwila jedna obróciła w perzynę. Tam ją opłakiwano topielicą, a ona błądzić musiała, skazana niewiedzieć na-jak-długo.
Rusa, patrząc na nią, choć nie badała jej, z oczów i postawy czytała co się w duszy działo. Żal jej było dziewczyny, a cóż poradzić z uporną? z pieszczoną? z dumną?
Myślała i o tem, że Ryj je spotkał rano i, choć niby nie widział, spostrzedz mógł trochę twarzy a panu powiedzieć? Szczęściem, pewną była, że jej dziupli i schronienia nikt nie znał: więc choćby szukano, tam odkryć nie mógł nikt, i schować się też było gdzie. Myślała i o tem, że Mirkowi-by mogła dać czego pragnął, gdyby nie duma i upór dziewczyny — i o tem, że nie zwykła do życia w lesie, może dumę straci i uporu się pozbędzie.
Tak obie przemyśliwały, aż znużenie do snu napędziło. Poszły razem do szałasu na liście i mech, ognia wielkiego nanieciwszy, co postrzegłszy Łysek, między budą a ogniem położył się także spoczywać. Lecz co się zwinął w kłębek, to go porywał niepokój jakiś; wstawał nasłuchiwać, strzyżąc uszami. Zwierza się bał, czy człowieka?
Nadedniem wszystko spało: dwie wędrownice, stróż i ognisko, które zwolna też popiołem się okryło. Rusa się zbudziła dopiero, gdy głuszce, zleciawszy się na gałęzie, zawzięcie tokować zaczęły. Za nią Lublana zerwała się także, a pies już był pierwej na nogach.
Szły znowu, Lublana nie śmiała pytać już: czy daleko były od dziupli w dębie starym?; ani Rusa jej mówiła, kiedy przyjdą.
W południe skwar powstał, nawet w lesie, i chmury zaczęły się przewijać po niebie, grożąc blizką burzą, gdy, przebywszy moczary po zgniłych kładkach, dostały się na rodzaj ostrowu, a Lublana zobaczyła olbrzymi dąb, w którym się domyśliła owego skrytego domowstwa.
Wśród mnóstwa starych drzew, jakie wówczas w puszczach stały, nigdy jeszcze podobnego nie widziała Lublana. Niewiele się podnosił ku górze, bo suchych gałęzi, grubych jak pnie innych drzew, dużo miał połamanych. Wyglądał w lesie jak starzec zgrzybiały wśród dzieci. Młodsze pokolenie przez poszanowanie dlań stało zdaleka, bo korzeniami potężnemi ogromną przestrzeń ziemi zajmował, a gdzie one sięgały, nic nie rosło. Pioruny i wichry w górę mu się podnieść nie dały, rósł więc pniem i kilku konarami olbrzymiemi, pokrzywionemi dziwnie, na których gdzieniegdzie liści się trochę zielonych trzymało. Sam pień, jakby guzami i garbami cały był okryty, spękany, nierówny, mchami porosły. Widać w nim było miejsca, z których gałęzie powypadały niegdyś, jakby obrączkami drzewa i kory otoczone. Dziupli nigdzie w nim dostrzedz ani domyślić się nie było można. Dość wysoko podnosił się cały i nienadwerężony. Sześciu najbarczystszych parobków nie byłoby go u dołu rękami objęło, a nie zwężał się też, idąc w górę, i dopiero wysoko bardzo na grube rozkładał się konary.
Rusa, spojrzawszy nań, uśmiechnęła się dumnie, witała w nim swoje schronienie, do którego, jak zwierzę do ciemnej jamy, się przywiązała.
Zagadką było dla Lublany, jak się tu dostać miały. Rusa, nic niemówiąc, skinęła na nią, aby czekała; obeszła drzewo do koła, oglądając je ze wszech stron, jakby się przekonać chciała, że nic się tu nie stało w jej nieobecności, i odezwała się do zapatrzonej dziewczyny:
— Czekaj, dla ciebie-to się już moja chata otworzyć musi, ale ja do niej nie dostanę się inaczej, tylko przez powietrze.
Powiedziawszy to Rusa, zrzuciła płachtę z siebie, dobyła sznur z węzełka, cisnęła go na gałąź, umocowała i, pomimo lat swych, z siłą młodą, jak kot wdrapała się na górę, wsunęła się w gałęzie i znikła.
Lublana stała, dziwiąc się, i czekając na znak jaki, gdy w środku dębu posłyszała szelest, kora na nim zadrgała, poruszyła się, otwarła, a z pozaniej wyjrzała Rusa pochylona, bo mały otwór w dębie na wzrost człowieka nie starczył. Skryty ten wchód tak był mchem i korą zewnątrz osłonięty, iż go żadne oko dojrzeć, żaden człowiek domyślić się nie mógł. A że dęby stare czczono jako Perunowi poświęcone, i nikt się ich psuć i poruszać nie ważył, nie było więc niebezpieczeństwa, aby kto mógł dotknąć drzewa siekierą, lub ogień pod nie podłożyć.
Rusa skinęła na swą towarzyszkę, która, przygiąwszy się, nie bez jakiegoś strachu, wcisnęła się do tej chaty. Była ona dosyć przestronna, bo dąb cały wewnątrz spruchniały był i wydrążony, wydała się z początku zupełnie ciemną, choć w górze miała otwór spory, pochyło wielkim kawałem grubej kory pokryty.
Dopiero gdy oczy z ciemnością się oswoiły, mogła Lublana rozpatrzeć się w siedzibie tej, w której całe Rusy gospodarstwo ubogie się mieściło. Na kołkach powbijanych w ściany wisiały szmaty i odzież, na półeczkach stały garnuszki, w kącie posłanie z liści maleńkie.
Gdzieniegdzie przy tem łożu pozawieszane były niezrozumiałe dla dziewczęcia gliniane naczyńka drobne, takie, jakie dla dzieci wówczas robiono, i które się po grobach znajdują. Były to maleńkie dwojaczki, maleńkie gąski i koniki, z grochem we środku, aby za grzechotki służyły. Gdy Lublana się im przypatrywała, padły na nią Rusy oczy, odgadła zdziwienie, i rzekła stłumionym głosem:
— Tyle z moich dzieci zostało! a i to — zpod popiołu wygrzebałam.
Otarła oczy.
Z jednej strony były korzenie dębu, wystające wewnątrz, nakształt ławy pogarbione.
— Siadaj choć tu i spocznij! odezwała się Rusa, albo połóż się na pościeli — ja strawy pójdę uwarzyć na ognisku nieopodal.
Lublana, milcząc, przysiadła, Łysek, który wcisnął się za nią cały drżący, przytulił się do jej kolan. Patrzał na swoją panią, pytając ją oczyma: rychło-li się na boży świat z tych ciemności strasznych wydobędą?
Rusa miała wychodzić, zabrawszy garnki, gdy ciemno się nagle robić zaczęło, prawie nocne, błyskawica w górze przez otwór zaświeciła, i grom przerażającym głosem lasom burzę zwiastował. Wielkie, ciężkie deszczu krople na pokrywę w górze, jakby grad spadać zaczęły.
Rusa, popatrzywszy do góry, postawiła garnki i przysiadła na posłaniu.
Burza w polu przeleci i minie rychło, na łąkach i łysych wzgórzach jej nie miło gościć, ale gdy się na lasy, na bory dostanie, jakby z niemi się brała za pasy, jakby one ją trzymały, zawiśnie i nie uciecze, aż z niej wszystkie pioruny wylecą i cała zlewa wyciecze.
Rusa znała swą burzę w lesie; zabrało się na nią z południa — mogła trwać do nocy i dłużej. W jesieni siedziałaby dwie i trzy doby, na wiosnę nie śmiała, bo to nie jej pora.
Błysk po błysku wpadał górną szczeliną do dębu, pioruny w drzewa jedne po drugich waliły z trzaskiem, deszcz biegł strumieniami do koła, a czasem i do dziupli wpadał.
U góry wiatr miotał gałęziami tak silnie, że ściany chaty drgały i chwiać się zdawały. Burza w tem schronieniu, z którego widać jej nie było, a sam tylko głos dochodził gniewliwy, straszniejszą się może wydawała niż w gołem polu. Rusa, zadumana, patrzała na zabawki swoich dzieci i myślą zdawała się być gdzieindziej; Lublana, znużona, odrętwiała, spoczywała mimo huku. Łysek, na kolanach jej głowę położywszy, drgał za każdym gromem.
Ile czasu upłynęło im tak, — nie wiedziały obie; przecie Rusa musiała nasłuchiwać co się zewnątrz działo, bo wstała i znowu do garnuszków się wzięła. Deszcz był ustał, grzmoty słychać było zdaleka i błyskawicy odblaski pobladły. Gdy Rusa ostrożnie drzwi uchyliła, spostrzegły ziemię jeszcze całą lśniącą od potoków wody, co ją obmyły, i w górze niebo już rozjaśnione nieco, po którym chmury biegły porozrywane. Lublana i pies wyprosili się za drzwi, żeby powietrzem odetchnąć, bo w dziupli zaduch był straszny.
Rusa na tym gruncie swoim zdawała się siły odzyskiwać i młodnieć. Poruszała się żwawiej, czuła się tu panią. Dąb służył jej za schronienie tylko; dokoła miała resztę gospodarstwa. Ognisko, z kamieni ułożone, zasłonione było ogromną powaloną kłodą, trochę niżej, w ziemi wykopana i zakryta suszą, była śpiżarnia; każdy kątek znała tu i umiała z niego korzystać. Gdzieindziej siadała wieczór a rano, u pni różnych miała swoje schówki na łuczywo, podpały, drzewka.
Niewiele czasu potrzeba jej było na zrobienie ognia; do wody w dole prowadziła ścieżka; garnek nastawiła prędko i widocznie dumną była, że sobie tak radzić umiała. Napróżno Lublana pomagać jej chciała, wskazywała jej milcząco, aby odpoczywała i nie troszczyła się o nic. Dziewczę się przypatrywało ciekawie.
W tem Łysek uszy nastawił i szczeknął tak dziwnym głosem, jakby wytropił zwierzynę. Chciał się już rzucić w las, gdy Rusa zerwała się od ognia, wołając na Lublanę, aby go zatrzymała, a bodaj na pasek wzięła, lub w dębie zamknęła. Dziewczyna, choć nie bardzo zrozumiała dlaczego to miała zrobić, była posłuszną. Łysek, choć się z całych sił wyrywał, musiał, pociągnięty gwałtem, pójść do dziupli.
Rusa tymczasem znikła, zbiegłszy w krzaki, głos tylko jej słychać było, jakby nawoływała, a po chwili ukazała się, idąc spokojnie i wiodąc za sobą powoli, ostrożnie kroczącą łanię. Szło dzikie to stworzenie, posłuszne głosowi jej, ale strwożone, z podniesioną głową i uszami podniesionemi, oczyma ogromnemi zdziwionemi spoglądając na Lublanę. Ujrzawszy ją, stanęło w miejscu i niecierpliwie nogami o ziemię stukać zaczęło prychając. Poza łanią widać było małych koźląt jej parę, które za matką szły, ale cisnęły się i do niej i do siebie ze strachu.
Rusa miała już w fartuchu jakieś po drodze czy w miejscu uzbierane ziele, które, łanię po głowie pogłaskawszy, rzuciła przed nią, a gdy ta jeść zaczęła, poszła z garnuszkiem trochę jej mleka udoić, w czem dwoje koźląt przeszkadzało zazdrośnie i jedno z nich zabrało się bić Rusę głową, co ją rozśmieszyło.
Lublana patrzała na to dziwne widowisko, milcząc, zdaleka.
Trafiało się wówczas nieraz, że zabrane z gniazd młode zwierzęta, przy chatach hodowano, lecz tak oswojonej łani nie widziała w życiu. Piękna była, silna, patrzała dumnie i raz ośmielona pogłaskaniem Rusy, już obawy nie okazywała. Podrzucone jej ziele zjadła prędko, oglądała się na swe dzieci, które natychmiast po udoju cisnąć się do niej zaczęły, przeszła z niemi popod dębem, jakby miejsce opatrywać chciała, wróciła do Rusy na pożegnanie, potem za koźlętami wsunęła się napowrót w las i znikła.
— Widzisz, że i mleko mam! — uśmiechając się, rzekła Rusa. — Niewiele go jest i niezawsze, lecz dobre i to. Zwierzę tu się do ludzi przywiązuje. Jam to, małem koźlęciem, z nogą przetrąconą, przyniosła tu na rękach, nogę obwiązałam, wyhodowałam, wypieściłam. Długo chodziła za mną krok w krok, nieodstępując mnie, nawet w dziupli przy mnie sypiała; ale wyrosło to, niepokoić się zaczęło, słysząc po lesie głosy. Dzikie tu do niej skradać się poczęły; jednego dnia poszła i ta z niemi. Myślałam, że już przepadnie, tęskno mi było za nią, ot jak za dzieckiem prawie. Aż, jednego wieczora, szelest słyszę i zza zielonych gałęzi wygląda długa szyja mojej łani. Idzie do mnie pokorna, skacze i łasi się — wróciła. A teraz, odwiedza mnie codzień.
— E! e! — rozgadywała się stara, zasiadając z Lublaną do wieczerzy, którą na ledwie osychającej trawie rozłożyła. — E! e! nie jedna to drużka moja i sługa. Jak umrę, będzie ich więcej po mnie zawodziło. Sypię ptakom okruszyny, i znają mnie tak, że podczas pożywiania się na ramionach siadają; kruk czasem do mnie przylata i jaki dzień na dębie wysiedzi, ale temu wolność milsza niż ja....
Na potwierdzenie tych słów, gdy zasiadły do jadła, z poblizkich gałęzi ptactwo się natychmiast zlatywać zaczęło, krążyć do koła i obsiadać, wrzaskliwie dopominając się należnej jałmużny.
Tymczasem wieczór nadchodził, w lesie mierzchło prędko, i Rusa, ogień popiołem otuliwszy starannie, aby żar do jutra pozostał, gościę swą na nocleg do dziupli poprowadziła. Łyska też, z obawy, aby łani nie tropił i nie zaczepiał, Lublana ze sobą wziąć musiała.
Puhacze zaczynały się odzywać, jak nocne straże po drzewach, gdy Lublana, której po głowie na jawie sny dziwne krążyły, usnęła głęboko na twardej pościeli.




Mirek się zebrał z lasów swych wyjrzeć trochę ku ludziom, spodziewał się zobaczyć kędy Lublanę, albo o niej co posłyszeć. — Zbliżało się wiosenne święto, — topienie Marzanny, — które wesoło i uroczyście w okolicy obchodzono.

Jak na Kupałę zbierały się gromadnie na nie dziewczęta, a drugą gromadą chłopcy, i choć z sobą się nie mieszano jak innych świąt i innych dni, wyzywano się słowy i pieśniami. Kto się weselić chciał, ten mógł.
Myślał Mirek, niemieszając się do zabaw, przypatrzyć im się zdaleka. Rano tego dnia, ustroiwszy się jak na święto, dwóch tylko wziąwszy z czeladzi, wyjechał ku Rybakom, najbliższej osadzie, kędy w stawie Marzannę zawsze topili.
Niedojeżdżając do stawiska, po drodze mu przypadały różne osady, z których dziewczęta i chłopcy ciągnęli także na obchód wesoły. W Bodniarzach trafił właśnie na to, gdy nade drogą bałwana chłopcy śmiejąc się, wiązali, którego miano potem, śpiewając, wlec i topić. Był to prosty kul słomy, w którym tkwiły grube patyki. Obleczono go podartemi chusty, i właśnie sposobniejszy ku temu parobczak, z węglem w ręku, gotował się na chuście zrobić Marzannie oczy, nos i usta, gdy Mirek nadjechał.
Naprędce więc kunsztmistrz wiejski maznął okrutnie szerokie usta bałwanowi, dwoje oczu krągłych i kresę, która nos miała oznaczać, aby się dziełem swem pochwalić przed jadącym kmieciem. Podniesiono Marzannę nieszczęśliwą na drągu wysoko, i minie jej pociesznej tłum cały śmiechem wielkim się uradował.
Mirkowi czegoś dnia tego było smętno, więc i wrzawa ta i widok Marzanny, którą mu koniecznie pokazać chciano, nie w smak poszły. Nawrócił konia w bok i gawiedź, tak hałaśliwie się radującą, pominął.
Ale dzień to był dla niego nieszczęśliwy, bo ledwie pozbył się bałwana, napędził przodem trochę jadących ludzi konnych, w których poznał nielubego sobie Dębora.
Wiedział, że się on do Lublany swatał, a tego mu dość było, aby go znienawidził. Dębor też sąsiadem mu był, łąki sobie spasali; parobcy jednego i drugiego ciągle wojowali z sobą; bydło w szkodzie zabijano i zabierano wzajemnie. Więc, choć jeszcze nie szło między nimi na noże i gadali do siebie, gdy się spotkali, jeden drugiemu przypiekał. Mirkowi i to się nie podobało, że Dębor teraz w jedną z nim jechał drogę, a na pewno Lublanę chciał zobaczyć, jak i on.
Unikając go, gdy poznał zdaleka, Mirek zwolnił koniowi kroku, choćby już się na spotkanie z bałwanem Marzanny miał narazić.
Lecz Dębor, słysząc za sobą tentent, obejrzał się, popatrzał z góry na współzawodnika, jakby go wyzywał i niemal zmusił wejrzeniem, żeby się Mirek nie ociągał, bo-by go o obawę mógł posądzić.
Musiał chłopak znowu koniowi popuścić cugli i tak się z sobą zrównali. Dębor nie młody był, ospowaty, twarz miał niemiłą, oczy i nos kobuzi, głos chrypliwy i krew gorącą. Wojak zapalczywy, sąsiad kłótliwy, mało z kim był w zgodzie. Dziewczęta się go bały wielce, bo przy studniach, wodopojach, na grzybach, zasadzał się na nie i napadał.
Gdy się zrównali z sobą, obaj w oczy razem spojrzawszy sobie, głowami się skłonili.
— Hej, Mirek — zawołał Dębor — przecie Marzanna cię z lasu wyciągnęła.
— Nie Marzanna! — odparł krótko i nadąsano Mirek.
— A któż? Lublana? — zaśmiał się Dębor.
— Jakby i ona — cóż mi to nie wolno jak drugiemu, na dziewkę patrzeć, a choćby się swatać? Do chaty, gdzie dziewka jest, jak do młyna: kto pierwszy zajedzie, ten miele.
— Tylko, że jednemu się zmiele, a drugiemu skrupi — odparł Dębor złośliwie.
— Niewiadomo komu — odrzekł Mirek.
Po chwili milczenia, Dębor popatrzywszy, dodał:
— Słuchaj Mirek, na mnie się nie złość: nas obu z grochem odprawią. Jest tam ktoś od nas silniejszy, co ją weźmie, a może i wziął.
Mirek spojrzał ciekawie, a Dębor dodał:
— Leszek tam, słyszę, pojechał. Tur ten, który, byle gdzie liczko zaświeciło, do swojego stada zapędza. Tylko mu to pono na złe wyjdzie, i nie wiem czy miał czas Lublanę chwycić, bo mu Ryży i Przemko ziemie zajechali.
Ryj tam jechał z jakąś do niego wieścią, do Ryżcowej zagrody — a nie wiem z jaką.
Pewnie dziewczynę porwał i uprowadził.
Rozmawiali tak, gdy tążsamą drogą, naprzeciw jadący noga za nogą, pokazał się Myszka, którego oni obaj znali, że też do Ryżca zajeżdżał, kusząc go o córkę. Ten nietylko wiana żadnego nie chciał, ale okup się duży dać ofiarował. Człek był średnich lat, trzy żony już miał, które mu, skutkiem jakiegoś uroku, wszystkie prędko pomarły. Żadna teraz za niego iść, i żadnej mu dać nie chciano, choć człowiek bogaty był bardzo i serca miękkiego. Zdala już po nim postrzegli, że jechał z głową zwisła, zły czy bardzo smutny. Koniowi wodze puściwszy, na drogę i na ludzi nie patrzał. Dopiero, gdy posłyszał głosy, trochę oczy podniósł. Stali tuż naprzeciw siebie.
Myszka, ochoty niemając najmniejszej do rozmowy, zabierał się jadących wyminąć, gdy Dębor, który miał zwyczaj wszystkich zaczepiać — odezwał się:
— Co wam, Myszko? zkąd wy?
Ten głowę ociężałą dźwignął milczący.
— No — od Ryżca? — Spytał Dębor.
— Od Ryżca.
— Dali wam grochu? — dodał napastnik.
Stojący na koniu Myszka, namyślał się co odpowiedzieć, i nagle rzekł:
— Cóż wy? nie wiecie nic?
— A cóż wiedzieć mamy — począł Dębor — chyba że Leszek, który tu jeździł, najlepszą dziewkę nam zprzed nosa wziął. A jabym o nią był, i z wami, i z Mirkiem, i z Ziębą, gotów był iść choć na noże!
Myszka stał, ponuro patrząc.
— Dziewkę kto inny wziął — rzekł. — Leszek po nią jechał, nie było rady przed nim się uchować. Kto wie co się stało? Jedni mówią, że się utopiła sama, bo jej odzież na brzegu stawiska leżała, drudzy, że ją Wodnice pochwyciły.
Mirek krzyknął aż z bólu, a Dębor stanął z usty otwartemi jak przybity.
— Prawda to? — bąknął wreszcie.
— Po cóż-bym kłamał? — rzekł Myszka. — Jedźcie, ludzi posłuchajcie.
Właśnie, gdy rozmawiali, nadciągnął ów tłum parobków, którzy Marzannę nieśli, hałasując i pokrzykując, bo we święta, i rabom, i niewolnikom, i czeladzi, i prostemu gminowi wolno było wiele — nie tak jak dni powszednich.
Przechodzący obok parobek Wigun, posłyszał co Myszka powiadał, i jak Dębor pytał: czy prawda była? stanął, zdejmując czapkę z ostrzyżonej krótko głowy.
— Co nie ma być prawda! — odezwał się śmiało. Chodziła Lublana nad stawisko śpiewać i przekomarzać się Wodnicom, że lepszy od nich głos miała, to ją do wody zaciągnęły. Ludzie znad brzegów słyszeli, jak wielmi krzyczała, i jak dziewki wodne śmiechem jej krzyczenie zagłuszyły. Wszystką odzież do ostatniej płachty, i bursztyny i kolce zostawiły na brzegu, aby nie miała za co się chwycić i powrócić na ziemię.
Mirek, już reszty słuchać niechcąc, konia ścisnął, przez tłum się przebił i pognał jak szalony wprost do Ryżcowej zagrody. Ból go wielki za serce chwycił za dziewczyną, a choć mu mówili wszyscy, co się z nią stało — wierzyć nie chciał.
Sam dobrze niewiedząc po co, pędził na miejsce, a w oczach ma się ćmiło i mąciło, tak, że koniem-by był nie pokierował, gdyby on sam drogi nie znał, którą wiele razy chodził.
Wpadłszy aż we wrota i dopiero psy ujadające posłyszawszy, konia pohamował. Skoczył z niego prędko, do izby biegnąc, a wołając:
— Gdzie Ryżec?
Ryżec od śmierci córki siedział w małej świetlicy na ławie, jak wkuty. Ludziom do siebie przystępu nie dawał. Nosili mu jeść i pić, spał zmorzony, na stole głowę położywszy, na pytania klątwami i pędzaniem odpowiadał. Baby w drugiej komorze odczyniały, kurzyły zioła, szeptały, myśląc, że odpędzą licho: nic nie pomagało. Gdy Mirek wpadł do izby, Ryżec głowę podniósł, popatrzał nań dziko i odwrócił się.
— Ojcze, co z wami? — zawołał Mirek.
Coś zamruczał stary, jak klątwę; nie chciał mówić.
Mirka gniew porwał wielki.
— Otóż wam kneziowskie gody, dla których córkę jedyną zgubiliście — oto wam wesele! Pędzaliście swaty nasze, nikt wam dobry nie był. Kto ją zabił, jeśli nie wy!
Na te słowa, z wielkiego żalu wyrzeczone, zerwał się Ryżec z ławy, stół stojący przed sobą wywrócił i, wprost dobiegłszy do stojącego Mirka, oburącz go za ramiona chwycił.
Lecz, choć mu złość wielka siły dodawała, a miał ją i tak ogromną, Mirek jak dąb stojący, ani mu się dał ugiąć. Wyciągnął też dłonie broniąc się, położył je na ramionach Ryżca, i chwilę tak przeciw sobie stali, oczyma tylko nienawistnemi żrąc się nawzajem. Ryżec, nagle od ramion ręce odjąwszy, pochwycił Mirka wpół, chcąc go obalić na ziemię. Lecz i ten już dłońmi silnemi opasał Ryżca, ścisnął i rzuciwszy nim, najpierw go z nóg zwalił, potem na ziemię położył.
Rwał się Ryżec do dalszej walki, lecz Mirek usunął się zaraz, niechcąc jej, aż do progu.
— Gościna u was dobra — zawołał, gdzie zamiast chleba, razy dają!
— Tyś wyzwał! — ryknął, podnieść się usiłując Ryżec, któremu wstyd było, bo z komory sługi patrzały i zaczęły zawodzić, w pomoc wołając ludzi. Nim ci czas nadbiedz mieli, Mirek już z chaty wyszedł i nieśpiesząc na konia swego siadł, chcąc odjechać.
Tymczasem Ryżec wstał, ochłonąwszy z gniewu dziwnie, ruszył się za wychodzącym do progu, stanął, wołając:
— Mirek! — Tobie ona miła była jak mnie! Nie będę się mścił, żeś mnie obalił — chodź do mnie.
Zdawało się to zdradą Mirkowi i głową potrząsł.
— Sameś się porwał do mnie — odparł, nie masz się co złościć, chyba na siebie. Żalu nie mam, ale się znęcać nie dam nad sobą.
Ryżec garść ziemi wziął i podniósł do góry.
— Przysięgam, że pomsty nie chcę. Chodź do mnie, gościem bądź, zapomnijmy. Żal rozumu nie ma.
Zawahawszy się trochę Mirek, z konia zsiadł znowu. Żal mu było Ryżca; zbliżył się ku niemu pokorniej, z ukłonem.
— Przebaczcie — ojcze.
Ryżec go do chaty wprowadził. Gniew wielki, jakby się wyczerpał w mocowaniu i walce; oczy miał łez pełne. Wszedłszy do świetlicy, do kąta wiódł. W kącie na ławie leżała odzież porozkładana i bursztyny, które nad stawiskiem znaleziono.
Ryżec stanął nad niemi, ręce załamał, łzy mu płynęły strumieniami.
— Ja-m winien — począł mówić głosem głuchym, ja! ja! Niéma jej już i nie będzie, oczy jej nie zobaczą, uszy nie usłyszą. Nie zaśpiewa wieczorem, nie zaśmieje mi się zrana!
Takiej dziewce jak ona, tylko kneziowską żoną było być. — Kto jej wart? ani ty, ani tamten, ani żaden! Zabrały ją wodnice! poszła lubka z niemi!
Z komory, słysząc te żale, sługi, wyglądały z rękami pozaciskanemi i sobie już zawodzić zaczęły. Mirko stał, patrząc na odzież, i znowu gniew w nim wrzał przeciw ojcu, Leszkowi, duchom złym i całemu światu.
Wtem Ryżec zamilkł i począł inaczej, głosem spokojniejszym:
— Rusa mi powiedziała — nie utopiła się może, odratował ją kto! Gdyby ją prosty rybak z wody wyciągnął a oddał mi ją — prostemu człeku-bym ją za żonę dał, byle go chciała, aby tylko żyła.
Wszystkie bogactwa moje!
Tu mu na myśl przyszedł Leszek — i dodał:
— Jej niéma, a i moje bogactwo Leszek jak wiano zagarnął.
— Jej wiana nie było trzeba! — zawołał Mirek.
— A mnie dziś bogactwo na nic! — dodał Ryżec.
Obaj teraz z sobą zgodni tak byli, iż Mirkowi się nad Ryżcem coraz większy żal zbierał. Chłopiec przybliżył się do starego i w rękę go pocałował. Chciał ztąd jechać, bo mu w tej chacie duszno było i piersi ściskało. Ryżec go zatrzymał; nie chciał sam zostać.
— Wiesz — odezwał się pocichu — tu na tym stole przespałem już kilka nocy. — Przychodziła do mnie we śnie, jak żywa. Co znaczy taki sen? Gdy się zbudzę, wierzyć nie mogę, żeby jej nie było. Zdaje mi się, że we drzwiach ją zobaczę. — Czekam.
Umarli gdy się śnią, to inaczej. Rusa toż niewierzy w Wodnice. Nieprawda co ludzie prawią, żeby ona duchom się sprzeciwiała. — Nie walczyć z niemi człeku. Nie taką ona była!
Kto wie? żyje może? porwał ją kto — dla niepoznaki suknie rzucił nad wodą — albo się i to nie wodziło? Niejeden raz krwawe szmaty zbójcy rzucali, aby za nimi nie goniono.
Słuchaj, Mirek, kto ją mógł porwać?
Mirkowi ta myśl uparta ojca, w śmierć wierzyć nie chcącego, utkwiła w głowie.
— Kto-by ją porwać mógł — zawołał — jeżeli nie Leszek, to chyba Dębor.
— Dębor! zbój! — począł stary — kto go wie!
— Alem go spotkał na drodze, niewiedzącego o niczem! — zawołał Mirek.
— Albo się przyczaić nie mógł, i kłamać, aby się nie wydało przed czasem? — począł znowu Ryżec. — Na Dębora zagrodę-by najść siłą?
— A jak jej tam niéma — toć bój i krew daremna!
— Co mi krew! co mi bój! — rzekł Ryżec — albo ja teraz o co stoję?
Podejrzliwy stary przeszedł po kolei wszystkich, co się do córki jego swatali, szukając tego, co-by winnym być mógł. — Chciał koniecznie mieć ją żywą i choć tem się pocieszać.
Gdy tak stali na cichej rozmowie, widząc, że stary na nogach chwiał się, Mirek go poprowadził do ławy, i — jak bezwładnego usadowił na niej. Ryżec, głowę oburącz wziąwszy, mruczał niewyraźne jakieś słowa.
Dla Mirka, któremu w śmierć Lubiany wierzyć też było bólem, starego myśl o żywej, porwanej, zaraźliwą się stała. Wziął ją od niego wprost do serca.
— Ciała nie znaleziono! — myślał. — Kto wie co się nocą stać mogło? Żyje gdzie może porwana i czeka, aby ją wyzwolono.
— Słuchaj, ojcze — odezwał się Mirek. — Musi to być co mówisz: nie trzeba się z tem odzywać, aby zbójca się nie trwożył. Siedźcie wy spokojnie i zdajcie to na mnie.
Ryżec podniósł głowę.
— Wy płaczcie, ja pojadę na zwiady, pójdę przebrany, zryję ziemię i znajdę, gdyby pod ziemię się skryła — bo mi ona była miłą a najmilejszą.
W tem staremu myśl przyszła nowa, jak u zrozpaczonych bywa. Pochwycił Mirka za rękę.
— Kto go wie? — zawołał — ten wilk a złoczyńca Leszek — na wszelką zdradę gotów. Może ludziom swoim chwycić ją kazał, aby mieć, nie jak żonę, lecz za niewolnicę i sługę. Wszak ci wiano wziął po niej. Gniew udawał, a gdy tu u mnie pił w gościnie, jego czeladź może gdzie czyhała i na gród ją uprowadziła?
Kmiecej córki za żonę mu było mało, a ja-m chciał, aby żoną była — mógł porwać zdradą.
Mirek i temu gotów był potakiwać.
— Jeżeli on ją wziął — rzekł — nie łatwa sprawa. Na gród do niego się dostać, gardło trzeba ważyć, a co w niewieścich komorach się dzieje — nikt nie wie, bo tam mężczyzna żaden nie zajrzy. Ale podarkiem i gościńcem i tam się wcisnąć może uda.
Ryżec dyszał, ożywiony jakąś nadzieją.
— Nie wszystko mnie zabrali — szepnął cicho. — Najlepsze bydło w jamie, o tej nie wiedział nikt. Dam co chcesz, by ludzi kupić — jedź! jedź!
Mirek się poruszył. — Nie trzeba nie, ojcze, mam na to swoje. Pójdę o tem, co mam. Nie mówcie tylko nikomu. Nie wrócę do was, chyba albo zgubę znajdę, albo nadziei się pozbędę.
To mówiąc, wstał.
Ryżec chwycił go za głowę i pocałował.
— Jedź — rzekł — nie żałuj, aby ona żywa była, aby nasza była. Jeżeli Leszek ją trzyma u siebie, Przemka nań nasadziemy, gród oblężem! Wyzwolim ją.
Jakby ocucony nadzieją, którą mu Ryżec wlał w serce, wstał Mirek, żegnając się a śpiesząc. Ryżec mu kubek podał, który wychylił na szczęście, dopadł konia w podwórcu i ruszył.




Leszkowy gródek nad bystrą rzeką i błotami siedział w lasach. Warowny był tak, że gdy mu już niejeden raz zajeżdżano ziemie wszystkie, on się w nim trzymał, wycieczki z niego robił, i nieprzyjaciołom się nie dawał. Tysiąc ludzi mógł w jego wałach zamknąć i kilka miesięcy ich żywić z zapasu, który miał zawsze. Znaczną bardzo przestrzeń pagórka na wyniosłym brzegu obejmowały wały wysokie, niedostępne, zewsząd wodą oblane, która i zimą nigdy dobrze, dla ciepłych źródlisk, nie zamarzała. Wązka hać prowadziła na gród po moście, który łatwo było rozrzucić i postawić.

Ciągle wojując to z braćmi, to z sąsiadami, Leszek gródka swojego pilno strzegł, bo to było legowisko jego, w którem się czuł najbezpieczniejszym.
Latem i zimą ludzi nie rozpuszczał nigdy, a wrota nie stały otworem, choć ze wszystkiemi w pokoju był; podejrzywał każdego, nie wierzył nikomu. Podstarzały już, choć żon miał wiele i córek z nich dosyć, syna się nie doczekał żadnego, a choć baby różne na to wymyślały leki, nie pomagało nic.
Na gródku życie szło, jako to za owych czasów zwykłem było. Jeżeli nie wojował Leszek, to ucztował, od rana do wieczora, czasem wesoło, czasem krwawo. Miał dzikie chętki, i gdy niedźwiedzia mu przywiedli żywego, parobkowi się z nim kazał borykać. Czasem tak kilku meszka pozrywał z głowy włosy ze skórą i pozamęczał ich na śmierć, póki nareszcie zręczniejszy za gardło go nie ścisnął tak, że ziepnął.
Gdy mu się to sprzykrzyło, siadywał Leszek u swych bab i dokazywał aż się rozlegało, ale tam męzkiej stopie ani oku dostać się nie było wolno. Rzadko bardzo kto go odwiedzał, bo z mnogą dalszą i bliższą rodziną źle był Leszek, a z obcych niełatwo się kto ważył. Trafiło się, że na gody przybyłych i więził i ścinał. Niejeden mu się wykupywać musiał, w gościnę przyjechawszy. Taki tylko którego się on bał, wychodził cało.
Trafiali się Pomorcy i Prusacy, kiedy na jaką napaść się zabierało, był bowiem Leszek, choć ciężki, panowania i ziemi chciwy.
Nie miał komu po sobie zostawić dziedzictwa, ale żądny był jaknajwięcej zagarnąć. W najgorsze dni, gdy nie było co robić, a kneź za stół siadł i podochocił sobie, stawał mu do boku Berzda, a Leszek rozpowiadał co mu się marzyło, jak będzie zawojowywał, zabierał, ścinał, wieszał, ziemię pustoszył, jeńców osadzał. Bajki takie prawił sobie do woli, patrząc na posłusznego zausznika, potakującego mu i ręce podnoszącego do góry. Świat tak cały we dwu zawojowywali, gdy tymczasem często Leszkowe ziemie kto inny plądrował bezkarnie. Zrywano się od uczty do pogoni, gdy nieprzyjaciel już z jeńcami i zdobyczą daleko był i zgliszcza tylko po sobie zostawiał.
Raz na konia siadłszy, choć jak kłoda ciężki, kneź bił się i wojował mężnie, a życie ważył jak drudzy; ale do domu i za stół tęsknił, bo wolał mówić niż machać.
Na gródku dawniej postanowione obyczaje utrzymywały się i teraz, niezmieniając się w niczem. Wojewoda Ryj pilnował tego; byli i inni urzędnicy, którzy nad ludem stali i porządku patrzyli. Leszek się w te mniejsze sprawy nie wdawał, chyba do niego skarga zaszła. Naówczas, niepatrząc czy obwiniony winien był czy nie, karał okrutnie i bez litości.
Po spotkaniu z Ryjem i dobrych wieściach, które niespodzianie odebrał, jechał Leszek raźno do domu, gotując się, jak zapowiedział, iść na Przemkowe ziemie i zajeżdżać bezpańskie. Wojewoda miał w drugą stronę ruszyć, zajmować dzielnicę Ryżego. Zrazu gorąco się do tego kneź brał; ale ludzi potrzeba było pościągać, więc naprzód na gródek jechać. Tu przybywszy, Leszek już był głodny, siadł za stół najeść się i napić. Zdało mu się, gdy nieco spoczął, że w zajeżdżaniu bezpańskiego kraju, nic tak bardzo pilnego nie było. Berzda stał u drzwi jak zawsze.
Zwrócił się ku niemu.
— Didko ich pobrał obu! — zaśmiał się, niéma Ryżego, niéma Przemka, ja tu teraz pan! Trzeba iść i zabierać; a no, po co ja sam mam się włóczyć! Czy to Ryj nie starczy? Mało jego? — niechaj Zerwę, sobie dobierze i jemu da połowę roboty. Jak drogi pouprzątają, pójdę i ja. Albo mi to nie czas spocząć! Spojrzał na Berzdę, który ręce do góry podnosił.
— Wołaj Ryja.
Wszedł, sapiąc, Wojewoda.
— Słuchaj, stary! Ja miałem iść sam na Przemkowa dzielnicę, ale po co ja tam! po co! Wojować niéma z kim, została gawiedź licha, — poślij Zerwę. Młody jest, niech pokaże co umie. Jak mu się uda, dam mu starszą córkę za żonę i wyposażę. Później pociągnę i ja.
Wojewoda głowę skłonił.
— Jak wola wasza — rzekł. — Prawda, że tam już Przemka niéma, który był wój wściekły, ale syn po nim został, młody i bójki.
— Niech się z nim Zerwa sprobuje — dodał kneź — mnie się należy spoczynek.
Berzda mocno potwierdzał, Ryj nie przeczył.
Leszko pasa, na którym miał mieczyk, popuścił, rozpiął go i rozzbroił się. Tchnął lżej i uśmiechnął się do kubka.
— Hej — Berzda — odezwał się — gdy Wojewoda wyszedł. — O ziemie ja spokojny jestem. Gdzie Ryj pójdzie, wszędzie szczęście za nim, a Zerwa gołowąs — zechce mu się popisać i Dońkę wziąć! musi na nią zapracować. Dziewce za mąż czas, bo bardzo coś przez wrota do chłopców wygląda.... hę! hę!
Rozśmiał się, ręką rzucając.
— Chodź tu Berzda!
Zbliżył się zausznik.
— Nam trzeba o tem myśleć, jakbym ja tę Ryżcową dziewczynę pochwycić mógł, bo że się ona nie utopiła — to pewna. Ryj ją widział, nie inną, z tą Rusą.
Trzeba dojść gdzie one nocują — rozumiesz?
Berzda głową kiwał.
— Daj mi takiego, coby umiał jak pies ślady i tropy wąchać, i choć zpod ziemi ją wykopać, tę Lublanę. Daj mi takiego, coby ją przyprowadził, a co obiecałem — dotrzymam! Znajdź mi człeka z nosem!
Zamyślił się mocno Berzda.
— Miłościwy panie — rzekł — pij i jedz zdrów, odpoczywaj sobie, ja poszukam takiego, jak chcesz człowieka. Ale z palca ja go nie wyłamę.
— Wyłam go z czego chcesz — przerwał kneź — musi mi być! — rozumiesz.
Skłonił się pański ulubieniec, poskrobał się w głowę, kneź mu kubek miodu dał jeszcze ze stołu, i dodał:
— Idź — ta dziewka mi nie daje pokoju. Jeśli żywa jest, muszę ją mieć!
Rozstali się tak po krótkiej naradzie; Berzda, zasępiony, wyszedł na przedsień, ale co miał śpieszyć ze spełnieniem pańskiego rozkazu, na ławie siadł, głowę spuścił i ręce splotłszy, grube palce jeden około drugiego okręcać zaczął. Znaczyło to zawsze u niego, że miał dużo na głowie.
Ile razy się Berzda tak pokazał sam przed dworem pańskim, gawiedź wszelka miała zwyczaj zaraz go kołem otaczać. Przez niego można było zawsze coś sobie u Leszka wyprosić, a Berzda, gdy nie był zły bardzo, bywał miękki i dobry, zwłaszcza po miodzie.
Zaledwie na ławie siadł i palcami obracać zaczął, które już same z przyzwyczajenia chodziły około siebie — z podwórców czeladź się ściągać zaczęła powoli, i kołem go obstępować.
Berzda był tak zajęty palcami i sobą, że nawet głowy ku nim nie podniósł. Jak muchy do miodu, tak dwornia coraz gromadniej się ku niemu ściągała.
Najśmielszy, co się naprzód wysunął, był Dryja, chłopek czerwony, spasły, zdrów, silny, a w oczach mający taki rozum, że gdy patrzał, zdawało się, że człowieka na wylot prześwidrowywał. Spuszczali przed nim wzrok najśmielsi. Dryja był tym swoim rozumem taki rozzuchwalony, że mało kogo szanował. Bywało, że z Berzdy nawet szydzić sobie pozwalał, ale tak, że choć wszyscy to czuli, stary się nigdy na tem nie poznał. Stojąc przed Berzdą, ciągle bardzo pilno obracającym palcami wielkiemi, Dryja z nogi na nogę się przechylał i zdał się zabawiać dobrze tą pilną robotą starego dworaka.
Obecni już z samej miny Dryi mieli ochotę do śmiechu.
Berzda, dość długo tak mieląc rękami, wreszcie podniósł głowę i pierwszy, którego zobaczył przed sobą, nastręczył mu się wesoły chłopak. Ten pozdrowił go, czapkę zdejmując.
— Zdrowi bywajcie, ojcze Berzdo — rzekł — a co? droga dobrze poszła?
— Licha dobrze — odparł stary. — Ruszył ramionami i począł się wpatrywać w chłopca, który mu się uśmiechał. Nagle myśl mu jakaś przyszła: palce rozplątał, wstał prędko, porwał Dryję za kark i szybko bardzo poprowadził go z sobą do dworu, do komory osobnej.
Wszyscy patrzący na to, nie wiedzieli co myśleć; śmieli się jedni, postraszyli drudzy; postali trochę i rozpierzchli się zwolna, nieoddalając się bardzo, bo ciekawi byli powrotu Dryi.
Tymczasem Berzda, komorę opatrzywszy, aby ich nie podsłuchał nikt, Dryję postawił przed sobą, sam w kącie na ławie siadł i, namyśliwszy się mówić począł.
— Chcesz ty mieć łaskę u Leszka?
— Pewnie!
— Masz ty rozum?
— Drobinkę.
— Otóż ja tobie powiem, trutniu jakiś, że ci się szczęście trafia!
Pomilczał trochę, bo wymowny nie był, i przychodziło mu ciężko dłuższą sprawę w słowa ująć tak, aby ogon nie był na przedzie, a głowa z tyłu.
— Ty wiesz, albo nie wiesz, gdzie my z panem jeździliśmy — ciągnął dalej. — Kneziowi się chce za żonę dziewczyny od Ryżca.
— E! Lublany! — rozśmiał się Dryja — a ktoby jej nie chciał!
— A ty ją zkąd znasz? — spytał zdumiony Berzda.
— Podpatrzyłem raz, gdy ze swemi dziewczętami płótno kładła na łące — rzekł Dryja — krasawica! Językiem klasnął; Berzda głową poruszył.
— Pojechaliśmy do Ryżca — mówił — poszła, powiadają, na koło, na Babie Pole. Czekamy. Co-to długo prawić? Wieczorem przynieśli odzież jej ze stawiska, powiadając, że się utopiła!
— A! — zakrzyknął Dryja — żal-że jej, żal!
— Inni powiadają, nie prawda, nie utopiła się, uciekła z Rusą w las. Knezia okłamali, Ryj ją widział — słyszę. Kneź obiecuje ziemi szmat temu i łaski wielkie, kto mu Lublanę wyszuka i odda. Rozumiesz ty to, trutniu!
Dryja z nogi na nogę począł poskakiwać — kiwał głową.
— Weź sobie ludzi i jedź, a szukaj.
— Ludzi ja nie potrzebuję — rzekł Dryja.
— A jakże ją weźmiesz?
— Niech-no wyszukam naprzód — odparł Dryja — potem się siatka zarzuci i dziewkę weźmie jak w saku.
— Podejmiesz się tego? — spytał Berzda.
Pomyślawszy nieco, Dryja odezwał się: Tylko mi dajcie najlepszego konia, łuk najtęższy, oszczep dobry i toporek ostry.... sprobujemy.
— Na cóż tobie łuk, oszczep i topór do szukania dziewczyny! — spytał Berzda.
— Bo dziewczyny szukając, mogę znaleźć zbója, — odparł Dryja, a marnie ginąć nie chcę.
Niezmiernie zdawał się być rad ulubieniec Leszka, że tak prędko los mu sam nastręczył człowieka, jakiego potrzebował. Począł znowu obiecywać mu złote góry i głaskać go pod brodę, nieprzestając żartobliwie trutniem go nazywać.
— Jedź-że ty mi dziś — dodał — aby, gdy się Leszek spyta, można mu odpowiedzieć, że już sprawa ubita.
Rozstali się, i Dryja z komory wyszedł trochę zadumany, ciągnąc zaraz ku stajni, aby sobie szkapę wybrać. Zobaczywszy go gawiedź, ciekawa się dowiedzieć o naradzie, pociągnęła za nim, ale z rozumnego Dryi nikt nic nie dobył, kiedy on sam powiedzieć nie chciał.
Tak i teraz się stało. Każdemu pytającemu dał odpowiedź inną, ze wszystkich drwił. Poselstwo, które mu Berzda zlecił, było dlań na rękę bardzo, bo — do czego się nie przyznał staremu, Dryja nie jeden raz lecz kilka, jeżdżąc na łowy, podkradał się pod chatę Ryżca i starał się Lublanę pochwycić na rozmowę, to u studni, to u płócien, to gdy wracała do chaty z ogrodów. Zuchwałego chłopca, choć hoży był i rozumny, dziewczyna cierpieć nie mogła. Dała mu odprawę pogardliwą, a raz go kneziowskim parobkiem przezwała. Nie mógł jej tego przebaczyć i rad był się pomścić Dryja; a oto mu się właśnie nastręczała zręczność potemu.
— Nie chciała mnie ta sroczka, będzie miała dziada z brodą rozczochraną — dobrze jej tak! Gdybym rok miał wietrzyć — znajdę ją, gdziekolwiek jest!
Nad wieczorem, gdy Ryj już wyciągał z ludźmi na zabory tych ziem, które bezpańskie być miały, drugiemi wrotkami, cichaczem, wysuwał się Dryja na koniku dropiatym, niepoczesnym, ale takim, co i głód i chłód i chód niepomierny mógł wytrzymać. Znali się z sobą dobrze, bo Dryja na nim kilka razy sam jeden długie odprawiał podróże, i niejeden raz sypiali w zimie razem, tak, że koń pana, a pan konia zagrzewał.
Siedzenie na gródku już było Dryi dojadło bardzo. Z innymi równo gdy knezia doma nie było, zabawiał się wprawdzie podkradając pod parkany kobiecego dworu, a śmiechy strojąc z pańskiemi babami i dziewczętami; przecie mu nudno było w tem zamknięciu. Teraz mu się naraz uśmiechnęła swoboda — kraj szeroko otwarty, na dworze wiosna, pod nim dropiaty, oręż dobry, sakwy pełne. Czego miał więcej chcieć!
Ruszył sobie, nieśpiesząc, drogą ku zagrodzie Ryżcowej, myśli w głowie rojąc. Już było późno, ale jeszcze nie noc, gdy się znalazł u debry, w której Znosek mieszkał. Małego Ludka znał cały świat, wszyscy się do niego radzić chodzili: pomyślał sobie Dryja, że i jemu nie zawadzi nawiedzić wróżbita.
Ledwie podjechawszy w parów, zobaczył go siedzącego na progu lepianki, a przy nim na straży kozę czarną. Zsiadł więc z dropiatego i, dobywszy z sakwy białego kołacza, których kilka wziął na drogę, niosąc go w ręku z uszanowaniem, zbliżył się do człeczka i pokłonił.
Niewiadomo, koza czy jej pan lubił kołacze, lecz ofiarę chętnie przyjęto.
— Ojcze miłościwy — odezwał się Dryja, kołacz oddawszy — jadę za jedną wielką sprawą, która dla mnie szczęśliwą albo złą się stać może. Powróżcie mi, miłościwie — cot, czy licho będzie z tego?
Długo bardzo Znosek nie dawał odpowiedzi żadnej. Podniósł głowę, popatrzał na chłopca, na konia, przyglądał się najdrobniejszej rzeczy, od skórzni począwszy do czapki, a koza tymczasem nogami tupała.
— E! e! — począł chrypliwie, ale coraz głos podnosząc, jakby mu on rósł w piersi. — Chłopak z ciebie nie głupi, sam wiesz, że kto lezie na drzewo po gruszkę, kark skręcić może, a gdyby nie lazł, gruszki-by nie dostał. Miarkuj, czy ulęgałka warta karku!
— Nie ulęgałka! — przerwał Dryja.
— No, to na drzewo leź, byłeś na wierzbę nie drapał się po gruszkę — dodał Znosek zagadkowo.
Popatrzeli na siebie.
— A wiesz ty — mówił dalej — gdzie gruszka siedzi, i widziałeś ją, że jest? a może spadła i wieprze ją dzikie zjadły?
— E! tatuś — zawołał, ośmielając się, Dryja — powiedzcie-bo co wiecie lepiej odemnie — wrócę ja z gruszką czy z guzem?
Znosek brodę swą ogromną począł palcami długiemi czesać i zęby białe zpod warg mu się śmiały.
— A jak z gruszką i z guzem? — spytał — to co?
Dryja się zaczynał niecierpliwić, że go tak droczył wróżbit.
— No, to powiedzcie przynajmniej — zawołał — większy ma być guz czy gruszka?
Znosek odwrócił się od niego do kozy, która mu łeb nastawiła, a ten ją poczesał między rogami.
Uzuchwalona widać tą pieszczotą, koza, widząc zanadto blizko stojącego obcego człeka, zamierzyła się rogami w niego uderzyć, ale Dryja wczas uskoczył, a nim czarna drugi raz powtórzyła napaść, Znosek na nią krzyknął — i poszła na stronę. Zwrócił się potem do Dryi.
— No, ruszaj w swoją drogę — rzekł — koza ci powiedziała, żeś za swego kołacza miał dosyć!
— Nie powiecie mi więcej?
— Tyle tylko, byś karku pilnował, abyś go nie skręcił.
Z tą przepowiednią niezrozumiałą, a niebardzo pomyślną, Dryja na dropiatego siadł i, rachując czy kołacza darmo nie stracił, pociągnął ku Ryżcowej zagrodzie.
Pokazało się stawisko naprzód, a że wieczór był nad brzegami, ludzie się gdzieniegdzie przesuwali. Na haci baby płótno moczyły; było ich kilka.
Stanął, wesoło je pozdrawiając, Dryja: popatrzały nań trwożnie, jako na zbrojnego, ale nie odpowiedziały słowa. Jedna tylko, która po namiotce na głowie poznał, że zamężną być musiała, hoża baba z zakasanemi po ramiona rękami silnemi, wziąwszy się w boki, śmielej mu się przyglądała. Dryja stanął.
— Czy nie topielicy waszej Lublany szukacie? — zapytał.
Hoża baba z uśmiechem głowa potrząsła.
— Albo-to nie wiecie, że ją Wodnice do siebie wzięły! — odparła.
— A u nas tam dalej — począł Dryja — mówią inaczej, ze knezia okłamano, i Lublana schowana — schowana i żywa.
Baby po sobie spojrzały.
— Albo-to ze śmiercią i topielą żarty stroić można? — zawołała pierwsza z nich — albo-to się od takiego knezia wykłamie kto i schowa! I zpod ziemi on dobędzie co chce!
— U nas prawią — mówił Dryja — że tamtego wieczora, gdy się to stało, Rusa była, a gdzie ona jest, — ho! ho! — tam siła się stać może.
Znowu baby po sobie spojrzały i, jakby im tej rozmowy dosyć już było, do wyciągania płótna z wody się zabrały. Ciemno też już się zrobiło, i łuna tylko zachodnia, po wiosennemu, przesuwająca się ku wschodowi, trochę jeszcze przyświecała.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, Dryja postał krótko i pojechał dalej. Myślał: czy do Ryżca wstąpić czy nie; dumał nad tem długo, potem z drogi w las nawrócił i na polance na nocleg stanął. Jak później swą drogę obrócił, sam tylko wiedział. Zdawało się, że naumyślnie błądzi po okolicy, że sam nie wie gdzie jest, bo czasem dwa razy w jedno miejsce powracał. Spotykał w lesie ludzi; nikogo nie pytał o radę, — rozgadywał się z nimi niewiedzieć o czem.
Kilka dni tak się błąkał po lesie, niewiele od Ryżcowej zagrody oddalając się, Czasu stracił dosyć. Nakrążywszy tak po różnych kątach, uroczyskach, polach, ścieżynach, jednego dnia wreszcie ruszył naprost i do Ryżcowej zagrody się dostał.
Stary na przyźbie siedział; było to już po widzeniu się z Mirkiem; czekał wieści od niego. W początku się nawet omylił i Dryję wziął za tamtego, ale prędko się opamiętał, bo go widywał we dworze Leszka.
Myślał, że go wysłano na jakieś zwiady, gdy chłopak się zbliżył, pokłonił i o gościnę poprosił.
— Bo to mi się trafiło nieszczęście wielkie — odezwał się. — Kneź Leszek — bodaj go choroba męczyła! — pogniewał się na mnie i chciał karać; musiałem ze dworu iść precz!
Ryżec, choć niebardzo domyślny, jednak się strwożył o zdradę.
— Stawcie konia, pożywcie się — odparł — nikomu drzwi nie zamknięte, ale nie popasajcie długo, bo Leszek i na mnie gniewny. Na mnie też ludzi nasadza; tu was znaleźć mogą.
— Leszek teraz wojną zajęty — rzekł Dryja, konia dając parobczakowi. Wrócił od was wielce gniewny, że córki waszej nie dostał, a na naszych karkach gniew chciał spędzać.
Ryżec popatrzał, posłuchał i odezwał się:
— Zły on na mnie — a jakże ja na niego powinienem być, co mnie córki pozbawił?
— Pogrzeb jej sprawiliście? — spytał podstępnie Dryja.
— Sprawiły jej pochorony Wodnice — rzekł głosem stłumionym Ryżec — albo — kto wie? Kto wie co się z nią stało? A wy, nie prawcie o tem, abyście mi serca nie psowali. Idźcie, jedźcie i w drogę dalej.
Z odprawy niebardzo rad był Dryja, nie chciał okazać, że mu szło o co innego, nie o gościnę; wstąpił do izby na strawę. Starszy parobek kazał mu podać misę, a Ryżec pozostał na przyźbie.
Po posiłku wrócił Dryja do starego, ale, znalazłszy go zasmuconym i milczącym, wpredce musiał o konia zawołać i jechać. Szło mu dotąd ciężko bardzo, śladu ani wieści żadnej nie złapał. Na szczęście puścił się w lasy.
Czy z umysłu czy przypadkiem, jadąc tak drożynami różnemi, dostał się jednego wieczora znowu do zdroiska pod Mirkową chałupą leśną. Tego dnia tu już nie tak było pusto, i na ścieżce prowadzącej do świętego zdroju, i w drożynie, która wiodła pod dąb na górę, ludu, szczególniej bab, mnóztwo się snuło.
Dryja, z konia zsiadłszy, począł się w przechodzących rozpatrywać: czy kogo ze znajomych nie znajdzie.
Chorych, bladych niewiast i dzieci na zimnicę cierpiących było najwięcej. Nieśli płachty stare, aby je z chorobą razem u źródła zostawić. Długo nadaremnie tak rozglądał się w nich, gdy starą babę żebraczkę, którą na zamku widywał, dopatrzył wreszcie.
— Hej, Dobrycha — zawołał na nią, widząc, że się wlecze pod górę — a ty tu co robisz?
Zdziwiła się Dobrycha.
— Zkądże wy wiecie o mnie?
— Na gródku u Leszka widziałem ciebie nieraz.
Baba stanęła, głową trzęsąc.
— Toćby was spytać co wy tu robicie? — rzekła.
— Ja wam powiem — odezwał się Dryja. — Mnie też chorobsko męczy, co jej nikt nie zamówi, chyba jedna Rusa. Tej szukam, pytam, ot i znaleźć nie mogę.
Rozśmiała się Dobrycha, czyniąc minę pogardliwą, bo zazdrosną była, że się tamtej lepiej wiodło.
— Rusa, Rusa, poczęła — ona gdzie jej nie posiać wyrośnie, a kiedy kto jej szuka, to się pod ziemię chowa!
Zbliżyła się o krok do siedzącego na ziemi Dryi i mówiła dalej:
— Rusa w lesie, ot tam, wskazała ręką stronę, kędyś legowisko ma, a gdzie? didko wie tylko, co z nią trzyma. Niejeden za nią chodził. Widać ją, jak lasem idzie, idzie, na raz — ziemia się pod nią rozstąpiła — niéma!
— A jakże ją ludzie wołają? — pytał Dryja.
— Wołać jej darmo — mówiła Dobrycha — radzi się u niej, kto ją spotka; albo nadedrogą wyczeka. A wy darmo będziecie szukać wiatru w polu, i jak znajdziecie nie pomoże wam; rychlej jeszcze urok rzuci.... Komu ona kiedy pomogła!
— Kędyż na nią czekać? — spytał Dryja.
— Wszędzie dobrze, a i tu też — dodała baba. Ona po wodę często przychodzi, a psowa ją i po niej ze źródła czerpać źle.
A no — jak wola wasza, chcecie licha napytać? co komu do tego?
Rozgadała się stara dużo, język ją świerzbiał. — Posiedźcie tu dzień, dwa, to ją zobaczycie. A zechcecie przenocować, ot — o staje w gaju stoi Mirkowa chata leśna, pewno pusta. Tam noclegować możecie.
Tak rozmówiwszy się z żebraczką, choć nie wiele skorzystał na tem Dryja, postanowił do pustej chaty na noc ciągnąć. Nikt w takich miejscach gospody nie bronił: stały zwykle otworem. Gdy ściemniało, Dryja, konia prowadząc w ręku, poszedł zwolna ku gajowi.
Lecz chata leśna, która pustą być miała, stała otworem; zdala już zobaczył w niej ogień Dryja i drzwi otwarte. Tem-ci mu raźniej było wstąpić.
W chacie właśnie, sposobiący się na wyprawę do gródka Leszkowego, nocował Mirek.
Musiał on się dobrze namyślać nad tem, jak się dostać bezkarnie na dwór Sroki, i nie chciał ani jechać, ni iść tam z domu, aby nikt o nim nie wiedział. W chacie miał się nazajutrz przebrać i puścić w dalszą drogę. Gdy ujrzał nadjeżdżającego Dryję, którego mało znał, albo nic, nie na rękę mu to było. Odepchnąć nie mógł.
We drzwiach się pozdrowili.
— Wyście tu obcy czy domowi? — spytał Dryja — prosić mam was o nocleg, czy nie?
Mirek sądził, że rozumniej zrobi, niewydając się kto był.
— Ja-m tu gość, jako wy — rzekł — a no, chata pusta, tylko, że kawał dachu nad głową.
— Żłób dla konia — dodał Dryja. — Zawsze lepiej niż na rosie spać i zimnicy napytać.
Gdy Dryja konia postawił i do chaty wszedł, dwaj młodzi ludzie poczęli się sobie przypatrywać bacznie.
Mirek sobie przypominał, że kędyś, bodaj w Leszka orszaku, widział twarz tę; Dryja wiedział, że tego człowieka kędyś spotykał, ale gdzie i jąk — nie mógł w głowie znaleźć.
— Wy zkąd? — spytał Mirek.
— Uciekłem od Leszka z gródka, od Sroki — odezwał się Dryja ostrożnie. — Byłem u niego na dworze. Srogi człek, pogniewał się, musiałem biedz.
— Co myślicie?
— Nie wiem sam. Może kto go zwojuje, albo obrzydły zwierz zdechnie.
Mirkowi się to podejrzanem zdawało; nie mówił nie, chciał tylko skorzystać, gdy było można, ze zręczności, i zbiega wybadać.
— Dawnoście-to odeszli od niego? — spytał.
— Gdy wrócił od Ryżca, gdzie mu się o dziewczynę nie powiodło — rzekł Dryja.
— A u nas tu inaczej o tem prawią — odezwał się Mirek. — Nikt tu nie wierzy w to utopienie się Lublany; powiadają, że ją ludzie Leszkowi porwali, z jego rozkazu, aby jej za żonę nie potrzebował brać — a wziął jak niewolnicę.
Dryja począł się śmiać, tym razem tak szczerze i otwarcie, iż Mirek zdumiał się i mocno zaciekawił.
— Bałamucą ludzie! — zawołał — byłem na gródku, gdy wracał: dziewczyny żadnej nikt nie przyprowadził. Gdyby ją mieli, kneź, co lubi godować, już-by ucztę sprawił i cieszył się. Chodzi jak mruk zły. Rozmiłował się w niej jak stary. Żadna mu nie miła, a ma ich dostatkiem.
U was — dodał Dryja, rozgadując się — u was plotą, że kneź ją wziął, a na gródku mówią, że ją ojciec schował....
Mirkowi się chciało już powiedzieć nawzajem, iż najlepiej wie, że u ojca jej niéma, szczęściem się powstrzymał.
Znowu tedy popatrzyli na się — i Dryja dodał:
— A wy, tutejsi?
— Ja — rzekł Mirek — a no, nie zdaleka, tylko mi w chacie mojej naprzykrzyło się. — Dziwna sprawa jakeśmy się tu zeszli. Wy uciekacie od Leszka: ja chciałem do niego, aby się zaciągnąć czy do dworu, czy do wojów.
Pokłonił mu się Dryja.
— Zdrowiż bądźcie — rzekł — a weźcie na się nie jedną, ale dwie lub trzy skóry, abyście wytrzymali te rozkosze, jakie tam mieć będziecie!
— Niewinnego przecie nie drą ze skóry — odezwał się Mirek.
— U nas tam nie patrzą winy — śmiejąc się mówił Dryja — gdy pan zły, to się nie rozdobrucha, aż pisk ludzki posłyszy. — Kto z brzega.....
Tak się dłuższa pomiędzy nimi rozpoczęła rozmowa. Mirkowi szło wiele o to, aby się wywiedział na pewno, że na gródku Lublany próżno szukać było; zajął się więc tym zbiegiem mocno, a że po miodzie prawda łacniej wychodzi na wierzch, dostał zapasu z kąta, począł Dryję częstować. Nie był od tego Dryja, i choć roztropny, choć nieufny, języka rozwiązał a pleść zaczął.
Poił go tak Mirek, ciągnąc z niego co mógł, a wreszcie dobrem słowem i miodem tak go udobruchał, że ten niemal wszystko mu wyśpiewał co z sobą wiózł. Nie powiedział tylko, że za Lublaną go wysłano, ale się wydał z tem, iż nie darmo po świecie się włóczy, zbiega tylko udając.
Tego ostatniego słowa, którego Mirek chciał dostać, nie udało mu się wyciągnąć z upojonego, który wkrótce legł i zasnął.
Tyle z rozmowy z nim skorzystał, iż wpadł na myśl, że go trzeba było mieć zdala na oku. Choć się nie przyznawał, że za Lublaną jechał, że jej szukał, nadto jakoś wiele o niej wiedział i mówił, aby to podejrzenia nie obudziło.
Mirek, który pił mniej, gdy go chrapiącego posłyszał, podumawszy trochę, postanowił nazajutrz dodnia, nieczekając aż wstanie, ruszyć z chaty, zasadzie się kędyś i zdala śledzić, co pocznie.
Gdy nazajutrz po ciężkim śnie miodowym zbudził się Dryja i obejrzał a nie zobaczył towarzysza, skoczył naprzód do stajni, zląkłszy się o dropiatego, o którego stał bardzo. Dropiaty u żłobu na miejsca był i tymczasem, niemając co, żłób gryzł, bo miał taką brzydką naturę.
Uspokojony o konia, niebardzo się już dziwił potem, że go miły towarzysz dodnia bez pożegnania opuścił. Wstał i począł dumać: co dalej pocznie. Musiał iść za radą Dobrychy. Konia zabrawszy, poszedł do zdroiska, u którego ludzie się znowu roili.
Tu cały dzień na darmo przesiedział i, choć pytał o Rusę, nikt mu o niej nie umiał powiedzieć więcej nie nad to, że czasem u źródła bywała.
Gdy Dryja tak na swej straży do nocy stał, zdala Mirek nad nim czatował. Podejrzanym mu się zdał, iż darmo u zdroju siedział a na noc do chaty wrócił znowu. Mirek się tu już nie pokazał i gdy Dryja usnął, do szopy się wykradł spocząć, a dodnia wrócił do lasu na stanowisko. Od ludzi się dowiedział, że Dryja kilku o Rusę się dopytywał. Musiał go tembardziej pilnować.
Drugiego dnia zdala zobaczył babę idącą i naprzeciw niej pośpieszył.
Ta, poznawszy go, spojrzała zukosa, stając chętnie do rozmowy.
— Słuchaj matuś — odezwał się, zbliżając do niej Mirek, — drugi już czy trzeci dzień siedzi u zdroju chłopiec ze dworu Leszka jakiś i na was bodaj czeka!
— A wy tu nie czekaliście na ranie? — odparła Rusa.
— Dawniej-em ja na was czekać był gotów, rzekł Mirek, boście mi czasem dobre słowo o Lublanie przynieśli, — teraz, gdy jej nie stało...
— Baba na nic — odezwała się Rusa. Alboż-to drugiej Lublany ona-by znaleźć nie mogła, gdyby chciała?
— O! nie! zawołał Mirek — ani ty, ani żadna takiej drugiej nie pokaże. Krasną znajdziecie, piękniejszą może — ale takiej?!
Rusa się rozśmiała trochę.
— Jeszcze wy kiedyś mnie zapotrzebujecie — i podziękujecie, rzekła. Nie plujcie w wodę, aby jej potem nie przyszło się napić.
Podeszła kilka kroków i, odwróciwszy się do Mirka, rzekła, kij do góry podnosząc:
— A kto wam powiedział, że Lubiana umarła? jak wy wiecie, że jej na świecie niéma? I kto może dojść co się w lesie dzieje, jeśli nie Rusa!
Prędko rzuciwszy te słowa, baba zaczęła iść ku źródłu, zostawiając Mirka z tem, co mu na pociechę powiedziała.
Stał długo jak wryty; Rusa powolniejszym krokiem poczęła się zbliżać ku drodze, nad którą Dryja siedział.
Spostrzegłszy ją, chłopak, zręczny, nie dał poznać po sobie, że mu jej potrzeba było. Nie zbliżył się, słowa nie rzekł, puścił ją po wodę i dopiero, gdy wracała, wstał, zastępując jej drogę.
— Możebyście mi co powiedzieli — rzekł — po kościach mnie łamie strasznie. Spać nie mogę.
Dajcie mi ziele jakie.
Gdy to mówił, baba mu się bardzo pilno przypatrywała, po odzieży i z twarzy przypomniała sobie, że Leszków był.
— Musieli was na Leszkowym dworze nie rózgami lecz kijmi bić, gdyście się do kneziownej Donki pod parkan podkradali. Jak niéma łamać po kościach, kiedy kości połamane?
— A wy zkąd wiecie, żem ja u Leszka był? — za pytał Dryja.
— Toć mi o tem wróble na drodze powiedziały, że na mnie trzy dni tu czekacie — rzekła baba.
Dryja się uląkł i krok odstąpił.
Spojrzał na nią wzrokiem nieufnym.
— Sadła weźcie niedźwiedziego i smarujcie się niem — dodała Rusa niby poważnie, węża za pazuchą noście, a nie jeść wam, ino szpaki: będziecie zdrowi.
Śmiech jej się przesunął po ustach.
— Do kneziownej Doni nie chodźcie — dodała cicho — ona nie dla was, już ją innemu narajono.
Nim Dryja miał czas coś opowiedzieć, Rusa mu się wymknęła i poszła.
— Mądraś ty, mruknął pocichu, patrząc za nią — a no i ja nie tak głupi, jak ci się zda!
I wyczekawszy chwilę, Dryja zaroślami, bokiem puścił się, żywo przedzierając, za babą, która powoli wracała do domu.




Uciekając z chaty, aby się w ręce starego Leszka nie dostać, nie myślała dziewczyna o tem, jak w lesie wyżyje. Dobrze jej było w domu, u ojca; ptasiego mleka brakło tylko: ale to życie proste było, i głodu ani chłodu nie lękała się Lublana; nieraz, dla igraszki, gdy się z rowieśnicami puściła w las, dwa i trzy dni błąkały się, pijąc wodę i jedząc jagody lub grzyby, śpiąc na mokrej ziemi. Niewygody jej nie straszyły, ale dręczyła ją tęsknota. Co tam z ojcem się dzieje? myślała — co w mojej chacie? co w komorze? jak tam krosna moje stoją, w których iglica z czerwoną nicią tkwi porzucona, co myśli moja kądziałka, sparta w kątku, i gładkie wrzeciono, cienką oprzędzone nicią? Kwitnie-li w sadzie, co w pączkach było? Kto tam chodzi po ścieżynkach, kto na mojej ławie siada? Kto rozkazuje czeladzi? Opłakali już — zapomnieli — czy myślą jeszcze o Lublanie?....

O! tęsknica, tęsknica, gdy za serce pochwyci, nie pozbyć się jej, nie przepędzić, nie zagłuszyć, nie zaspać, nie prześpiewać.
Cóż tęsknica w pustyni, w lesie, gdy słowa niéma przemówić do kogo; puszcza mowy nie rozumie, a gdy ona zagada, człowiek jej nie pojmie.
Ze starą Rusą prędko się przegadało wszystko; wolała baba milczeć lub sama mruczeć do siebie; potem jej częściej u dębu nie było niż koło niego się kręciła. Pogospodarowała rano; puściła Lublanę na wolność, sama szła, to po zioła, to po wodę, to do ludzi, to niewiadomo gdzie i dokąd, może na te zgliszcza, na których szczęście się jej spaliło przed laty. Przed wieczorem wróciła czasem, lub nocą; przychodziła łania do niej, przylatywał kruk, zleciały się ptaki — Lublana jej za tyle stała co i inne stworzenia. Choć się litowała nad nią, dobre słowo dała, nie pieściła jej jak dziecko. Lublana też niewolnicą-by być nie chciała i nie mogła. Gdy stara szła gdzie w swoją stronę, ona, niebardzo się oddalając od dębu, siadała na polance, Łyska mając przy sobie, i jak półmartwa, godzinami nieruchoma siedziała, powtarzając tylko: — Dolo ty moja, dolo!
Palce do roboty tęskniły.
Drugiego czy trzeciego dnia od Rusej zażądała kądzieli, bo przy przędzeniu myśli smutne w nić się wplatają i wraz z nią idą precz.
— Przynieś ty mi przęślnicę! rączkę lnu, wrzeciono — odezwała się cicho, przymilając się do niej.
Stara kądziel pod płachtą przyniosła. Miała więc towarzyszkę Lublana, a jak siadła nić cieniuchną wyciągać, i zapatrzyła się na nią i na biały len, nie tak jej tęskno było. Z kądzielą pieśń przyszła; nuciła pół głosem, a łzy jej na przędzę padały.
Z wielkiego żalu, z wielkiej tęsknoty w sercu, i gniew się rodził, a gniew jest w człowieku jak kwas w dzieży: niech go będzie aby odrobinę, wszystkie ciasto poruszy i zburzy i rosnąć musi od niego.
W dumnej dziewczynie tak wzmagał się ból razem i gniew.
Wszystko poszło z Leszka, ze starego, z opilca i żarłoka; gdyby jego jednego nie stało, wszystkoby się odwróciło inaczej.
Inni kneziowie padali na wojnie; pożywała ich zdrada, wypędzali bracia, kmieciowie się pozbywali: a ten siedział bezkarnie, dokazując co mu miodowe opary do głowy przynosiły.... Nie byłoż nań sposobu?
Kmieci tylu, a on jeden — myślała, a co ma dla nich na obronę wodzić ludzi zbrojnych, on ich na nich obraca.... Dawniej ci kneziów wybierali na wiecach i na nich zrzucali, czemu-by i Leszka gnuśnego nie mieli precz spędzić, który się spasł i ociężał do zbytku? Tak myślała Lublana i łajała ludziom wszystkim, a babami ich zwała i zajęczego serca.
Gdy się w zdroju przejrzała, pochyliwszy, widziała, że krasa jej szła ze łzami, że tak dłużej wtym lesie chyba jak dęby mchem porośnie. Płakała i wypłakiwała oczy.
Stara, przyszedłszy wieczorem, poznawała po czerwonych powiekach, co się zadnia działo, głową trzęsła, nie mówiła nic. Wszystko można odczynić, lecz łez nigdy. Zechcesz je wstrzymać? — poleją dwoiste; a niewidzieć ich — czasem najlepszy sposób, by oschły. Rusa więc nie pytała o powieki czerwone.
Jednego wieczora, gdy siedziały u gasnącego ognia, a słowik zawodził daleko, Rusa sparła się na dłoniach, Lublana twarzą położyła się na murawie; jedna spoglądała na drugą, przemówić do siebie nieśmiejąc.
— Matuś ty moja — poczęła wkońcu Lublana — mnie tu nie żyć, lecz chyba umierać! Nie widać końca, nie słychać wybawienia.... Ty, co wszystko znasz, spytaj kruka, wody, wosku, a powiedz długo mnie żyć w tej niewoli?
Rusa poczęła miłosiernie patrzeć na nią.
— Innym-bym wróżyła — rzekła — tobie nie mogę, bo ja w tobie nie widzę jasno. W inną duszę gdy zapuszczę wzrok, to jak w zdroju widzę na dnie piasek i kamienie; w ciebie gdy spojrzeć chcę, wiruje woda, pieni się a szumi i w oczach mi się ćmi.
Siedzisz dzień kamieniem — powiedziałby kto „kamienna“ a jutro porwiesz się jak piasek, co go wiatr weźmie w pląsy — i niéma Lublany! Gdy nie możesz biedz i skakać nogami, skaczesz dumami i zrywasz się gniewem. Pierwszych dni myślałam: las cichy ją ukołysze i uśpi, martwota ją odrętwi, niewola ją opęta; lecz od tych dni w tobie wre gorzej, i któż wie: kiedy się kipiątek wyleje!
— O! odgadłaś ty, mądra matuniu, odgadłaś — poczęła mówić głosem boleściwym Lublana, bo co się ze mną dzieje, żaden język nie wypowie! A co dzień dalej, to gorzej, a sen, coby pomógł przyspać i zasypał jak piasek, porywa od ziemi wichrem.
Wstała, mówiąc Lublana:
— Siedzieć w puszczy i umierać, albo się ważyć na wszystko i ginąć — to już jedno.
Trzymajcież mnie, matuchno, trzymajcie, abym wam na zgubne imię nie pierzchnęła.
— Choćbyś chciała, nie możesz! — rozśmiała się Rusa — rwać się darmo: tylko siły tracić... Samaś chciała puszczy: masz ją teraz, i do zbytku.
Co w głowie swej marzyła Lublana, tego nawet Rusa wszystkowiedna odgadnąć nie mogła; postrzegła tylko, że jej oczy coraz świeciły jaśniej, i chodziła tak, jakby na ramionach nosiła co ciężkiego.
Dnia tego, gdy Rusa do zdroiska poszła i od niego wracać miała do dębu swego, a Dryja, za nią ukradkiem się przesuwając, kroki jej śledził, poszła najpierw do chaty, w której choremu dziecku żywiącej wody zaniosła: Dryja widział ją wchodzącą, a choć znużony był, nie oddalił się, czekając i wypatrując, dokąd pójdzie dalej. Był pewny, że tu mieszkać nie mogła.
Nad wieczór już Rusa wyszła, ostrożnie kołując, nim na dróżynę do dębu się dostała, i obejrzawszy się dokoła, poczęła szybkim krokiem wracać do domu, niespokojna o Lublanę, której od dnia przeszłego nie widziała.
Dryja opodal, z boków przedzierał się lasem, nietracąc baby z oczów, tak zręcznie, po myśliwemu, że ani go dostrzedz, ni posłyszeć nie było można. Gdy musiał gałęzie powikłane poruszyć, podsłuchiwał wiatru i z nim razem szeleściał tak, iż rozpoznać szmeru nie było podobna. Rusa kilka razy miała jakby przeczucie jakieś czy podejrzenie; stawała i nasłuchiwała; nachylała się, rozglądając: naówczas Dryja na ziemię padał i leżał, dech wciągał; a gdy Rusa poczynała znowu dalej iść, czołgał się za nią.
Z kierunku jej drogi miarkował, że musiała gdzieś do kryjówki swej dążyć, bo zapuszczała się głębiej coraz w głuchą puszczę. Mrok już był wielki, gdy Rusa, zmęczona dosyć, do dębu się dowlokła. Czekała na nią dziewczyna, ognia nanieciwszy, z Łyskiem u nóg, podparta na rękach, z kądzielą siedząc, ale prząść niemogąc.
Po chodzie Rusę poznała, podniosła głowę i popatrzały na się pytającemi oczyma: — Co ty przynosisz? — Coś ty tu naprzędła nici i smutków?
Łysek, który Rusę znać się nauczył, przyszedł łasić się do niej.
Siadła na kłodzie, kij rzucając, a Lubiana dorzuciła suszy, aby ogień rozpalić nanowo.
Dryja, który aż tu za babą się zwlókł, gdy płomię jaśniejsze błysło i twarz Lublany oświeciło, omało nie krzyknął z radości. Ale razem stanął jak wryty, tak mu się dziwnie piękną wydała.
Stał i stał, napatrzeć się niemogąc — pytając sam siebie:
— Czemu ona taka piękna? co w niej takim urokiem?
Sam mówił do siebie: — Nie dziw, że szaleją za nią — hożych po świecie pełno; krasne ma każde sioło: takiej drugiej nie zobaczyć. Stworzona ona dla knezia, ale nie dla takiego jak nasz. A szkoda-by jej mu dać!
Zapatrzył się Dryja, i zapomniał; zachciało mu się dziewczynę widzieć bliżej i ostrożnie krzakami przysuwać się począł. Nie zobaczył ani się domyślił Łyska, który już, wietrząc obcego, uszy nastawił, szerść najeżył i, jak miał obyczaj, gdy nie na zwierza, ale na człowieka polował, padł na ziemię, pełznął.... Lublana, zobaczywszy to, a znając psa swego, przelękła się strasznie, zrozumiała to, że człowiek jakiś w pobliżu być musiał; lecz, z męztwem wielkiem, chwyciła tylko za nóż u pasa, dobyła go drżącą ręką i czekała. Rusa też odgadła niebezpieczeństwo i, gotując się do obrony, chwyciła nieznacznie kij, który przy niej leżał. Nie poruszyły się prawie obie. Łysek tymczasem wsunął się w krzaki i zniknął im z oczu.
Dryja był o kilkanaście kroków od siedzących kobiet i oczy miał zwrócone na nie, gdy ogromne psisko nagle skoczyło mu na kark, chwyciło go za szyję i głowę przygniotło do ziemi. Krzyk wyrwał się z piersi jego i, nim się mógł podnieść, aby się od napaści obronić, już Rusa i Lublana stały nad nim. Stara w mgnieniu oka pas swój rozplatała i, schyliwszy się, zadzierzgnęła go za jedną, potem za drugą rękę Dryi. Lublana, już z nożem stojąca nad nim, chwyciła go w zęby i razem z Rusą sznur porwawszy, wiązała niewolnika, którego pies, gryząc, trzymał głową przy ziemi.
Próżne było miotanie się nieszczęśliwego: z pomocą Łyska, Rusa pasem i sznurem oplatała mu ręce i nogi. Dopiero gdy pewne były, że ujść im nie może, Lublana psa odwołała, który, z krwawą paszczęką, rozjadły, ledwie się dał oderwać od swej ofiary; a odszedłszy krok ledwie, siadł na straży, naszczekując i pokazując zęby. Dryja leżał pokąsany, zbolały, niemogąc się opamiętać jeszcze, jak go nieszczęście to spotkało.
Rusa wyśmiewała się. Lublana stała, nóż znowu wziąwszy do ręki, z brwiami namarszczonemi. Dryja twarz krył, zasromany. Niczem dlań były rany i ból, ale przez niewiasty wziętym być tak w niewolę — gorszem się od śmierci wydawało. Oczu podnieść, głosu nie śmiał wydać: chciał umrzeć z tego wstydu. Probował stargać swe więzy; lecz Rusa z całej siły sznur zaciągnęła — i wpił mu się prawie do kości. Rzucał się napróżno. Niepodobna odmalować wyrazu, jaki twarz Rusy przybrała: było w niej pragnienie zemsty, okrucieństwo, wściekłość niemal; Lublana wrzała gniewem.
Milczały długo, gdy Rusa wreszcie przystąpiła do Dryi i nogą chciała mu głowę podnieść, aby twarz zobaczyć. Pies skoczył znowu; strzymała go Lublana.
Przychyliwszy się Rusa, oburącz podjęła głowę Dryi; spojrzała na twarz i rzuciła ją z pogardą. Lublana poznała też w nim tego, którego niegdyś parobkiem kneziowskim przezwała.
— Leszków rab! — zawołała.
— Zabić go! — dodała Rusa — daj mi nóż, gardło mu poderżnę. Trupa zwlec w dolinę, do jutra wilcy kości tylko zostawią.
Rusa, najmniejszej nieokazując litości, wyciągała już rękę po nóż i byłaby zrobiła jak chciała, gdyby Lublana nie cofnęła noża.
— Niech powie wprzódy, zbój niegodziwy: kto go posłał, gdzie ich więcej? Pewno nie sam!
Uderzenie nogą ocuciło Dryję i budząc w nim złość bezsilną, razem życie obudziło.
— Bij, a prędzej, wiedźmo przeklęta, począł głosem ochrypłym — bij — nie powiem nic. Szkoda, że mnie pies nie zagryzł, wolałbym od niego ginąć, niż z babskiej ręki!
Podniósł głowę, mówiąc, i wpatrzył się w Lublanę.
— Zabij ty — mruknął — zabij ty — przez litość!
— Przez litość! — zawołała dziewczyna — a za co ja mam mieć litość dla ciebie, coś mnie chciał dać w ręce tego obrzydłego dziada!
Dryja milcząco skrwawionemi oczyma popatrzał na nią.
— Niech-że ginę jak licho moje i dola dadzą! a prędzej!
Głos, którym to mówił, poruszył nareszcie dziewczynę; odstąpiła kroków parę.
Rusa stała nad nim.
— Juści go żywić ani wolno puścić nie można — odezwała się — jutro zbójów naprowadzi przez zemstę.... Albo mu ziela dam pić, aby na wieki zasnął, albo nożem po gardle.
Głosowi starej, groźnemu, ile razy się odzywała, towarzyszyło psa warczenie. Lublana z jakąś ciekawością dziką wpatrywała się w leżącego, który oczyma, czy groził jej czy błagał, poznać nie było można, lecz ich nie spuszczał z dziewczyny.
Ustępowała coraz dalej, jakby widok ten był jej wstrętliwym.
Dryja, choć mu rana dolegała, choć śmierć zdawała się nieuchronną, z męztwem barbarzyńskiem milczał, niewydając jęku. Przygryzł wargi, przez które się krew dobywała.
Rusa wahać się zdawała: co czynić; tymczasem nóż swój Lublana za pas wetknęła, jakby go dawać na zabójstwo nie chciała.
Rusa zmiarkowała to i krok zrobiła ku dębowi, myśląc pewnie o zielu dla Dryi; lecz zatrzymała się w pochodzie.
— Szkoda i noża i ziela na niego — odezwała się mrukliwie — niechaj zdycha tak powoli. Sznura nie rozerwie, ani go przegryzie.
Dziewczyna nie mówiła nic.
Większem jeszcze okrucieństwem wydała się Dryi ta przedłużona męczarnia — i jęknął. Litości ani chciał prosić, ani-by się to na co zdało.
Rusa, z pogardą przeszedłszy około leżącego, poszła ku kłodzie i siadła na niej na przeciwko niego; Lublana ustąpiła też, psa za sobą wołając. — Milczenie trwało chwilę. Przy świetle dogorywającego ognia widać było szeroką ranę na karku Dryi z której krew płynęła i sączyła się w ziemię.
Pies z oczów go nie spuszczał: ile razy drgnął, poskakiwał ku niemu, jakby się znowu chciał rzucić, ale go Lublana wstrzymywała. Rusa siedziała zamyślona i jeszcze gniewna; drżały jej wargi, jakby niedosłyszanym głosem coś do siebie mówiła. Pokilkakroć łajanie i przekleństwo wyrywało z jej ust, ale Dryja nie poruszył się już. Leżał twarzą do ziemi. Po licu Lublany w krótkiej tej chwili przeszło tyle chmur różnych, jak gdy po burzy niebo się mieni. Wkońcu brwi namarszczone rozsunęły się, wargi przybrały wyraz smutny, na oczach jakby łzy się zaszkliły.
Po obu niewiastach widać było, że, choć wyrok wydały, ciążył on im; nie wiedziały co począć. Rusa chciała odciągnąć Lublanę i obawiała się, aby więzień cudem się jakim nie rozwiązał: dziewczynie żal się go robiło. Widok krwi, który mężczyznę pobudza, ją osłabił. Odwracała oczy.
— Chodźmy! — rzekła niewyraźnie do Rusy.
Rusa głową potrząsała.
Słysząc głos dziewczyny, Dryja się podniósł trochę — jęknął znowu.
— A nu! krasa Lublano, począł mężnie — choć wy się ulitujecie nademną. Noża macie — co wam potem, że mnie wilcy szarpać będą!
— A ją gorzej niż wilkowi dać chciałeś, ty zbóju — odezwała się Rusa gniewnie. Coś ty za to wart! Co? Co ci ona uczyniła?
— Nazwała mnie parobkiem Leszkowym — rzekł Dryja.
— Boś więcej nie wart! — odparła Rusa. Poszedłeś, nie wojować, jak na męża przystało, lecz baby tropić i ludzi sprzedawać.
— No, to zabijcież! — zawołał Dryja — zabijcie!
— Umrzesz i tak sam! — rzekła nielitościwa Rusa ze wzgardą.
Dryja twarzą przypadł do ziemi: nie chciał już mówić więcej.
Noc była czarna; zdala wywodziły słowiki i żaby na błotach skrzeczały chórem, odpowiadając sobie; ogień przygasał, — Lublana poszła go rozniecić. Siedziała opodal zamyślona; milczenie trwało długo, — aż wstała znowu i zbliżyła się do leżącego.
— Słuchaj ty — odezwała się głośno, aż Rusa zdziwiona głowę podźwignęła — co ci Leszek obiecał za to, żebyś mu topielicę wyśledził i dostał? Dobry pan! Kochasz go? Mów, po coś się podjął mu być oprawcą? Gdybyś stary był, dziwu-bym nie miała, a nie było już na świecie nic lepszego do roboty, tylko się puścić na zbója. Na wojnie zabić, ty wiesz, to nic, to chwała — lecz dziewkę zamordować!....
Dryja podniósł głowę — słuchał i pojękiwał.
— Com zrobił, tom zrobił — jęknął ku niej — zabij, a nie męcz!
— Zabiegałeś do mnie, jak i drudzy, — mówiła Lublana — swatać mi się chciałeś, a teraz gotów-eś był mnie obrowi dać na pożarcie!
Plunęła z pogardą.
— Co ty chcesz z niego dobyć? — przerwała Rusa. — Z duszy takiego zbója nic wyjść nie może, tylko trucizna i woń obrzydliwa.
Dziewczyna pochyliła się starej do ucha i żywo jej coś szeptać zaczęła. Rusa, zdziwiona, cofnęła się, to ją chwytając za ręce, to gniewnie się czemuś opierając; trwało to długo, a Dryja ukradkiem na nie spoglądał, domyślając się może, iż los się jego rozstrzygał; o krok od siebie czuł nieporuszonego psa, który, głowę na łapach położywszy, oczyma iskrzącemi pilnował swej ofiary.
Po sporze, z którego słowa jednego nie mógł dosłyszeć związany, Lublana znowu przystąpiła do niego.
— Chcesz ty żyć? — zapytała Dryję.
Dryja głowę podźwignął ku niej, zdumiony tak, że odpowiedzieć nie umiał.
— Żyć! — rzekł wkońcu — a gdzie? w kreciej jamie? niemogąc oczu pokazać na słonce? Żeby mnie palcami wytykali, żem ten, co go psi jedli i niewiasty wiązały? A mnie na co to życie?
I głowę schował.
— Psy nie gadają, a baby też milczeć umieją — poczęła Lublana. Miałeś to na coś zasłużył — chcesz-li żyć? będziesz mi jako niewolnik spełniał co każę?
Dryja milczał.
— Srom! srom! — zamruczał.
— A nie srom ci było iść za tem, z czem cię posłano?
— Kneź a pan — jam sługa.
— Teraz ty nie sługa, lecz jeniec i niewolnik mój — zawołała Lublana. — Wybieraj: albo żyć i na czarne bogi przysiądz posłuszeństwo, albo zdychać, ot, tak marnie.
— Zdychać! — zamruczał Dryja — zdychać. A jakbym to ja mógł patrzeć na ciebie, Lublano, co-byś mnie równo ze swym psem miała, albo gorzej od niego? Co-bym spojrzał, srom-by mnie jadł — nie warto takie życie ziarna grochu. Zdychać! — powtórzył.
Nie byłybyście wy mnie wzięły — dodał po chwili — niedoczekanie wasze, gdybym ja popijanemu Didka nie drażnił, a licha nie wywoływał! Nie wy to, i nie pies wasz, ale licha zemsta mnie tu wpędziła.
Rusa plunęła i skrzywiła się.
— Myślicie, że wam co z tego przyjdzie, gdy mnie wilkom zjeść dacie? Nie powrócę ja, innych naśle Leszek, bo wie, że Lublana żyje, a póki żyw, on nie wyrzecze się, taki urok na niego rzuciła!
— Chcesz mi sługą być? — powtórzyła niecierpliwie Lublana.
— Nie gadać-bo z nim — przerwała Rusa — za nogi go do mrowiska zaciągnąć; prędzej koniec temu będzie. Pod sosnami na pół staja mrówki górę usypały: tylko go do nich dać, — jutro białe kości zostaną.
Na wspomnienie tej męczarni straszliwej, powolnej, która go spotkać mogła, Dryja drgnął cały.
— Chcesz ty mi sługą być? — zawołała Lublana — jeśli przysiężesz, będę ci panią dobrą, jeśli zdradzisz, znajdę sposób na ciebie.
— Do mrowiska z nim! — powtarzała, jakby niesłuchąjąc, Rusa.
— Będę sługą, przysięgnę — jęknął Dryja — ale wy przysiężcie mi, że mego sromu nie wydacie przed nikim.
Lublana zbliżyła sio, chwytając ziemi garść. — Gdy ja przysięgnę, to nie zdradzę — rzekła szybko.
— Ja i bez przysięgi służyć tobie gotów — odparł Dryja, podnosząc oczy — a co wam po służbie mojej?
Rusa, którą ta umowa w niepokój wprawiła, wstała z kłody, chcąc od niej Lublanę odciągnąć, ale dziewczyna się nie dała.
— Matuś! wiem co czynię, — krzyknęła — niech przysięże!
Pomiędzy Rusą a Lublaną powstał jeszcze spór wielki, któremu leżący Dryja przysłuchiwał się zdala, czasem głowę podnosząc, to przyciskając ją do ziemi. Zwyciężyła wreszcie dziewczyna.
Dniało już, gdy rozwiązany, pokaleczony Dryja, powtórzył za Lublaną straszną klątwę, której słuchała Rusa. Dziewczyna mu przyniosła sama kubek wody i obie odeszły w bok, dając zranionemu spocząć — obwiązawszy mu szyję.
Oczy Lublany świeciły jasno i pałały; Rusa, mrucząc, siadła pod swym dębem na spoczynek. Łysek, choć odwołany, siedział z mordą do nieprzyjaciela zwróconą.




Czapla siedział w swoim dworze, na Zabłociu, i piwo smoktał z drewnianego kufla, przysłuchując się, jak jego niewiasty, a miał ich w domu podostatkiem, nuciły pieśni naprzeciwku. Zrana jeździł na łowy, które mu się nie powiodły, jadło mu nie smakowało, piwo domowego warzenia kwaśne się wydawało i słabe. Much ćma w izbie dokuczała a i gorąco było letnie, a w izbie zaducha. Drzemał więc, opędzając się napastniczkom i mruczał zły, jak niedźwiedź, choć zazwyczaj nie zbywało mu na dobrej myśli. Już mu się zaczynało śnić, że na łowach był i do sarny się zabierał strzelić, gdy łania się przemieniła w dziewczynę cudnej piękności, wtem głos go z podwórza zbudził:

— Czapla w chacie?
Porwał się do otwartego okienka, ale przez nizki a wązki otwór ten w ścianie tyle tylko zobaczył, że końskie nogi stały w progu. Po nogach tych, pana co się niemi posługiwał, poznać nie było można.
Huknął z chaty tak, jak się w lesie na huczki odpowiada, a miał głos, gdy go podniósł, że go na kilkoro stajania słychać było. Wszystko w chacie się wystraszyło. W progu już słychać było stąpanie. Zobaczył Mirka, który ku niemu szedł.
Uścisnęli się. Spojrzał Czapla w oczy młodemu.
— Coś ty jeszcze Lublany nie opłakał? — odezwał się, — czyś kwasu się gdzie napił? co tobie!
Mirek westchnął.
— Daj się czem lepszem orzeźwić naprzód — odparł głosem zachrypłym.
— Piwo stoi, a no nie takie jak łońskiego roku — rzekł Czapla.
— Brzozowy sok mi spleśniał — dodał — chyba miodu przynieść każę, ale ten do łba idzie.
Krzyknął na czeladź, wbiegła dziewczyna i uciekła, zobaczywszy obcego. Czapla wołał, — miodu. Siedli tymczasem na ławie.
— Tobie-bo, Mirku — odezwał się gospodarz — albo tak skisnąć albo żonkę na gwałt brać. Bierz, do licha, Ludkę, dadzą ci ją.
Potrząsł głową Mirek.
— Lublana-bo żyje bodaj — odezwał się — uszła od ojca, aby ją Leszek nie porwał.
— Baby ci baje prawiły. Odzienie leżało nad stawiskiem — rzekł Czapla. — Wodnice ją wzięły!
— Nie Wodnice, tylko Rusa — i ta ją schowała — mówił Mirek — a co gorsza, że Leszek o tem wie, posłał pono na zwiady i odebrać ją gotów.
Czapla się zżymnął.
— Niech bierze — odparł — bo ci ona z głowy wyjdzie i będziesz miał spokój.
Mirek się pochylił ku niemu i szepnął cicho:
— My nie będziemy mieli pokoju, aż Leszka precz wyżeniemy. Słyszysz.
Czapla się za szyję wziął i poskrobał.
— Dla jednej dziewki? — spytał.
— Nie dla niej, ale dlatego, że my sobie lepszego znajdziemy — począł Mirek. Zawżdyśmy sobie wybierali na wodza kto nam lepszy był. Ten tylko się opycha i żłopie, a nam ziemie zajeżdżają bezkarnie Niemcy nie-Niemcy, kto chce. Luda nam nabrali różni — ćmę — a my patrzym i cierpim i, — kądziel nam prząść! — zakończył głośno.
Czapla nań patrzał, nie chciał odpowiadać.
— Ot i miód — odezwał się, widząc, że chłopak niósł dzbanek — pijmy.
— Cóż wy na to? — spytał Mirek.
— Na miód, choć mój, powiem, że dobry, a na twoje słowa, choć twoje, powiem — nie zdrowe! Dla spódnicy jednej — zawieruchy robić nie warto.
— Poczekać trzeba, aż wam Przemko spali osadę, jedną albo dwie, tedy słowa moje zdrowsze będą — począł Mirek i miód pił.
— Zaducha w izbie — odezwał się Czapla — pójdziemy pod lipy.
Wyszli za chatę do gaju, gdzie Czapla na ziemi się położył.
Przed nimi zagrodę całą widać było, i drożynę leśną, co do niej wiodła. Nie szła im rozmowa. W tem Mirek się ku drodze wpatrywać począł.
Jechał nią na dropiatym koniu człek, którego, zdało mu się, że poznał, ale szyję miał białą chustką związaną.
— A tego-by psa pochwycić warto! — zawołał — bo to tensam, co go bodaj Leszek posłał tropić Rusę i Lublanę.
— Głodnemu chleb na myśli! — rozśmiał się Czapla. Pochwycić go nie będzie trudno, bo oto sam u wrót stoi i bodaj gościny prosi.
Mirek wstał.
— W ręce mi wpadł! — mruknął. — Straciłem, za nim goniąc, kilka dni czasu, i głodem przymarłem.
Gdy tak mówili, parobek gościa przyprowadził.
Dryja, gdyż on to był, ale blady i zbiedzony, począł bełkotać, prosząc się na spoczynek. Mówiąc, zobaczył Mirka, poznał go, i mowę mu ucięło.
Mirek postąpił ku niemu.
— Coś wam droga nie musiała dobrze się wieśdź — odezwał się — bo i na licu widać licho i szyja obwiązana.
— Na łowach mnie zwierz pokąsał — rzekł Dryja.
— Hę! na łowach, a no zda mi się, polowaliście na starą babę — odezwał się Mirek.
Zaczerwienił się Dryja.
— Ani stare ni młode mi nie w głowie — rzekł powoli. Mówiłem wam na noclegu, gdyśmy się zeszli, żem od Leszka zbiegł, potem bodaj plotło się co innego, a tylko to prawda, że póki Leszka stało, my wszyscy spokoju nie będziemy mieć.
Czapla zawołał: — Oho?
— Z tem jeździcie? — zapytał Mirek — nie do wiary!
— Nie ja już jeden się z tem noszę — począł Dryja — posłyszycie drugich. Za trzy dni i was wiciami zawezwą na Czemielowe Horodyszcze.
— Kto? — spytał Czapla.
— Starsi — dodał Dryja.
Miłkowi oczy się zaśmiały.
— Mnie w kościach łamie, ja na Czemielowe Horodyszcze nie pójdę — rzekł gospodarz powoli. — Niech starszyzna radzi, a co uradzi, będzie dla wszystkich dobrze. Ja do rady-m się nie zdał.
Mirek się uśmiechał, ale Czapla począł poważnie:
— My wszyscy, ilu nas jest, do rady już nie zdatni — mówił. — Wieców za naszego życia bodaj nie bywało; kneź sobie radził sam, a z nas każdy, jak chciał: Zejdzie się gromada: człowiek będzie w gorszej niewoli niż u Leszka. Od niego się wykupi, wykłania, wymknie, a z gromadą żartu niéma.
— Ale gromada sama sobie szkody nie zrobi — wtrącił Mirek.
Gdy to mówili, Dryja, który wygłodniały był i spragniony bardzo, miód zobaczył, a dobra woń od niego zaszła, i aż mu się uśmiechać zaczął. Nalano kubek, chwycił go spragniony i lice mu się rozjaśniać zaczęło. Mirek, który już miał z doświadczenia, że po miodzie z niego wiele można było wyciągnąć, wprawiony w ciekawość tem, że o wiecu prawił i zapowiadał go, sam, zamiast gospodarza, ugaszczać zaczął przybysza.
Tymczasem Czapla, który dobre oczy miał, przypatrywał mu się pilno. Poznał po nim łatwo, że musiał niedawno przycierpieć biedy, bo młoda twarz zbladła była, oczy wpadłe, czoło pomarszczone. Mirek też zmianę w nim widział coraz większą.
— Na tej włóczędze, od Leszka uciekłszy — rzekł Czapla — musieliście biedy zaznać, albo was ta rana od zwierza wymęczyła, bo na waszą młodość niewesoło i niezdrowo wam z oczów patrzy.
Dryja się zarumienił i poruszył.
— Prawda — rzekł — ranę miałem ciężką, i chory przeleżałem tygodni parę, a gdyby nie baba co mi maść dała, już-bym może pod ziemią był.
— To pewnie Rusa — dodał Mirek, uśmiechając się, przypomniawszy sobie, jak Dryja za nią w las pociągnął, a on za nim podążyć nie mógł i musiał powrócić.
Tymczasem, aby usta gościowi rozwiązać, poili go, Czapla i Mirek, czemu się on nie opierał. Czapla coś o wiecu zapowiadanym chciał wiedzieć, choć nie myślał nań jechać; Mirek rad był języka dostać o Rusie, czy przy niej się Lublana nie znajdowała.
Dryja pił, lecz ostrożnie, zrazu słowa z ust nie wypuszczał, na baczności się mając. Miód tylko powoli rumieniec młody i humor mu przywracał.
Z wiecem na Czemielowem Horodyszczu nie taił się, że starszyzna go uradziła.
— A zkąd-że starszyźnie się taka ochota wzięła do obradowania bez knezia i przeciwko niemu? — spytał Czapla. — Siedzieliby cicho przy piecu! Nawarzą piwa, a my go wszyscy pić będziemy.
— Pijemy je i tak — odparł Dryja. — Leszek coraz zuchwalszy się robi; dalej nikt życia, ni dobytku nie będzie pewny.
— Myślicie, że drugi Leszek lepszy będzie? — spytał Czapla. — Najlepszy, gdy go na gródku posadzicie, wojsko mu dacie i siłę, popsowa się w rok lub drugi.
— A jakby się bez żadnego obeszło? — spytał Dryja. — Wszak-ci żyliśmy za ojców i dziadów z samymi Wojewodami — i nie było gorzej.
Czapla ręką pogładził się po głowie.
— Dwunastu Leszków miasto jednego — rzekł — siła złego.
— Byleśmy się tego zbyli — co już będzie, to będzie — kończył Dryja. Ten z Niemcami trzyma i z Didkiem gotów, aby jemu z tem dobrze było.
Słuchając, Mirek potakiwał.
Stary gospodarz brodę tarł.
— Cierpieliśmy długo Srokę, cierpieli — rzekł — robił co chciał, nie pisnął nikt; razem za jedną pono dziewką wszyscy na niego. Gdyby nas każdego za takie gwałty karać chciano, nikt-by szyi nie był pewnym.
— Mówicie sobie o tej dziewce — przerwał Dryja — jakbyście jej nie znali. Nie każda jej równa i nie za każdą-by tyle wrzawy się zerwało!
Mirek krzyknął:
— Prawdę mówisz, co Lublana to nie druga. Śmieliście się ze mnie, żem ja za nią tęsknił: a oto i ten, choć ją może niewiele razy widział, tosamo co ja trzyma.
Dryi miód zaczynał do wymowy pomagać.
— Wy, miłościwy gospodarzu — odezwał się do Czapli — jużeście się białego mięsa najedli do syta, to wam ono wszystko jednego smaku.
Nas się młodych popytajcie: co to za dziewka jest! Ja-bym się nie dziwował, gdyby, Leszka za nią wypędziwszy, starsi ją — jeżeli żywa jest — knehinią wybrali.
Czapla parsknął.
— A co myślicie? — odparł żywo Dryja — czy-to ona Wandą-by nie potrafiła być? albo-to jej odwagi brak, czy rozumu, czy powagi?
— A toś oszalał! — zawołał Czapla.
— Jako żywo! — przerwał Mirek — i ja z nim trzymam!
— Gdzieżeś ty ją tak poznał? — spytał Czapla.
Zagadnięty Dryja, na którego i Mirek spojrzał bystro, musiał zamilknąć.
— Nie ja jeden: znali ją wszyscy, a kto zobaczył, do kogo zagadała, młodych i starych za serca chwytała; każdy dla niej gotów był w ogień czy w wodę.
Mirek go za rękę pochwycił, tak mu to miłem było, co słyszał.
Czapla wstał aż z ziemi, tak mu to gadanie dziko się wydało.
— Młokosy! — krzyknął — poszaleliście oba. Jeszcze u nas tego, co tam koło Prahi słyszeli kiedyś ludzie, nie bywało i nie będzie. Tam baby panowały, że się z ich rąk ledwie ludzie wyzwolili, dziewki przewodziły, a mężowie kądziel przędli: ale my tego u nas nie pozwolimy! Kneźny się wam zachciało, aby sobie jednego z was wybrała! albo i kilku zkolei!
Mirek i Dryja śmiać się poczęli, widząc go tak gniewnym.
— Szczęście, że się ta utopiła! — dodał Czapla, — bo Mirek z drugimi.... gotowi-by....
Mirek mu przerwał.
— Kto wie czy się utopiła?
Dryja zmilczał trochę, a potem dodał:
— Pewnie, że się nie utopiła, ona-by prędzej wroga do wody pchnęła, niż sama poszła, bo męztwo ma, jak mężczyzna, a inny jej nie dorówna.
Czapla splunął i powtórzył: — Młokosy!
Tak spędzili na różnych rozmowach czas do wieczora późnego, a Mirek coraz bardziej do Dryi przystawał. Stary Czapla, choć się nadąsał, że stronę bab gość trzymał, na nocleg go prosił. Został i Mirek. Poszli razem na siano do odryny spać. Jeszcze nie dniało, gdy ich głos gospodarza w podwórku obudził i szmer jakiś, który posłyszawszy, zerwał się Mirek. Niezwyczajnego coś działo się, bo, wyjrzawszy przez wrota, w szarym dnia nadchodzącego brzasku, ujrzał kupę ludzi i koni, przeciw którym w jednej koszuli Czapla wyszedł i żywo rozmawiał z niemi. Schwycił się i chłopak, niebudząc Dryi, który spał jeszcze.
Zbliżywszy się, po głosie i po twarzach zaczął poznawać przybyłych. Byli to sami żupanowie i kmiecie, a starszyzna: Mieszek Gruby, Mieszek Turem zwany, Przemko Biały i Czarny, Chochoł, Zegrzda, Wiła, Bohobór i inni.
Czapla stał przed nimi, widocznie pomieszany, oczy jeszcze po śnie przecierając i rozglądając się po nich.
Pilno im musiało być ze sprawą jakąś, bo, nocy niedospawszy, na pomęczonych koniach przybyli. Zaprowadzono ich do izby, w której zaraz przygasły ogień w środku Czapla kazał zapalić. Mirek, jak stał, okryty świtką na ramiona rzuconą, poszedł też z nimi, bo ciekaw był.
Najstarszy, Bohobór z siwą brodą, zajął miejsce na ławie, i, gdy drudzy milczeli, mówić począł:
— Czaplo miły — myśma do ciebie przybyli jak w dym, nie za lada fraszką, ni igraszką, nie dla łowów i miodu, lecz ze sprawą taką, za którą życie warto dać. Posłuchajcie:
Źle z nami, źle z nami! gdy sobie sami radzić nie będziemy, nikt nie poradzi. Kto stary, ten od ojców zasłyszał i wie, że u nas ongi inaczej bywało. Oręża my i żelaza tak jak nieznali; łuk był na dzikiego źwierza, chaty stały otworem, stogi i brogi bez ogrody, bo nikt cudzego nie tknął. Dziewczęta mogły w las iść same, i po wodę, i na staw, nie porwał się na nie żaden. Dzieci ojców słuchały, bracia z sobą byli w zgodzie, stali wszyscy za jednego, jeden za wszystkich. Kiedy do nas pierwszy raz obcy zajrzeli, to się dziwowali, że ino gęśle znaleźli i pługi; noża i miecza nikt nie znał.
Gdy się na rubieżach wrogi i woje pokazały, poczęliśmy i my się zbroić. Do wojny przewodu trzeba było: wybraliśmy Wojewodów; z nich urośli kneziowie. Przyszli i Niemcowie z kupią; nauczyli nas co umieli: zdrady, chciwości, niepoczciwości.
Jak zło przyszło, rozgościło się, gdyby płomię na suchej łące, albo w lesie, gdy skwary.
A no, patrzcie co u nas? Ni my Niemce, te, co wszystko umieją; ani my ci, co dawniej, którym niewiele było potrzeba. Jedni cudzym Bogom służą, drudzy cudzego rozumu szukają, inni na łupież gotowi. Posłuchu niéma, ładu niéma. Nie utrzyma się stado w lesie, zboże w polu, chleb w chacie, dziewka w komorze. Brat bratu oczy wydziera. Leszkowie z Wojewodów zrobili się kneziami, a z kneziów panami naszymi, choć my ich sami na te stolice posadzali. Starszyzna dawniej znaczyła coś, gromada miała głos, — dziś my raby i parobki. A no — tego dosyć!
Leszek Sroka już nam na gardło nastaje, Niemcem się stał, myśli że mu wolno wszystko, a kto się sprzeciwi, temu łeb ścina. Spasł się na naszym chlebie: niechaj idzie kędy chce, my innego musimy mieć.
Spojrzał na Czaplę, który stał wdumany głęboko w siebie.
— Nim się Leszek dowie i opatrzy, wiece zwołamy: musi iść precz — dokończył Bohobór.
Gospodarz stał, w ziemię patrząc; przybyli ze starym siwobrodym, potakiwać poczęli.
— Wszystka starszyzna tego chce — rzekł Przemko Biały.
— Mnie tylko dziw, zkąd się to tak nagle narodziło — przerwał Czapla. Mało temu dni było wszystkim dobrze, nikt nie bolał. Razem zerwali się najspokojniejsi i — huź!
— Prawda — rzekł Bohobór powoli — ślepi byliśmy długo, a wstyd i srom powiedzieć kto nam oczy otworzył.
Czapla spojrzał — któż? — spytał.
Starzy zawahali się z odpowiedzią.
— Co dobrego przychodzi do człowieka, to od Białego Boga, od mocnego Boha, co go jedni Perunem, drudzy Prowem, a inni różnemi imionami zowią, odezwał się Bohobór. Człowiek posłyszy głos; przemówi ziemia; zagada drzewo, zarży koń, zaszumi mu strumień słowem Bożem, że je zrozumie. Za głosem tem musi iść, choćby mu je wróg rzekł. Czuje, że to Boże słowo.
Czapla głową trząsł.
— Któż je przyniósł? — zapytał znowu.
Wtem Wiła z ławy wstał.
— No — co — dziewka! — rzekł głośno — dziewka!
Gospodarz w tył się rzucił.
— Żarty ze mnie stroicie! — krzyknął — albo wy starzy wszyscy, pozbyliście głowy. Dziewka!
— Dziewka! tak! — potwierdził Bohobór.
— Kto? jaka? — badał Czapla.
— Mało kto ona i jaka? — odpowiedział stary — dość że my wszyscy poczuli, iż ona nie z siebie mówi. Srom nam uczyniła, bo czuła i widziała to, czego my nie widzieliśmy.
— Będzie i ona na wiecu! — dodał Zegrzda — zobaczycie ją i posłyszycie.
Czapla stał tak zdumiony i zawstydzony, że do słowa nie mógł przyjść.
— Miłościwi moi — rzekł wkońcu — jak trzech powie pijany jesteś, trzeba iść spać. Cóż ja będę przeciwko wam dowodził, abym się pijanym zdał, choć może trzeźwiejszy jestem niż drudzy? Kiedy taka dola na nas przyszła, aby nam kądziel panowała — zatknijmy na żerdź podwikę i idźmy z nią do boju!
Leszka ja nie miłuję pewnie, ani go chcę mieć nad sobą; ale który Leszkiem zostanie, taki sam będzie, a nowy chodak tyle, że gorzej ciśnie.
— Przybywajcie na wiec, nie czekając wici — dodał Bohobór — tam się obradzi wszystko. My prosto ruszym na Czemielowe Horodyszcze i położymy się obozem na niem, czekając na drugich. — Przybywajcie!
Czapla się zbliżył do mówiącego i rzekł mu na ucho:
— Co obradzicie, posłucham, bo juści do gromady należę, a radzić i dziewki tam słuchać nie będę!
— I z rodu i z wieku do ziemian starszych należycie — podchwycił Zegrzda — musicie iść z nami.
— Dziewki słuchać! — ruszając ramionami — zawołał Czapla: — Wstyd.
— A no, kneźnę-śmy raz mieli, pomnicie — przerwał Zegrzda.
— A ta się, głowę straciwszy, utopiła — dokończył Czapla — Niemca za męża nie chciała, ze swoich sobie dobrać nie umiała. Sama panować nie czuła siły, poszła w wodę!
— Źle mówicie — zawołał oburzony Bohobór. — Stare to dzieje i różnie je prawią, a była sławna i wielka knehini.
To mówiąc, już z ławy wstał, jakby zwątpił, aby Czaplę przekonali, ruszyli się i inni, a gospodarz na żaden sposób puścić ich tak nie mógł, bo było to dla domu sromotą, gdy z niego wyszli goście niejedząc i niepijąc.
Zaparł im conajprędzej drogę od progu, ręce szeroko rozstawiwszy.
— Nie pójdziecie ztąd, nieskosztowawszy mojego chleba i miodu — zawołał — nie krzywdźcie starego Czapli. Jeszcze mu się to w życiu jego nie trafiło.
Począł krzyczeć na czeladź, która się dopiero ruszać poczynała i ognie rozkładać. Dziewki biegły do krów mleko doić, starsza baba szła mięso wydawać i krupy — nie było gotowego nic.
— Dajcie choć chleba suchego — odezwał się Bohobór, a nie trzymajcie nas dla ucztowania, bo drogi kawał i dworów dużo objechać musimy. Spieszyć trzeba, aby Leszek nie zaznał co się nań gotuje!
Sam gospodarz pobiegł po komorach, wynosząc i pędząc czeladź, aby niosła co było pod ręką. Co się znalazło, na stół zastawiano i rzucano.
Tymczasem dzień się robił dobry, i cała gromada, najadłszy się i napiwszy, już na konie siadała, gdy i Dryja się obudził. A że ranę na karku jeszcze miał, którą smarować i obwiązywać musiał, spóźnił się z szopy tak, że Żupanowie byli za wrotami, gdy wyszedł.
Czapla posępny na przyźbie pod okapem siedział, gdy gość mu się pokłonił. Spojrzał nań milczący; przypomniawszy sobie, że on mu pierwszy ów wiec zwiastował i babie rządy, nie miał ochoty mówić z nim więcej.
Mirek zaś, który wszystkiego pilno słuchał i coraz mocniej zaczynał wierzyć, że Lublana żyła, i nie kto inny tylko ona ludzi tak podniosła a ciągnęła za sobą, chwycił się Dryi, by się od niego więcej coś dowiedzieć. Razem poszli do mis i dzbanów, które jeszcze po odjeżdżających na poły pełne stały.
— Goście byli dodnia — rzekł do niego — na wiec się trzeba gotować. A prawdaż-to, boć wy wiedzieć musicie, że w tem jest niczyja sprawa tylko — Lublany?
Dryja popatrzył nań, myślał, że mu to inni powiedzieli, z czem się on wahał — potwierdził.
— A no — może i jej — rzekł.
— Gdzież ona? — spytał Mirek, któremu oczy się paliły.
— Nie wiem — odparł Dryja — jeździła po dworach, po starszyźnie, śmiało wyzywając ich; strach był patrzeć na to. Gdy ją widzieli przyjeżdżającą, dziwili się ludzie słabej dziewczynie, a gdy precz jechała, mało pokłonów nie bili. Pierwszy stary Bohobór krzyknął, iż gdy mężowie rozumu nie mają, baby go ich uczyć muszą. Sam z nią dalej jechał, a wkońcu wiec okrzyknęli jako jeden!
Mirek słuchał, sam niewiedząc: radować się, czy smucić.
Było coś, według ówczesnych pojęć, tak szalonego w postępowaniu Lublany, iż on lękać się jej prawie poczynał. Wydawała się jak innym niby nie niewiastą już, lecz stworzeniem jakiemś szczególnem, które ani żoną nikomu, ni miłośnicą, ani córką być nie mogło.
Czuł, jakby ją przez to miał stracić, jakby ta, miana za topielicę, dziewczyna, w wodzie zniknąć mu miała.
Chciał widzieć ją i lękał się razem.
— A ojciec-że o niej wie? — spytał Dryi, który głową potrząsł.
— Może mu ludzie doniosą — rzekł — ale ona tam do niego nie pojedzie, bo najprędzej-by ją Leszkowi u niego szukali i chwycili.
Pomyślał Mirek, że na wiec, choć młodym jeszcze był i wejść do niego nie mógł, pójdzie za okopy bodaj stać, byle Lublanę zobaczyć. Tymczasem, Dryję pożegnawszy, Czapli rzuciwszy słowo, do stajni pobiegł, aby konia wziąć i do Ryżca pośpieszyć z wieścią dobrą.
Gospodarz, choć go zatrzymać chciał, nie mógł, bo mu się na gwałt wyrywał. Chciał sobie tem ojca pozyskać.
Nieżałując więc młodego konia, puścił się ku zagrodzie.
Nieszczęściło mu się jakoś tak z tą podróżą i koniem, że nad wieczór dopiero zbliżył się ku chacie. Lecz nim do niej dojechał, przebywać było trzeba stare zgliszcze, na którem od wieków ludzi palono i grzebano, a na niem z podziwieniem ujrzał Ryżca starego, ustawiającego miski z obiatą na mogile żony.
Zgliszcze było na wyniosłości, piaszczyste, puste, bezdrzewne, dosyć rozległe. Sterczały na niem kamienie pojedyncze, drugie w koła poustawiane, inne w rzędy, kilka słupów niedaleko, przy których tryzny odprawiano, sterczały na kraju. Tu pod kamieniami leżały w dzbankach i garnkach popioły ojców i dziadów Ryżca, zmarłych dzieci i pogrzebionych sług. Stary, osierociawszy, szedł tu może o swoich podumać, albo dla siebie obrać miejsce, gdzie chciał, aby i jego spalono.
Ujrzawszy biegnącego Mirka, poznał go, i podniosłszy głowę, rękami ku niemu począł znaki dawać, aby tu jechał. Sam też prędko wyszedł za zgliszcze, bo konno mogił tratować się nie godziło.
Spotkali się na pochyłości pagórka, z którego gruby i ciężki Ryżec powoli się staczał.
— Żyje wasza Lublana! żyje! — począł zdala Mirek, sądząc, że stary za szyję go pochwyci i uściśnie. Ale na twarzy jego nie widać było radości zbytniej, więcej jakiegoś przestrachu i niepokoju.
— Widział-żeś ty ją? — zapytał.
— Nie — ale ludzi-m widział, którzy z nią byli i oglądali ją.
Ryżec głową potrząsał.
— Powiadali mi już, — odezwał się — prawią tak, a czy to Lublana, czy to Duszyca jakaś, co jej widmo przywdziała — ja nie wiem! Gdzie-by jej po dworach latać i ludzi zwoływać. Co jej do tego? Dziewce do wieców? — Kto wie coza duch przywłaszczył sobie ciało, albo w nie wstąpił?
Trząsł głową — Lublana! — dodał. — Gdyby ona żyła a wolna była, przyszłaby tu, do mnie, zatęskniłaby za ojcem, pożałowała go.
Mirek stał pomieszany; zaczynał myśleć, iż Ryżec lepiej to mógł czuć od niego.
— Ojcze miły — przerwał — jej-że trudno do was, bo czuje, że tu jej Leszek szukać będzie!
— Ja-bym ją wiedział gdzie skryć — rzekł Ryżec, a ona-by się nie lękała. Ale to czary jakieś! Upiorem wstała! Rusa ją może wyciągnęła z topieli i puściła w świat z cudzą duszą, ludziom na strach — mnie na zgubę. — Gdyby ona była, już-bym ją widział!
Szli powoli ze zgliszcza ku zagrodzie; Ryżec z czołem namarszczonem wlókł się drżący.
— Mogiły jej nie nasypali, obiaty nie postawili, tryzny nie sprawili, choć jej należała, kiedy ona u mnie była jedyną, nie dziw, że wyszła nazad na świat z wody i ludzi niepokoi.
Mirek, blady, już nie wiedział co na to rzec, gdy w zagrodzie krzyk niewiast posłyszeli, i nagle ze drzwi wybiegły dziewki i baby przerażone, w podwórka, do szop, za płoty uciekając.
W progu chaty stała postać w bieli, na którą spojrzawszy Ryżec, krzyknął.
Podbiegł parę kroków i strach go zdjął, Mirek, odważniejszy, puścił się, poznawszy Lublanę, ku chacie.
Nieruchomie stała w progu dziewczyna, lecz w istocie ojciec mógł zapytać, patrząc na nią: ona to była czy Upiór, co przywdział jej ciało? Zmieniła się jej twarz, choć piękniejszą była może jeszcze niż wprzódy. Na głowie nie miała zielonego wianka, tylko włos związany wężem do koła, białe czoło przerzynała marszczka groźna; dumnie, śmiało, pańsko, nie jak skromne dziewczę, patrzyła jak pani i królowa.
Dziwny tylko znak postrzegł Ryżec, który wiedział, że zwierzęta duchy czują zdala i od nich uciekają: dokoła Lublany cisnął się jej drób, latały gołębie, skomliły psy i Łysek, który był z nią przepadł, stał, łasząc się, aby nie dopuścić drugich.
Tknęło to Ryżca i przyśpieszył kroku za Mirkiem, a ten, widząc go za sobą idącego, ustąpił mu, bo ojcu należało pierwsze jej słowo i pozdrowienie.
Zdala wyciągnęła ręce ku niemu, nie jak Upiór, topielica, ale jak córka stęskniona. Ryżec też pędził zdyszany ku niej, i, niedając jej sobie do nóg paść, jął ją ściskać.
Słowa nie miał innego tylko jedno:
— Ty, moja! żyjesz! ty moja!
Spłakali się oboje.
Dziewki i baby, które się w niej nastraszyły upiora, widząc, że ojciec ściskał ją, powoli zza węgłów wychodzić poczęły — i zbliżały się trwożliwie.
Zza łez spojrzawszy na Mirka, który stanął opodal, Lublana zarumieniła się, zasromała i, wiodąc ojca z sobą, weszła do chaty.
Ryżec nie puszczał jej od siebie, dotykając to odzieży, to rąk, jakby się chciał przekonać, że żywą córkę miał przed sobą.
— Teraz niedoczekanie Leszka, aby mi cię miał odebrać — zawołał. — Porzucę zagrodę, w lesie każę kopać ziemlankę, pójdziemy na drugą dzielnicę, a ciebie mu nie dam!
— E! — zawołało dziewczę — mało czekać a i jego tu nie stanie! Ale póki on na swym gródku siedzi spokojnie, ja tu nie mogę być. Przyszłam się pokłonić wam, pocieszyć i pojadę znowu.
Ryżec się przestraszył. — Ty, dokąd?
— E! moje się jeszcze nie skończyło — zawołała śmiało. — Zwołałam na Leszka ziemian i żupanów i kmieci; na wiecu i ja stanę świadczyć przeciw niemu!
Osłupiał Ryżec.
— Dziewka? na wiecu? Ty z żupanami i władykami.
Ledwie znów nie nastraszył się w niej Upiora — i krok odstąpił.
— Taka dola moja — odparła Lublana — zła ona czy dobra, nie wiem sama; a pcha mnie ona tam, gdzie iść muszę; na to-m ja musiała ztąd precz iść, głód cierpieć, chłód znosić, łzy wylać, aby dola się spełniła.
— Coza dola? — zapytał Ryżec.
— Alboż wiem! ta, co przeznaczona.
Ojciec sam nie wiedział co miał czynić. Ta dziewka, której on przedtem rozkazywał, która go słuchała, była pokorną podczas i cichą, teraz mówiła jak sobie pani, a on nie śmiał się jej przeciwić.
— Mnie ztąd jeszcze dziś trzeba precz! — dodała Lublana — w lesie na mnie ludzie czekają, na Czemielowe Horodyszcze!
Ryżec z obawy, aby jej nie utracił, mruknął tylko.
— Ja z tobą!
— Jedźcie! co więcej nas, to lepiej! na Leszka wszyscy!
Pierwszy raz zwróciła się ku Mirkowi, który stał i słuchał.
— A wy? — spytała.
— Ja z wami! — odezwał się chłopak.
Uspokojona Lublana, spojrzała dopiero na sługi, które ze drzwi komory, ciekawie się przyglądały i pobiegła ku nim.
— Wianek mi dajcie! bursztyny i kolce moje! najlepszy pas, najcieńsze gzło szyte, najnowszą sukmankę, abym, nie na włóczęgę, lecz na kmieciową córkę wyglądała! Kraśne sznury niech mi wplecie Żura we włosy — a żywo! a żywo!
Wpadła do komory i drzwi zatrzasnęła za sobą.




Poszedł Wojewoda Ryj zabierać ziemie, a w drugą stronę wesoło ciągnął młody Zerwa, któremu kneź córkę przyobiecał, choć nie tyle jej pragnął co może przyszłego panowania, bo dziewczę płoche było, i przez wrota do wszystkich zęby szczerzyło.

Ziemie bezpańskie stać im miały otworem, ale nim na nie wyprawę zrobili wodzowie, już Leszka zabitego brat młodszy stał na rubieży, a z drugiej strony Przemka syn ludzi prowadził i wojny żądał, bo ona mu pierwszą była.
Kneź zaś siedział za stołem, z potu od jadła i napoju uznojone ocierając czoło — i rozpowiadał sobie o przyszłej mocy swej, a Berzda w progu śmiejąc się i ręce do góry podnosząc, sławił pana i bił pokłony.
Od wojsk wieści nie było, od Dryi też ani słychu.
Pytał codziennie kneź Berzdy:
— Jest tam kto z językiem?
— Tylko co nie widać — odpowiadał zausznik.
— A twój nie wrócił?
— Niéma go jeszcze.
Dzień za dniem upływał.
Od Wojewody Ryja przybiegł pokrwawiony człek, przynosząc wieść, że straszne wojsko na rubieży czekało na nich, któremu zabity Leszek dowodził, mając z jednej strony ogromnego smoka ze skrzydłami, które rozpuszczone, słońce zakrywały, z drugiej, wilkołaka. Jęli tedy Leszek, smok i wilkołak bić ich i miażdżyć, tak że strumieniem krew płynęła, a pole w pas trupami się usłało. On jeden tylko ocalał, pod kamień się położywszy, i dopiero nocą powstał, aby wieść straszną przynieść panu.
Posła zamknięto do szopy i kazano mu milczeć, a czekano: azali się kto więcej nie zjawi.
Drugiego dnia przywlókł się inny i o popłochu wielkim mówił, o rozproszeniu.
Od Zerwy nie było wieści.
Kneź najpilniej pytał o Dryję, obiecując za zwłokę do ciemnicy go wsadzić; z każdym dniem rosła kara, już i siec go chciał i wieszać przysięgał. Berzda, na którego trochę gniewu spływało, byłby sam stryczek pomógł wiązać, tak się na posła złościł. — Wilcy go chyba gdzie zjedli! — mówił w duchu.
Zamiast wieści od Zerwy przyjechał ziemianin wystraszony i, nieśmiąc do knezia, do Berzdy szedł, oznajmując, że kmiecie i żupany i władyki burzyli się, wiec zwoływać chcieli, a niepokój po całej ziemi był wielki.
Berzda wsadził i ziemianina do ciemnicy, bo pana straszyć się bał, a w bajki wierzyć nie chciał.
Zerwa wrócił wreszcie, ale nocą, pocichu, z niedobitkami, pokrwawiony sam, bez ręki. Utaić się z nim nie było można, dano znać panu, który w strasznym gniewie, z wodza na pastucha go wyrokował i sam pomścić się wybierał.
Nazajutrz na gródku wszystko wojnę zapowiadało; posły wypędzano ludzi zbierać, szykowano pozostałych, stanowiono półkowodźców, Leszek włożył skórzaną zbroję i kołpak z obręczami żelaznemi na głowę i chodził tak cały dzień aż do wieczerzy; najtęższego miodu kazał dać do niej, i na stole położywszy głowę, usnął. Drugiego dnia ludzi zbierano znowu. Na dwóch koniach, w opończy zawieszonej między niemi, przywieźli ludzie pokaleczeni starego Ryja, którego litościwe ręce na pobojowisku, ledwie dyszącego, podniosły.
Leszek stał w podwórcu, gdy Wojewodę przyniesiono; klnął straszliwie — i tegoż dnia na koniu siedział. Chciał sam iść, bić, mścić się lub zginąć.
O Dryi mowy już nie było.
Wyciągnęli tego wieczora w pole, a gońce poszły do żupanów, na gródki — kto żyw, aby stawał do boku kneziowi. Ludu zebranego tak było mało, iż go na dwoje rozdzielić nie mógł Leszek, ani z nim ruszyć na zuchwałego Przemkowego syna, ani na drugiego brata.
Gońce więc biegły jedne za drugiemi, zwołując do obozu, — napróżno, nikt się nie zjawiał. Żupanów nie było doma, inni posłów pozamykali.
Gdy Leszek, tak stał a gniewem pałał coraz straszniejszym, otrzeźwił się, z lenistwa i przypomniał sobie, że był wojem. Wrzało w nim, aby coprędzej iść i bić a mordować. Niedoczekawszy posiłków, ruszył z garścią małą, ale z męztwem wielkiem. Na Przemkowego syna wpadł w pierwosny i wojsko jego rozproszył, w pogoń za nim puścił się na ziemie sąsiednie i ogromne zabrał łupy.
Dopiero po tem zwycięztwie uspokoił się Sroka, i pod szałas pierwszy raz znowu zawołał Berzdę, aby go słuchał i kubek mu nalewał. Niewolnika pędzono kupy, bydła stada, i Leszek, trąbić każąc a śpiewać, powrócił na gródek.
Drugiego dnia Dryję miał na myśli — o nim słychu nie było. Berzda przysięgał, że wilcy go zjedli. — Inni zausznicy Leszkowi, wiedząc, że mu o ową dziewczynę idzie, a ona u Rusy być miała, chcąc się zasłużyć panu, wysłali za babą, aby ją koniecznie dostać.
Gdy Lublana po dworach latała, stara włóczyła się swoim zwyczajem po świecie, korzystając z tego, że do dębu wracać dla pilnowania dziewki nie potrzebowała. Na drodze do Zdroiska schwycili ją Leszkowi ludzie; jeden z nich śmielszy, na konia ją wrzucił i związaną, bo się broniła, zawiózł na gródek.
Oznajmiono o tem Leszkowi, który wpadł w gniew ogromny, bo się czarownicy obawiał, i w pierwszej chwili chciał ją, niewidząc, kazać puścić wolno. Myśl o dziewczynie, o której ona wiedzieć mogła, wstrzymała od tego. Napoić i nakarmić ją poleciwszy niewiastom swoim, poszedł kneź na zwiady.
Inna wiedźma dała mu niegdyś ziele takie, które, trzymając przy sobie, uroku się lękać nie potrzebował. Wziął je w garść, idąc do Rusy.
Ta, choć po niej widać nie było gniewu, gorzała nim wszystka. Stanął przed nią Leszek, patrząc długo, a czekając czy się nie odezwie; ona też milcząca mu się przyglądała.
— Żyje Lublana? — zamruczał pocichu — ty o niej wiesz?
— Wiem, żyje — odparła Rusa.
Zbliżył się krokiem.
— Gdzie? gdzie?
— W lesie.
— Niech z tobą ludzie jadą, aby mi ją przywiedli — dodał Leszek — będziesz mieć co chcesz.
— Ja niczego nie chcę — odpowiedziała Rusa. — Cóż ty mnie dać możesz? Męża i dzieci, które twoi ludzie zabili i spalili, nie oddasz mi, życia, którem przepłakała, nie wrócisz.
Leszek zagroził jej, choć się lękał, — jeśliby nie spełniła rozkazu. Zaczęła się z niego wyśmiewać.
Trzymano ją dni kilka napróżno, gdy czeladź, co wprzódy po nią wysłana była w inną stronę, wróciła z groźnym słuchem, że cała ziemia się burzyła i wiec zbierał.
Berzda mu to utaił wprzódy; teraz strach kazał prawdę mówić.
Kneź, wierzył czy nie, ale wieści się nie uląkł — i śmiał się.
— Niech się kmiecie i żupany w wiec zabawią — zawołał — niech się sobie ruszą, łowy będziemy mieli dobre.... Tylko im dać czas, aby nabrali ochoty i męztwa!
Ludzi na gródku zbierano pocichu, a kneź czekał i pytał:
— Dużo tam ich się rusza?
Nieśmiąc powiedzieć, że wszyscy, Berzda pokazywał rękami i oczyma, iż bardzo ich wielu było.
— Niech ich będzie jaknajwięcej, niech będą wszyscy — mruczał Leszek — będę z nich mieć niewolników. Postrzygę wszystkim łby i pokuję w dyby.
Przynoszono różne wieści do gródka, ale nie wszystkie dochodziły do knezia; Berzda, ciasnej głowy człek, jednego patrzał: aby pan się nie gniewał i nie martwił, a ucztowania mu nie psuto, zamykał więc gęby innym i sam język trzymał za zębami.
Leszek wiedział tylko, że mu się burzyli ziemianie i wiec na niego zwoływać chcieli, radując się, że ich srodze za to ukarze i wszystkie mienie im pozabiera.
Jednego dnia, gdy Berzda się jakoś zdrzemnął na ławie, palce okręcając, człek, z tych, co byli na zwiady posyłani, wcisnął się do izby Leszka.
Drzemiący pan obudził się i zobaczył go. Padł na kolana i głową bił przybyły, radując się wielce, iż sam z kneziem mówić będzie mógł i wysłuży coś sobie gorliwością swoją.
Kneź, zobaczywszy go, najpierw się mocno zdziwił: co on tu robi. Niebardzo był pewien, czy to własny jego człowiek, czy cudzy!
— Czego chcesz? — spytał.
— Byłem posyłany — odparł służka.
— Dokąd!
— Na zwiady.
— Cóżeś przyniósł?
— A! miłościwy panie — dodał ręce składając człeczek — nie winien jestem, że licha pełną torbę dźwigam. Com znalazł, to wiernie do nóg waszej miłości odnoszę. Straszne rzeczy się u nas dzieją, których najstarsi ludzie nie zapamiętają. Wszystko goreje, wre, rucha się, burzy, szaleje!
Napił się Leszek i rzekł:
— Niechaj brykają, spętamy ich! spętamy!
— Gromady ogromne ciągnęły na Czemielowe Horodyszcze, a jak! śpiewając, hukając ze stawicami, ze starszyzną, — mówił posłany. — Wszystkie opola razem zebrane, żupany naprzedzie.
Leszek słuchał i popijał.
— Czysto jak w mrowisku, kiedy je kto nogą rozgarnie!
— A któż tam im przoduje? — zapytał kneź.
Poseł spuścił głowę, jakby nie wiedział co i jak miał odpowiadać, zasromał się. Głowę palcami poczesał.
— Gadaj, bydlę! — odezwał się Leszek już niecierpliwy, coś to język połknął?
— Jakże tu miłości waszej mówić takie rzeczy, którym-by sam człowiek nie wierzył, gdyby ich na oczy nie widział.
Nadzwyczajne wypadki czyniły na Leszku największe wrażenie; słysząc o czemś dziwnem, strwożył się.
— Miłościwy panie — dodał posłaniec — wszystkiej tej burzy i wichru narobiła czarownica. Z baby poszło wszystko.
Drgnął kneź.
— Z której? z jakiej? — gadaj!
— Nie dziw-by było jeszcze, żeby z Dobrychy, albo z Rusej, albo z Wilkowej, ale to z młodej wiedźmy!
Tu posłowi głosu zabrakło, rękę do piersi przyłożył i począł prawić dalej, oczy w knezia wlepiwszy.
— Ot, co ludzie rozpowiadają: — Wasza miłość chciałeś wziąć od Ryżca Lublanę; dziewka miała pono zrękowanego, poszła i z rozpaczy utopiła się. Duch jakiś ciało jej wziął. Upiorem wstała i ona ziemian na was zburzyła; nie kto, tylko ona.
Mówił to z dobrą wiarą człeczek, a kneź słuchał z półuśmiechem, którym trochę trwogi pokrywał. W sprawach duchów, czarów, upiorów, Leszek był dosyć biegły, bo się ich obawiał.
Lublany upiór w biały dzień latający po siołach, nie zdał mu się niczem, ino bałamutną baśnią.
— A widział-żeś ty, bydlę jakieś — rzekł łagodnie — we dnie upiora i przy słońcu ducha? Nie wiesz-że ty, iż się one tylko w nocy pokazują, bo im, gdy kury zapieją, chodzić nie wolno! Jakże-by Lublana, gdyby żywą nie była, mogła jeździć i chodzić dniami!
Poseł głowę skłonił do samej ziemi z poszanowaniem, podniósł ją, włosy z czoła zgarnął i jęknął.
— Miłościwy panie — a gdyby to Lublana żywa była i prosta dziewka jak drugie, a nie upiorzyca, czyżby ona na wiece zwoływała! czyby jej kto posłuchał! Ludzie-by się z niej śmieli! Gdzie kto widział u nas dziewki, coby rozumu mężów uczyły? Tego u nas nie bywało — i nie będzie.
Kneź zadumał się i niewiadomo coby był na tak silny odpór odpowiedział, gdyby przebudzony Berzda, który w izbie pańskiej obcy głos posłyszał, nie nadbiegł przestraszony wielce.
Leszek mu pokazał posła.
— Blekotu mu gdzieś jeść dali! — zakończył.
Tak osądzony wierny sługa, raz jeszcze padłszy na twarz, uderzywszy pokłon i nieśmiąc przeciw wyrokowi pańskiemu podnieść głosu, wysunął się z izby.
Leszek samnasam został ze swoim potakującym Berzdą. Tkwiła mu w głowie Lublana.
Opowiedział najpierw zausznikowi co słyszał o niej. Berzda dawno o tem wiedział, ale mówić nie śmiał; teraz, gdy już doszło to uszów pańskich, i on przyznał, że podobne wieści po świecie chodziły.
— Ale, żeby ona upiorzycą być miała — dodał Leszek — nie może to być.
Berzda potwierdził.
— Najlepsza rada — rzekł kneź — napaść teraz na Ryżcową zagrodę, gdzie ona być musi, i porwać ją. Wybrali sobie białogłowę za wodza; jak jej nie stanie, strwożą się i pierzchną. Tylko, wiedzieć trzeba: czy ona jest u ojca w chacie?
Berzda potwierdził znowu, lecz, że mu Dryja na myśl przyszedł, który jak w wodę wpadł, a pocichu mówiono, że do Lublany też przystał, strwożył się, żeby mu nie kazano kogo posyłać na zwiady, aby i ten nie zginął a nie zdradził.
— Posłać do Ryżcowej zagrody! — zawołał Leszek.
Berzda musiał języka rozwiązać. Ręce rozstawił szeroko, głowę spuścił, ramiona podniósł.
— Miłościwy panie — kogo posłać! zdrajcy są, a to czarownica!
— Jedź ty sam! — zawyrokował kneź.
Rozkaz pański był słowem świętem, przeciw któremu nic się nie godziło rzec: Berzda przyjął go jak kamień, któryby mu upadł na głowę.
— Jedź sam i wracaj wnet!
— Kneziu panie! Każesz! w ogień i wodę! — jęknął Berzda — ale jak mnie was tu porzucić! Kto pościele na noc, kto popilnuje u stołu wieczorem? — Pojadę — a wprzódy, wprzódy-by spróbować jeszcze innego.
Kneź głową potwierdził.
Wyszedł zaufaniem zaszczycony pierwszy sługa w przedsienie, siadł i płakać mu się chciało — kogo posłać miał!
Przesądny, jak wszyscy wówczas byli, więcej na los niż na rozum rachował. Siadł i powiedział sobie:
— Poślę pierwszego, co wyjdzie zza węgła!
Wlepił oczy i czekał. Wtem powoli zza węgła wydobył się najnikczemniejszy z parobków, który stajnie czyścił i wodę nosił a drwa rąbał. Zwał się Czomber. Cały dwór się z niego wyśmiewał i głupim go zwano. Chodził, niemówiąc do nikogo, niezważając na śmiechy, zadumany, czasem tylko sam z sobą głośną prowadząc rozmowę. Młodzież go naówczas lubiła podsłuchiwać, bo tak mówił sam z sobą, kłócił się, pytał, odpowiadał, jakgdyby w nim dwóch ludzi było.
Miał nawet w takich godzinach, dwa głosy i dwie twarze różne. Pospolitego czasu gdy stajnie zamiatał, w ziemię patrzając, miał lice takie rabe, czarne, brudne, że na nie spojrzeć nie było warto; a gdy siadł na okapie, na kłodzie i nikogo nie widział koło siebie, rozmowę mając rozpoczynać, stawał się innym. Ręką swą ogromna pocierał po włosach i twarzy, jakby z niej skorupę zdejmował: wyjaśniała się i mieniła. Dopieroż szła zabawa żywa, a Czomber łajał się i tłómaczył, napastował się i odpowiadał sobie, śmiał się z siebie i płakał, aż dopóki zmęczony głowy nie pochylił na wał i nie usnął.
Tak samo jak wszyscy, Berzda miał Czombra za szalonego i głupca: jak tu mu było powierzyć sprawę ważną i śmiechu narobić z siebie!
Tymczasem los wyraźnie nań palcem wskazywał, a los miał Berzda w poszanowaniu, wiedząc, że był daleko rozumniejszym od niego.
Co było robić! Postanowił próbować. Lecz, że w podsieniach i wobec wszystkich wdać się w rozmowę z Czombrem nie było sposobu, dał mu znak, aby za nim szedł do szopy.
Czomber miał w ręku widły i miotłę; wziął je na ramię i posłuszny poszedł za panem. W szopie, szczęściem, nie było nikogo oprócz koni.
— Czomber — odezwał się Berzda — szczęście się tobie trafia!
Chłop, który miał głowę spuszczoną, wzniósł ją zwolna, popatrzał i w tej chwili na ziemi ujrzawszy śmiecie, począł je zamiatać.
— Czomber — słuchaj — wiesz, gdzie jest Ryżcowa zagroda?
Uśmiechnął się parobek, i palcem na własne piersi wskazując, począł, przymrużając jedno oko:
— Ten wiedział, a tamten zapomniał. Co z głupim robić!
Rozumny Berzda, nie miał zwyczaju słów, które mu były ciemne, rozbierać; przeskakiwał je i szedł dalej.
— Znalazłbyś zagrodę Ryżcową?
— Ten-by znalazł, gdyby tamten pozwolił, — rzekł, ruszając ramionami.
— Tamtego nie słuchaj — dodał urzędnik pański — słuchaj mnie, rzuć miotłę, weź sakwę, chleb, kij, oszczep i idź pod zagrodę Ryżcową. Zrób, jak chcesz, a przynieś mi corychlej wieść: czy ojciec i córka jest doma?
Słysząc to, Czomber, palcem znowu wskazał na pierś, potem na głowę swoją i uśmiechnął się do Berzdy.
— Ja? a kto szopę zamiecie?
— Co tobie do tego! — krzyknął stary.
— Nic mnie do tego! do tego — począł Czomber. Iść? iść?
— Konia bierz.
Zdziwił się mocno Czomber, bo oprócz do wodopoju i pławienia koni, nie jeździł nigdy na nich.
Nim Berzda odszedł, z parobka zrobił się człek inny zupełnie. Potarł oburącz po twarzy i włosach i lice mu się odmieniło. Skorupa z niego zeszła; oczy patrzały, usta się uśmiechały. Berzda patrzył, prawie się uląkłszy, lecz zawsze w los ufając, ustąpił na stronę, aby się przypatrzyć. Po chwili rozmysłu, Czomber poszedł się umyć do studni. Z powagą wielką powrócił do szopy, wlazł na wyżki, i długo go ztamtąd zpowrotem nie było.
Tego, który zszedł po drabinie, Berzda ledwie mógł poznać. Parobek się przestroił, czapkę włożył na jedno ucho, pasem się skórzanym opiął, toporek kamienny staroświecki przyczepił, chodaki wdział i wyglądał cale pocześnie. Jedno oko tylko ciągle trzymał zamknięte. Niepatrząc już na Berzdę, postąpił między konie i gadać do nich zaczął. Do jednego przyszedł, który doń głowy nie odwrócił; klapnął go po grzbiecie i zwrócił się do drugiego; ten chrapnął, Czomber się rozśmiał, minął i tego; zbliżył się do trzeciego, zawołał coś, — zarżał koń.
Zaczął prędko bardzo rozpowiadać mu coś, rzucił nań sukno, podwiązał, uzdę włożył, skoczył w szopie na niego, i chyląc głowę, aby jej nie rozbić o belki, wyjechał na podwórze wprost do wrót, niepatrząc na nikogo. Ludzie, których spotykał, nie poznawali go; on na nich nie spojrzał.
Gdy Berzda przez ciekawość na okopy wszedł, zobaczył go jadącego, jedną ręką w bok się trzymającego i rozmawiającego z sobą, a śmiejącego się tak głośno, że się aż ku zamkowi rozlegało.
Pewnym był Berzda, że los najsposobniejszego mu nastręczył.
Tam i nazad do Ryżcowej zagrody, powoli jadąc, dwóch dni nie było potrzeba; gdy wieczór drugi nadchodził, zaczął Berzda się niepokoić, wysunął się na okopy. Czombra głupiego widać nie było.
Wtem u wrót zarżało coś, i gdy je otwarto, koń na którym wyjechał był posłaniec, zjawił się z uzdą podwiązaną, bez jeźdźca na grzbiecie, sam jeden. Kul słomy obwiązany płachtami, posadzony był na nim i przytwierdzony tak, że cały na gród przyjechał.
Berzda osłupiał, patrząc nań, i ręce załamał. — Począł narzekać na bałamuctwo losu. Nie przyznawszy się do swojej nieszczęśliwej z Czombrem przygody, Berzda nocą sam jechać postanowił do Ryżcowej zagrody.
Wieczorem oznajmił się, że sam ruszy na zwiady.
Noce były miesięczne; Berzda, nie tchórzliwy, najlepszego konia ze stajni wziął, dzbanuszek pod opończę, w sakwę chleba kawałek i kazał sobie otworzyć wrota.
W stronie, ku której jechał, błyskało i grzmiało, ale zdaleka, burza przechodziła bokiem, nie było się jej co lękać, pokłusował więc szybko... Najmężniejszy człek, gdy nocą sam jedzie lasem, czuje koło serca niepokój, a tu właśnie trzeba było przebywać takie miejsca, w których duchy się włóczyły, wilkołaki szczekały. Znosek panował i wiedźmy latały. Niebardzo się rozglądając po bokach, Berzda pędził co mógł, lecz gdy miał mijać debrę, w której mieszkał Ludek, nie wytrzymał i rzucił w nią okiem.
Widok, który miał przed sobą, o mało go nie wkuł do ziemi, tak dziwnym a strasznym był.
Naprzeciw lepianki Znoska palił się ogień ogromny; na wysokim kamieniu siedział on sam ze swą długą brodą, którą palcami rozczesywał; u nóg jego starych gęślarzy rozsiadło się kilku. Wszyscy mieli gęśle w rękach i brząkali w nie, śpiewając jakąś pieśń jednym głosem z kilku głosów złożonym. Do koła ogniska, pobrawszy się za ręce, szalonem kołem wirowały wiedźmy, zakasane do kolan, z włosami rozpuszczonemi długo na ramiona, trzymając się za ręce i zawodząc wtór gęślarzom. Między niemi w skokach pląsała czarna koza Znoska.
Koń Berzdy, którego on nie wstrzymywał, uląkł się, silnie chrapnął; gęślarze posłyszeli tentent i chrapanie, i wstali wszyscy, jakby na zuchwalca, który ich podglądał, rzucić się mieli; ogarnęła trwoga Berzdę, aby go pochwyciwszy, nie upiekli na tym ogniu, lecz koń jego nagle puścił się czwałem i wszystko mu z oczów znikło.
Nierychło konisko spłoszone dało się przecież zatrzymać i powolniejszym krokiem szło dalej. Na stawisku Berzda-by był przysiągł, że widział ponad trzcinami, w świetle księżyca bujające topielice, topielców i dziewki wodne. Powiadał nawet, że miały we włosach pozatykane białe i żółte grzybienie i kosaćce kwitnące, a przeginały się tak, jak tylko duchy niełamiąc się zwinąć mogą.
W lesie na gałęziach dębów Berzda w kilku miejscach postrzegł po kilka par oczu żółtych, patrzących z liści na niego. Czyje one były? nie mógł odgadnąć, ale tak strasznie błyszczały, iż długo ich wzroku wytrzymać nie było podobna. Szczęściem dla Berzdy zaczęło dnieć; usłyszał w oddalonych chatach piejące kury, i wszystkie te zjawiska nocne pierzchnęły. Stary, gdy mu się już po nich lżej zrobiło, poczuł dopiero, że spotniał był jak mysz.
Mrok był jeszcze gęsty i na wschodzie dopiero bielało, a rumiane obłoczki jeszcze się nie pokazywały — gdy Berzda natknął się, sam niewiedział jak, na dwóch jezdnych, którzy albo na zakręcie drogi stać musieli albo jechać z przeciwnej strony; twarzy żadnego z nich widać nie było, bo mieli je chustami poobwiązywane. Chciał ich minąć, gdy obaj chrząknąwszy, wzięli go między siebie i poczęli jechać z nim razem. Dostrzegł Berzda, że byli dobrze zbrojni; dał koniowi piętą, aby lepszego szedł kłusa, lecz konie dwóch jego milczących towarzyszów, jak to konie zwykły, nie dawały się wyprzedzić. Jechali razem, nie jeszcze niemówiąc do siebie.
Namyślił się Berzda, że lepiej było zwolnić kroku i zostać ztyłu, cugle więc skrócił, i zmęczoną szkapę łatwo powstrzymał; lecz dwaj jeźdźcy; jakby się zmówili, postrzegłszy to, zaczęli jechać wolniej. Został znowu między nimi wpośrodku, co mu było niewygodnem; droga dosyć ciasna, groziła, że się mogli potrącić.
Obaj jeźdźcy, których tylko oczy widać było, a te przypominały Berzdzie ślepia, które nań z drzewa patrzały — nie mówili nic, ale co jeden z nich chrząknął, drugi mu odpowiadał. Nie mógł zrozumieć co chrząkali do siebie, ale zaczynał się domyślać, że to nie było nic dobrego.
Dopóki jechali brzegiem rzeki, szło jeszcze jakoś, ale przed nimi był parów ciasny i ciemny, zawieszony z góry drzewami, w który się zapuścić musieli. Berzda postanowił najmocniej u wjazdu konia zatrzymać i zostać sam. Już byli w szyi rozdołu, gdy poczuł, że konie obu jeźdźców, zbliżyły się doń tak, iż go między siebie wzięły, a co gorzej, pod obie ręce chwycili go milczący ludzie i trzymali.
Bronić się nie było sposobu; Berzda byłby krzyknął, chciał jednak, do ostatka wytrzymując, nie dać powodu do zwady. Począł się śmiać pocichu jak z dobrego żartu, chociaż go coraz mocniej ściskano. Śmiech obumierał na ustach. W ciemnym parowie sam nie wiedział jak znalazł się w powietrzu, a koń zpod niego wysunął się i pokłusował przodem.
Jeźdźcy, potrzymawszy go tak chwilę małą, skoczyli z koni i Berzdę wiązać zaczęli.
Krzyknął więc, że jest pierwszym sługą Leszkowym i że gardło waży, kto go śmie napastować. Nic to nie pomogło. Rąk wolnych niemając, Berzda bronić się nie mógł i prosić zaczął. Dopiero jeden z jeźdźców chustę odsłonił i zawołał:
— Ktoś ty jest, to my wiemy, i z czem jedziesz wiadomo nam: dla twojego knezia podpatrujesz. Wysłano cię tropić ziemian, głowę dasz!
Widząc, że jeden już postronek gotował, padł Berzda, prosząc się, że był sługą pańskim i rozkazy jego spełniać musiał, aby mu za to życia nie odejmowali. Ofiarował się też, od śmierci broniąc, rozpowiedzieć co tylko wiedział, i sprawować się cicho, a choćby za parobka służyć i włosy dać obciąć.
Ulitowawszy się biednemu, pociągnęli go z sobą na postronku, ręce mu związawszy, owi dwaj jezdni, pieszo, bo koń uciekł rżąc do domu, ku niedalekiej Ryżcowej zagrodzie. Iść musiał jak jeniec między ich końmi, upokorzony wielce, iż go takie nieszczęście spotkało.
Dzień był biały, gdy się pokazała chata, a w niej i koło niej ruch i życie, jak za dobrych dni powszednich. Dymnikiem gęsty słup dymu szedł w górę spokojnie, z podwórka wypędzano trzody, bydło, stada, — które rycząc, rżąc, becząc wyrywały się na pastwiska. Pastuchy klaskały długiemi biczami, źrebięta podskakiwały do góry, a na przyźbie siedzący Ryżec w bieliźnie jednej, czerwonym pasem szeroko obwinięty, krzyczał na parobków. W progu stała Lublana, a koło niej stadem biegało i poodlatywało ptactwo wszelakie, do którego, na każde innym głosem pozdrawiając, gadała jak do ludzi. Stworzenia zdawały się ją rozumieć i odpowiadać.
Tu było wszystko postaremu, lecz nieopodal na łące zobaczył Berzda rzecz osobliwą a niebywałą. Pomiędzy chatą a zgliszczem w dolinie, leżał niby obóz jakiś — szałasy i namioty, a w nich ludzi gromada, koło nich konie. Właśnie się ta straż jakaś budziła i wstawała, jedni głowy zza płótna wychylali, drudzy chodzili już, opatrując żłoby ikonie.
Nie prości znać ludzie, lecz ziemianie gościli tu, bo na kołkach przy szałasach widać było porozwieszaną odzież piękną i sukna a kobierce.
Berzda dziwował się temu widowisku, gdy go dwaj jezdni na podwórko wciągnęli.
Wstał Ryżec, zobaczywszy go, a od obozu też kilku nadbiegło, Lublana znikła. Opasali go w oka mgnieniu gromadą, ten i ów począł krzyczeć, śmiejąc się — Berzda!
Rozległo się jego imię dokoła.
Stary gospodarz, zbliżywszy się, nic niemówiąc doń — pięść ogromną prawie pod nos mu nastawił.
— Gadaj! gdzie kneź! — zawołał.
— Kneź u siebie na gródku — odparł Berzda.
— Ciebie wysłał jak tamtego pierwszego na zwiady, po język.
Staremu zdało się, iż najlepiej uczyni, gdy się nie przyzna.
— Jechałem do brata, do Czarnego Kamienia — rzekł.
Rozśmiał się Ryżec. — I prosta droga wiodła cię od Leszkowego gródka do Czarnego Kamienia na moją zagrodę!
Droga nie była najprostsza, lecz Berzda odparł, iż tędy mu lepiej jechać się zdało, dla brodów i moczarów.
Potrącił go jeden i drugi.
— Praw, chcesz-li być cały, co kneź myśli?
— W głowie jego nie siedzę! — Zawołał Berzda — ani mi daje myśli swe do schowania. Co ma myśleć? Gdy na zająca napadną psy, zęby pokaże: cóż dopiero kneź?
Pokłonił się Ryżcowi Berzda.
— Chleb wasz jadłem, miód wasz piłem, byłem gościem u was, nie dajcież mnie na poniewierkę. Okup za siebie zapłacę.
— Okupu twego nie chcę, choć pomagałeś wiano córki mojej grabić, ale wolno nie puszczę cię, abyś języka ztąd nie zaniósł. Gdy Leszka wyżeniemy, puścim cię na zieloną paszę.
Śmieli się inni, targając; biedny człek sykał, kuląc się, gdy poza Ryżcem, o dziwo, zobaczył stojącego Czombra, który obu rękami wziął się w boki, usta wydął i tak obojętnie przyglądał się dawnemu panu, jakby mu był zupełnie obcym. Inny to był Czomber, choć niby tensam; twarz dawniej jakaś czarna i gliniasta, zrobiła się czerwoną, oczy latały prędko, zdawał się o nikogo nie troszczyć.
Nagle, gdy się naradzano co robić z jeńcem, przecisnął się pomiędzy ludzi, pokazał ręką na pierś, uśmiechnął się i odezwał, biorąc koniec postronka, którym był Berzda związany:
— Mnie dajcie! On był nademną — niech będzie podemną. Czomber go zna!
Rozśmiał się — i klapnął po ramieniu Berzdę.
— Tamten mówi na niego, że nie straszny.
Mnie go dać.
Nie sprzeciwiał się nikt, i Czomber poprowadził powoli do szopy starostę, oglądając się z uśmiechem na niego.
— Tamten powiada — rzekł mu, wskazując miejsce na kłodzie, że jakby Berzda uciekał, to go zgniecie. Ja nie wiem, ale tamten tak gada, tamten ma rozum i ja go muszę słuchać. Jeden był zawsze głupi, ale tamten — o ho! co on mówi, trzeba robić!
Nie słuchał już tego mruczenia Berzda, który, głowę spuściwszy, myślał, co z nim losy zrobiły. Pić i jeść mu się chciało; co miał czynić?: dobył dzbanuszka zpod opończy i chciał się poczęstować; ale Czomber mu go zlekka odjął i sam naprzód dobrze się z niego napiwszy, dopiero mu oddał.
— Tamtemu się pić nie chciało — rzekł — ale ten zawsze-by żłopał.
Zniósł to Berzda cierpliwie, a dobywszy z sakwy chleba, sam go już rozłamał, podając kawałek stróżowi. Ten odmówił.
— Ja tu nie głodny i tamten syty, a pić inna rzecz.
Jeniec milczał; Czomber się przysiadł do niego poufale i mówić począł:
— Przyjechał tamten słomiany cały do was, czy nie? Ja go odprawiłem szopę zamiatać — a no, nie wiem, czy tam stanął.
Berzda głową kiwnął.
— Tu mnie lepiej — dodał stróż — ja tu z ziemianami za pan-brat i nie mówią, żem głupi. Prawda, że głupiego, słomiaka, odprawiłem do was.
Zobaczycie dziwy! Ziemianie Leszka już nie chcą, powiadają że będą nowego wybierać. A nu, mnie wybiorą? Kto może wiedzieć, tamtegom się pozbył, teraz ja taki jak i drugi. Wybiorą mnie — klapnął go po ramieniu — postawię was w szopie konie podmiatać.
Chodząc przed Berzdą, jakby sam do siebie, mówić począł:
— Kneźnę sobie wezmę taką urodziwą, żeby ją w pasie we dwu nie objąć, kożuch se sprawię taki, coby go na wierzch włosem nosić można, i słoninę piec każę od rana do mroku, a piwa, żeby mi była kadź zawsze pełna.
Słysz Berzdo! będziesz konie podmiatał!
Stary tymczasem myślał: — Będziesz ty, będziecie wisieli wy, wszyscy, gdy się Leszek ruszy! a ja was pewno nie poodwiązuję, aby życie zostało. Kneź lada dzień, lada godzina na zagrodę zajedzie!

Koniec tomu pierwszego.


Na gródku, gdy Berzdy nie stało, który nie wiele znaczył, a jednak bardzo był potrzebny, Leszkowi zrobiło się markotno. Oglądał się ku progowi, kędy stawał zwykle do potakiwania, ukłonów i uśmiechu, i brakło mu go tak, że jadło i napitek nie smakowały. Dziesięciu posłańców wyjechało szukać zguby, a z nich powrócił ledwie jeden; wszyscy reszta przepadli. Rozstawione wszędzie po drożynach i lasach czaty ich pochwytały. Najmędrszy z posłów, który konia rzucił, żebraka udawał i wcisnął się między ludzi, przywiózł Leszkowi wieści zatrważające. Ziemie jego, o których wiedział że się bardzo burzyły, ale nie obawiał się ich wcale, gotowały się już na gródek uderzyć.
Leniwy kneź, gdy go cała prawda doszła, którą przed nim wprzód taił Berzda (troskliwy o pańskie zdrowie więcej niż o głowę), ruszył się jak niedźwiedź z zimowego łożyska, ryknął i zapomniał nawet zwykłego sobie gderania. Krew dawniej gorąca zagrała w nim: poczuł się znowu wojakiem i wodzem. Wdział swój kaftan skórzany i kołpak z obręczami, przypasał miecz, wetknął nóż za pas, konia kazał przyprowadzić, ludziom wszystkim siadać, i ruszył. A że mu jedyny ów poseł przyniósł wiadomość, iż około Ryżcowej zagrody zbierało się wszystko, że tam była Lublana, która najmocniej przeciwko niemu podburzała, postanowił wprost ciągnąć na gniazdo wraże.
Ryj leżał jeszcze okryty ranami; drugi, młokos bez ręki, na nic mu się nie zdał. Sam kneź wziął dowództwo, kilku pułkowodzów mianował, niewiele patrząc, i wojsko rozdzieliwszy na trzy części, ciągnąć mu kazał tak na Ryżcową zagrodę, aby ją ze wszech stron razem osaczyć, a tych, co tam byli, wziąć jak w sak, nikomu się wymknąć niedając. Cicho, bez trąbienia i wołania, mieli iść całą noc, bez wytchnienia, tak, aby nadedniem byli u zagrody. Leszek z gniewu zmienił się, oprzytomniał, odmłodniał, dotknąwszy się miecza, innym się stał człowiekiem. Ludzie go znali, że żartu z nim nie było, bo wieszał i ścinał, niedając rzec słowa; karność wiec była w oddziałach taka, jak pod żadnym z dowódzców.
Dopiero w pole wyjechawszy i wysapawszy się, kneź sam do siebie mówić zaczął; namarszczył brwi; głód i pragnienie, na które chorował, znikły; karmił się i napawał przyszłą zemstą.
Z najtęższym oddziałem szedł Sroka najlepszym gościńcem, tym właśnie, którym wprzód nieszczęśliwy Berzda się puścił.
Widać, że się ztąd napaści nie spodziewano, bo nikogo nie spotykali na drodze, i te straże nawet, co posłańców chwytały, nigdzie się wojsku nie okazały. Gdy noc ich napadła w ciągnieniu, szli krajem jakby wymarłym, nie widząc żywego ducha. Koniom prawie niedając wytchnąć, kneź jechał i pędził ludzi, spoglądając ku gwiazdom, licząc się z drogą, aby na porę stanąć w zagrodzie.
— Wszystkich starych w pień wyciąć i wywieszać każę — mówił do siebie — młodych postrzydz i w niewolę. Dobytek, spiżarnie i skarby pójdą na gródek.
Uśmiechnął się, myśląc, że do skarbów i Lublana się liczyła. Za żonę ją teraz już ani myślał brać, ale jak niewolnicę do dworu!
W tych myślach kneź doczekał rannego brzasku. Minęli już debrę, stawiska, parów i zbliżali się ku zagrodzie, a ona i obóz znaku życia nie dawały jeszcze.
Ziemianie nadto już byli zaufali swej gromadzie; ani się spodziewali najścia knezia. Wieczorem ucztowano i naradzano się długo, cieszono pochwytanymi ludźmi; zaniechano czujności; straże, napiwszy się, spały.
Kneziowscy woje, bliżej zagrody, kilku na czatach, nie stojących ale leżących, pochwytały. Leszkowi udało się tak zbliżyć ku obozowi ziemian i zagrodzie, że gdy wszystkie trzy oddziały razem otaczające je, huknęły i uderzyły na znak w rogi jakby piorun w śpiących ugodził.
W chacie ledwie się parobcy ruszać poczynali, w obozie leżała pokotem gromada i zerwała się w koszulach, szukając oszczepów a niewiedząc gdzie je znaleźć. Krzyk rozpaczliwy rozległ się zewsząd, popłoch powstał ogromny.
Ryżec, usłyszawszy go, jak oszalały za oszczep pochwycił i wybiegł bosy, wołając na swoich. Lublana, która raniej od innych zbudzona była, porwała topór i biegła za ojcem.
Ze wszystkich stron słychać było hasła Leszkowych ludzi, którzy na zagrodę i obóz nabiegali.
Do rozpaczliwej obrony rzucił się Ryżec z czeladzią, która, co kto miał pod ręką chwyciwszy, szła mężnie. Nieprzyjaciel był kilkakroć silniejszy liczbą, dobrze zbrojny, rozbudzony, zajadły, a naczele miał Leszka, który teraz tak mężnie następował i zuchwale na wybiegających z obozu, że trupami sobie drogę uściełał.
Walka jednakże zajadlejszą i dłuższą była, niż się mógł kneź spodziewać; ziemianie bronili życia do ostatka, bo wiedzieli co ich czeka. Mała tylko garść ostrożniejszych puściła się, przebiwszy, w lasy, roznosząc wojenne hasło po okolicy.
W czasie krwawych zapasów Lublana z toporem w ręku, wpadłszy na wysoki pień, stojący w podwórzu, głosem i oczyma podbudzała do walki, zapomniawszy o sobie.
Paliły się jej źrenice z gniewu i sromu, że ziemian tak pochwycono niegotowych i że siła Leszkowa zwyciężyć musi.
Ryżec bezmyślnie we wrotach bił i tłukł, kto mu się nawinął. Nie szło mu o zwycięztwo, ani myślał o niem: bronił córki, której głos słyszał, mścił się, szalał. Krew lała mu się już z głowy i piersi; nie czuł nic, siekł i mordował Leszkowych, którzy ze wszech stron się cisnęli. Słychać już było chrzęst płotów i tynów, które łamali, aby wtargnąć do zagrody i starca pochwycić ztyłu.
Obok Lublany, Rusa, która tego dnia nocowała w zagrodzie, wybiegłszy z komory, stała napróżno, targając ją za koszulę i zaklinając, aby się chroniła i uciekała.
Z dołu pod komorą był podziemny chodnik, którym można było wyjść precz za zagrodę. Rusa go znała. Obejmowała dziewczynę rękami, zaklinając ją, aby z nią szła.
— Nie pójdę! — wołała Lublana — przy ojcu zginę, zabić się dam; topór mam: bronić się będę!
Łzy jej ciekły z oczu rozpłomienionych; pierś dyszała, krzyk cochwila wyrywał się z ust, w którym słów nie było, rozpacz tylko.
Wołała w pomoc duchów, rzucała klątwy, nie wiedziała sama co czyni. Głos ten jej miał taką jakąś moc straszną, że ci, co leżeli już pobici strzałami zdala rzucanemi, zrywali się i zakrwawieni stawali u jej nóg, aby wnet paść przy nich trupem.
Rusa, widząc, że nie pociągnie z sobą i nie ocali dziewczęcia, łamała ręce, ale nie traciła przytomności. I ona, rękami w powietrzu machając dziwnie, garściami rzucając piasek, razem z jakiemiś niezrozumiałemi klątwami, broniła się jak umiała, choć obrona była niemożliwą.
W tem myśl jakaś jej przyszła, gdy zobaczyła Leszka, który ku wrotom jechał wprost na Ryżca, z oszczepem podniesionym. Chwyciła czerpak u stadni, wsypała weń z zapazuchy coś z węzełka, i przecisnąwszy się do Lublany, krzyknęła do niej nakazującym głosem:
— Pij!
Dziewczę spalone miało od krzyku usta, nie wiedząc co czyni, sięgnęło ręką ku czerpakowi i chwyciło wody spragnione. Rusa popatrzała na nią i resztę napoju wylała na ziemię.
Gdy się to działo z Lublaną, ojciec jej, stojący jeszcze we wrotach, bronił wnijścia Leszkowi, który z konia nań zamierzywszy się, pałką ogromną w głowę go uderzył i obalił na ziemię. W tejże chwili z krzykiem strasznym Lublana, której topór wypadł z ręki, słoniła się i obaliła nawznak w nastawione objęcia Rusej; padła blada jak trup, bez życia — umarła!
Leszek po ciele Ryżca wjeżdżał do zagrody obwołując swe zwycięztwo i oczyma szukając dziewczyny, którą był postrzegł zdaleka, gdy przed sobą ujrzał w bieli leżącą Lublanę — niedającą życia znaku. Zapomniawszy o boju kneź popędził aż ku studni i obumarłej córce Ryżcowej, nad którą stała Rusa.
Dał znak niespokojnie, aby cucono omdlałą — gdy baba się odezwała.
— Nie omdlała ona! nie — już jej niéma! Zabiliście ojca i ją razem.
Kneź, przybity widokiem tym, stał długą chwilę nad ciałem już zbielałem i zastygłem; ogarnęła go jakaś trwoga, którą go natchnęła Rusa, grożąca mu wzrokiem i rękami.
Z jednej strony miał za sobą trupa ojca, z drugiej córkę umarłą, dokoła wrzawę i jęki; choć zwyciężył, strach go przejmował zabobonny.
Chciał coprędzej wyrwać się z tej zagrody w pole znowu, gdzie się czuł wojem i panem, a tu oczy jego coś do tego trupa ciągnęło — oderwać ich nie mógł od niego.
Stał niemy, wpatrzony, rękę opuściwszy, w której trzymał zakrwawioną maczugę, co ostatni cios Ryżcowi zadała. Jakąś nadzieję miał jeszcze, że dziewka była omdlałą tylko; lecz lice jej coraz bledło, a nadbiegające niewiasty z płaczem otaczające zwłoki, zawodząca nad niemi Rusa — w końcu go przekonały, iż Lublana nie żyła.
Wścieklejszy jeszcze odwrócił się od niej na resztę ziemian, która się broniła, rzucając się z krzykiem — i ludzi swych ciągnąc na tę gromadę.
— Bić — nie żywić nikogo! bić, nie dawać życia...
Chociaż Leszkowe siły były dziesięćkroć liczniejsze, osaczeni, niemając już do stracenia nic, gdy się zwarli do kupy i dobrali do oszczepów, nacisnęli tak na kneziowskich ludzi, już pewnych zwycięztwa, że się przez nich przebić zdołali i, nim ich znowu otoczyć pośpieszono, do lasu uszli.
Obozowisko trupami zasłane, konie, trochę zbroi, zagroda — zostały w ręku zwycięzców.
Z szopy zaraz w ciągu walki jeszcze wyzwolił się Berzda, z postronkiem na szyi, z rąk Czombra, który znikł bez śladu. Pobiegł do swojego pana i stanął przy jego boku.
Rad ze swego zwycięztwa kneź, gdy bić już i ścigać nie było kogo, odetchnął i poczuł głód i pragnienie.
Chatę i zagrodę już oddział jeden wojaków tak splądrował i zniszczył, że się tam posiłku żadnego spodziewać nie było można. Odrazę też miał Leszek od tych dwu trupów, które tam leżały jeszcze i od straszną rozpaczą miotanej Rusy, pięściami ściśniętemi grożącej mu zdaleka.
Wojsko jeszcze się zwijało, opróżniając wszystkie kąty, wypędzając bydło, gnając konie i owce, gdy kneź po namyśle i spojrzawszy na stojącego przy sobie Berzdę, któremu się uśmiechnął — kazał do Stawisk ciągnąć na spoczynek.
Ludzie przyszli pytać go: czy zagrodę podpalić każe — na co nie odpowiedział nic.
Popatrzał po podwórcu, wśród którego u studni leżało jeszcze martwe ciało dziewczyny, ku wrotom, gdzie Ryżec z piersią końskiemi kopytami pogruchotaną i rozbitą głową zastygły broczył w krwi zczerniałej — i uciekając od tego widoku puścił się naraz do Stawiska. Ludzie musieli wlec się za nim, choć im z łupem ciężko było.
Berzda, konia sobie dostawszy, u boku pana jechał, nie tak wesół, jakby był powinien być. Niewoli swej na postronku u Czombra wydychać jeszcze nie mógł, a może bojowa wrzawa i krew na odwykłego od nich trochę podziałały.
Leszek też, choć jako zwyciężca powinien się był cieszyć — ponury jechał i milczący napodziw, gdy zwykle do zbytku wykrzykiwał, ani mu się usta zamykały.
Z oczów im znikła zagroda, a kneź dopiero lżej odetchnął.
Konia wstrzymał.
— Berzda! — rzekł — ta stara wiedźma, piasek na mnie miotała i urok jakiś rzuciła, czuję, że mi źle koło serca.
Milczał zausznik.
— Czy ona zabita czy umarła?
— Kto? — spytał Berzda.
— Lublana — odparł kneź — ojca ja sam w łeb gruchnąłem i zwalił się odrazu — ale ona?
— Od strzał padali ludzie — rzekł Berzda.
— Nie było krwi na trupie.
— Czasem śmierć tak przychodzi — dodał sługa — szkoda dziewki! hoża była.
— Nąjkraśniejsza ze wszystkich — westchnął kneź — ale wiedźma też i zła okrutnie.
— O! o! — potwierdził Berzda — wiedźma, jakiej drugiej niéma i nie było; ludzie za nią szli jak psy na zawołanie.
I namyśliwszy się, dodał: — Dobrze, że umarła, bo-byście, miłość wasza wzięli ją, a z nią — nieszczęście wielkie.
— Teraz — rzekł, zwracając rozmowę, Leszek, któremu ochota do gadania wróciła — teraz po dworach, po osadach, po zagrodach, na ziemian! W dyby ich, w niewolę! Jeden nie zostanie wolny i cały!
Rozstawionemi rękami, schyloną głową, sługa potwierdził, lecz zwykły uśmiech, który się zjawiał na twarzy, gdy spełniał swe obowiązki przy panu, nie ukazał się na ustach.
Jechali do Stawiska na spoczynek.
Było już z południa, gdy ostatni ludzie Leszkowi, pozabierawszy reszty tego, co zagrabić się dało, poodzierawszy trupy, obszedłszy szopy i komory, opuścili zagrodę Ryżcową. Pozostało w niej kilka bab tylko, u studni Lublana, we wrotach Ryżec martwy, w podwórku, u połamanych płotów, pobita czeladź. Rusa z rękami załamanemi, okryta płachtą, z jękiem i krzykiem, sama jedna jeszcze, zdawała się tu żywą i przytomną, bo reszta bab, tuląc się pod ścianami, z trwogi i żalu szalała.
Kilka razy poklękła nad zwłokami dziewczyny, niespokojna, przykładając głowę do jej piersi, jakby w nich tentna życia szukała i za każdą razą wstawała, ręce łamiąc nanowo. Oglądała się dokoła: czy jej kto w pomoc nie przyjdzie, aby choć zwłoki znieść do chaty i o pogrzebie pomyśleć: oprócz płaczek nikogo nie było. Co żyło jeszcze, rozproszyło się po lasach. Godzina upływała za godziną; Rusa siadała u studni, czekać się zdawała, rozmyślać — słuchać: nie przybywał nikt.
Już się ku wieczorowi brało, gdy szelest ją rozbudził.
Z jednej z szop mignęło coś we wrotach; zwróciła głowę; ostrożnie z za nich ukazał się człek, w którym poznała niewolnika Czombra, co drugiego jeńca miał w straży i zwykle, prowadząc go na postronku, chadzał. Widywała go tak wodzącego Berzdę do studni, gdy pić chciał, do misy, gdy mu jeść wyniesiono.
Człowiek był dziwny jakiś, bo bez śmiechu, zadumany zawsze i z sobą tylko rozmawiający, z ludźmi z musu i niewiele. Zabrany jako Leszkowy sługa, dlaczego się teraz do swoich nie przyłączył, Rusa pojąć nie mogła. Patrzała nań jak wyszedł z szopy, w progu stanął i po podwórku się zaczął rozglądać, nieokazując najmniejszego zdziwienia, ani przestrachu. Trzymał się w boki, oczyma toczył po trupach, nasłuchiwał i zdawał się spokojnym a obojętnym.
Skinęła nań Rusa, aby szedł do niej, co on natychmiast spełnił. Krokiem poważnym, mierzonym zbliżył się ku studni i wlepił jedno oko, drugie ciągle trzymając zmrużone, w leżące ciało Lublany, do marmurowego podobne posągu. Oczy jej, otwarte długo, Rusa była zamknęła. Twarz z brwiami zmarszczonemi, choć zachowała wyraz rozpaczliwy, jaki miała w ostatniej godzinie, była jakby śmiercią ukojoną trochę.
Spać się zdawała i śnić coś strasznego. Ponad jej głową, wystraszone wprzód wrzaskiem gołębie, posiadały u studni i trzepocząc skrzydłami, to się ku niej zbliżały, jakby ją obudzić chciały, to ulatywały na stronę, i powracały znowu. Rusa, z oczyma w ciało wlepionemi, gdy Czomber się zbliżył, wskazała mu je ręką.
— Ot, pana waszego sprawy! — zawołała. — Patrz! co po nim zostało.
Czomber, posłuszny, oglądał się i na palcach liczył nieboszczyków.
— Było i tobie iść za swoim panem — dodała stara.
— Tamten już poszedł za mnie — rzekł Czomber — ja tam niepotrzebny.
Rusa popatrzyła nań.
— Prawda, zdasz się tu, choć trupy nosić i do pogrzebu posłużyć.
Czomber głową dał znak przyzwolenia i dołożył:
— Wolę niż konie podmiatać — tamten niechaj im służy.
— Jaki tamten? — zapytała Rusa.
Czomber uderzył się ręką w piersi, uśmiechając się smutnie.
— Wiecie, tamten, co my się z nim kłócili zawsze. Nie można było przyjść do ładu z tym bałwanem. Zawsze on mnie naprzekór, ja jemu; ale pojechał na koniu do gródka, — niechaj nie wraca. Ja za nim gonić nie będę. — Rozśmiał się.
Zrozumiała Rusa, iż był niespełna rozumu; popatrzała nań, a razem na płaczące baby wołać poczęła:
— Nie dajmyż im tu leżeć, aby się jeszcze do nich kruki zleciały!
Rozkazująco rzekła tak, że spłakane niewiasty ruszać się zaczęły, potrącając się łokciami. Wstała stara naprzód, wołając o płótna, aby przenieść do izby Lublanę. Kilka bab wpadło do chaty, szukając po opustoszonych kątach, i wyniosły reszty jakieś bielizny. Rusa, sama pokląkłszy, ujęła bezwładną głowę dziewczęcia, z troskliwością matki, z jękiem boleściwym; któraś z bab podłożyła płótno, i pieśń żałobną zawodząc, poczęły ją tak nieść do dworu.
Czomber, zamiast iść za niemi, skierował się ku trupowi Ryżca, pokląkł przy nim i zaczął mu się pilno przypatrywać, wyrażając podziwienie i mrucząc.
— Oto mi wojna! — mówił do siebie — przynajmniej na trzech zabicie stałoby tego, co na niego spadło jednego. Czerep na dwoje, piersi na miazgę, a krwi, a krwi!
Rękę przyłożył do czoła okrwawionego i rzekł:
— Oto mu teraz jakby spał. — Skończyło się wojowanie, łowy, i ucztowanie, i robota. Aby go rychlej spalić, żeby się do dworu dostał; a tak, będzie duch się włóczył nocami i jęczał pod oknami.
Wstał Czomber i poszedł po baby, aby z niemi Ryżca też zanieść do chaty, złożyć na pościeli i odziać go jak potrzeba na drogę — do domu. Wyszła i Rusa do pomocy.
W dwu izbicach złożono — ojca w jednej, córkę w drugiej.
Czomber, mijając Lublanę, stanął i zapatrzył się mocno na nią; mruknął coś, pokłonił się i wyszedł.
Około ciała siedziała teraz Rusa, przemyślając, jak je na stos przybierze, gdy wszystko niemal z chaty rozchwytane zostało. Starsza z bab szepnęła jej na pociechę, że, bodnie z odzieżą ratując, przysypały je słomą, i Lublany wyprawa śmiertelna ocalała.
Rusa się naprzód nią zajęła.
Wyniesiono dobyte stroje odświętne, i baby zaczęły śpiewać płaczliwie, wkładając na zastygłe ciało odzież ostatnią, do której części każdej osobny śpiew umiały.
Rusa po wianek na skroń poszła do ogródka, tak stratowanego przez konie i ludzi, że, ledwie pełzając po ziemi i dobywając po listku a otrzepując z piasku, mogła mały uwiązać wianuszek.
— Z wiankiem tym zielonym — poczęła, zawodząc nutą żałosną, — nie siądziesz na dzieży, nie poniesiesz go miłemu. Ogień łakomy pożre wszystko i nie zazieleni się tobie, chyba trawa na mogile. Na toś się ty na świat rodziła, pierś matczyną ssała, na to cię ojciec na rękach kołysał, ludzie miłowali duchy zazdrościły, abyś poszła, dziewczyną, sama jedna, sierota, spać, w pustej mogile!
Rusa nie płakała, ale reszta sług, stare i młode, całowały po rękach umarłą, przypadały do jej nóg i jęczały głosami wielkiemi.
Gdy na posłaniu, w bieli, w wianku złożono Lublanę, pół siedzącą, pół jak do snu ległą, twarz jej w mroku biała jak koszula, świecić się zdawała zdaleka. Rusa spostrzegła, zdumiona bardzo, że gdy ją myto i odziewano, zmarszczone brwi wygładziły się, czoło wypogodziło, a lice miała jak dziecko w kolebce spokojne.
Szły tedy niewiasty odziewać razem z Czombrem potłuczone zwłoki Ryżca, któremu trzeba było dać i oręż do boku i co do wojny przeciw złym duchom u wstępu na inny świat do obrony służy; a tu w chacie złupionej nic prawie znaleźć nie było można. Posłano Czombra na pobojowisko, choć połamanych oszczepów i topora szukać, choć zerwanego łuku i strzał, co tkwiły w trupach.
Gdy nadeszła noc, zapalono ogień ogromny, aby w ciemności nie pozostać. Rusa siadła przy nim dumać: co dalej poczynać miała? jak pogrzeb sprawić? u kogo prosić pomocy? Niewiadomo było kto pozostał żyw i cały w okolicy, kto mógłby i chciał posłużyć! Leszkowi ludzie nabili przyjaciół dużo — inni pierzchnęli.
Przypomniała tylko sobie Rusa, że podówczas, gdy napadnięto na zagrodę, Mirka w niej nie było. — Mógł on ocalić, ale gdzie go szukać miała?
I on i drudzy od zemsty Leszka uchodzić i kryć się musieli.
Czombra słać, aby pytał i szukał, nie można było: nie znał ludzi, zdawał się na pół ledwie przytomnym i jakby sennym. Nie wszystko rozumiał, a wiele po swojemu przekręcał.
Noc letnia przeszła tak niewiastom skupionym u ogniska, na śpiewach pogrzebowych, płaczu, rozmowie i drzemaniu.
Czomber zajął miejsce na przyźbie, to, na którem Ryzec siadał, i zdało się jakby sobie wyobrażał, ze tu miał panem być. Rozprawiał, coś rękami okazując, głową trzęsąc.
Łysek, wierny stróż Lublany, którego, gdy się rzucił na jednego z ludzi Leszkowych, raniono oszczepem tak, iż zdawał się być zabitym, wieczorem zwlókł się do studni, wody napił z cebra porzuconego, i przyszedł, jęcząc, położyć się u nóg swej pani, do której, warcząc, nikomu przystępować nie dawał.
Noc, choć letnia, dłuższą się wydała nad zimowe, a gdy zadniało wreszcie, i przez otwarte okienka małe, brzask zaczął przeglądać, nawet Rusej się zrobiło lżej. Spojrzała na niebo ranne, chmurami okryte, i pomyślała:
— Co ten dzień przyniesie!

Nie było Mirka w zagrodzie tego wieczora, i to go ocaliło; wysłano go zbierać więcej ludzi i leniwszych ziemian pobudzać, a szczególniej Czaplę, który do niczego ruszać się i czeladzi swej dawać nie chciał.
Lublana sama jechać mu kazała, a dla mej Mirek byłby i życie ważył. Dniem wprzódy pobiegł do Czapli, po drodze wstępując do dworów. Wesół był jak inni, bo się im jeszcze wszystkim zdało, że łatwo Leszka zrzucą, a na wiecu wielkim nowego sobie wybiorą knezia. Ze starszyzny myślał każdy: a czemu-by nie mnie?
Z Czaplą, do którego naprzód podążył Mirek, skłócili się znowu podawnemu, ale jak druhowie kłócą, co się powaśnią i pocałują, skoczą sobie do oczów i uścisną. Stary z młodego żartował i z tych, co za dziewczyną jedną szli ślepi, sami niewiedząc dokąd.
— Słuchaj-że Czaplo miły, odezwał się doń Mirek, już ja ciebie o nic nie proszę, nic nie żądam: jedź tylko zemną, popatrz na nią i posłuchaj; jeśli nie pójdziesz z nami, nie powiem słowa.
— A po co ja mam leźć sam w matnię? — rzekł Czapla — albo ja nie wiem, że czarować umieją nie same stare, młode też. Żebym na starość szalał — nie chcę. Co będzie gromadzie, to i mnie.
— Toć gromada się was wyprze, gdy miodu podbierać nie chcecie, aby was pszczoły nie kąsały, a do plastra będziecie gotowi — rzekł Mirek.
Czapla mruknął coś niewyraźnie.
— Jak pójdą wszyscy do nogi, to i ja — odparł wkońcu — teraz się wielu ociąga — i mnie wolno. Leszek siłę ma.
— Ale rozumu nie ma! — odparł Mirek.
Tak się do późna sprzeczali, aż pospali. Nazajutrz rano znowu kłócili się u misy; że Mirek uparty był, przesiedział do południa. Miało się ku wieczorowi, gdy po konia posłał.
W tem, na zdyszanej szkapie, która padła i rozciągnęła się we wrotach, wbieżał Myszka, z włosami rozczochranemi, bez czapki, bo tak pędził, że na głowie-by jej był nie strzymał, wołając zdala:
— Biada! biada!
Na ten głos wybiegli obaj z chaty do niego; ledwie mógł mówić:
— Leszek na nas napadł u Ryżcowej zagrody; nikt się go nie spodział. Śpiących nadedniem pochwycił; ledwie, się garść ocaliła. Ryżca on sam zabił. Lublana padła trupem.
Jęknąwszy, zwalił się jak martwy Myszka, a Mirek — krzyknął, słupem stanął. Czapla, który słuchał blady, a zdawał się obojętnym, badać zaczął, orzeźwiając wodą i miodem przybyłego.
Dowiedział się od niego o tem, co Leszkowi w głos krzyczeli, że teraz wszystkich oni w niewolników obrócą; że kneź od dworu do dworu pośle wiązać winnych i niewinnych.
Czapla, który dotąd jak drewno obojętnym był, odgiął się, wyprostował, trącił Mirka, który jak martwy stał, do ściany przyparty, i zawołał:
— Teraz nam czas.
Słyszysz — teraz czas — powtórzył, — na koń wszyscy, kto żywy i na gródek Leszkowy! Po zwycięztwie, znamy go: dycha jak niedźwiedź, gdy się oźre, — pójdziemy nań i precz wyżniemy!
Zdumiał się Mirek, a Myszka wstał poruszony.
— Na koń, po dworach, zbierać ludzi — dodał Czapla — a nie to my jutro rabami. Mirek, co tobie? Ryżca śmierć pomścić trzeba.
Zmienił się tak Czapla, iż go poznać nie było można. Młodemu zaś w głowie stała Lublana, o nią pytał Myszki, w śmierć wierzyć nie chcąc! Czasem mu się z piersi wyrwał jęk i klątwa; wreszcie badał kto w zagrodzie został i czy choć pogrzeb sprawić było komu.
— Krucy chyba przylecą — odparł Myszka, nie waży się tam nikt; czeladź wybito do nogi, rozpędzono innych; trwoga padła. Niéma żywej duszy, chyba jedna Rusa.
U studni leży trup dziewczyny, we wrotach ojciec z czaszką rozbitą — psy tylko wyją. Co było dobytku, a stada, a skarbu, zabrali Leszkowi; dobrze, że ognia nie podłożyli.
Mirek, jak stał, wybiegł do szopy, na ludzi swych dwu krzyknął i, nieżegnając się, słowa niepowiedziawszy, chciał jechać.
Wypadł za nim Myszka, przestrzegając go, by się nie ważył ku zagrodzie, aby w Leszkowych ręce, gdzie nie wpadł; lecz nie zważał na to; nie odpowiedział nic — popędził.
Noc była głucha, ciemna, chmurna, znowu ogień płonął w chacie, a dwa trupy w niej jak leżały tak leżały, bo pogrzebu nie było komu sprawiać. Rusa z babami siedziała u ogniska; Czomber drzemał na przyźbie, gdy w ciemnościach poczuł tuż łeb koński przy sobie i parę z nozdrzy wychodzącą. Zerwał się na nogi, i z nałogu rękę wyciągnął, aby za cugle pochwycić.
Z konia Mirek zsiadł, do reszty oszalawszy w drodze. Zwalił się z niego, ledwie na nogach mogąc utrzymać. Baby siedzące w izbie, posłyszawszy tentent i chód, myślały, że duch przybłąkał się do umarłych, ścisnęły się w gromadę i krzyczeć poczęły, ciskając gałęzie na ogień, aby światło odpędziło widma nocne. Rusa tylko wstała i podeszła śmielej.
W progu stał Mirek, ale zastygł, niemogąc dalej postąpić kroku. Oczy jego już znalazły, czego szukały — umarłą; wlepił w nią wejrzenie i — skamieniał.
Przyszła doń Rusa i musiała targnąć za odzież; ale, niemówiąc nic, pokazała ręką naprzód Lublanę, potem izbicę, w której leżał Ryżec.
— Ot gody wasze! — zawołała — ot siła wasza i moja — chciałam ratować i zabiłam, wy bronić chcieliście i nanieśli śmierć. Przeznaczone nie minie. W wodę chciała, umarła bez wody. Padł ojciec i córka razem, Leszek sam zabił ich oboje.
Mirek niebardzo słuchał, nie rozumiał wiele: patrzał na bladą twarz i drżał.
Rusa go za połę do izby ciągnęła; dał się tak wlec aż ku pościeli, na której leżała. Łysek nie zawarczał już nań, bo zdechł tegoż wieczora.— Baby go widłami, precz ku trupom innym, na podwórko wyrzuciły.
Na ławę, naprzeciw umarłej siadłszy, Mirek oczy w nią wlepił, niemy był. Przebudzone baby i dziewczęta, widząc ból jego, wtórować mu zaczęły znowu pieśnią o wianuszku i o kosach dziewiczych, które z sobą niosła do mogiły.
Reszta nocy tak zeszła, a Mirek się nie opamiętał. Mówiła mu Rusa o pogrzebie, — nie odpowiadał. Wody mu dała raz i drugi: napił się, ale mu to ust nie rozwiązało. Dzień się zrobił i niewiasty poszły po ziele i strawę jakąś, szukając jej po kątach, Rusa na próg do Czombra się udała, aby mu coś przykazać. Mirek sam został z umarłą.
Na ognisku wygasło było nad ranem, dzień szary wpadał małem okienkiem, we mrokach jedna twarz Lublany bielała. Mirek wstał i począł się przechadzać po izbie; a co się zbliżył do umarłej, to stanął i w lice jej się zapatrywał. Ciągnęła go ku sobie, jakgdyby żywą była. Pochylił się ku niej, i sam już nie wiedział pewnie, jak usta do czoła przyłożył. Zdało mu się, że do niego przywrzały. Czoło było jak lód, mróz poszedł po chłopcu. — Niechby mi ona dała śmierć — rzekł w duchu, kiedy ja jej życia dać nie mogę.
Wtem zdało mu się, że tchnienie usłyszał. Odstąpił, oglądając się, a w tem zwolna otworzyły się oczy Lublanie, poruszyła głową, podniosła się powoli i spojrzała.
Mirek odskoczył aż ku drzwiom.
Trzeci dzień leżała trupem....
Krzyk jego wywołał Rusę, która do izby wpadła i, ujrzawszy Lublanę podnoszącą się z pościeli powoli — stanęła, ręce załamując.
Mirek stał za nią przerażony, gdyż widział w niej — upiora.
Zwolna wracała do żywota dziewczyna, patrzała w koło, jakby we śnie śmierci zapomniała własnej chaty, ludzkich twarzy, tego, co przeżyła i kim była. Oczyma dziwnemi, szklanemi, oglądała się dokoła, zdała się wsłuchiwać w milczenie, dziwić samej sobie. Oczy jej błądziły po izbie, po twarzach, padały na Mirka i na Rusę, na ogień, na ściany. Czoło zwolna ręką białą tarła, westchnienie się z piersi dobyło. Nie odezwała się do stojących i nie spytała ich o nic, w sobie szukała czegoś, spuściwszy głowę zadumana, jakby żałowała, że ją ze snu spokojnego wyrwano.
— Hej! — poczęła powoli, głosem słabym sama do siebie — spałam długo, a sny miałam straszne; jeszcze dreszcze chodzą po mnie. Sen był, zmora, śnił się Leszek okrutny i bój, ojca widziałam jak padał zakrwawiony. Sen to był — a! sen brzydki. Jeszcze strach mi o nim wspomnieć. Sen to był! wszystko spokojne u nas! ojciec śpi. Któż mnie tu położył? Kto mnie odział?
Potoczyła oczyma.
— Bodaj snu tego zapomnieć! Po strasznym przyszedł drugi jasny, i z tego mnie zbudzili. Duchy mnie porwały z sobą i niosły, niosły w powietrze na wysoką górę szklaną, do jabłoni, co złote rodzi owoce, do zdroju, z którego płynie woda żywiąca. Lecieliśma, lecieli, a śpiewali razem; pachniał mi wianek u skroni.
To mówiąc, ręką ściągnęła ku głowie i zdjęła nędzny wianuszek uwiędły, który jej Rusa uplotła, popatrzała nań, przyłożyła do ust bliżej i rzuciła na kolana.
— Inny wianuszek miałam, i pachniał inaczej — nie zapomnę ja tej woni, ani słońca, co świeciło nad nami złote, jasne, śmiejące się na niebieskim stropie. E! lecieliśma, lecieli! a za nami stado gołębi białych, nad nami sokoły białe. Pocóż mnie zbudzili? pieśń przerwali, lot przerwali i do chaty zagnali znowu.
Spojrzała na Mirka i na Rusę.
— Co wy tam tak stoicie? rano już? świta? Czy dziś pójdą na Leszka woje?
Pytała tak, a nikt jej nie chciał odpowiadać — Rusa mruczała coś, Mirek był przelękły, bo w niej widział upiora. Dziewki i baby pochowały się po kątach.
Lublana ruszyła się, chciała wstać i opadła na łoże znowu, i dźwignęła się jeszcze, aż na nogi stanęła, które pod nią drżały. Krokiem upiora, powoli zaczęła iść przez izbę, doszła do drzwi wiodących na izbicę, w której leżało Ryżcowe ciało, spojrzała — i krzyknęła. Rękami zakryła oczy. Nagle skoczyła przez próg ku zwłokom, u nóg stanęła, uklękła, załamała ręce, twarzą się rzuciła na ziemię i jęczeć zaczęła boleśnie.
— A! nie sen to był, nie sen, ale jawa — wołała, patrząc na twarz krwawą — a pocóżem ja zabita też wstała żyć, kiedy i ja jestem umarłą!
Z grobu chyba mi kazali, — jęknęła po chwili — abym jego pomściła.
Jęcząc i zawodząc, leżała tak u trupa Ryżca, nogi jego obejmując rękami, gdy Rusa się nareszcie odważyła ku niej przystąpić. Pociągnęła ją za rękaw, szepcząc coś do ucha.
Mirek stał w progu, niewiedząc i sam czy umarły był, czy żywy. Widział jak wstała ta, co trzeci dzień leżała trupem, i myślał, że upiorem jej powrócić na świat kazano. Była więc dla niego straconą. Mógł patrzeć tylko i słuchać, a lada chwila mogła ją znowu śmierci i mogile powrócić. Lublana nie była istotą żywą jak inni ludzie, ale widmem tej, co niegdyś po ziemi chodziła.
Zbliżyć się do niej, przemówić nawet się lękał, a oddalić nie mógł.
Gdy około zwłok Ryżca leżała Lublana, a Mirek stał przejęty cudem, jaki się w jego oczach dokonał, myśląc, że tym pocałunkiem zaślubił się z trupem i sam też umrzeć musiał, daleka wrzawa dała się słyszeć od obozowiska, na którem też mnogo trupów niepogrzebionych leżało. Krewni i druhowie tych, co padli tam, zasłyszawszy o klęsce, zbiegli się, aby nieboszczyków nie dać na pastwę dzikim zwierzętom.
Znaczniejsza część poległych już w istocie wśród nocy poszła wilkom na pastwę, a przybywający spędzili stado kruków ogromne z pobojowiska.
Zjeżdżało coraz więcej, i krzyki a płacze rozlegać się zaczęły. Co który poznał trupa, padał przed nim i zawodził. Wszystkiemi lasu ścieżynami i drogami zbiegali się teraz, jakby dopiero doszła ich wieść straszna.
Ich-to jęki dochodziły do chaty, w której im płaczem wtórowała Lublana.
Zerwała się wkońcu od nóg ojcowskich i z chaty wybiegła w podwórze, ledwie okiem zdala rzuciwszy na Mirka. Stanęła, patrząc na podwórko zasłane trupami i zburzone, przypominając to, co snem swym strasznym nazywała.
Na ziemi leżał toporek krwawy, zapomniany, u nóg jej właśnie. Schyliła się, chwytając go i podsłuchując wrzawę dochodzącą z pobojowiska. Zachwiawszy się na nogach, z podniesionym do góry toporkiem, poczęła biedz żywo za wrota, wprost tam, gdzie pobitych opłakiwano.
Tu stanęła w pośrodku zdumionego tłumu.
— Płakać nie czas! jeszcze nie pora! — zawołała gorąco. Wstałam ja umarła, aby pomścić zabitych. Rąbcie stosy, palcie ciała, a do boku miecze i topory, a na plecy łuki, na gród, na gród Leszkowy!
Na stos i jego! na stos! Ja potem wrócę zkąd przyszłam.... ale wprzód krwi się napiję.
Hej! krwi! bo mi usta pali.
Mówiła jak szalona, a głos ten w mściwych sercach zemstę budził. Ci, co nad ciałami rozpadali się, powstawali, dobywając toporów i do góry je podnosząc. Na gród! na Leszka! — krzyczeć poczęto.
Mirek, który zdala szedł za nią, szałem tymsamym objęty, krzyknął też z piersi całej: — Na gródek i krew za krew naszą!
Na pobojowisku, wśród którego stała Lublana, drżąca jeszcze gniewem cała, ruszyło się wnet wszystko. Ocierali łzy.
Młodzież z siekierami biegła już do lasu po drzewo, inni dźwigać poczęli ciał resztki, znosząc je na jedno zgliszcze, pod nogi Lublany.
Mirek, jakby się obudził dopiero, na kilku krzyknął, aby z nim szli po Ryżca ciało, i sam ruszył z niemi ku zagrodzie. Dziewczyna stała jakby na straży, okiem chłodnem patrząc na trupy. Na nią oczy trwożliwe się zwracały, bo wiedzieli ludzie, iż była umarłą i wróciła do pomsty upiorem. Słuchano jej jak ducha z innego świata, który przyszedł rozkazywać.
Ręką skinąwszy, milcząca, pędziła ich gdzie chciała. Stos już układać zaczęto, gdy z lasu nowy a liczny orszak się pokazał. Jechał na przedzie Czapla, a za nim ludu siła, wszyscy dobrze zbrojni, z oczyma gorącemi, z czołami pomarszczonemi.
Czapla zdala a nieśmiało począł się dziewce przyglądać, bo oczom nie wierzył. Słyszał po drodze od tych, co świadkami byli, iż Lublana trupem padła i widzieli ją umarłą.
Zdala zatrzymał konia, nieśmiąc się zbliżyć ku niej. Inni towarzysze jego, pozsiadawszy z koni, zbliżyli się ku obozowisku i gdy poczęli pytać, powiedziano im, że upiór Lublany wstał, aby do zemsty prowadzić. Zdala spoglądano ku dziewce, która znów pobladła, istnym się zdała upiorem.
Kiedyniekiedy podnosiła do góry topór krwawy i nad pobojowiskiem powtarzała ciągle:
— Na gród Leszkowy! krwi za krew!
Czapla ze swoimi sami nie wiedzieli jak zawtórowali jej, podnosząc w górę oszczepy i siekiery.
Od zagrody ukazał się powoli ciągnący orszak żałobny. Na starej tarczy lipowej nieśli go na stos, ponad głowy swe wynosząc wysoko, druhowie i towarzysze. Widać było rozbitą czaszkę i twarz zżółkłą, z polepionemi od krwi włosami, a zgniecione ciało i ręce potrzaskane. Gdy się zbliżyli a stojący postrzegli zwłoki, jednym jękiem cała gromada się ozwała. Lublana poszła ku niosącym i jak płaczka z innemi zawodzić zaczęła, aż go na sosnowych bierwionach razem z tarczą złożono. Dokoła legły ciała innych, z których niewiele poznać było można. Miotano kłody i gałęzie i łuczywo porąbane, aż ogromny stos wzniósł się na pobojowisku. Lublana sama chwyciła głownię, a za nią inni ogień podkładać zaczęli, i chórem pieśń nucić żałobną, pół śpiewu, pół jęku.
Wkoło stali rzędem wszyscy, a ogień gorzał wpośrodku, coraz się wzmagając, coraz rosnąc, coraz buchając gwałtowniej, aż objął stos od dołu i skoczył ku górze.
Z chaty służba niewieścia niosła garnki, misy i co było glinianego naczynia, aby zebrać w nie kości, a że w chacie żywności nie było na obiatę dla zmarłych do mogiły, każdy z przybyłych dobywał coś z sakiew i składał na miski w ofierze.
Nie było czasu na tryznę, na stypę, na ucztowanie i spominki zabitych — Lublana nagliła.
— Tryznę im sprawimy u gródka Leszkowego.
Jeszcze kości zpod opadłego stosu dobywały z Rusą niewiasty, gdy wszyscy do koni śpieszyć poczęli.
Lublana, niepytając Mirka, z rąk jego chwyciła konia i skoczyła nań; nie puszczała topora.
— Ja z wami! — zakrzyczała głosem wielkim — ej! ja z wami! Nie miał ojciec mój syna, coby mścił się za niego; miał brata wrogiem: ja synem i bratem być muszę!
I puściła się pierwsza przodem, rękę podnosząc do góry.
— Krwi za krew!
Wszystko, co żyło, jechało za nią, nawet Czomber, posłyszawszy hasło, konia gdzieś cudzego chwycił, oszczep ladajaki porwał i dążył z innymi, pokrzykując.
Wyciągnęli tak za zagrodę, której nawet nie żegnała Lublana, gromadą wielką, a Czapla wskazywał, którędy iść miano, przez osady i sioła najludniejsze, aby wszędzie ludzi zagarniać z sobą po drodze.
Jakby cudem ruszało się teraz wszystko i zbiegało do tego wojska, rosnącego cogodzina.
Z lasów wychylały się zbrojne kupy, okrzykami witając idących i łącząc z niemi. Z chat pośpieszali od roboty parobkowie z ladajaką pałką, byle razem do kupy.
Jeszcze byli o mil dwie od gródka, gdy już ogromnego zbiorowiska tego nie widać było końca. Jak mrowie zalegał pola, okrywał ziemię, roił się na wszystkie strony.
Przodem puszczali Lublanę, która jechała w bieli z toporem w ręku, a ludzie, widząc, że dziewczyna-upiór wianka nie miała, uwili jej w polu zielony, który włożyła na skronie.
Obok niej, dziw nad dziwy, jechał starzec z brodą siwą, z głową odkrytą, z której jak śnieg włosy na ramiona spadały.
Zkąd się tu wziął, z ziemi wyrósł, spadł z obłoku, wyszedł z lasu — nikt powiedzieć nie umiał; ani kiedy począł tak jechać obok dziewczyny, buławę trzymając w ręku, milczący.
Ludzie go znali: był to Lech dawno umarły, Lech stary, który się tak zjawiał zawsze, ile razy trwoga padła na tę ziemię i wodzy a obrony im było potrzeba.
Z mogiły wychodził, przetarłszy oczy, stawał na czele, a gdy wywalczono zwycięztwo, powracał znowu spać do niej.
Gdzie się on ukazał, tam już pewna była wygrana.
Jechał tak przodem ze szklanemi oczyma zgasłemi, z czołem białem, niemy, a gdy bitwa zawrzeć miała, podnosił tylko do góry prawicę i pokazywał przed siebie. Siedział na koniu tak siwym jak jego broda, okrytym szkarłatem; koń sam szedł bez uzdy, a stąpał pocichu, jakby stopami z mgły szedł po obłoku.
Na gródku Leszkowym odpoczywał pan po zwycięztwie — po długiej rozmowie z Berzda, w której ocalony z niewoli umęczył się, rękami rzucając i śmiechu dobywając coraz nowego. Sroka położył głowę na stole i, mrucząc, usnął.
Wierny sługa, ujrzawszy, że szczęśliwa dlań chwila spoczynku nadeszła, wymknął się cichaczem z izby. Szedł na palcach i choć skórznie miał na nogach, stąpał ostrożnie, aby Licha nie obudzić.
Odetchnął swobodniej, znalazłszy się w przedsieniu, i byłby na ławie siadł kręcić palcami, gdyby go ciekawość jakaś nie wzięła, po wszystkich przygodach, jakich doświadczył, rozpatrzeć się na grodzie. Ryj leżał jeszcze chory: czuł się w obowiązku rzucić okiem na okopy.
Wieczór był; słońce w obłoki zapadało krwawe, płomieniste, jakby krew, porozbryzgiwana, plamiła chmury; pełno jej było na niebiosach, a łuna blaskiem czerwonym oblewała ziemię, która też zdawała się krwią czyjąś obmyta.
Górą w powietrzu jakieś ptactwo nieznane, dzikie zwijało się stadami niespokojne, to zniżając po nad doliny i lasy, to podnosząc aż ku krwawym obłokom. Krzyk słychać było swarliwy jakiś, schrypły, podobny do zgrzytania i śmiechu. Potem następowała cisza straszna, jakby wszystko wymarło i znowu kłótnia w powietrzu.
Berzda nie lubił takich widoków dziwnych i byłby zawrócił do dworca, ale go coś na wały ciągnęło. Na okopach widać było stojących ludzi, a inni z szop i podwórców, ze wszystkich stron biegli na nie, czy obłokom się przypatrywać, czy słuchać ptaków krzyku.
Berzda też śpieszyć zaczął, a wdrapawszy się na wał, gdy na otaczającą dolinę i pola spojrzał — odrętwiał.
Jak okiem zajrzeć, widać było jedną ruchomą czerń jakąś zalewającą okolicę. Szły te zastępy, milcząc, powoli, jak duchy, jak potop wód, które nieubłagane płyną, a nic ich wstrzymać nie może.
Mrówie to mniej-by strasznem było, gdyby głos miało — ale go słychać nie było: posuwało się coraz bliżej, bliżej, i dokoła gródek opasywało żywym obręczem.
Włos powstał Berzdzie na głowie. Tyle ludu nigdy nie widział w życiu, a był-li to lud żywy czy wojsko duchów? wszyscy zmarli, co leżeli kośćmi w mogiłach, a wstali żywymi?
Na przedzie dostrzegł z przestrachem niewiastę jakby tężsamą, którą widział leżącą umarłą — a obok niej starca, którego siwa głowa ponad tłumy podnosiła się wysoko.
Wszystko to pełzło niby jakaś potwora olbrzymia, czarna, ku gródkowi.
Leszek spał, głowę złożywszy na rękach; na niebie jeszcze paliła się krew. Zamkowa gawiedź stała skamieniała.
Berzda uczuł, jak od ziemi, na której stał, prądem od nóg ku głowie trysnęło nań zimno, — lodowaty strzał, który aż do skroni poszedłszy, opasał ją mrozem.
Zawrócił się, chciał iść nazad, zachwiał się, zatoczył i odwróciwszy dopiero oczy od strasznego widoku, pierzchnął, ciągnąc ku dworcowi.
Gdy wpadł na próg, Sroka się budził właśnie, wyciągał i wołał, bełkocąc, wesoło:
— Berzda! nalej! na pohybel im, na głowy ich! na zczeźniecie! pójdziemy i wybijemy ich do nogi!
Spojrzawszy na zbladłego i trzęsącego się z trwogi, który, zamiast nalewać i śmiać się, oczyma przewracał i drżał cały, Leszek krzyknął:
— A tobie co?
Miał tyle tylko siły Berzda, iż rękę, wyciągnąwszy, pokazał ku podwórcom.
Sroka oparł się o stół i dźwignął:
— Co tobie? — zawołał — krwawemi mierząc go oczyma.
Nie mógł jeszcze przemówić, wylękły; ręka jak skostniała, ciągle wymierzoną była ku wałom.
Kneź chwycił się od stołu i z ciężkością powlókł do przedsienia. Ztąd tylko krwawe obłoki na niebie i lud na wałach skupiony gromadnie widać było.
Niespokojny Leszek sam ruszył na okopy. Zobaczywszy go, ludzie rozstępować się zaczęli. W świetle wieczora postrzegł kneź milczący tłum, który gródek oblegał, dziewczynę i starca stojących na przedzie. Osłupiały chwilę, pozostał bezmówny i nieruchomy. Powoli krew zastygła ruszać się w nim poczęła, oblała twarz, zaogniła oczy; usta zaciął i pięści zacisnął.
W oczach jego siwy starzec, który z Lublaną razem prowadził owo wojsko, we mgłę srebrną rozwiał się i zniknął. Dziewczę natomiast zdawało się olbrzymieć, i kneź, wpatrując się, poznał w niej upiora córki Ryżcowej.
Lecz w chwili niebezpieczeństwa ociężały i ospały kneź zawsze odzyskiwał wolę i siły. I teraz wracały mu one.
Mrowie to pod gródkiem stojące, wyzywające, otrzeźwiło go i uczyniło wodzem.
— Na wały! na okopy! do wrót! — począł wołać popędliwie — na pierwszych, co się przystąpić ważą, puszczać kłody! puszczać strzały — kto żyw! do obrony. — Służbę posłał po kołpak swój i skórzany pancerz.
Ruszyła się na gródku przestraszona gawiedź, bo Leszkowy głos był jak grom straszny. On sam nie zszedł z wałów — patrzał. Słońce zwolna wśród krwawych obłoków, jak kula rozpalona czerwone, skryło się za lasy; mrok wieczorny poczynał spadać na ziemię.
Tłum pod gródkiem stał chwilę i na dany znak począł się kłaść obozem. Widać było zsiadających z koni, porozdzielane pułki, zbrojne na czele straże, powoli rozniecane ogniska, — i gwar głuchy jak szmer wiatru poleciał po dolinie.
Gdzie spojrzał Leszek, na prawo, w lewo, przed siebie, za siebie, pełno było. Schronienie jego warowne stało tak opasane, iż się z niego mysz wymknąć nie mogła. Ginąć było potrzeba, albo z garścią, jaką miał, rozproszyć te tłumy zbite, stokroć liczniejsze niż jego załoga.
Leszek czuł się odmłodzonym; opuściła go gnuśności reszta; począł zbierać, wyznaczać ludzi i rozstawiać straże. Lekkim krokiem obchodził do koła zamek, a wojsko jego, które w początku stało przybite i zrozpaczone, nabrało otuchy. Wrota główne kneź kazał przy sobie zawalić głazami i zabić kołami. Na wieżę wysłał stróżów, aby na czatach stali i obwoływali wartę. Ludziom na wałach, nie na zamku, leżeć i spać kazano. Wszystko miał na pamięci Leszek, i poszedł swe śpichrze opatrzeć. Żyta były w zasiekach nasypy ogromne; bydła po szopach dostatek.
— Niech leżą i oblegają — rzekł w duchu — nie wytrzymają długo, a gdy się rozpierzchać zaczną, wypadnę i pobiję ich!
Spojrzał raz jeszcze w dolinę, która zaczynała, jak gwiazdami na niebie, błyskać porozkładanemi ogniskami; głowa mu opadła na piersi — stanął, i sparłszy się o słup dworcowy, myślał;
— Pobiją oni mnie? wedrą się na gród? nie chcę ginąć z ręki niewolników, zginę jak Leszkowi przystało!
Berzda! — krzyknął na stojącego za nim z nałogu sługę — w środku podwórza niechaj mi zaraz wysoki stos kładną z suchego drzewa; niechaj kładną noc całą, aby był gotów na zaraniu!




Noc przeszła na czuwaniu w obozie i na grodzie. Leszek za stołem siedział, ale nalewać sobie nie kazał. Zrywał się czasem i nasłuchiwał: zdala tylko głuchy szmer słychać było i powietrze, dymem ognisk tysiąca przejęte, spaleniznę aż po izbach niosło. Czaty odzywały się na wałach i straż na stołbie kamiennym. Z północy psy łowieckie wyszły z komórek swych, posiadały na wałach i wyć zaczęły, szyję wyciągając do góry. Rozpędzali je łowcy pańscy, ale powracały z drugiej strony i znowu zawodziły pieśń żałobną.

Zaczęło dnieć, ale ciężki obłok nieporuszony zawisł na niebie całem, a nie widać na nim było ani zmarszczki, ani fałdu; płowy, jednostajny rozlegał się od jednego do drugiego krańca.
Ponad obozem ciągnęły dymy gęste gasnących ognisk, wahając się jak fale spokojnego morza.
Nim jeszcze rozbudziły się oblegające tłumy, Leszek był na wałach i ludzi swoich obchodził.
Naprzeciwko wrót postrzegł szałas wysoki, sklecony z zielonych gałęzi, na pagórku stojący. Ponad nim zdala widać było godło jakieś, jak wianek ruciany dziewiczy. Straże chodziły dokoła.
Tymczasem na gródku końmi i ludźmi ściągano kamienie i bierwiono na okopy, i gotowano je, aby na głowy napastników, na znak dany, runęły.
Wielki stos w pośrodku podwórca był gotowy; widzieli go pewnie oblegający, bo sięgał wysoko. Wschody z balów wiodły do jego szczytu, na którym stało siedzenie kneziowskie, szkarłatnem suknem okryte. Leszek obszedł dokoła i to dzieło swoje, a nie rzekł nic.
Wtem do wrót bić zaczęto.
Z wyżek widać było posła, który z obozu został wyprawiony; ludzie od szałasów powychodzili z nich i patrzali, co się z nim stanie.
Jakby na pośmiewisko, wybrano ze słowem do Leszka tego Czombra, który stajnie jego podmiatał; lecz, wielkie to otrzymawszy dostojeństwo, parobek wyglądał na pierwszego żupana.
Przystroił się pysznie, ręką pod bok ujął i spoglądał pogardliwie ku temu gniazdu, z którego niedawno się dobył w podartej sukmanie.
Naprzeciw niemu wyprawiono Berzdę, ale sam Leszek stał za nim, aby mu szeptać, co miał odpowiadać. Spodziewano się pewnie innego posłańca i gdy stary zausznik poznał w przeodzianym biedaka, który niedawno na postronku go wodził, zaniemiał.
Jak Leszkowi męztwo wojacze, tak Czombrowi przytomność i rozum przyszły razem z nową odzieżą. Parobka w nim nie domyśliłby się, kto go nie znał. Na wałach stojący, ci, co nim dawniej pomiatali, pootwierali gęby szeroko.
— Słyszycie tam! — zawołał Czomber.
Berzda znak dał, że uszy miał w pogotowiu.
— Żupany i Władyki posłali mnie do was — mówił dalej: — Popatrzcie na dolinę ilu nas jest. Gródek zdawajcie, otwórzcie wrota, kneź Leszek niech sobie wolen jedzie na Niemcy, ale na gródku siedzieć nie ma, bo go nie chcemy! Poddacie się — życie darujem, a zdobędziem — nie przebaczym nikomu!
Otwierać wrota!
Berzda za kneziem począł mówić:
— Idź precz, dopókiś cały — rozchodźcie się pókiście żywi, bo was pomsta czeka! Precz czerń przeklęta! do jam krety i ślepce!
Czomber, wypowiedziawszy poselstwo, zdawał się myśleć nad tem, coby od siebie dodał do niego.
— Berzdo miły — rzekł — widząc jego jednego przed sobą: — Strzeż się, abyś u mnie na postronku nie chodził znowu! Zdawajcie gród a żywo! Jest nas po dziesięciu na każdego z was. Póki czas! póki czas!
— Kto cię posłał? — spytał Berzda.
Czomber ręką pokazał na dolinę.
— Widzicie!
— Powiedz tym, co cię posłali, aby się kajali a uchodzili póki nie spadnie grom!
Parobek ramionami ruszył.
— Berzdo miły — zakończył — boję się, abyś znów na postronek się nie dostał, ale z pętlą!
Zaczęto krzyczeć na Czombra z wałów. Spojrzał dumnie i ustąpił zwolna. Kilka strzał z rozkazu knezia za nim poleciało.
Śmiał się.
O południu po obozie poszło hasło ogromne. Wołano — na gród! Ze wszech stron ruszyły się gromady, niosąc dyle, łodzie i czółna dla przebycia wody i grzęzawicy. Z grodu nie przeszkadzano, kneź czekać kazał, aż się zbliżą ku wałom.
Z szałasu wyszła niewiasta w bieli, z podniesionym w górę toporem i ręką wskazała na gród.
U stop wałów czerniało już i jak gąsienice obsiadały je cisnące się tłumy. Wtem, gdy się one na wały drapały, naokół z góry runęły głazy i kłody, toczyły się i gnieść poczęły.... Drugi wał z trupów opasał grodzisko i wielki jęk rozległ się, a potem — milczenie.
Po trupach szli ci, co stali za niemi, tratowali je nogami i podnieśli się ku tynom i parkanom. Z hukiem i trzaskiem znowu runęły głazy i drzewo, polał się ukrop, sypnęły strzały; drugi zastęp oblegających wałem z ciał krwawych opasał grodzisko, a po nim, wprzód, nim pobici zastygli, szli inni, tak stąpając po zabitych, jakoby po ziemi martwej i zimnej.
Rękami już sięgali wierzchów tynu, gdy Leszkowi piasek, kamyki, bełty i strzały gradem puścili im w oczy. Gdzieniegdzie koła zębate utkwiły w ich głowach, a z za parkanu kto dosiągł mieczem, siekł napastników, którzy, choć się jęli mocno dylów i desek, zachwieli się i wznak padać a toczyć się zaczęli. Lecz inni już szli za nimi, zastępem gęstym, ściśniętym, tak, że trupy padać nie mogły, i stały im za tarcze, bo pchane naprzód, sunęły się na nieprzyjaciela, który przez nie do żywych dosiądz nie mógł.
Widać było pobitych, niesionych i partych ku górze, jak na tyn się podźwignęli i zawiśli na nim. Przestrach ogarnął oblężonych, gdy ujrzeli poruszające się trupy zakrwawione, którym nic uczynić nie mogli — i powoli pierzchać i odsuwać się zaczęli.
Zza szeregu martwych żywi puszczali bełty gęste i pociski.
Tyny, na których ciężyło ogromne brzemię, łamać się i pochylać, padać i szczerbić zaczęły.
Żywymi ludźmi zastąpić ich nie było można. Mało ich było, a ci, przerażeni nawałą, ku kneziowi się cofali i przy nim już tylko walczyć chcieli.
Leszek w lewo i prawo okiem rzucił. Dokoła widok był jeden: wszędzie ćma oblegających wdzierała się z trupami jak z tarczami na wały; garść jego obrońców czoła jej stawić nie mogła.
Sroka podniósł głowę, dobył strzałę z kołczana, na łuk położył, naciągnął go z sił całych i puścił w stronę, gdzie stała dziewczyna z toporem. Warknęła strzała, świsnęła w powietrzu, ale nim dobiegła do mety, ptak szeroko skrzydły w dziób pochwycił i uniósł z sobą w obłoki.
— Berzda, zawołał kneź, miodu mi daj kubek mój złoty! wychylę ostatni!...
Podczaszy z dzbanem zawsze stojący na rozkazy, przyniósł kubek kneziowi, który go ujął i duszkiem wychylił do dna, ścisnął w dłoni jak sieć i jak łupinę rzucił daleko.
Owinął się płaszczem i, niepatrząc ani na wały ni na bój, ku stosowi szedł umyślnie wolnym krokiem.
— Dokoła niech lud stanie przy stosie i broni go od tej czerni! rzekł do Berzdy, stąpając naprzód pierwszy.
Kto mnie miłował, niech idzie za mną! — dodał, nieoglądając się na tłum stojący. Przeczuwał, że nie pójdzie nikt.
Kneź kroczył, nieśpiesząc i niepatrząc w dół; co uszedł kroków kilka, stał sobie i spoczywał, aż, dosiągłszy najwyższego wschodu, na siedzenie swe padł, na ręce jednej się sparł, a drugą znak dał, aby mu stos podpalono.
Wahali się słudzy, gdy gromowy głos spadł im na głowy z góry.
— Stos podpalić!
Z trwogą, do której czerń nawykła była, cztery pochodnie pośpieszono wsunąć w kupy łuczywa, które się wnet jasnym zajęły płomieniem. Dym kręcił się ku górze i jak rańtuchem siwym to okrywał siedzącego Leszka, to odsłaniał go. Oblegający i oblężeni stanęli wryci, wpatrzeni w stos i w knezia.
Siedział sparty na łokciu, jakby drzemał, niespoglądając nawet na to, co się u nóg jego działo.
Płomię strzelało do góry, pełzało po belkach suchych i z trzaskiem obejmowało je dokoła. Coraz gęstsze dymu kłęby wiły się, osłaniając Leszka.
Ogień już sięgał najwyższych stopni i dochodził do nóg knezia, gdy się otwarły wrota niewieściego dworu i długi szereg starszych i młodych niewiast z krzykiem, płaczem i jękami, rwąc włosy i rozdzierając suknie na sobie, biedz zaczął ku stosowi. Z kolei przychodziły do ognia i rzucały się w płomienie, jedna po drugiej, szałem jakimś pędzone.
Zwróciła się która strwożona, pchały je drugie, aż tylko córki zostały, otaczając stos i ostatnią pieśń nucąc Leszkowi.
Co go odsłonił dym, to się oczy wszystkie zwracały nań, a nie było widać nic, krom głowy spartej na ręku.
W tem stos łamać się począł i chrzęścić, zapadać i zmieniać w kupę głowni ognistych. Leszek wstał z siedzenia, spojrzał wokół po ziemi swej i w kłębach dymu utonął.
Jęk wyrwał się z piersi załogi, która padła na ziemię, a oblegający, jakby ożyli znowu, wtargnęli wszystkiemi wyłomy i grodek zalewać zaczęli.
Wrotami wyłamanemi wjeżdżała Lublana z podniesionym toporem, jechała aż do stosu i stanęła u niego jak wryta.
Nie broniła się załoga, starszyzna z okrzykami zajmowała stolicę, głosząc swoje zwycięztwo. Zbierała się na naradę kołem, gdy Lublana od dogorzałego stosu zawróciła konia i, nierzekąc nikomu nic, jechać poczęła precz z zamku.
Widząc to, Wojewoda Zabój postąpił ku niej i spytał:
— Dokąd myślicie?
— Do mojej chaty albo do mojej mogiły — odparła dziewczyna.
Tak jak nie wiem kto mi żyć kazał i umierać, nie wiem też czy mi do życia, czy do śmierci pójść teraz każe?
Ręką wskazała w stronę domu i koniowi dała znak w drogę. Rozstąpiły się szeregi przed nią, a nie śmiał gonić, ani zawracać nikt.
Z pochyloną głową jechała powoli, puściwszy cugle. O kroków kilka za nią Mirek w ślad dążył.
Słysząc tentent, zwróciła głowę ku niemu, popatrzała nań długo. Stanął.
— Wróć ty do swoich, do żywych — odezwała się smutnym głosem — ja umarłam, ty wiesz, ino mi kazano wrócić na to, abym śmierć ojca pomściła. Cóż mam więcej czynić na świecie?
Żywą nie jestem, wstałam upiorem, napiłam się krwi, napiłam dymu — mam dosyć. Na zgliszcze nasze pojadę, aby mnie tam spalono i popioły a kości z ojcowskiemi zmieszano.
Skinęła mu głową z uśmiechem, który Mirka pociągnął. Zapomniał, że upiora miał przed sobą i konia popędził ku niej.
— Dopókiś ty na świecie — odezwał się — żywa czy umarła, ja nie opuszczę cię! Nie pędźcie mnie od siebie precz.
— Śmierć-bo zaraźliwa — poczęła pocichu Lublana — kto z trupem przestaje, umierać musi!
A! ja to wiem! wszyscy to wiedzą, że Upior krwi chciwy, a gdy nań przyjdzie pragnienia godzina, choć z rodzonego brata się jej napije. Swojej nie ma, żeby się włóczył po świecie cudzą żywić się musi!
Uciekajcie odemnie! Idźcie precz, idźcie, bo mi was żal, abyście nie ginęli marnie.
— Ginąć — zawołał Mirek, którego wzrok Lublany upajał — ginąć trzeba dziś czy jutro! Nie żal mi żywota, ino żal was.
Upiorzyca zarumieniła się — główką potrząsła, w oczach się jej zakręciły łzy.
— E! zawołała — teraz mnie już wolno nie mieć sromu, teraz ustom wolno prawić, co się w tamtem życiu śniło, dopóki się żyło. Mirek! Mirek! Ja sobie marzyłam, że ty swaty słać będziesz po mnie, że my z chaty razem pojedziemy do twojej i żyć będziemy...
Głos jej cichł, rumieniec krasił twarz bladą; oczy ze wstydu spuściła, zapomniawszy, że była upiorem.
— Lublano moja — żywo począł Mirek — a cóż mnie, jeśli nie tosamo się śniło!
Powiedz ty mi, wszak upiory chodzą i żyją, wszak do swoich wracają: nie będę zważał, choćbyś krwi mojej chciała! Powiozę cię do domu! zabiorę cię do chaty, a przyjdzie godzina, gdy krwi nie stanie!
Ręką zakreślił koło w powietrzu.
— Dobra z tobą i godzina — zawołał, a potem niech już palą oboje!
Lublana konia strzymała i poczęła nań patrzeć oczyma załzawionemi.
— Nie pozwolę ja na to — krzyknęła — ani się zbliżyć, ani mnie dotknąć, bo cię uśmiercić nie chcę, boś ty żyć powinien, bo kiedyś mi ty miły był, zabijać cię nie godzi mi się.
Mirkowi lice pałało i zbliżał się coraz natarczywiej do niej.
— Tknąć mi się nie chcesz dać! — zawołał — a nie wiesz tego, że gdybyś była umarłą jeszcze, kiedy leżałaś w wianku na pościeli, jam naówczas zbliżył się i nie mógłem wytrzymać i pocałowałem cię w czoło. Naówczas ty otwarłaś oczy i wstałaś upiorem!
Lublana słuchała przelękła, znowu rumieńcem się oblała.
— Źleś uczynił — rzekła — ale umarłych całować się godzi na pożegnanie, a upiora dotykać — śmierć daje! Nie byłam upiorem.
Teraz nie goń za mną, nie chodź za mną: daj mi dobiedz do chaty i umierać.
Mirek, pomimo trwogi, tak oszalał był i czuł wielką dla niej miłość, iż gotów umrzeć tej godziny, posunął się ku niej natarczywie, ale dziewczę z krzykiem zerwało konia cuglami — ani się waż!
I odskoczywszy kroków kilka, niepatrząc już na niego, na drogę, czwałem puściła się naoślep do lasu i znikła.
Nim się puścić miał czas w pogoń za nią, tylko mu białe gzło jej mignęło i koń siwy; wnet oboje pochłonęła lasu gęstwina.
Stał Mirek długo pijany i nieprzytomny; biło mu serce i łzy się dobywały z oczów.
— Żywa czy upiór, moją musi być! — zawołał — bo bez niej żyć ja nie mogę, wolę już z nią umierać.
Namyślał się, stojąc na drodze, gdy z gródka zdobytego wysłani za nim ludzie, poczęli wołać, aby powracał.
W wyłamanych wrotach stał Czapla ze zwycięzkiem obliczem, ręką go przyzywając do siebie.
— Za upiorzycą gonisz, a ta tylko widać, gdzieś się obłokiem albo dymem rozpłynie — począł Czapla. Wiedziała ona czego ztąd uchodziła, bo jej napowrót do mogiły czas.
My mamy pilniejsze, sprawy. Leszka-śmy się zbyli — a bez wodza i knezia nie może być. Starszyzna musi się zebrać, wiec zwołać: innego sobie wybierzemy.
W tem nadjechał Zabój i począł głosem wielkim:
— Co myślicie? kto nam będzie panował? Bez głowy ciału nie żyć. Musimy kogoś mieć.
Zdala już ku nim zmierzał Dębor, śmiejąc się.
— Kogo sobie wybierzemy!
Starszyzny reszta do tych się skupiała, spoglądając nieufnie po sobie, podsłuchując słów, podpatrując postawy.
Tymczasem ci, co na zamek się dostali pierwsi, wytaczali beczki, wypróżniali komory, wynosili chleby i w podwórcach sobie ucztę gotowali.
Choć zwycięzko, nie było wesoło: jak stypa gotowała się ta biesiada. W szczątkach stosu dopalonego Leszkowe córki i sługi grzebały, szukając kości. Stały już gotowe naczynia i misy, do których je zsypać miały. Ze łzami i pieśniami szukały resztek zaledwie ostygłego ciała.
Ledwie ku nim kto teraz obrócił głowę, bo jedni łupem, a drudzy wiecem i wyborem zajęci byli.
Niektórzy sporzyli już o to, jakiego chcą mieć knezia nad sobą. Młodego jedni chcieli, drudzy woleli starego, jedni bogatego, inni ubogiego; nie godzono się na nic. Przy beczkach na gadaniu zeszedł czas do wieczora, gdy zpod lasów naprawo i lewo, dwie gromadki jezdnych się pokazały, wprost na gródek dążące.
Ludzie poznali w nich młodego Przemka i Leszka zabitego brata, obu sąsiednie trzymających ziemie i tegoż rodu co Sroka.
Starszyzna popatrzała na się i, zafrasowana trochę, milczała.
Leszek i Przemko, obaj z małą jechali siłą, ale w odzieży jasnej i krasnej, z czeladzią przybraną bogato — jako prawi kneziowie starego rodu.
Nim do gródka dojechali, choć z różnych stron dążyli doń, zobaczyli naprzód siebie i poznali się. A byli, choć krwią blizcy, chciwością panowania nieprzyjaźni sobie. Jeden i drugi zwalniać począł kroku, nie radzi będąc zetknąć się z sobą. Z lasu wybiegli żywo, bo się może wyprzedzić spodziewali, potem jechali stępią, aż nieopodal od gródka, stanęli obaj. Patrzali się, mierząc siebie oczyma.
— Przemku — odezwał się Leszek — tyś młody, coś się to tak zerwał na cudzą puściznę? Pilno ci.
— Pewnie — zawołał drugi, dlatego, żem młody właśnie i że siłę w sobie czuję, bym panował.
— Ta ziemia ci nie przypada, jam bliższy — rzekł Leszek.
— Komu ona przypadnie jeszcze, niewiadomo — rozśmiał się Przemko — ja jej chcę i trudu nie pożałuję.
— Ja też! — pośpieszył Leszek.
— Pójdziemy na siebie i rozprawimy się kto silniejszy.
— Pójdziemy.
Stali, mierząc się oczyma.
— Zechcą-li oni nas obu? — zapytał Leszek.
— Ja pytać nie myślę — odparł Przemko.
— Jednego się pozbyli — kto wie co drugiego czeka? — mruknął Leszek. We dwu bylibyśmy silniejsi.
— A no, w dwu rozdzielić się potrzeba mówił Przemko.
— Dzielić się jest czem — dodał Leszek — czemuby nie?
— Komuż się gródek dostanie?
— Temu, co ziemia, na której stoi.
Spierali się już tak o skórę niedźwiedzia, gdy ten jeszcze był w lesie. Poszeptawszy z sobą, jechali razem jak bracia, prosto na gród.
— Na łowach go ubiję, myślał Leszek.
— Na uczcie go upoję i ludziom mu oczy wydrzeć każę — mówił w duchu Przemko, lecz się sobie uśmiechali.
Na gródku cicho się zrobiło, gdy nań wjechali; starszyzna stała kołem, ale radzić przestała. Zbliżyli się do niej, uśmiechając się wszystkim, których nie znali i znali. Leszek odezwał się, patrząc na niedogorzały stos, iż sprawiedliwie się stało, że starego o śmierć przyprawili, gdyż zły był i okrutny.
Przemko dodał, iż także mu był nieprzyjacielem.
— My ci-to najbliżsi wam po nim — rzekł Leszek — a co myślicie? Nie komu, tylko z nas jednemu, panować się należy.
— O tem — odezwał się Zabój — starszyzna na wiecu rozstrzygnie.
— Wybierzecie jednego z nas, albo na dwu rozdzielicie ziemie — mówił Leszek — rychło pokój mieć będziecie, a nie, gdy we dwu zajedziemy orężnie, spustoszymy wam wasz kraj. — Przemko silny jest; jam też nie słabszy od niego.
Z gromady ktoś rzekł: — Toćby przystało, gdy tu bez siły przybyliście, obu posłać za tym, co poszedł do ojców!
— Jest nas mścić komu! — odezwał się Przemko, a na posłów nie napada nikt. Myśmy tylko posłami własnymi.
— Wiec powie czego ziemianie chcą — rzekł Zabój surowo. — Dajcie nam się naradzić; gdy zechcemy jednego z was, znajdziemy łatwo.
Leszek i Przemko nie nalegali. Pozsiadali z koni i poczęli jak druhy dobre chodzić między starszyzną, kubki sobie każąc podawać. Stało się jakoś, iż się rozdzielili i szli każdy w inną stronę. — Przemko Zaboja wziął; Leszek Dębora.
— Zaboju, Wojewodo — rzekł doń, oddaliwszy się — ze mną trzymajcie, wyjdziecie lepiej. — Wiecie żem silny, młody i na wojnie mi się szczęści. Leszek niedarmo imię nieboszczyka nosi: do niego będzie podobny.
— Dęborze miły — szeptał Leszek. — Przemka znacie, najeżdżał was i łupił, srogi jest i gwałtowny. Weźmiecie go — niedługo pozbywać się będziecie musieli.
Od Dębora poszedł starszy opatrywać gród, jakby myślą się już w nim rozgaszczał. Berzda, który pana nie miał, a tak się bez niego obejść nie mógł, jak inny bez sługi, przystał zaraz do Leszka. Skłonił mu się do kolan i łzy ocierał.
— Wam — rzekł — panowanie należy, a jeśli się w ręce wasze dostanie, ja tu wiem jeden, gdzie skarby zakopane są i stary miód schowany w gnojowisku. Nie pokażę nikomu tylko miłości waszej.
Czombrowi, który się między gromadami włóczył, więcej przypadł do smaku Przemko: poszedł do niego, na służbę się zalecając.
— A tyś tu czem był? — spytał młody.
— Nas tu w początku było aż dwu — rozśmiał się Czomber — jeden mądry drugi głupi — teraz jeden został. Do wszystkiego jestem zdatny, nawet gdyby i kneziem wybrali, gorszym od innych nie będę. Tymczasem, choćby gdzie i przy koniach, to się zdam.
Przemko się odwrócił od niego, Czomber czapkę poprawił, za pas ręce założył i stanął pomiędzy starszyzną.
Pod noc obaj kneziowie wybrali się precz napowrót, widząc, że niewiele tu zrobią, a ludzi zyskać będzie trudno.
Chcieli tylko wyjechać razem, aby pozostały nie szkodził temu, którego nie było.
Zbliżyli się więc do siebie, na konie siedli i jechali z gródka o mroku, po drodze jeden drugiemu smak odejmując od panowania.
— Lepiej uczynisz, gdy na swojem siedzieć będziesz — rzekł Leszek — ludzie popsuci są i poszaleli od tego, że im się tamtego zrzucić udało.
— I sobie toż samo radź — dodał Przemko, a najlepiej, by każdy swoim szedł rozumem. Popatrzywszy na się, rozstali się w dolinie. Obaj, jednak niedaleko odjechawszy, zanocowali w lesie, a jak świt jeden i drugi znowu pociągnęli ku gródkowi. Lecz gdy się poznali zdala, zawrócili w lasy.
Na gródku tymczasem leżała starszyzna, a nazajutrz już wiec postanowiono.
Na dwanaście ziem dwunastu poszło gońców wołać tych, co po dworach zostali. Lud młodszy do domów puszczano, tyle zostawując tylko, ile na obronę było potrzeba. Zabój, Czapla i Dębor rozgościli się we dworze Leszkowym.
Z wieczora Mirek, choć przyjaciela swego szukał, dostąpić doń nie mógł, znużony i smutny, legł spocząć w jakiejś komorze, w której ich pokotem kilkudziesięciu się położyło. Zrana dopiero, gdy Czapla jego szukał też i pytał, znaleźli się. Poszli razem na wałach siąść na kłodzie — a Czapla, popatrzywszy na młodego, klepnął go po kolanie.
— Znowu ponury chodzisz! cóż ci tam?
— Albo nie wiecie? — począł Mirek, życie mi już nie miłe. Gorzej się stało, niż gdyby mi dziewka umarła, bo widzę ją i żywą się wydaje, a upiorem jest i zbliżyć się do niej ani się godzi, ani można.
— Pewnie tak — przerwał Czapla. — Z takiemi, co wracają na ziemię, sprawy nikt mieć nie może. Prędzej później krwi im się zachce — czyjąkolwiek się napoić.
Wzdrygnął się Mirek.
— Bywały tego przykłady, ciągnął dalej stary, że się człek niewiedząc z upiorzycą zaślubił — bo chodzą one po świecie i ludzi zwodzą. Potem po nocach ginie z domu taka żona i po kolebkach się snuje, a z dzieci krew wysysa, aż jej osikowy koł w serce wbiją i tak bez stosu pogrzebią. Co ci i myśleć o niej, teraz gdy ojca pomściła, a miała krwi dosyć, zginie gdzieś, przepadnie, bo długo one nie wytrzymują z żywymi.
Uroku się nie zbędziesz, chyba Rusy o ziele poprosisz — mówił Czapla — a najgorsza to sprawa miłować się w umarłej. Mnie cię żal, byś marno nie zginął.
— Ani Rusa ni nikt tego uroku nie zdejmie ze mnie — rzekł Mirek. — Zaczęło się to, gdy żywą była.
— Ja ci powiadam inną weź! — odezwał się Czapla — tamta cię porzuci.
Chłopak pokręcił głową.
— Gdybyś dziś i Leszkowej córki, których tu kilka jest, zażądał, poszłaby kneziówna, bo sieroty nie wiedzą co począć z sobą.
Wstrząsnął się Mirek.
— Ani myślę.
— Myślisz czy nie — odezwał się Czapla — zobaczyć dziewczę nie zawadzi. Żony Leszkowe popaliły się pono wszystkie, dziewki zostały, — chodźmy popatrzeć.
Napróżno się opierał Mirek: pociągnął go Czapla z sobą.
W dworcu osobnym, około którego ciekawych ludzi się dużo zwijało, w izbie przyciemnionej, na posłaniu skórami wyłożonem, około którego sieroty ocalone swe odzieże i stroje na kupy pozrzucały, siedziało ich pięć na ziemi. Najstarsza, dorosła, ku drzwiom oczyma rzucała, a choć ojca opłakiwała, nie zapomniała włosów w wianuszek przybrać, i do gzła przyczepić krasnej bramy. Smukła, z jasnemi oczyma, słusznego wzrostu, miała twarzyczkę, której się śmiać chciało, choć płakać musiała. Druga, młodsza, zasępiona patrzała w ziemię i gniewnie czasem spozierała ku drzwiom, z pogardą i nienawiścią, na tych, co się im przypatrywali. Trzecia po łzach usnęła, oparłszy o ścianę głowę, łkała przez sen i rzucała się. Pierś jej podnosiła się, jakby ją dusiła zmora, a choć około izby dość było szumu, nie słyszała nic.
Dwie ostatnie, małe jeszcze, przytulone do siebie, dziko ku ludziom patrzały, jedna z nich przecie już się bawiła paskiem krasnym, i niemyśląc, wiązała go drobnemi rączkami. Gdyby nie najstarsza Donia, w której oczach trzpiotało się coś płochego, dziewczęta litość-by obudzały. Co się stać z niemi miało?
Ani Leszek, ani Przemko nie spytali o nie. We drzwiach otwartych przypatrywali się sierotom obcy ludzie, z tą ciekawością obojętną, próżniaczą, która drażni i boli. Donia tylko, najstarsza, czasem okiem zepsutego przedwcześnie wyrostka ciekawość tę płaciła równą.
Starsi naradzali się pocichu: co z dziećmi temi stać się miało, gdy Dębor, rozpatrzywszy się trochę i namyśliwszy, rozepchnął tłum i wszedł do izby, zmierzając ku najstarszej. Oglądał jak na targowicy na uzdzie przyprowadzonego konia, a dziewczę, zamiast się obrazić tem, twarz stroiło prawie zalotną. Raz i drugi Dębor ruszył się ku niej, jakby ją miał ująć za rękę, od czego nie myślała bronić się starsza. Przystąpił wreszcie i na ramieniu jej położył dłoń. Donia spojrzała na niego.
— Pójdziesz ze mną! — rzekł sucho.
Prawie niezawahawszy się, Donia wstała, posłuszna. Druga, co siedziała przy niej, za nią i za siebie, krzyknęła z dumą i pogardą. Niektórzy śmiać się zaczęli.
Za przykładem Dębora, poszedł zaraz drugi z ziemian i, do krzyczącej zbliżywszy się, siłą ją na środek izby, opierającą się, wyciągnął. Obudziła się śpiąca, przerażona, i rzuciła ku młodszym, które też popadały ze strachu na posłanie.
Trzy starsze przywłaszczyli sobie, niezważając na dwu z nich płacz i opór, synowie żupanów, dwie tylko małe zostały, chcąc biedz za siostrami, które już uprowadzano, ale te, nielitościwi ludzie napowrót do izby popchnęli. Niebożątka chwyciły się, niemając nikogo, prócz samych siebie; główki przytuliły, rękami się objęły, zakryły oczy i przypadły tak do pościołki nieme, jak ptactwo, które kobuz górą lecący nastraszy.
Jeszcze w progu miotały się dwie młodsze kneziówny (bo Donia z Dęborem szła milcząca i dobrowolna), gdy przez ścisk, tą wrzawą wywołany, przebiła się stara, w nędznej odzieży baba, i drżącemi krokami pośpieszała do pozostałych dzieci. Głos jej posłyszawszy, przestały płakać; poszeptała im coś i wskazując palcami na groźny tłum, na tych, co siostry ich gwałtem pobrali, namówiła je z sobą.
Była to stara, uboga stróżka zamkowa, która czasami widywała pańskie dzieci, gdy drwa i wodę nosiła i zamiatała u progu. Śmiano się z niej, i nieraz na nią swawolnice ogryzkami rzucały, oblewały ją pomyjami; dziś była to jedyna ich istota, co się ulitowała nad niemi.
Ziemianie, którzy sobie przywłaszczyli trzy starsze siostry, mieli może na myśli, że z niemi jakiegoś prawa nabędą do spadku. Omylili się jednak na tem, bo ze śmiechem przywitał ich tłum, gdy się pokazali, wracając ze dworca z tą zdobyczą.
Tylko Dęborowa Donia tak szła śmiało, z podniesioną główką i wejrzeniem zuchwałem a nieulęknionem, że jej z drogi ustępowano. Zdawało się, że ze swojego losu zupełnie jest rada.
Stróżka z dwojgiem dzieci do ubogiej chatynki na podzamczu, otulając je rękami, poszła powoli i znikła z oczów.




Gdy Mirka już widać nie było, Lublana wstrzymała konia w lesie; tchu jej brakło; czuła znużenie wielkie teraz dopiero i smutek, który jej oddychać nie dawał.

Napróżno ręką piersi uciskała: musiała w końcu z konia zsiąść i, puściwszy go na wolę, paść się czy uciekać, gdyby chciał; sama się rzuciła na ziemię. Sen ją morzył, powieki się zamykały, przez myśl przeszło, że może godzina śmierci się zbliżyła: legła więc pod drzewem i, oczy zakrywszy, usnęła snem twardym, bez marzeń i pamięci, takim, jakim spała, gdy u studni padła, patrząc na śmierć ojca.
Koń nie oddalił się od swojej pani, skubać począł trawę i, poglądąjąc niekiedy na nią, pasł się nieopodal. Nadeszła noc, zaświtał dzień: Lublana nieruchoma spała, aż ją rżenie konia zbudziło. Stał nad nią i dopominał się szopy i domu.
Otwarłszy oczy, zdziwiło się dziewczę, że znowu wróciło do życia. Błyskawicą przeszły przez myśl jej wszystkie wypadki, które przeżyła. Był-li to sen czy prawda? Była-li żywą istotą czy upiorem? Iść jej było na zgliszcze i stos czy do opustoszałej chaty?
W tych myślach powoli siadła na konia, puściła mu cugle, aby on ją prowadził; nie wiedziała co czynić miała. Koń, podniósłszy głowę, krzakami się począł przedzierać i wyszedł na drogę ku Ryżcowej zagrodzie, czy — ku zgliszczu na górze?
Minęła debrę, w której siedział Znosek, niespojrzawszy nawet ku niej, dojechała do stawiska, przebyła chać pustą o tej godzinie, i już była na drodze do chaty swojej, gdy w parowie, rękami dając zdala znaki, drogę jej zastąpiła stara sługa domowa, co ją niegdyś na rękach wyniańczyła.
Twarz miała przestraszoną, oczy zapłakane. Ujrzawszy Lublanę, zawołała na nią, aby stała zdaleka. Obawiała się przybliżyć do niej. Wszyscy w niej teraz widzieli upiora.
— Dokąd? dokąd? — wołać poczęła w milczeniu jakiemś żałosnem — dokąd ty jedziesz?
Zatrzymało dziewczę konia, i rzekło: — Do domu!
— Do jakiego domu? — wołała stara Wiła — nie masz ty już domu ani chaty! Ja ciebie żywą, maleńką na ręku-m nosiła, ja cię jak dziecko kochałam, a teraz-bym cię tknąć nie śmiała.
Nie mówiła nic Lublana.
— Choć tobie upiorzycą włóczyć się sądzono po świecie — ja ciebie jeszcze i dziś miłuję, mnie ciebie żal jeszcze, aby cię nie zgładzili okrutnie. Nie jedź do chaty! nie jedź!
Wiła płakała, łzy ocierając zapaską, i mówiła dalej:
— Nie znacie chyba Czerniaka, brata ojca waszego, bo on z nieboszczykiem, wrogami sobie byli, jak zwyczajnie bracia. Już on zasłyszał, że zagroda bezpańską stoi, że Lublana umarła i upiorem wstała; zajechali chatę waszą, zajęli, gospodarują tam jak u siebie. Nie masz jechać po co. Wygnał nas stare sługi Czerniak, ledwie łachmany wziąć dozwalając. Słyszałam sama, jak mówił: jeśli się upiór zjawi, osikowy kół każe mu w serce wbić, aby po świecie się nie włóczył, ludzi nie straszył, krwi nie wysysał.
Lublana zbladła i zadrżała.
Wiła walczyła z sobą widocznie: serce ją ciągnęło do tej, którą wyniańczyła; strach ją trzymał zdala — rozlewała się we łzach nad jej losem.
Słowa na odpowiedź zabrakło dziewczynie.
— Ha! — rzekła — niech-że już zabiją mnie lepiej, cóż ja pocznę z sobą? nie mam domu ani łomu, i niema mnie przyjąć komu. Niech zabiją!
Wiła płakała; nie wiedziała jak pocieszać, co mówić, ale bała się okrutnego stryja i tej śmierci strasznej dla dziecka.
— W las jedź! uciekaj! poczęła, w las! w las! da ci Rusa ziela, abyś spokojnie usnęła i nie wracała upiorem. Oczy moje już cię nie zobaczą!
Coś zatętniało zdala i Wiła, przerażona, wskazała jej drożynę leśną, a koń, jakby poczuł też niebezpieczeństwo, zboczył na nią i Wiłę z oczu straciła.
Jechała Lublana jak istny upiór, co nie wie, dokąd go losy niosą. Wiedziała tylko jedno, że do tej chaty, do której chciała pójść umierać spokojnie, nie wolno jej było, aby się nad nią nie pastwili dzicy ludzie.
Przed oczyma jej stanęło podwórko, studnia, ogródek ruciany, izdebka z krosnami i dawne dni, co tak cicho płynęły, i dawne marzenia, co się tak skończyły krwawo. Łzy dobywały się zpod powiek.
Zawahała się. — Skierować-li siwego tam, jeszcze raz owo podwórko zobaczyć, pokłonić się świętym progom, ognisku i choćby z rąk stryja umrzeć? Poczuła zimny kół osikowy, przebijający serce, i wzdrygnęła się z trwogi. Jechała dalej w las drogą.
Tu wszystkie ścieżki jej były znane, uroczyska i drzewa. Tam paliły się sobótki; gdzieindziej kołem siadały....
Na pamięć przyszły wesołe towarzyszki, Mucha i inne dziewuchy, z któremi po polach w pogoń grywała. A! żeby je choć zobaczyć raz jeszcze, choć pożegnać przed mogiłą!
Podjechała do chaty.
Mucha siedziała u okna nad krosnami i śpiewała pieśń taką wesołą, jakby na świecie smutku nie było. Stanęła, podsłuchując, i zdało jej się, że swój własny śpiew z dawnych lat słyszała wracający. W tem Mucha oknem wyjrzała, usłyszawszy tentent konia, a gdy Lublanę poznała, krzyknęła strasznie, cożywiej zasuwając okiennicę.
— A kysz! a precz! — poczęła wołać z płaczem — jedź na cztery wiatry! Com ja ci zawiniła, abyś krwi mej żądna była! Zlituj się ty nademną, jam młoda, ledwiem życie poczęła, nie zabieraj mnie z sobą!
Dziewczynie słuchającej tego, łzy się znów w oczach zakręciły.
— Mucho! — zawołała żebrzącym głosem — krwi mi się już żadnej nie chce, dosyć jej miałam! Inną ty mi daj jałmużnę, wody kubek, kromkę chleba, bo z głodu i pragnienia słabnę. Klnę się, że nie uczynię ci nic! Gdzieindziej pójdę umierać: nie bój się mnie, zagadaj choć do mnie.
Przytulona do okiennicy, drżąca Mucha nie wiedziała co robić; litość ją brała — głos ten był taki płaczliwy i litości błagający. Strach jednak nie opuszczał jej. Zasunęła chatę ze środka, nabrała w kubek wody, ukroiła chleba i nieśmiąc w ręku podać ich przez okno, na łopacie je wysunęła Lublanie, która spuściła się z konia i siadła na przyźbie, jak żebraczka, co ją dla łachmanów i nędzy na próg nie puszczają.
Tymczasem Mucha, która sama była w chacie ze starą babą, bojaźliwszą jeszcze, choć drżąca, przez szpary okiennicy przypatrywała się Lublanie. I zdało się jej, że była w istocie zmienioną straszliwie, że oczy jej błyskały krwi pragnieniem, że usta miała blade i policzki zapadłe. Dziwiła się tylko, że upiorzyca wodę piła i chleb jadła; aleć przyznała się jej sama, że się dość krwi wprzódy opiła.
Resztę chleba koń wziął z ręki dziewczyny. Przestała już jeść, ugasiła pragnienie, a od tej chaty znajomej odejść się jej nie chciało, bo nie wiedziała ani dokąd, ani dlaczego uciekać miała.
Umarłaby już chętnie, tylko nie tym kołem osikowym w samo serce przebita.
Mucha na chwilę nie spuszczała jej z oka, lecz nie ważyła się do niej przemówić ni słowa.
Wstała wreszcie Lublana.
— Mucho, bądź mi zdrowa! — zawołała — idę umierać, bo mi trzeba, bo żyć niéma jak — za wodę i chleb ostatni — niech ci się w życiu wiedzie! Pokaż mi twarz, choć zdala.
Nie śmiała dziewczyna odpowiedzieć, ani się pokazać, obawiając się zdrady od upiora; zaszeleściało tylko za okiennicą, i Lublana, nieczekając, na siwego skoczyła. Obejrzała się raz jeszcze. W okienku widać było twarz Muchy, która wnet się schowała i zniknęła.
Od tej chaty drożyna wiodła na Babie Pole. Zdala już między dębami widać było kilka dziewcząt, które z grzybów wracały. Lublana poznała między niemi Dzióbkę najmłodszą, która miłosną piosnkę zawodziła najgłośniej, aby się pochwalić, że ją już umiała całą.
Dziewczęta przed chwilą wesołe i śmiejące się, zobaczywszy ją i poznawszy, z krzykiem się na wszystkie rozbiegły strony.
Stanęła Lublana, słowa niemówiąc, spuściła głowę: skryły się przed nią, jak pod ziemię. Jechała dalej, już koniowi dając wolę, byle nie do zagrody, gdy nadjechali parobcy, którzy stado poganiali do domu, ale i ci, zoczywszy upiorzycę, pierzchnęli w zarośla.
Strachem być takim ludziom — pomyślała — umierać już lepiej. Pójdę w las, położę się pod dębem, i czekać będę śmierci, która się musi zlitować nademną.
W głęboki las jechała, płacząc na swą dolę.
Dęby mijała i zielone doliny, i myślała ciągle: Tu się położyć, umierać czy nie?
Pod jednym mrowisko było, pod drugi słońce zaglądało, trzeci odstraszał suchemi gałęźmi, leżącemi na ziemi.
Położę się wieczorem, gdy zajdzie słonko, może ostatnie — mówiła. A słonko nie zachodziło i tego dnia leniwo po niebie się wlokło. Koń zwalniał kroku, stawał, rżał i skubał trawę.
Stanął wreszcie na brzegu potoku, napił się z niego i zawrócił przez gąszcze. Mrok nadchodził powoli, potem noc; Lublana nie patrzała już przed siebie, aż zatrzymał się siwy, odwrócił głowę ku niej i zarżał. Dalej jechać już nie można było. Spuściła się z konia dziewczyna i przed sobą pień widząc, legła pod nim. Sen ją morzył, myślała, że ostatni. Dokoła cisza była głucha.
Gdy oczy otworzyła, brzask dnia przeciskał się przez gęsto dokoła splecione gałęzie, ptacy śpiewali, u nóg jej łania stała z koźląt dwojgiem i wąchała rąbek jej sukni. Poznała w niej wychowankę Rusy, obejrzała się wkoło i ze zdumieniem obaczyła znajomy pień wielkiego dębu, w którym Rusa mieszkała, przy którym i ona się kryła.
Tu więc losy jej kazały umierać — czy żyć i męczyć się? Łania zdawała się napraszać z mlekiem. Niewiedząc jak, Lublana wstała szukać garnuszka schowanego pod kłodą i, udoiwszy mleka, napiła go się — pogłaskała litościwe stworzenie, które zbiegło do lasu.
Siwego przy niej nie było, ani rżenia jego nie słyszała; nierychło dopiero przecisnął się krzakami do swej pani, powracając z pastwiska, podszedł ku niej i na łąkę powrócił. Później jeszcze kruk Rusy nadleciał, siadł na gałęzi, spuścił się z niej na ziemię, przydreptał do nóg jej, głową pokręcił, zdał się poznawać, odezwał się niezrozumiałym głosem, niby pytając o swą starą, a nieotrzymawszy odpowiedzi, pociągnął gdzieś dalej. Drobne ptactwo, które Rusa karmiła, zjawiło się też u dębu, zwykłej karmy szukając, dzióbiąc i gwarząc, dopominając się. Obsiadło dokoła Lublanę, która mu nic dać nie miała, poskarżyło się i odleciało.
Cały dzień spędziła tak, leżąc pod pniem dębowym, a ciągle śmierci czekając. Przymykała oczy i drzémała, spodziewając się śmierci we śnie — budziła się znowu.
Już mrok padał, gdy w dali śpiew się dał słyszeć. Nigdy Lublana nie słyszała w życiu takiej pieśni boleści pełnej, a tęsknoty, nieprzeznaczonej dla ludzkich uszów, nuconej powolnie, głosem jak z grobu wychodzącym; nigdy nie śpiewała przy niej Rusa, a jednak po tym śpiewie poznała ją i serce się jej rozradowało.
Ona jedna może nie potrzebowała się jej lękać, nie powinna jej była odpędzać!
Poruszyła się od pnia i zawtórowała pieśni grobowej.
Głos umilkł zaraz, zaszeleściały gałęzie. Rusa z krzykiem weszła na polankę, podnosząc ręce i i wołając:
— Lublano! toś ty jeszcze żywa!
— A! matko ty moja jedyna, wiem-że ja czy żywa czy umarła jestem! Umrzeć całkiem nie mogę, a żyć mi niéma czego! Ludzie, ludzie wszyscy uciekają odemnie, bojąc się, bym z nich krwi nie ssała. Chatę ojcowską zajął stryj Czerniak, grożąc, że gdy się pokażę, osikowym kołem serce mi przebiją. Błądziłam, litości prosząc, słowa żebrząc — wszyscy uchodzili przedemną. Nie mam już co robić na świecie; ojcam pomściła, Leszka niéma.
Załamała ręce.
— Ruso ty moja, poczęła błagająco, schylając się przed nią, ty wszystko znasz, wiesz zioła, umiesz sposoby — daj ty mi na sen taki, bym się nie zbudziła z niego!
Rusa głową potrzęsła, zamyślając się.
— Nie, nie — rzekła chmurno! — Ty już nie jesteś ani w mojej ni w niczyjej mocy, krom duchów podziemnych; ciebie nie uśpi żadne ziele; nie poradzi ci lekarstwo. Nie! nie! Potrząsnęła głową.
— Ja stara, co już krwi nie mam świeżej, nie zlęknę się ciebie — ale i poratować nie potrafię.
Popatrzała na nią ciekawie, i naprzeciw na ziemi usiadła.
— Wszystko to przez Leszka się stało, na którymeś się pomściła — dodała. Tak ci było, że gdy ojca twojego zabijał, ja, ratując ciebie, dałam ci w wodzie sen-ziele. Myślałam, że uśniesz godzinę i zbudzisz się po niej ocalona, a tyś umarła, na prawdę umarła, i trzy dni byłaś na drugim świecie, z którego wstałaś upiorem.
Westchnęła Lublana i zarumieniła się, myśląc że Mirek ją pocałunkiem zbudził i wywiódł z drugiego świata! Nieśmiała się przyznać Rusie do tego.
— Kto wie, jak ci długo po świecie chodzić przeznaczono — ciągnęła dalej baba — kto wie? O upiorach różnie prawią ludzie.
Zamilkły obie. Lublana płakać zaczęła.
— Nie odganiaj ty mnie ztąd — zawołała — nie pójdę nigdzie. Boję się znów krwi zapragnąć, choćbym z pragnienia umierać musiała! Im prędzej, tem lepiej.
Rusa nie przyrzekała nic, jakoś się jednak z upiorzycą godziła i oswoiła. Poczęły gospodarzyć razem, jak za dawnych czasów, gdy tu się kryła Lublana. Spać tylko z sobą nie dawała jej Rusa, i albo się w dębie zamykała, lub, ją w nim zaparłszy, kładła się gdzie na stronie.
Długiego dnia, baba, obcując ciągle z Lublaną, wieczorem odezwała się z wątpliwością już: czy ona w istocie była upiorem.
— A! matko ty moja, dobra — przerwało jej dziewczę — gdybym ja nim nie była, czyż-by za mną szły tak gromady na gródek Leszkowy! czyżby głos mój miał tę siłę, a w duszy mojej czyby mieszkał taki smutek i boleść taka? Wszak mi już nic nie miłe na świecie, a śmierć widzę wszędzie, kwiaty powiędłe, liście poschnięte, drzewa połamane i groby a groby.... Żywi mi chodzą trupami, dzieci mi jęczą starcami, wesele płacze pogrzebem; gdybym żywą była czyżby mi się choć słonko nie śmiało! Patrzę na nie i krwawem je widzę, jak wyłupioną źrenicę.
Milczeć jej kazała Rusa.
Znowu się tak tu poczęło, jak bywało: stara uchodziła ztąd do źródliska, na nagrody i osady, stęskniwszy się za ludźmi, z nałogu włóczęgi; Lublana siedziała sama i w głowie się jej snuły myśli zdziczałe, straszne, ze światem niemające związku. Mówiła do siebie sama, do siwego, który, pasąc się nieopodal, codzień do niej przychodził, do łani, do kruka, nawet do drzew stojących wokoło. Czasem się jej zdawało, że nieme stworzenia coś jej odpowiadały. Każdej nocy śmierci się spodziewała: nie przychodziła.
Mirek tymczasem, odpędzony na gródek, wróciwszy, niedługo na nim wytrwał; gdy gońce posłano na wiec wołać, pojechał w lasy, do siebie, myśląc, że choć może co o Lublanie posłyszy. Łajał go Czapla, ale i on sam gniewał się na siebie za to, że się głupio rozmiłował, i to w umarłej, gdy żywych tyle było. Wstydził się i sromał; rad był przemódz ten urok, a nie mógł mocą żadną.
Jechał do domu, po drodze stając wszędzie i pytając ciągle, w nadziei, że się coś o Lublanie dowie.
Na Stawisku ludzi napotkał wracających od siana; znali go, że był z okolicy.
— Co tam na zagrodzie Ryżcowej słychać? — zapytał, stając.
— Aby chata a pole, gospodarz się znajdzie — odparł jeden z parobków. — Wiadomo, że córka Ryżca upiorem wstała i z wojskiem szła na Leszkowy gród, a potem gdzieś w ziemię się zapadła, bo nikt nie wie, co się z nią stało. Wziął więc zagrodę Czerniak.
Za życia, za Ryżcowego — mówił dalej, — Czerniak i Ryżec nie widywali się i nie spotykali nigdy; wymijali się, bo jeden drugiego nienawidził i śmierć sobie poprzysięgli, zwyczajnie bracia. Raz ich już ludzie ledwie rozerwali, gdy się zębami gryźć poczęli. Czerniak, jak się dowiedział, że brata nie stało, zajął zaraz jego ziemię i już ją trzyma. Starsze baby wygnał precz z torbami, a na upiora Lublany zagroził się, że jej kołem serce przebić każe, aby się po świecie nie włóczyła.
— Ale-ć jej tu niéma — dodał drugi parobek, bo to wszyscy wiedzą, że upiory po swoich nie chodzą, ino po obcych. I ta kędyś na bory na lasy powlec się musiała.
— Widzieli ją i tu — rzekł trzeci — wnet po wzięciu gródka, gadała z nią Mucha, a ciągle jej, słyszę, o krwi prawiła; dziewka się aż rozchorowała ze strachu. Dzióbka i inne dziewczęta, ledwie się z nią spotkawszy, pouciekały, tak goniła za niemi upiorzyca.
Mirek słuchał czegoś gniewny, najbardziej bolało go to, że Czerniak zajął zagrodę, choć ona ze zwyczaju mu się należała.
Z ludźmi jeszcze nie rozstał się chłopak, gdy nadciągnął Dębor, który za sobą na koniu Donię Leszkównę wiózł, a ta się go, za szyję chwyciwszy trzymała, śmiejąc się i po stronach rzucając oczyma. Dębor wesołej był myśli.
— Ot, patrz — zawołał do Mirka — poradziłem sobie, wziąwszy na zamku oto tę! Dobrzem wybrał, bo mi się śmieje i szczebiocze całą drogę: pociechę z niej niemałą będę miał. Dwie młodsze pobrali inni, ale nie tak dobrze wyszli, bo im twarze podrapały. A no, na to nie zważać, bo i lisy młode z jamy dobyte, zaraz kąsają, a potem jak psy idą do ręki. Było ci też się tam pożywić, Mirek — dodał Dębor — ale ty za upiorzycą jeszcze pono się rozpadasz, jak Czapla prawi.
Nie odpowiedział Mirek na to; mruknął coś i pojechał mimo zagrodę Ryżcową, aby zobaczyć choć zdala, co się tam teraz na niej działo.
Zgliszcze też opatrzeć chciał: czy na mogiłach świeżych kamienie pokładziono i obiaty. Droga ku niemu szła tuż obok wrót zagrody. Nowy gospodarz już był płoty i ostrokoły połamane nanowo popostawiał, i mało śladów zniszczenia zostało.
Oparty o wrota, w koszuli jednej, właśnie Czerniak patrzał się na gościniec, gdy Mirek nadjechał. Człek był wcale do Ryżca niepodobny, jakby braćmi, z jednego ojca i matki nie byli, słuszniejszy od nieboszczyka, chudy, blady a łba czarnego, na którym gęste włosy, jak kopa siana ogromna, wznosiły się w nieładzie. Patrzał zpodełba i usta miał skrzywione jakąś chorobą, które mu się nawet, gdy wesół był, nie rozprostowywały. Zwali go też ludzie Czerniakiem-Krzywogębą, a źli i Krutomordą.
Zamożny kmieć z wielkim dworem tu się sprowadził, i bab a dzieci siła widać było na podwórku.
Mirka zobaczywszy, którego zdala widywał i znał go sąsiadem zagrody o granicę, huknął nań Krzywogęba.
Stanął podróżny, niemając doń zajeżdżać ochoty, bo mu się wszystko przypominało, co tu przebył i przeżył.
— Cóż to wrota mijacie? — zakrzyczał Czerniak.
— Bom się ja tu gospodarza nie spodział — odparł, zatrzymując się Mirek. — Ryżca i córki jego nie stało, myślałem, że chata stoi pustą.
— Ona-ć mi się należała, kiedym mu rodzonym był! — zawołał Czerniak. — Dziecka nie zostawił.
— Lublana przecie na świecie jest — rzekł Mirek — upiór czy żywa, pierwsze ona ma prawo od was do ojcowskiego domu.
Czerniak się rozśmiał.
— Ani żywej, ani upiorzycy nie byłbym dał dziedziczyć. Dziewka ziemi trzymać nie umie i nie może; ona w domu gościem, a już bieda to ostatnia gdy do roli trzeba cudzego parobka brać. To ojca i dziada mojego dziedzictwo: żeby na babę zejść miało, nie pozwoliłbym nigdy! Upiór, jeśli się tu włóczyć zechce a mnie straszyć, — kołek osikowy gotowy, nie zlęknę się!
Popatrzał nań Mirek, nieodpowiadając nic.
— Wstąpcie do mnie, dam się czem ochłodzić — dodał Czerniak.
— Śpieszę do domu — rzekł Mirek — a gościć u was temu, co tu w izbach trupy oglądał, nie miło.
Skrzywił się gorzej jeszcze Krzywogęba.
— Hej! hej! — dorzucił odjeżdżającemu — wyście pono się do Ryżcównej swatali: pewnie wam jej żal — a no, co z woza spadło, to przepadło!
Rozśmiał się strasznie Czerniak.
Mirek, na zagrodę się nieoglądając, na zgliszcze pojechał, popatrzył na świeże mogiły, u których stały wszędzie obiaty na miskach i ptactwo się na nie zlatywało; westchnął i do domu pociągnął.
Nie pilno mu było, nawrócił na chatę leśną i zdrój święty, dokąd nocą przybył i legł znużony, opędzić się niemogąc obrazowi Lublany, a myśląc ciągle, co się z biedną stało.
Nazajutrz, choć ladzie na łowy namawiali, nie chciał na nie Mirek; z próżnowania poszedł do zdroju, kędy zawsze z ludźmi różnymi się spotkać było można i popatrzeć na nich; więc nie tak się tęskniło jak w pustej chacie.
Leżał u źródła, pół-drzemiąc, gdy, oczy otworzywszy, zobaczył przed sobą stojącą Rusę, która znowu tu dla kogoś dzbanuszek napełniała wodą.
— Coście to nie na gródku! — spytała — rychło wróciliście do domu.
— Na wiec jeszcze czas, — rzekł Mirek, — a na gródku leżeć z innymi, co się tam smutkiem cudzym weselą, jam nie rad.
— A cóż wy, wolicie się chyba cudzem weselem smucić? — podchwyciła Rusa — to jak komu w kolebce nawito, jeden śmieje się z wszystkiego, drugi płacze. Wy młodzi jesteście a chodzicie markotni, jakby już było po wieczerzy.
— Bo weselić się nie mam czego, — odparł chłopiec, rad trochę zrzucić z serca co mu ciężyło. — Nie wiodło mi się nigdy; zarana zostałem sierotą, a do kogo serce lgnęło, tego mi zawsze wilki zjadły.
— Ja-ć to wiem — odezwała się Rusa — do kogo pijecie; a no, przeciw doli iść a przeciw prądowi wody płynąć — na nic. Gdybyście mnie byli słuchali a Lublanę wówczas siłą wzięli, gdy czas było jeszcze, ho! bo!
— Nie mówcież! — zagadał Mirek — darmo na wczorajszy dzień skarżyć się, kiedy go już niéma.
— I nie wróci! — dokończyła Rysa, kręcąc głową.
Stała jeszcze, ciągle dzbanuszek zatykając, gdy Mirek spytał:
— Nie słyszeliście co o upiorze? Czerniak się odgraża, że byle go złapał, osikowy kół mu wbije w serce, a jam ją na drodze spotkał, gdy z gródka jechała precz.
— I nie bałeś się jej? — spytała baba.
— Nie — rzekł Mirek.
— Mówiłeś z nią?
Chłopak westchnął ciężko.
— Jeśli gdzie w lesie przepadła — odezwał się — niechby choć pogrzeb miała.
Rusa patrzała na dzbanek.
— Różnie to bywa — rzekła — jak komu dano upiorem być albo wilkołakiem, czasem lata długie sam się męczy i ludzi nęka. Jak komu przeznaczono!
Niechaj wam to będzie pociechą, skończyła Rusa — dzbanuszek chowając pod płachtę — że dumna dziewka, co na nikogo patrzeć nie chciała, która i kneźną być nie żądała, do was miała serce.
— Pociecha to mała — rzekł Mirek — kiedy jej na świecie niéma.
— Na świecie ona może być — dodała Rusa — a co wam po niej, co jej z was, kiedy śmierć stoi między wami wpośrodku?
Mirek oczy spuścił na trawę.
— Jużbym się ja jej nawet nie lękał, gdybym choć upiorem ją widział.
Słuchając, stara pokręciła głową dziwnie.
— Takiego kochania jak wasze — rzekła — dawno na świecie nie bywało; tak to tylko matki dzieci umiłować umieją. Daj wam choć inne szczęście za to, kiedy serce macie.
Skłoniła mu się, zwróciła jeszcze ku niemu — i poszła.
Do dębu wróciwszy, zastała Lublanę przy ogniu gotującą wieczerzę. Upiorzyca potrzebowała tak coś zawsze robić; nieciła ogień po całych dniach, i w gorejący patrzała, zbierała zioła i kwiaty, plotąc i rwąc splecione wianuszki, karmiła trawą siwego i gadała doń, a gdy się wszystkiego przebrało — płakała.
Rusa weselszą przyszła niż zwykle; popatrzała na dziewczynę, jakby ją wątpliwość brała: czy upiorem być mogła.
— Byłam u zdroju — rzekła — co na Mirkowej ziemi płynie. Lublana spojrzała, brwi marszcząc, jakby ją to imię zabolało.
— Poco Mirka wspominacie? — spytała ostro.
— Musiałam wspomnieć, bom go widziała — rzekła stara, a dziewczę, niecierpliwie się poruszywszy, na ogień suszu dorzuciło, aż wielkim buchnął płomieniem.
— Widziałam go — u źródła leżał, mówili — cały dzień, na pół senny i markotny. Gdy mnie zobaczył, o was pytał: czym co nie wiedziała?
— Juści, zmilczałaś stara! — odezwała się mocniej jeszcze, brwi ściągając dziewczyna.
— Cóżem mówić miała! nie było co? — ciągnęła dalej Rusa, a że bardzo was miłował, to z niego widać i teraz jeszcze.
— A wy mi to powiadacie, abym mocniej życia żałowała! — krzyknęła Lublana, za czoło się biorąc rękami. — Oj! prawda to, prawda, że upiorem żyć, lepiej się nie rodzić!
Siadła, przypadając, na ziemi.
Rusa dumała czy drzemała. Późno w noc czuwały jeszcze obie zasępione przy ognisku, bo sen nie brał żadnej.
— Nie gniewaj się, Lublano — nieśmiało spytała, mierząc ją oczyma, Rusa — nie gniewaj się na wiedźmę starą. Jakbym ja was spytała, czy — czy wam chce się krwi ludzkiej.
Dziewce brwi się zbiegły i wstrzęsła się ze zgrozy.
— Gdy pomyślę o niej, strach i obrzydłość mnie bierze — odezwała się — nie! nie! Jedna tylko, choć jej nie piłam, smaczną mi była, to Leszkowa, gdy ją płomienie ssały.
— Dziw nad dziwy — szepnęła stara. Gadają o upiorach, że po nocach latają, aby się pokarmiły; ja pilnuję nieraz noc całą — a nie widziałam, byś się ruszyła. Jakiż to upiór z ciebie?
— Ja nie wiem — cicho rzekła dziewczyna — alem ja trzy dni leżała umarłą i nie słyszałam nic, nie czułam nic, nie było mnie w chacie: wróciłam więc ztamtąd, gdzie są ojcowie. A kto wraca — ten upiorem.
Zmilczała Rusa — podparła się na ręku, zadumała; nie mówiły więcej z sobą.




Nadszedł dzień na wiec przeznaczony i już wieczorem przed nim ludzie się do gródka ściągać zaczęli.

Co było powinowatych Leszka, z najdalszych ziem i powiatów, siedzących gdzieś w nieznanych myszych jamach, wszystko strojne i zbrojne, wlokło się na ową radę, która nowego pana wybierać miała. Każdy sobie pochlebiał, że albo największe miał prawo, lub najlepsze mieć może szczęście. Trzej zięciowie Leszkowi, co trzy córki zabrali po nim, też myśleli, że i oni kneziami być mogą.
Jeden bogactwem się sławił, rozumem drugi, chytrością trzeci. — Mało takich było, coby wielkiej troski z wielkiem dostojeństwem nie chcieli.
Jechał i Mirek, choć mu się nie chciało; a no popatrzeć go namawiano i rozochocić się, bo ciągle zasępiony chodził.
Na grodzie miejsca dla starszyzny nawet nie było; więc poza wodą i błotami, w dolinie, obozami się kładli, nad namioty i szałasy wtykając żerdzie ze znakami różnemi, aby poznać było można, kędy kto stał.
Leszek i Przemko przybyli też z wozami pełnemi, beczki kazali poustawiać na drążkach, cebry pod nie, kubki na nie i — pij kto chce!
Samego plemienia Leszkowego liczono do stu głów, z których każda do czapki kneziowskiej się zrodziła. Ci mało z sobą gadali, bokiem chodząc, a rozpowiadając o sobie wzajem takie straszne dzieje, iż jednej poczciwej nitki na żadnym nie zostało.
Z pomiędzy żupanów i władyków wielu też było, co roili sobie, że, choć krwi Leszków w nich nie było, ta, co płynęła w ich żyłach, nie gorszą od tamtej być musiała.
Starzy przypominali dawne dzieje, gdy i ubogich kmieci wybierano, a pod łachmanami serce się znajdowało. Inni też ubogimi się czynili umyślnie, aby na nich wybór padł, i pokorą smarowali po wierzchu.
Kto-by był po obozie chodził i słuchał, a potem pozbierane ważyć chciał, nie wiedziałby pewnie co o tem trzymać, chyba, że przeciw kneziom przyszłym już zawczasu gadano siłą, a za nikim nikt nie gardłował lepiej niźli za sobą.
Kogo nie wybrać — widzieli wszyscy, a kogo wybierać, nikt nie wiedział!
Bohobór z Zabojem, zszedłszy się na wałach, powiedzieli sobie pocichu, że z owego wiecu nie będzie nic, krom zamętu strasznego!
— Byle do oszczepów nie przyszło! — zamknął Bohobór. Krwi zanadto nie mamy, abyśmy ją z siebie toczyć mieli, dosyć wylewając tej, którą nieprzyjaciel wypija.
Bohoborowi przypadło pierwsze słowo w kole, gdy starszyzna zasiadła, a młódź za nią stanęła w odwodzie, aby się uczyć, jak radzić trzeba było, jaki odwieczny zwyczaj w narodzie był — i uświęcone słowo.
Kneziowie też stali na wyżynie, piękną gromadą jak na okaz, niemając prawa mieszać się do wiecu, z którego tylko owoce zbierać mogli.
Dzień pogodny przyświecał uroczystemu zborowi.
Wylano naprzód objatę duchom dobrym i złym (aby nie plątały narad niezgodą). Bohobór brodę siwą pogładził i począł:
— Nie stało nam pana, a jak pszczoły w ulu nie możemy bez niego być. Prędko go nad sobą posadzić musimy, abyśmy wiedzieli kogo słuchać i za kim iść, gdy się bronić będzie trzeba, od kogo ma iść słowo i wola.
Najlepiej-by okrzyknąć jednym głosem, aby nikt nie odszedł krzyw jemu i innym.
Macie-li takiego, na którego-by wszystkich zgoda była?
Spojrzał po swoich, ale ci głowy pospuszczali; zlekka poruszano ramionami.
Zpod nawisłych brwi siwemi oczkami błysnął Zarwaniec, żupan zponad Gopła, człek chudy, suchy, który ze wszystkiego, nawet z tego, co inni szanowali, śmiać się miał w obyczaju. Ludzie wiedzieli, gdy miał usta otworzyć, że ich uśmieszy i wydrwi.
— Jeszcze to nie bywało — rzekł — aby kupa ludzi na jedno się zgodziła; rychlej stado całe pójdzie w jedną stronę niż ludzie: Bóg tak dał.
Na jednego się nie zgłosim wszyscy, lepiej-by poszukać sposobu, aby kto inny wybierał, a nie my, jeśli zgoda potrzebna.. Niechby tyle ziarn położonych było, ilu kneziów się nam swata; gołębia puścić; które ziarno wprzód dzióbnie, temu posłuszeństwo okrzykniemy.
Obejrzał się: podśmiewano się ze starego.
— Gołąb — rzekł Myszka — weźmie co z brzega: rozumu nie ma.
— A my go mamy? — szepnął Zarwaniec — tyle albo mniej od gołębia.
Bohobór się zżymał.
— Żarty stroicie! — rzekł — a nie pora potemu!
— Miły mój — odparł Zarwaniec, daję co mam; znajdziecie-li co lepszego — ja mojego gołębia do torby schowam.
— Niech kneziowie wystąpią — odezwał się Radzej, a każdy z nich powie nam jak rządzić chce; wybierzemy tego, co nam się podoba.
Zahuczano zgodą: — Dobra rada! niech z kolei przychodzą.
Bohobór nic nie miał przeciw temu: wysłali więc trzech od koła, aby zapraszać po jednemu przyszłych panów.
Gdy ci na pagórek weszli, kędy kneziowie stali, spór się zaraz wszczął: kto miał iść pierwszy. Hałas powstał; kneziowie się cisnęli i swarzyli z sobą.
Zarwaniec śmiał się.
Przemko, jako najmłodszy i najśmielszy, wyrwał się naprzód i do koła wpadł.
— Chcecie posłyszeć jak będę rządził — odezwał się — powiem wam szczerze: wojować będę dzielnie, życie w wojnie dam, gdy potrzeba; granie obronię i łupu dostanę. Do tego się czuję mocen, czegóż więcej chcecie!
Bohobór mu się pokłonił.
— Juści kto krew daje, ten najwięcej da — rzekł — wojna i obrona pierwsza rzecz, ale nie wszystka, miłościwy panie! Czasu pokoju, trzeba opieki biednym ludziskom!
Przemko o miecz się uderzył ręką.
— Wszystko się znajdzie, gdzie męztwo jest i siła! — dodał z dumą.
Postał chwilkę: starszyzna milczała; głową skinął i powoli wyszedł, a Leszek stał już i czekał na swą kolej, jakoż natychmiast za nim się wcisnął.
— Rządzić nie łatwo — rzekł, podnosząc rękę do czoła — wszystkim dobrym być trudno. Kto panuje, rozumu więcej mu trzeba niż siły; chytrości więcej niż męztwa. Czuwać musi dzień i noc, nie spać, na straży trwać, wybierać chwilę sposobną. Bydlęta siłę mają większą niż nasza, przecie je na uzdy bierzemy.
Chwalić się ja nie będę, dam wam tylko radę: wybierajcie rozumnego!
Z uśmiechem chytrym wyszedł z koła, a Zarwaniec rzekł:
— Mądry tak, że mi go strach.
Za Leszkiem wszedł Mieszek Brodaty, kołpaka podniósł, pokłonił się w koło, uśmiechnął:
— Nie chcę się wam zalecać, — odezwał się cicho, ręce zacierając, — każda liszka swój ogon chwali! hę! hę! jedno powiem: — Dosyć mieliście takich kneziów, co wysoko siadali nad wami, do których dostęp był trudny, przed którymi pokłony bić było potrzeba. Jam chudzina, ziemi mało mam, a choć krew Leszków płynie we mnie, żyłem jak ziemianin prosty; niewiele mi trzeba, ludziom nie zaciężę; kto do mnie przyjdzie, choć bez podarku, posłucham chętnie.
Uśmiechnął się raz jeszcze.
Zarwaniec szepnął sąsiadowi:
— Taki teraz dobry, że potem może skwaśnieć, bo to i ze słodkiem mlekiem bywa.
Mieszek nie mówił więcej, a nie dałby mu Ryk, który już do koła się cisnął.
Mąż ten był olbrzymiej postawy, z pałką w ręce, wyglądający dziko. Wszedł w koło, niebardzo na nie patrząc, i podparł się na maczudze.
— Co wam w głowie, panowie żupany?! — zawołał — co wam w głowie? Chcecie, aby się wam przyszły kneź zalecał obiecankami! Dzieci z was chyba, które się niańkom bałamucić dają. A któż wam tu złotych gór obiecywać nie będzie, aby was za łeb wziąć? Głupi-by był, gdyby potem dotrzymał!
I cóż to za kneź będzie, co, niewiedząc jaki go los napotka, przyrzeka wprzód co zrobi. Z dobrymi dobrym być — łatwo, ze złymi musi inaczej — co godzina przyniesie i dola narzuci, to jego robota. Nie łowić ryb przed niewodem! Ja takim dla was będę, jakiego warci będziecie! Nie obiecuję nic!
Zarwaniec zawołał na głos:
— Szczery jest, i to coś warto!
Innym się ta buta nie podobała. Ryk wyszedł z koła, maczugę zarzuciwszy na plecy.
Za nim wpuszczono jeszcze dwu Leszków, trzech Mieszków i na końcu knezia Bat’ka, staruszka zgarbionego, który się powoli wsunął do koła. Ten zaręczał, że na gwiazdach się znał i z duchami był dobrze, a pewien się czuł ich pomocy. Deszcze umiał sprowadzać, odwracać burze, wichry odpędzać, mrozy łamać, powodzie znosić. Obiecywał urodzaje, dostatek, rojenie się ogromne pszczół i mleczność krowom.
Ledwie go już słuchano; starszyzna, znużona słowami — poziewała, patrzyli wszyscy na Bohobora.
— Zgodzicie się na którego z nich? — spytał tenże i po kolei zaczął siedzących badać. — Ty kogo chcesz?
Każdy zcicha odpowiadał innem imieniem; niektórzy żadnego z nich sobie nie życzyli.
Szmer postawał.
— Ja wam jeszcze powiem rzecz jedną — podnosząc głos, odezwał się Zarwaniec. — Gołębia mojego nie chcieliście: użyjcież innego sposobu, o którym wiemy z wiekowych dziadów powieści, jak niegdyś wybierano, kiedy jeszcze w innej ziemi gościliśmy.
Bywało tak, że do celu biegano konno, a który pierwszy dopadł słupa, brał z niego kneziowską czapkę, na głowę kładł i kłaniali się mu wszyscy!
Starym podobało się wznowienie dawnego obyczaju.
— A czemuby nie? — poczęli wołać: — wszyscy wiemy, że biegano tak niegdyś; ojcowie rozumni byli: gdzie sami rozstrzygać nie umieli, na los zdawali!
Zarwaniec spojrzał na Bohobora.
— Co ty powiesz na to — stary?
— Jedno tylko — rzekł Bohobór — że co stare to szanuję, a choćbym obyczaju nie rozumiał, chowam go, aby nie zginął, boć może inny z niego dobyć to, czego ja nie potrafię.
Młodsi i ci, co lepsze konie mieli, rwać się już zaczynali, obwołując zgodę!
Kneziowie przyklaskiwali; nikt prawie się nie opierał.
— Zgoda na gonitwę — powtarzano. Naznaczcie czas, wytknijcie drogę, wybierzcie sędziów, biegać będziemy.
Wrzawliwie krzyczano ciągle:
— Zgoda! zgoda!
Zarwaniec szepnął pocichu:
— Anim się ja spodziewał, aby ladajaki żart mój ludzie za dobro wzięli. Udało się ślepej kurze znaleźć ziarno!
I usta przytknął dłonią.
Wola wszystkich tak się wyraziście i gwałtownie objawiała, że się jej już oprzeć nikt nie mógł.
Stanęło więc na tem, że w dolinie pod Gródkiem, na równej piaszczystej dróżynie, na pełni miesiąca miał się odbyć ów obrzęd uroczysty; że do gonitwy stawić się wolno było każdemu, czy był z krwi Leszków czy nie, a choćby najpospolitszemu z gminu. Wszyscy razem puścić się mieli i na dany znak do celu biegnąć. U słupa zaś, za sędziów zasiadać mieli: Bohobór, Zarwaniec i całym likiem wszystkich panów Wojewodów dwunastu.
Gdy się raz na to zgodzili wszyscy, rozpierzchli się zaraz, radząc, rozmyślając, przepowiadając i konie rozpatrując, bo nogi ich, pana im dać miały.
Leszek, który stał na uboczu, podumawszy, przystąpił do Bohobóra.
— Do pełni niedaleko — rzekł — zwlekać z przygotowaniem nie można. Stawi się do biegu pewno nie dwu ani trzech, ale ilu — nikt nie powie. Patrzajcież no, że drożyna, którą jechać mamy wazka, że po bokach ziemia popadana, nierówna i od kretów poryta. Niesprawiedliwie się więc stanie temu, który zboku miejsce obrać będzie musiał. Zawczasu potrzeba pługiem szeroko zorać rolę piaszczystą, bronami i gałęźmi ostremi wyrównać, tak, aby dla wszystkich była jednaka.
Zwierzcie to komu.
Wszyscy uznali, iż rada rozumną była, a że Berzda stał, kręcąc palcami, na uboczu, a znano go, iż do starych sług na gródku się liczył, zdano mu więc tę sprawę, aby on drogę gotował.
Skoro tylko czas i warunki umówionemi zostały, młodzież i kneziowie do szop pobiegli po konie, śpiesząc do domów, bo każdy teraz chciał szukać bieguna w stadzie, coby mu czapkę kneziowską wygrał nogami.
Pod wieczór roiły się gościńce, a na zamku coraz się puściej robiło. Rozjechali się wszyscy i Berzda został sam, namyślając się, jak rozkaz otrzymanym spełnić.
Na gródku smutno mu teraz było. Siadł znowu w przedsieni na ławie, palce grube skręcił, jak był zwykł za dobrych czasów, westchnął na wspomnienie pana, który mu się w oczach spalił marnie, i — począł drzémać.
Trwało to jakoś niedługo, bo poczuł, że go ktoś ciągnie za rękaw. We śnie niemiłe przyszło mu wspomnienie, że go Czomber na postronku prowadzi: targnął się więc z całych sił z oburzeniem, ale gdy oczy otworzył, ujrzał zdziwiony w mroku wieczornym, stojącego tuż Leszka, który mu znaki porozumienia dawał. Wstał natychmiast, bo szanował krew swych panów.
Kneź go odwiódł na stronę.
— Berzdo miły — odezwał się pocichu, klepiąc go po ramieniu — znam ja cię z czasów dawnych, wiem, żeś nieboszczykowi miłym i wiernym był. Zasłużyłeś na to, abyś kawał ziemi dostał z puszczą a barciami wydajnemi, z młynem, z wodą i łąką. Otrzymasz je odemnie, ale — postąp jak powiem.
Berzda milcząco potakiwać począł mocno, bo go to niewiele kosztowało, bo przy starym swym panu całe życie to czynił.
Leszek mu się pochylił do ucha:
— Drogę potrzeba jak kazano wyorać pięknie, szeroko i zabronować, ale na tem nie koniec. Nocą musisz na niej doły pokopać, lekko je chrustem przytrzasnąć i piaskiem pokryć tak ślicznie, aby ich dostrzedz nie było można.
Berzda głową kiwał.
— Tylko z prawej strony zostawisz drogę równą — dodał Leszek, a tę ja wybiorę. Innym się konie potykać i przewracać będą, zostaną w tyle rozumiesz.
Uśmiechnął się stary i ręką podniesioną zapewnił, że doskonale wie co ma robić.
— Musisz to jednak wykonać sam — -szepnął Leszek, aby nikt o tem nie wiedział i zdrada się nie wydała.
W dodatku — rzekł kneź cicho znowu — do ziemi, lasu, barci, młyna, dam ci jeszcze młodą żonę jak malinę i uczynię cię wojewodą.
Berzda do stóp mu się pochylił; uderzył się w piersi i zebrał nawet na słowo, że spełni wiernie przykazanie.
Wymknął się Leszek, raz jeszcze powtórzywszy, że prawa strona nietkniętą zostać była powinna. Po odejściu jego, uradowany niezmiernie Berzda, podśpiewując, chodził po podcieniu, palce kręcił i śpiewał półgłosem: — prawa! lewa! lewa! prawa!
Nadzieja otrzymania starego lasu i młodej żony, tak go upoiła, iż gdy do snu się miał kłaść, zapomniał na śmierć, którą stronę wolną miał dla knezia zostawić.
Na ostatniej naradzie w gródku Mirek już nie był; słuchał w początku różnych głosów i, splunąwszy, na koń siadł, do domu wrócił, bo mu się zdało, iż bałamuctw tych dłużej nie warto było i słuchać.
Nie wiedział więc co uradzono, a wszystko mu też jedno było, kto miał panować!
Daleko w lesie napędził go, powoli się wlokącego, Czapla i bąknął nań:
— Mirku, hej! — zawołał — coś to się pośpieszył z gródka, niedobywszy do końca? Nie wiesz nawet, jak Zarwaniec zażartował z ludzi i najgłupszą radą najrozumniejszych spętał.
Mirek odwrócił się.
— Kogóż wybrali? — spytał.
— Nikogo — zaśmiał się Czapla. Stanęło na tem, że na pełni miesiąca kto żyw, a chce mu się czapki, biegać będzie do celu, i kto wyścignie innych, kneziem będzie!
— A no! odparł Mirek, aby dobry koń, choć zły człowiek, i po wszystkiem!
— Cóż, ty biegać nie myślisz? — rzekł stary szydersko.
— Ja? mnież to na co! — odezwał się Mirek, — albo mi spokój nie miły? Kneziem być — znaczy służyć wszystkim, na zawołanie stać, wolnej godziny nie mieć, i za to zbierać jeszcze przekleństwa. Z dwojga złego parobkiem być lepiej! Tyle, że się człek ukłonów napatrzy nieszczerych i kłamliwych słów nasłucha.
— Cóż ci się zda? kto wygra? — spytał Czapla.
— Pewnie ten, komu się samemu o tem nie śni, i kogo się inni nie spodziewają.
— Na pełni — dodał Czapla — jedźmy razem popatrzeć na te dziwy. Za naszego żywota, ani za ojców naszych nic nigdy podobnego nie widzieli ludzie.
Mirek nie bardzo obiecywał; na rozstajach rozjechali się z Czaplą; pociągnął do domu.
Nadchodziła pełnia miesiąca: gotowali się więc ludzie, jeżeli nie biegać do celu, to choć popatrzeć na zapaśników.
Wieści osobliwe chodziły po powiatach; prorokowano koniom różnym szczęście i ludziom.
Mirek ani myślał o niczem, powiedział sobie jednak, leżąc w chacie, a patrząc w pułap:
— Siwego tego, gdybym miał, co na nim Lublana jechała, wszystkich-bym prześcignął, ale chyba dla śmiechu. Żaden koń się z nim nie zejdzie, u nóg jakby skrzydła miał. Co się z nim też stało?
Jednego dnia Mirek się zwlókł z posłania; zachciało mu się na łowy — a nuż smutek rozpędzą? Ludzi brać z sobą nie myślał, bo samotnemu najlepiej mu było; psów tylko najsprawniejszych parę wypuścić kazał i w las ruszył.
Dostawszy się do puszczy, zapomniał czego jechał, i choć gończe za zwierzem poszły, on o nim niemyśląc, wlókł się, rad, że mu nad głową las szumiał wtórem do jego tęsknicy.
Zadumany nie ocknął się, aż kędyś w miejscu, którego już i poznać mu było trudno, choć okolice znał dobrze. Rozglądał się po niej, stojąc na skraju lasu u łąki, a koń jego głowę z zarośli wystawił i patrzał też na dolinę, od której go woń zielonej trawy dochodziła; gdy tuż niedaleko rżenie się ozwało, tentent, i siwy koń przybiegł, radując się, do Mirkowego, prychając, a do nozdrzów mu łeb przykładając.
Zdziwił się niepomału Mirek, poznając w nim konia Lublany, a że bezpański dziko chodził, wnet mu pętlę narzucił na łeb, i zajął go; konisko się nie opierało, stęsknione za stadem a może i za ludźmi.
Jako wspomnienie Lublany, o której myślał, iż przepadła może, koń mu był drogi; więc już o łowach ani myśląc, rad z tej zdobyczy, począł się kierować corychlej ku domowi. Pociechę miał jakąś z tego, iż mu się siwy dostał. Zaledwie do chaty przybywszy, postawił go na pierwszem miejscu u żłobu, odgrodził od innych, i sam pielęgnować go zaczął, a bardzo się nim lubował.
Przybyły nazajutrz Czapla, gdy go w chacie nie znalazł, do stajni za nim poszedł.
— Patrzajcie, co mnie za szczęście spotkało — zawołał Mirek — najlepszego konia, jakiego na wszystkie kraje nasze znam, dostałem niewiedzieć jak. Chodził bezpański, jakby na mnie czekał. To siwy koń Lublany.
Na nim — odwracając się do Czapli — wszystkichbym Leszków wyścignął.
— Czemuż nie! takiś dobry jak i oni! — rzekł Czapla.
— Lepszy od nich — odparł Mirek — bo tego, co oni, nie pragnę.
Pół dnia ze starym przegadali. Były jeszcze trzy dni do gonitw; namawiał Czapla druha, aby dla ciekawości jechał: ten się opierał; tak się rozeszli. Zostawszy sam, dopiero Mirek, gdy nudzić począł, rozmyślił się na siwego siąść i pojechać patrzeć na dziwowisko.
Nazajutrz rano, konia przybrawszy, ruszył w drogę.
Pusta ona zwykle bywała i trudno na niej spotkać było człowieka, a teraz sznurem szli i jechali ciekawi ku gródkowi, bo drugi raz się to przytrafić za życia ludzkiego nie miało.
Ten i ów po drodze jadącego pozdrawiał i zaczepiał; ale Mirek do rozmowy nie był chętny, i puszczając przodem albo wyprzedzając, wolał jechać tak sam, dróżyn wyszukując pustych.
Pod gródkiem, choć jeszcze cały następny dzień zostawał na przygotowania, obozy leżały do koła. Kneziowie przybyli już wszyscy, i każdy z osobna się obozem położył.
Mirek, i tu stroniąc od innych, na uboczu się zatrzymał; przy nędznych chatach na podzamczu. Tu, upatrzywszy stajenkę u ubogiego człeka, na noc się wprosił. Dla siebie nie potrzebował wiele, byle ulubionemu koniowi dobrze było.
Wieczór piękny na przyźbę go wyprowadził. Gospodyni poszła po ziele dla krów, stary mąż jej, po wodę, dzieci tylko w podwórku zostały. Chłopców dwu wyrostków, w zgrzebnych koszulach, boso, biegało od płota do płota.
Nie zważał zrazu Mirek na nich, aż gdy głośniej coraz poczęli sprzeczać się z sobą, o uszy jego obiły się wyrazy, które się do gościńca na gonitwę przeznaczonego ściągały. Słuchać więc począł.
— Ty nie wiesz nic, Sytku — mówił starszy — a co ja doszedłem, ho! ho! to taka rzecz, że za nią-by nie jeden konia dał.
— No cóż?
— Nie powiem.
— Mów!
— Nie chcę!
Sprzeczali się, śmieli; starszy usiadł i, niewidząc na przyźbie obcego, szeptać zaczął:
— Na tym gościńcu co po nim biegać mają, my wczoraj we trzech po nocy się puszczali, kto wyprzedzi! Pucek, jak ruszył, tak zaraz się wywrócił i nogę wywinął. My do niego; a tam doły pokopane, chrustem pokryte, piaskiem przysypane. Poczęli my macać i kołkami próbować — po całym szlaku ich pełno, ino lewa strona od nich wolna. Stary Berzda to zrobił dla kogoś i ten kneziem będzie, co na lewo pójdzie; inni albo łby pokręcą lub konie popsują.
Chłopcy z dobrej sztuki śmiać się poczęli, obiecując sobie pojutrze zabawę z tego wielką.
Mirek słuchał, niewierząc. Gdy jednak noc zapadła i wszyscy się pospali, ciekawość go wzięła, przekonać się, czy chłopiec nie kłamał.
Księżyc, choć na pełni, osłonięty był chmurami: mógł więc niepostrzeżony dostać się do gościńca, z którego obu stron krzaki rosły łozowe.
Pusto na nim było, lecz, gdy księżyc na chwilę z za obłoków się wychylił, spostrzegł Mirek od gródka jadącego mężczyznę na koniu, w którym poznał z przestrachem nieboszczyka Leszka, co się na gródku spalił.
Cień to był, gdyż na wylot przezeń przeglądała góra i zamek. Widmo jechało, nietykając ziemi, ponad drogą, powoli, z podniesioną głową, w kołpaku kneziowskim, ręką w bok się trzymając. Chciał Mirek, widząc je zbliżające się ku sobie, uciec, lecz strach go jakiś ogarnął, że ruszyć się nie mógł. Kneź sunął coraz bliżej ku niemu. Widać już było całe oblicze jego, ale nie takie jakie za życia miał, dziwnie odmłodzone i wypięknione, jasne, spokojne, rozumne. Oczy jak dwa ognie błyskały mu w szeroko rozwartych powiekach, lecz światłem nie ziemskiem, osobliwem jakiemś, przenikającem.
Gdy źrenice te zwrócił na Mirka, przykuł go jeszcze mocniej do ziemi: Skryć się nawet nie mógł w łozinie, bo gałęzie się na ziemi pokładły.
Stanęło widmo, patrząc na Mirka, nie przemówiło doń nic ustami, nie słychać było słowa: a jednak Mirek wiedział, iż mu kneź nakazał pojutrze na siwym koniu wyjechać i do celu biedz; może dlatego, aby wrogi jego czapki nie dostali.
Ani się mógł opierać temu Mirek, i dopiero otrzeźwiał, gdy widmo zwolna w mgłę się przemieniło, i gdzieś w powietrzu znikło.
Obejrzał się chłopak dokoła, szukając go jeszcze oczyma, i nie zobaczył już nic, tylko podkradającego się Berzdę, który rękami coś po drodze macał i łopatą piasek tu i ówdzie miotał.
Następnego dnia coraz więcej a więcej ludu się schodzić poczęło, coraz osobliwsze konie sprowadzano, których się do syta mógł Mirek napatrzeć.
Żadnego jednak takiego, jak jego siwy, nie było.
Berzda, tając zdradę swą, u sędziów wyrobił, żeby po gościńcu nikomu chodzić i biegać nie było wolno, bo-by go, jak powiadał, stratowali, doły powybijali i popsuli.
Zatknięto więc koły, zaciągnięto sznury i gawiedź się tylko naciskała dokoła.
Pod lasem wybudowano pomost wysoki, dla wojewodów, którzy na nim kołem mieli zasiąść, aby sądzić. Przed nim wbity był słup, czysto obrobiony a gładko wyciosany, na którym czapkę zawiesić miano.
Tymczasem, że nic do roboty nie było, ci, co wcale biegać nie myśleli jutro, dnia tego swawolnie się po dolinie ścigali, a dużo się ich, ze śmiechem powszechnym, natłukło i nasromało.
Wieczorem, jakby na przekorę, niebo się zaciągnęło chmurami gęstemi, deszcz lunął, a wiadomo starym było, co on na pełni znaczy.
Nie rychło się go przebierze; na następny więc dzień prorokowano słotę, co było znakiem, iż i gonitwa nieszczęśliwie wypaść miała.
Mirek, wróciwszy do chaty, jak legł, nie zbudził się aż rano, gdy słońce wschodziło już. Rychło też rogami miano dać znać, gdy się zapaśnicy puścić byli powinni.
Niebiorąc nawet na siebie odzieży pokaźniejszej, tak jak powszednich dni chadzał, Mirek na siwego siadł i jechał, gdzie już kupa wielka stała.
Leszek zajmował miejsce po prawej stronie, za nim Przemko i inni rzędem, tak, że ledwie na lewym skraju dla Mirka trochę miejsca zostało. Kneziowie jechali, strojni od złota i szkarłatów; chłopak, gdy się pokazał i stanął na równi z nimi w sukmance prostej, w ladajakiej czapce, na koniu dobrym, ale też nie przystrojonym, wszyscy się z niego śmiać zaczęli.
— Hej! nieboże! — krzyknął mu Leszek — a nie wyłaź-że naprzód, abyś wstydu się nie napił. Nie twoje tu miejsce.
Inni drwili gorzej jeszcze; ale Mirek, jakby nie słyszał, nieodpowiadając, stał zkraju i miejsce swe trzymał.
Według starego obyczaju u gościńca zasiedli ślepcy i gęślarze, którzy pieśń odwieczną o Lechu praojcu śpiewali. Gawiedzi też różnej cisnęło się mnóstwo wielkie. Czekali wszyscy, aliści znak dadzą, gdy od pomostu, na którym sędziowie zasiadali, jakby wicher się zerwał jaki.
Wojewodowie wszyscy jechali pędem na koniach ku stojącym kneziom, a z nimi tłum, wołając: — Zdrada!
Gęślarze umilkli z pieśnią; Mirek nic jeszcze nie rozumiał, co się gotowało, gdy z wołaniem wielkiem na blednącego Leszka rzuciło się pospólstwo biegnące z wojewodami. Chciał uchodzić, zobaczywszy, że nań zmierzali, gdy już go pochwycono i w sztuki rozszarpano.
Ledwie Wojewodowie pohamować mogli białemi laskami gawiedź rozjadłą, aby i na innych się nie rzuciła, ogłaszając, iż jeden Leszek winien był zdrady, która się przez dzieci wydała.
W tej-że chwili Berzdę, ratującego się ucieczką, Czomber pochwycił i na suchej gruszy, stojącej w polu, na tymsamym postronku powiesił, na którym go prowadził w zagrodzie Ryżcowej, i kawał tego postronka na pamiątkę sobie zachował.
Gromada parobków z łopatami, spędzona na gościniec, poczęła zaraz dziury odkrywać, zagarniać i równać z ziemią.
Burza ta skutek miała taki, iż, Leszkowego losu się uląkłszy, kilku kneziów odjechało precz, o życie się swe lękając. Mirek na swem miejscu pozostał. Panowania mu się nie chciało wcale; byłby się od niego odkupił: ale jakże oprzeć się miał rozkazowi ducha, który umyślnie na ziemię zstąpił, aby go tu wysłać?
Myślał Mirek, iż jeśli go siwy do czapki pierwszego doniesie, odda ją temu kogo najgodniejszym uzna. Zawczasu o tem dumając, Bohobora miał już w pamięci.




Zpołudnia dopiero gościniec był gotów. Siedli znowu na ziemi ślepcy i gęślarze, z pieśnią starą, Wojewodowie u celu na ławie, a obok Mirka stało trzech kneziów: nieulękniony Przemko, Mieszek i Kwas. Wszystkich konie młodsze były od Mirkowego i rwały się tak, a dęba stawały, z niecierpliwości, że je ledwie siedzący na nich utrzymać mogli — i sami siebie. Siwy stał, wcale się nienapierając do wyścigu, wodze mu pan puszczał wolno, a ci, co stali do koła, wciąż dziwowali się, że z taką szkapą powolną, pan jej, na goń się wybierał.

Jeszcze pieśni Lechowej nie dokończyli gęślarze, gdy na dany chustką zpod lasu znak, trzej ludzie w rogi zadęli i konie wszystkie, puszczone z kopyta, w czwał ruszyły.
Mirkowy tylko siwy poszedł sobie, jakby z innych drwił, niebardzo się rwąc i śpiesząc.
Jeden z kneziów, Kwas to był, zaraz się pospołu ze swym wywrócił i przez łeb padł tak, że go już ze skręconym karkiem podniesiono.
Mieszkowy koń w bok się żachnął, przez sznur przesadził i niedając sobą kierować, razem z panem w pole się puścił, kołując po niem jak szalony. Przemko jechał dzielnie, lecz młody koń jego, w pół drogi już dech miał zaparty i słabnąć począł; siwy Mirkowy posunął się jak strzała, wyprzedził go, zostawił za sobą i, zwolniwszy kroku, nieobawiając się już, by go wyścignięto, do celu biegł tak sobie swobodnie, z głową podniesioną, iż tłumy w ręce bić i wołać poczęły z radości.
Z Mirkiem stało się to, czego on sam pojąć nie mógł, nim do słupa dobiegł: serce mu urosło ogromnie; wyjechał ze stanowiska chłopcem pokornym, dojeżdżał do celu rozmarzony i pijany. Klaskanie i wołanie, jak stary miód, szło mu do głowy. Myślał: dlaczegoby on sam czapki nie miał wdziać i w niej chodzić — a panować?
Na męztwie mu nie zbywało; serce zaś wielkie czuł teraz w sobie i wojaczą ochotę do bojów i rozum pański do sądów.
Gdy siwy do słupa dobiegał, Mirek po czapkę sięgnął ręką śmiałą, kołpaczek swój lichy na ziemię cisnął i włożył znamię panowania na głowę.
A tu już mu do kolan się ciśnięto zewsząd, i Wojewodów dwunastu, z ławy swej powstawszy, szli doń, aby go obwołać ludowi.
Radość była wielka pomiędzy ziemiany i kmieciami, iż mały człek, co z nich wyszedł, wielkiego dostąpił dostojeństwa.
Mirek na koniu swym stał, a kto go rano widział gdy z chaty jechał i zobaczyłby go teraz, ani-by poznał. Najlepsi znajomi, stary Czapla, który nieopodal na koniu siedząc, czapką wywijał, już się Wojewodą być spodziewając, innego w nim teraz miał przed sobą człowieka. Zdało mu się, że urósł, że wypiękniał, że w biegu dawną z siebie skórę zrzucił a nową wdział.
Kto miał róg albo trąbę, z całej siły w nią dął; inni, gęby nieżałując, krzyczeli; wrzawa była taka, iż nikt już nic nie słyszał i nie rozeznawał.
Siedli, oddawszy nowemu panu cześć, Wojewodowie na konie, aby go na gródek poprowadzić; otoczyła go starszyzna — i tak, z radością niezmierną, wszystko, co żyło, cisnęło się ku górze.
Samym przodem, ślepcy i gęślarze szli, pieśń nucąc obrzędową.
Nie stało tylko Leszków wszystkich, którzy, zobaczywszy, iż prostego ziemianina szczęście spotkało, pojechali precz, zaklinając się, iż wojska pozbierają i ziemie mu zajadą.
Jechał tedy nowy kneź, co nim być wczora ani chciał, ni się spodziewał, dziś już w jednej godzinie, tak oswojony z tem, co go spotkało, iż-by nie pojął teraz, jakby mu do dawnego stanu wrócić przyszło.
W tłumie rozpowiadano sobie jego żywot i sprawy, a Czaplę, o którym wiedziano, że mu druhem był, otaczali już nowi przyjaciele, aby im za orędownika służył przy kneziu.
Gdy do dworca doszli gęślarze, ślepcy, Wojewodowie, starszyzna i Mirek z nimi, a stanęli w przedsieni, zkąd obyczaj był po imieniu knezia ogłaszać, zapytał Bohobór, skłaniając głowę panu, jakieby chciał wziąć imię?
Mirek, wspomniawszy sobie widmo nocne, postanowił, jak ono Leszkiem się nazwać, i rzekł, że choć imię to gorzkiem być mogło dawniej, on je słodkiem chce uczynić.
Okrzyknięto więc knezia Leszka, a ci, co nie rozumieli dlaczego się to działo, wielką w tem mądrość widzieli, że właśnie wybrał to imię prastare.
Do uczty wszystko już było w pogotowiu, wprzód jednak nim zasiadł do niej Mirek, zażądał, aby konia, któremu winien był dostojeństwo, sam zawiódł do najlepszego żłobu i oddał najpilniejszej straży, która dzień i noc nad nim czuwać miała.
Stało się po jego woli i, okrywszy siwego szkarłatem, u pełnego postawiono go żłobu. Zwrócił, się ku panu i zarżał doń radośnie.
Wśród tego szczęścia czemu ów koński głos napełnił go smutkiem? — Mirek nie wiedział sam. Przyszła mu na myśl Lublana, gdy od tego gródka polem jechał raz ostatni i mówił z nią, a ona mu, z siwym razem, zprzed oczów znikła. Co się teraz z nią stało? Pogrzebiono ją, czy biegała nocami, ssąc krew młodą?!
Gdy za stół siedli, Czapla za podczaszego się stawił kneziowi, prosząc, aby mu kubek swój powierzył i dawną miłość zachował, co mu przyrzeczonem zostało. Wesołość u stołów tak wielka urosła przy miodzie starym, iż o wczoraj i jutrze zapomnieli wszyscy; jeden Mirek, jak siadł chmurnym, takim i do końca pozostał.
Nocą już, znużonego, Czapla poprowadził do izbicy przygotowanej, w której dlań usłano łoże. Zamiast na szyję, jak dawniej, gdy sami pozostali, druh do kolan się pokłonił, ściskając je.
— Panuj szczęśliwie — rzekł — a o tych, co ci sprzyjali, nie zapominaj.
Mirek go uściskał. — Czaplo miły — odparł — panem nad tobą nie chcę być, ale druhem pozostać; bądź-że ty dla mnie prawdziwym, i nie szczędź mnie, gdy zbłądzę, aby los mojego poprzednika, nie spotkał i mnie.
Czy nowy kneź spał tej nocy? — powiedzieć trudno, bo radość, jak i smutek, sen odbiera.
Zrana czekali nań już Wojewodowie i starszyzna sama, bo ich obyczajem było, iż pierwszego dnia po objęciu panowania każdy miał prawo radę mu swą przynieść, jako podarek, aby miał w czem wybierać, gdyby mu własnej myśli nie stało.
Koleją wpuszczano do pana wszystkich, kto chciał, aby we cztery oczy, niesromając się, prawdę całą mówić mogli.
Wszedł naprzód Bohobór siwobrody i długo stał milczący, jakby rozpierzchłe zbierał myśli.
— Miłościwy panie — rzekł w końcu, niewiele ci przynieść mogę. Jeżeli we własnej piersi nie znajdziesz rady, inni ci jej nie dadzą; a z radą cudzą, jak z mieczem pożyczanym, niewiele zrobić można.
Słuchaj, miłościwy panie, rady umarłych; tak, oni ojcowie, co śpią w mogiłach, dadzą ci najlepszą, bo po nich w pieśni i pamięci zostało to, co najlepszem było. W to się patrz. Do ojców wzrostu dorośnij, a choćby ci nie dano dojść do ich wielkości, choć rosnąć pragnij, a nie maleć.
Gospodarzem jesteś na tych ziemiach: patrz-że, aby chata całą była, sromu nie miała, a parobcy nie piszczeli z głodu. Podniósł ręce stary — żyw i zdrów nam bądź!
Po nim wsunął się Zarwaniec, o kiju, z uśmiechem na ustach.
— Miły kneziu — rzekł — ja ci jednego życzę: abyś do twojego cioski a poprzednika nie był podobny; zresztą, choćbyś nam panował najlepiej, najszczęśliwiej, bądź na jedno gotów: że my zawsze na ciebie burczeć będziemy; gdyby sam Prowe spadł na ziemię z Perunem, a siedli na stolicach, i z tych-by naród prędko nie był rad. Nie oglądaj-że się na to, jak ludzie na cię patrzeć będą, lecz rób swoje.
Skłonił się — szli inni starzy. Każdy co innego poddawał: jeden, aby zaraz sąsiednie ziemie zabierać; drugi, aby się na Niemca wyprawić; trzeci, żeby nowe urzędniki stanowić — spodziewając się jednym z nich sam być.
Mirkowi pod koniec w głowie już szumiało tak, że ledwie się żywym czuł. Zdało mu się, jakby go kto stogiem siana przysypał, tak mu nakładli wiele na zmęczoną głowę.
Już miał się im prosić, aby go puszczono tchnąć nieco, gdy do izby się wcisnął żebrak, w łachmanach, z małą gęślą na sznurku przez plecy zawieszoną. Staruszek był zawiędły, z twarzą pomarszczoną, uśmiechniętą, mały, przygarbiony, ale żywo się poruszający.
Nie pokłonił się bardzo nizko, oparł się na kijku, nogi szeroko rozstawił i począł najpierw patrzeć długo na Mirka.
— Cóż mi powiecie? — zapytał znękany kneź.
— Niewiele, miły panie, niewiele — rzekł stary, ino-m chciał na was popatrzeć jak dziś młodo i raźno wyglądacie, abym potem wiedział co z was owa czapka zrobiła!
Żal mi was!
Ruszył trochę barkami.
— Myślicie sobie: oto durny starowina! O, nie! Ja byłem takim Leszkiem i kneziem jak wy; panowałem — popytajcie ludzi. Dojadło mi to, i, żem dzieci ni żony nie miał, jednego dnia podparłem kołkiem bramę gródka, powiedziałem w progu:
Zdrów sobie pana szukaj — i poszedłem w świat.
Tak mi lepiej; do kneziowstwa-bym nie wrócił, choćby mi dziesięćkroć większe dawano niż twoje. Nie wiesz, nieboże, coś sobie biedy napytał.
Męczą cię od rana dziś radami; jutro przyjdą ze skargami; nie dadzą ci tchnąć, nie pozwolą spocząć. Osądzisz ostro, toś oprawca; podarujesz winę, toś słaby i miękki.
Skubać cię będą żywym z pierza, aż i życie wyskubią.
A ja sobie z gęślą moją, (tu brzęknął w nią) ruszam w świat, sam se pan, jak oczy zajrzą, wszystka ziemia moja. A cóż? nie zieleni się ona mnie i nie kwitnie?
Com gnił na gródku, teraz idę do coraz nowych ludzi, po drogach nowych, aż się dusza widowisku raduje. Siędę w lesie i zagędę sobie, pieśń ułożę, jakby mi kwiat z piersi wykwitnął. Toż radość dopiero, gdy się ludzie jej uśmiechną, toć szczęście!
Chleba mi za pieśń każdy da, a wody pełno. — Wolę ja gęślarzem niż Leszkiem być, a czasami jak w gęśl uderzę, jak zanucę im pieśń, tom ich pan, bo moje króluje im słowo i polecieliby za niem, choć na stos!
E! kneziutku nieboże, weź sukmankę i gęślę, lepiej ci będzie: tyle szczęścia, co jest w pieśni, co prześpiewa się i prześni!
Machnął ręką wesoły starowina i popatrzał na Mirka.
— Nie uwierzysz! — tak i ze mną bywało, ażem doznał!
Jeśli ci się zda, że w łaźni na najwyższej ławie najlepiej siedzieć, to — poć-że się, nieboże!
I śmiejąc się, a pokłoniwszy, do drzwi poszedł.
Czapla, który tu teraz nietylko Podczaszym, ale wszystko-wszystkiem chciał być, więcej już ludzi nie dopuszczał, widząc, że na śmierć mu Mirka zmęczyli. Stoły nawet dla gości osobno kazał wystawić, aby kneź sobie wypoczął samnasam, to jest z nim.
Służył mu, podając jadło i nalewając do kubka.
— Miłościwy mój — odezwał się, gdy już kasza i zwierzyna precz poszły a orzechy i miód na stole zostały tylko; jakom dawniej wam prawił, tak i teraz muszę: trzeba się o żonę starać.
Jeszcze to Mirkowi uchodziło, co Leszkowi nie przystało.
Kneź żonę musi mieć, a choćby obyczajem starym i dwie i trzy, dopiero ludzie będą spokojni. Na nieżonatego z obawą każdy patrzy, aby, jak to się nieraz trafiało, nie porwał mu młodej żony albo dziewki.
Od wczorajszego dnia mi rają dla ciebie różne, krasawice i młodziusieńkie, co je matka ledwie na gniazdku wychuchała.
Każdy-by ci teściem rad być i razem ucho mieć.
Mirek oczy spuścił.
— Czaplo miły, rzekł — nie może to być; jeszcze mnie ten upiór za serce trzyma; nie zapomniałem Lublany.
Znak to, że ona się jeszcze biedna kędyś po świecie tuła.
Oburzył się stary.
— A? toćby Czerniak dobrze zrobił, żeby jej serce osikowym przebił kołem, aby się raz wasza męka skończyła...
Pobladł Mirek.
— Nie mówcie tego! nie mówcie! — zawołał. Wolę sam cierpieć, niżby się jej co stać miało, choć upiorem przeznaczono być nieszczęśliwej!
— Gdybyście kneziem od wczora nie byli, przerwał zagniewany Czapla, rzekłbym wam, że niespełna macie rozumu! Gdzie zaś kto widział za dziewczyną jedną przepadać, kiedy ich tysiąc na świecie najkraśniejszych się swata!
— Doli ani serca swego człek nie przerobi — odezwał się Mirek.
— To choć sprobujcie — rzekł Czapla. Obyczajem jest, aby kneź poznał ziemian i żupany swe. Jedźcie po nich; ukażą wam dziewki: nie może być, aby między niemi nie znalazła się druga Lublana.
Potrząsnął głową Mirek.
— A nie chce się wam jechać — dodał Czapla — obwołać każcie, że sobie żonę wybierać chcecie. Na dzień naznaczony ze wszystkiej ziemi przywiozą wam co najpiękniejszego jest; której chustkę szytą dacie, ta wam będzie żoną. Ale już inaczej nie może być: gdy ogłosicie, aby się stawiły dziewczęta, jedną z nich wybrać musicie koniecznie.
Ja wówczas będę rad i wszystka ziemia wasza, bo człeku samemu żyć się nie godzi, a kneziowi nie przystało z cudzej misy się żywić.
— Stary mój miły — przerwał Mirek — nie naglijcież! zaledwiem wczora czapkę włożył. Czasu mam dosyć!
— Ja-bym was nie zmuszał — dodał Czapla, ale ludzie cisną: za nich mówię i dlatego, aby się oni uspokoili. Widzieć cię chcą, jak panu przystało być — nie połowicznym człekiem, lecz całym.
Ledwie Mirek mu się wymówić zdołał, że dnia tego nie napierał więcej. Na gródku pozostała starszyzna, i żupanowie, jakby z nim w zmowie byli, trzeciego dnia u stołu wnieśli rozmowę i naleganie, aby kneź sobie żony szukał.
Bohobór też ich popierał.
— Choćbyś, miłościwy panie, złego nie miał na myśli — rzekł, ludzie cię posądzać będą, bo nie wierzą, aby młody sam żyć mógł a nie tęsknił. Potrzebna mu żona jak słonko; bez tej on gospodarzem nie może być, co dopiero kneziem!
Zarwaniec radził z dobrego serca, aby nie jedną ale naraz wziął trzy, aby z nich się choć jedna niczego wybrała.
— Miły panie — odezwał się, — ludzie radzą po ludzku; każdemu z nich doskwiera niewiasta; niemogą na to patrzeć, abyś ty samopas, wolny chodził. Cierp jako my. Dlatego zaś radzę trzy, że się z sobą jeść będą, a tobie ulżą przez to.
Drudzy za złe wzięli Zarwańcowi, iż sprawę poważną w żart obracał; zakrzyczano go, aż zamilkł. Pokoju jednak nowemu panu nie dali, ani tego dnia, ani dni następnych, domagając się, by koniecznie żonę wybierał.
Widział tedy Mirek, że inaczej nie może być i milczał, ale w sercu go bolało, bo Lublany zapomnieć nie mógł.
Jeszcze się ta sprawa toczyła, gdy jednego dnia Rusa się na gródku zjawiła. Nie szła ona do knezia; chodziła po ludziach, gwarząc z czeladzią: lecz Mirek, zobaczywszy ją zdala, sam na podwórko do niej wybiegł.
Nie uciekała od niego — ręką do ziemi skłoniła się i stała.
— Wielkie się dziwo z wami stało — odezwała się do niego — z prostego ziemianina na knezia was wybrali. Myślałam, że wam to na zdrowie poszło, a patrząc na was, chce się wam ziela dać, tak biedno wyglądacie.
— Ej! Rusa, jeżeli takie ziele macie, od którego zapomnieć można co się miłowało! zawołał Mirek — dam za nie co zechcesz.
— I takie ziele jest — odezwała się Rusa powoli, chude palce podsuwając, zamyślona, pod brodę, ino jak przyniesie zapomnienie to wszystkie a nie jedno. Zapomnicie więc i ojca i matki i co tylko wam lubem było, a nie będzie wam na świecie miłem już nic!
Poczęła trząść głową. Ziela takiego nie dać ni komu, chyba temu, co zabijał i mordował kochając...
Popatrzała nań miłościwie.
— A czemu nie słuchacie dobrej rady, dokończyła jakby namówiona przez ludzi — czemu nie poszukacie lubki? nie weźmiecie żony?
— Ty wiesz! odparł Mirek.
— Wiem-ci ja — wiem — mówiła Rusa — a co nie można, to niemożna: kto żyje ten musi wedle zakonu żyć.
— Znacie drugą Lublanę? zapytał Mirek ciszej — to mi ją swatajcie.
Rusa potrząsała głową znowu, obwinęła się w płachtę — milczała.
Siedziałam ja raz pod dębem — rzekła po namyśle. Chciało mi się spadłe liście jedne do drugich przymierzać; brałam jeden po drugim; mierzyłam je dzień cały i noc całą i trzy dni i trzy noce: dwóch jednakich nie było.
Na drzewie one równe wszystkie, lecz przy sercu i oczach każdy inny!!
Schodziłam ja całą tę ziemię, wstępowałam do chat i dworów wszystkich, znam dziewczęta, ile ich jest — drugiej Lublany niéma!
— Widzicie! — wykrzyknął Mirek — więc na zabudź mi daj, babo, aby mi ona z oczów zeszła!
Nie odpowiedziała stara: westchnęła i odeszła. Mirek tego dnia jeszcze tęskniejszy był.
Chcąc się od starszyzny wykupić, aby mu ciągle jednego do uszu nie kładli, drugiego ranka obwołać kazał, aby mu ludzi wojennych wszystkich pozbierano do liczby.
Leszkowy kraj leżał bezpański; posły już przybiegały, aby go zajmowano, gdyż Pomorcy nań napadali i łupili. Trzeba więc było pośpiesznie ludzi zebrać i albo posłać kogo lub iść samemu. Mirek, nikomu zwierzyć niechcąc dowództwa, sam się obiecywał na wyprawę.
Przez trzy dni i trzy nocy wojewodowie ludzi spędzali; było ich dość, ale oręża mało i lichy; temu tarczy, tamtemu topora, największej liczbie łuków brakło. Musieli więc dowódzcy ściągać zewsząd oręż, aby nowemu kneziowi wstydu nie zrobić.
Od czasu jak panem został, Mirek nie miał nawet godziny wolnej, aby swojego siwego zobaczyć. Teraz dopiero gdy wyjeżdżać chciał do pułków swych, zawołał, aby mu go podano.
Czomber, który nad stajnią starszym był, bo się nim sam postanowił, nikogo o to nie pytając, wbiegł do Mirka przestraszony i do nóg mu się rzucił.
— Kneziu, panie, każ mnie obwiesić, choć winien nie jestem — koń przepadł.
Uniósł się Mirek strasznie i z gniewem niezmiernym wołać począł:
— Życiem zapłacisz! co się z nim stało?
— Był do tego dnia, gdy tu Rusę licho przyniosło — odparł Czomber. Poco było czarownicy chodzić do konia? poco? Widziałem sam jak do stajni chodziła, słyszałem jak gadała i po łbie go głaskała, a siwy rżał. Wieczorem i jej i konia nie stało. Przywiązany był mocno, nie zerwał sznura, lecz uzdę z siebie zdjął, albo ona mu pomagała — i zbiegł.
— Widział kto, gdy uciekał?
— Hm! — ozwał się Czomber, — wrota były zamknięte, baba go przez szczelinę w ścianie wyciągnęła chyba, a co czarownicy trudnego? Gdy się na mnie patrzała, zdało mi się, że maleńki się staję, i gdybym nie uciekł, mogłaby oczami zrobić ze mnie robaka.
Mirek posępny i gniewny stał, a że z nawiedzonego Czombra nic się dowiedzieć nie było można, posłał po innych ludzi. Zaklinali się wszyscy, że straż u stajni była pilna, że koń wymknąć się nie mógł, a gdyby uciekł nie potrafiłby ani przez okopy i tyny przeskoczyć, ani wrotami ujść niewidziany.
Tymczasem siwego nie było.
Za złą wróżbę wziął to kneź, iż na innym koniu wyjeżdżać musiał; ale rozesłano gońców na wszystkie strony szukać i pytać.
Jeden z nich powrócił z tem, że widziano siwego u zdroiska, gdzie przybiegł się wody napić, nie dał dostąpić do siebie nikomu, i w świat popędził z grzywą rozwianą, zły i niespokojny. Czy ten sam on był, którego szukano, nikt nie wiedział. Rusy nikt nigdzie nie spotkał, ani o niej słyszał.
Czapla strapionego pocieszał.
— Konia-ście cudzego na paszy wzięli — rzekł — tak poszło jak przyszło; dziwu niéma! Rozpadać się za nim nie warto, bo swoje zrobił, gdy wam czapkę dał.
Sprowadzono zaraz z dziesięć siwych koni różnych dla knezia, zalecając mu się, lecz z nich żaden do tamtego ani był podobny.
Wyruszył Mirek na zajęcie ziem po Leszku, wziąwszy do boku Wojewodów conajlepszych. Wszędzie naprzeciw niego z chlebem i gałęźmi wychodzili ludzie, i nikt z krewnych zabitego nie stanął do walki. Z końca w koniec przejechawszy lesiste owe powiaty, Mirek dotarł aż do Pomorców prawie, a tu, gdy na granicy się bezpiecznie położył obozem na noc, straży niepostawiwszy, w pierwosny Pomorcy się na nich rzucili.
Mirek, który nie spał a zbroi nie zdjął jeszcze, pierwszy się z szałasu wyrwał i tak dzielnie natarł z małą garścią towarzyszy, że dzicz uchodzić musiała. W ucieczce jednak nocnej, Pomorzanin broniąc mu się, dzidą go żgnął w bok, tak, że choć napastnika zabił i na koniu się utrzymał, potem zaraz padł omdlały.
Był więc smutek wielki między starszyzną, gdy go z powrotem, choć zwycięzcę, ale mocno zbolałego i osłabłego, wieźć przyszło.
Na gródek wrócił, aby ledz i miesięcy parę nie módz już z niego wyruszyć nigdzie. Zdało mu się, że to go wyzwoli od nalegań nieznośnych i uprzykrzonych i rajenia żony, aliści na złe wyszło właśnie, gdyż i Czapla i drudzy wołali, że przy chorym a rannym niewiasty koniecznie potrzeba.
Posłano po Rusę dla ziół i leków: tej nigdzie znaleźć nie mogli. Rana, choć przygojona, jątrzyła się.
Była już jesień, gdy wieczora jednego sam w przedsieniu, na ławie siadłszy, z obwiązaną raną, dumał Mirek o teraźniejszem szczęściu swojem.
Dawne sobie przypominając czasy, żałował ich, i zdało mu się, że szczęśliwszym był prostem chłopięciem niż panem tej szerokiej ziemi.
Rana go jeszcze piekła, a więcej nad nią wspomnienia różne weselszych dni.
W podwórzu ludzi jakoś nie było, bo jedni wieczerzać poszli, drudzy odpoczywać; straże tylko chodziły około wrót.
Zostawiono go tak samego, bo nie od dziś wiedziano, że wolał sam być niż z ludźmi.
Wieczór bezksiężycowy ciemnym już się stawał, gdy wpośrodku podwórca zabielała postać jakaś, jakby zpod ziemi wyrosła. Obracała dokoła głową, jakby szukała czego.
Choć twarzy jej widać nie było, urodę i młodość z postaci i ruchów poznać było łatwo, i Mirek zdumiał się, bo na gródku żadnej młodej nie bywało niewiasty.
Miał już na ludzi wołać a pytać, gdy postać ta biegiem ku dworowi się zbliżyła i, zobaczywszy go, wprost do niego zmierzyła. Twarzy jej i teraz widać nie było, bo ją tak białą chustą osłoniła, iż tylko oczy górą błyszczały.
Mirkowi się przywidziało (głodnemu chleb na myśli), że Lublanę zobaczył, tak ruchy, wzrost i postawę miała podobną do niej.
Z pośpiechem podbiegła ku niemu i głosem, którego poznać nie mógł, ale zadrżał od niego, zawołała.
— Kneziu — oto ziele na twą ranę! przykładaj, będziesz zdrów!
To powiedziawszy zaledwie, jakby się zatrzymaną być obawiała lub poznaną, niewiasta rzuciła się nazad uciekać.
Mirkowi, pomimo zmienionego głosu, przywidziało się, że zobaczył i posłyszał Lublanę: począł więc gonić ten cień, nieśmiąc wołać na ludzi. We mgnieniu oka pomiędzy budowlami, tynami, szopami biała postać, przemknąwszy się, przepadła.
Kneź dopiero w róg uderzył.
Skoczyli czeladź, dwornia, co żyło; pan kazał szukać obcej niewiasty. Strzęsiono zamek cały, wyżki i podziemia; szukano w komorach, po szopach, we wszystkich kątach; puściły się pogonie na podzamcze, po okolicy: nie znaleziono nikogo. Na dolinie kołodzieje tylko powiadali, że drogą widzieli pędzącą niewiastę białą na białym koniu, ale byli pewni, że to Latawica przemknęła i do chat się przed nią pozamykali.




Nie było dnia, ażeby do lepianki Znoskowej ze wszystkich stron nie ściągali się ludzie, pytając go, radząc się i o wróżby prosząc.

Znosek z nimi zły był, wielu się pozbywał, szydząc z nich i łając, — mimo to co on powiedział, najczęściej się sprawdziło i drugiego jak on nie było. Najstarsze wiedźmy i czarownice szanowały starego i imienia jego bez trwogi nie wymawiały; przekonane były, że on wszystko widział, słyszał i że mu czarna koza mówiła do ucha tajemnice świata całego. Znoszono mu podarki, bo tam, jak do dworu, jak do sądu, z próżnemi nikt nie szedł rękami. Znosek wszystko przyjmował, nawet supełek lnu, choć on mu się na nic nie zdał, wianuszek grzybów, kołacze, krupy, bodaj chustę kraśną.
Zrana i wieczorem najczęściej siadał u drzwi ziemianki swej, z nieodstępną kozą i, brodę swą czesząc ogromną, na ludzi czekał.
Mówiono, że klął okrutnie, gdy nikogo nie było, bo choć urągał się każdemu i na nikogo łaskawym nie był, dla tego urągowiska ludzie mu byli potrzebni.
Gdy dwa, trzy dni, w roboczy czas nikogo nie było, powiadano, że wychodził z debry aż na gościniec i tam stał, na przejezdnych czatując. A kto go w tej złej godzinie napotkał, nie uszło mu na sucho: zawsze biedy jakiejś napytał.
Jednego wieczora ludzisków, że to była pora jesienna, kiedy w polu i w lesie roboty mniej, naściągało się dużo. Znosek się wyśmiewał z nich aż szeroko rozlegało się po lesie. Z tyłu za wszystkiemi stała Rusa i czekała. Dała się innym pożalić, wystękać, aż została ostatnia.
Znosek już wstawać miał, gdy do niego przystąpiła.
— Jeszcze i ciebie tu didko przyniósł — odezwał się stary — a ty tu po co? Ludzie mówią, że ty rozumniejsza odemnie: radź sobie sama.
— Posłuchaj mnie — zawołała babka.
Znosek siadł. Położyła mu jakieś osobliwe ziele na kolanach w podarku. Stary popatrzył, powąchał, prędko za nadrę schował i, głową kręcąc, rzekł:
— A gdzieś ty to znalazła?
Nic na to nieodpowiadając, baba poczęła dalej, na kiju się sparłszy. I stała się rzecz osobliwa, że koza czarna dzika, co się na wszystkich rzucała, przyszła do niej, jak do dobrej znajomej, pod samą rękę, obtarła się o nią i kazała się pogłaskać.
— Sprawę mam wielką — rzekła — a na nią sędziego niéma, ino ty. Jam głupia.
Znosek się rozśmiał, oczy w nią wlepiając.
— Sprawa wielka — powtórzyła Rusa. Posłuchajcie i powiedzcie — a co wy powiecie, to się stanie.
Znaliście Ryżcową córkę Lublanę? Wskazała palcem w stronę zagrody. Znosek głową naprzód dał znak, że o niej wiedział.
— Dziewka była jakiej drugiej pono na świecie niéma. Wiecie ilu za nią przepadało, a ten Mirek, co go kneziem wybrali, schnie dodziśdnia za Lublaną.
Wiecie jak stary Leszek się za nią pędzał, jak ona uciekła od niego, i jak ojca jej zabił.
Jam tam była. Dziewczyny mi się stało żal wielki, żeby obrzydłemu dziadowi w ręce nie wpadła. Już do niej jechał, kiedym jej wody dała, w którą wsypałam Sen-Ziele. Dziewczyna wnet padła jak umarła.
Nieszczęśliwa godzina moja — ciągnęła stara dalej — com jej miała szczyptę wsypać, dałam nie wiem wiele. Nie wstała ze snu wieczorem, nazajutrz nie wstała, drugiego dnia jeszcze martwa leżała. Patrzyłam na nią, brałam ręce i głowę — życia nie było.
Umarła. Trzeciego dnia przyjechał Mirek, wyszliśmy z izby, a on się nad trupem rozpadał. Leżała umarła, ojcze mój, a co drugim śmierć krasę odbiera, jej jeszcze dodała. Leżała taka, że choć ją było po nogach całować, aby do umarłych nie szła.
Mirek, z żalu i miłowania, jak stał nad nią, tak się schylił i w czoło trupa pocałował.
Dziewczyna wstała upiorem. Poczęła wołać, że się jej Leszkowej krwi chciało; siadła na koń, powiodła ludzi za sobą i Leszek musiał życie dać.
— Aleć ona dotąd upiorzycą żyje.
Tu stara głową dziwnie obracać i oczyma zaczęła kręcić po świecie, jakby szukała słowa, którego jej znaleźć było trudno.
— A jaka z niej upiorzycą? nie wiedzieć? Krwi nie pije, po nocach nie lata. Stęka i jęczy.
Żal mi jej — albo ją dobić, albo jej życia dać. Mówcie wy — upiór ona czy żywa?
Znosek brodę sobie rwał niespokojnie i sam do siebie coś mruczał.
— Upiór czy żywa? powtórzyła Rusa.
Stary nie odpowiadał długo.
Baba cochwila niecierpliwie dokuczała mu pytaniem, aż się zerwał z siedzenia i łajać począł.
— Idź skróś ziemi, ty stara! idź, gdzie oczy poniosą!
Ja przez lasy na koniec świata nie widzę. — Czego ty chcesz ode mnie?
Zobaczę ją, to poczuję!
I rzucił się do lepianki razem z kozą, drzwi zamykając za sobą.
Poszła Rusa spokojnie.
Drugiego dnia była na swem uroczysku u dębu. Lublana leżała na ziemi blada; postrzegłszy ja, podniosła głowę.
— Kneź zdrów? spytała.
— Nie byłam na gródku — odparła krótko.
— A! ty niemiłosierna — poczęła Lublana — już w tobie serce na kość wyschło!!
Rusa siadła przy niej i pogładziła ją po głowie.
— Jutro — rzekła wesoło — musimy ztąd do Znoska.
— Poco?
— Ty nie jesteś upiorem — dodała Rusa — nie! Tyś nie umarłą była, ale uśpioną po zielu, którem ci dała. Krwi nie pijesz, żyć będziesz...
Słysząc te wyrazy, chwyciła się oburącz za skronie dziewczyna i porwała z posłania.
— Stara! coś ty powiedziała — krzyknęła — ty mnie uczynisz szaloną!
I zakryła rękami oczy.
— Będziesz żyła! — śmiejąc się dodała Rusa... — hej! hej! a jeśli go nie ożenili, knehinią cię zrobi!
Z krzykiem Lublana przypadła do starej, rzucając się jej na szyję, potem pod nogi, które ściskać zaczęła i płakać.
— Żyć! żyć! — poczęła wołać — a! ja chcę żyć i do życia powrócić! zobaczyć go!
Wtem przerwała sobie.
— Coś mówiła, że go żenić mieli!
— Na gwałt mu żony swatają — zawołała stara — naglą nań.
Lublana brwi zmarszczyła.
— Nie może to być! — krzyknęła — bo jeśli mu żonę dadzą, ja pójdę i zabiję ją — siebie, jego. Żyć mam, to z nim, a bez niego — ja nie chcę.
Poczęła biegać jak szalona, to śmiejąc się, to płacząc, to przypadając do starej, to odskakując. Lice jej blade odmłodniało, pokraśniało.
— Poco jutra czekać — wołała, dziś, zaraz do starego!
Ja czuję, że żyję — niech on powie ludziom, żem żywa, aby mi serca kołem osikowym nie przebili.
Chwyciła Rusę za suknię.
— Słuchaj — poczęła — siwy nas dwie uniesie. — Zawołam siwego: w noc jedźmy. Snu dziś dla mnie nie będzie.
Baba potrząsała głową.
— A! szalona ty! szalona — odezwała się, wczoraj konałaś, a dziś się ci już chce życia, tak, że do jutra czekać ci trudno.
Chce ci się życia — dodała — smutniej — a wiesz-że ty: czy on cię dziś miłować zechce?
A nuż odepchnie?
Lublana stanęła słupem, ręce się jej splotły na piersi, oczy wlepiła w ziemię — zamilkła, usta zaciąwszy. Rusie żal się jej zrobiło: przyszła i położyła jej rękę na rozpalonej głowie.
— Dziecko ty moje — rzekła — do świtania serce ukołysz, wytrzeźwij się. Gdy cię taką zobaczy stary, nazwie cię upiorem.
Jutro dodnia przez lasy, naprost pójdziemy pieszo, na wieczór u niego staniemy.
Lublana wahała się jeszcze, gdy Rusa rzekła ciszej:
— Na wszystko rozum mieć trzeba. Pójdziemy mimo zagrody Ryżcowej przez ziemię, którą Czerniak zajął, nuż nas tam kto zobaczy i pozna? Czerniak rad pozbyć się upiora czy żywej, aby z zagrody nie dać nawet wiana.
Pochwycić mogą.
Czarne oczy Lublany zapaliły się; ręka szukała noża u pasa; zdała się gotową do walki, lecz po namyśle rzuciła się na posłanie, sparła na rękach i wdumała tak w siebie, że Rusa, próżno coś nad nią poszeptawszy, odstąpiła.
Noc zeszła dziewczynie na czuwaniu. Co chwila zwracała oczy ku niebu, patrząc czy nie dnieje. A noc już była jesienna, długa, a w lesie, z którego ptactwo odleciało, cisza grobowa i szelest tylko spadających liści ją przerywał. Wiekiem się stała ta noc dla Lublany, która nad ranem na czatach tych usnęła.
Ale brzask ją obudził, a ujrzawszy go, pobiegła do Rusej, trzęsąc nią i zmuszając do wstawania.
— Dzień! dzień! krzyknęła w ręce klaszcząc. A! tamte dni — jakem ja witała klątwami, a ten — jakbym chciała mieć jasnym! Rusa! wstawaj! w drogę! Pojedziemy na siwym.
— Nie — odparła baba, siwy-by nas zdradzić mógł — przemkniemy się gąszczami.
Lublanie kazała stara twarz zawiązać płachtami, długie kosy założyć pod sukmanę, kij nawet wziąć w rękę.
— Czerniaka ja znam — szeptała — dostać się w jego łapy, to śmierć. Wie on, że gdzieś się tułasz, i zaklął się, iż żywą ciebie nie puści. Na drodze lada kto pozna i zawoła; jemu tego trzeba.
Jesienny dzień, chmurny i mglisty, w lesie, choć liście opadały, mroczny był i chmurny.
Szło się powoli, a Lublana biedz-by była chciała.
Zmierzchało się już, a jeszcze miały kawał drogi do Znoskowej lepianki. Późno w noc przychodzić do gnilacza nie było wolno a było straszno.
Działy się tam dziwy, na które ludzkim oczom patrzeć się nie godziło. Musiały nocować w lesie, Lublana płakała nad swą dolą, tak jej było pilno, aby stary powiedział, że do życia miała prawo.
Przed brzaskiem były na nogach i dzień się robił dopiero, gdy wąwóz zobaczyły.
Lepianka stała zaparta, przed nią jakieś ognisko niedogorzałe dymem napełniało dolinę. Usiadły naprzeciw niej i czekać musiały, aż Znosek izbę otworzy i wypuści kozę.
Nieprędko drzwi skrzypnęły; głowa włosami okryta ukazała się; stary postrzegł siedzące, poznał Rusę, drugiej się domyślił: ale zamiast wynijść do nich, drzwi znowu zamknął i zasunął.
Musiały czekać jeszcze...
Wreszcie wypuścił kozę, która, jakby wystraszona, odskoczyła od lepianki, stanęła na wzgórzu, obejrzała się dokoła i w las poszła.
Znosek wydobywał się z chałupy z rękami schowanemi pod brodę; siadł na pieńku.
Niemogąc wytrzymać dłużej, Lublana poczęła iść ku niemu krokami śpiesznemi; ale Rusa pociągnęła ją za rękaw i zmusiła do pozostania z sobą.
Oczy Znoska szukały już dziewczyny, przystępującej doń z trwogą.
— Ot ją macie — odezwała się Rusa. — Pokłońcież się ojcu, pokłońcie.
Lublana schyliła się do ziemi; Znosek milczał a patrzał. Baba zmusiła ją potem twarz podnieść, pokazać oczy i twarz zarumienioną.
Uśmieszek niedostrzeżony przebiegł po wargach bladych guślarza. Ruszył się i rękę dobywając zpod brody, pokazał w niej miseczkę, którą trzymał, pełną czerwonego jakiegoś płynu. Podniósł ją do góry, prawie do ust Lublanie, która, poznawszy krew, cofnęła się z krzykiem, a Znosek ze śmiechem miseczkę cisnął o ziemię.
Obie niewiasty stały czekając wyroku.
— Jaki z niej upiór! — zawołał Znosek. Stara ty! winnaś, że się darmo męczyła!!
Żywa jak ty i ja — a oboje nas przeżyje... i — dodał rękę podnosząc — ej? krasawico! pochwycą cię daleko a wysoko!
Domawiał tych słów, gdy w lesie myśliwski róg się dał słyszeć, tuż prawie u parowu.
Znosek przestał mówić, nastawił ucho, odrzucając zakrywające je włosy gęste i zbladł, a trząść się zaczął.
Przestrach jego i dwie niewiasty jakąś nabawił trwogą. Róg odezwał się raz drugi, i ponad samą debrą, wśród obnażonych z liści gałęzi, ukazała się głowa, na koniu siedzącego, Czerniaka, a obok niej druga, z której ust wyszedł krzyk:
— Upiór Lublana!
Czerniak zdawał się chcieć z koniem skoczyć z wysokiego brzegu parowu, wprost gdzie stały dwie niewiasty, lecz koń się żachnął i stanął dęba, zawrócił go więc i słychać było jak leciał, okrążając, aby coprędzej schwycić swą ofiarę.
Rusa z załamanemi rękami rzuciła się błagać Znoska, a Lublana noża dobywała z zapasa, gdy stary, niedając im mówić nawet, pchnął gwałtownie Lublanę wewnątrz swej lepianki, Rusej nie dał do niej wnijść, a sam na pniu siadł spokojnie.
W tem czwałem pędzący Czerniak na spienionym ukazał się koniu, szukając oczyma Lublany. Nie pytał o nią, ale pewien, że się gdzieś w wąwozie przed nim schronić musiała, biegać zaczął do koła, podglądając pod zarośla. Dyszał i sapał: źrenice mu się paliły. Znosek siedział na pniaku, ręce pochowawszy pod brodę; Rusa ustąpiła nieco w bok. Czerniak, nieznalazłszy tego upiora za którym gnał, napadł z koniem wprost na starą.
— Wiedźmo ty, co z Didkiem i z duchami trzymasz, stara! gdzieś podziała upiorzycę! w coś ją zaklęła! gdzieś ją schowała! Ja ją muszę mieć, aby ludzi od niej uwolnić, a jak mi jej nie oddasz, powieszę cię!
Wąwóz otoczony, wymknąć się nie mogła, mów, a nie — śmierć!
I podniósł oszczep nad jej głową, ale Rusa ani drgnęła.
— Patrzaj-no sam, żebyś gardła nie dał — odparła — nim drugim grozić się ważysz! Nie dosyć ci było na rodzonego brata czyhać całe życie chcesz jeszcze córkę jego zgładzić!
— Niechaj upiorem nie chodzi po świecie! — krzyknął Czerniak.
— Żeby ona upiorem była — zawołała Rusa, podnosząc głowę śmiało, dawno-by twoją pierwszą krew wypiła.
Rozśmiała się, Czerniak z gniewu kipiał.
— Gdzie ona jest? gdzie? — zawołał — rzucając się na koniu.
Znosek śmiejąc się, spojrzał ku wyjściu z wąwozu, ale wejrzeniem tem nie obałamucił Czerniaka który się z miejsca nie ruszył.
Ludzie jego otaczali wąwóz i oba wyjścia, wiedział więc, że się tamtędy wymknąć nie mogła.
Rusa, nieuląkłszy się bynajmniej pogróżek, nie próbowała nawet uchodzić, ni się uchylić od nacierającego na nią Czerniaka, a koń jego, ile razy go pan chciał bliżej napędzić, chrapał, cofał się i na tylnych nogach dęba stawał.
Wciąż oczami biegając po wąwozie, Czerniak zwrócił się do Znoska.
— Gdzie ona jest? — zakrzyknął groźno.
— A cóż? Upiorzyca! — zaśmiał się stary. — Latawica! w powietrze furknęła.
I podniósł głowę do góry. Czerniak szyderstwo w tem poznał.
— O! o! dniem one nie latają! — zawołał — ale wy wszyscy się z sobą znacie, bo jednemu Lichu, Didkowi, służycie: ty, baba i ona. Otwieraj chatę!
Domawiał tych słów, gdy z góry wyskoczyła koza i spłoszyła mu konia, stanęła u drzwi, jakby w obronie lepianki, łeb rogaty nastawiając groźno. Znosek się nie ruszał z siedzenia.
— Chatę otwieraj! tyś ją tam ukrył! — zawołał Czerniak, — myślisz, że ja się ciebie boję? Wywrócę tę twoją chałupę, na postronek cię wezmę i do chlewa posadzę!
— Nie gadaj a rób — rzekł szydersko siedzący spokojnie Znosek, któremu się oczy tylko zaczerwieniły i krwią zaszły. Rób, weź na postronek, prowadź do chlewa: ja ci się bronić nie będę; pamiętaj tylko, że ja maleńki, ale za mną tysiąc guślarzy i tysiąc ślepców i tysiąc stoi silniejszych niż ty i ja, co cię powoli jak mrówki do kości objedzą.
— Ani ich, ani ciebie się ja nie zlęknę — odparł Czerniak — dawno-byśmy od was wolni byli, żeby ludzie wieszali takich jak ty, — nie słuchali.
Gdy to mówił, zwrócony ku Znoskowi, nie spostrzegł się jak Rusej nie stało. Wsunęła się w krzaki, jakąś ścieżyną niewidoczną, wdrapała się na ścianę parowu; ludzie Czerniaka obawiający się czarownicy, puścili ją, — weszła w gąszcze i znikła. Odwrócił się, aby znowu na babę nastać: już jej nie było. Znosek zzanadrza dobył kawałek kołacza czerstwego i sera i jeść zaczął. Gorzej niż pogróżki ta spokojność starego strwożyła Czerniaka.
Rozmyślał co robić, patrząc na drzwi lepianki, gdy koza, na konia schylającego łeb ku niej, rzuciła się łbem i odpędziła go od wnijścia. Czerniak omało nie spadłszy, większym jeszcze zapalił się gniewem.
Trzech ludzi za nim stało na koniach; skinąwszy na jednego z nich, skoczył na ziemię i, oszczep trzymając w ręku, postąpił ku drzwiom. W chwili, gdy koza na niego rzucić się miała, ugodził ją oszczepem i zabił.
Znosek zerwał się dopiero z pniaka i podnosząc, ręce, kląć począł, aż Czerniak sam nakrótko się uląkł i zdawał opamiętywać w gniewie. Wprędce jednak jeszcze go większy gniew ogarnął; kozę, leżącą u drzwi lepianki, za rogi porwał i silną ręką precz odrzucił, Znoska popchnął, a sam z całą mocą o kruchą zaporę, z desek zbitą, uderzył.
Zatrzeszczały drzwi, ale nie rozpadły się, i Czerniak drugi raz je podważył ramieniem: dopiero roztrzaskane się rozleciały. Napastnik wpadł do izdebki, spodziewając się w niej znaleźć Lublanę, lecz oprócz garnków i odzieży na ścianie, a lichego posłania, nie było tu nic.
Znosek tymczasem nad kozą swą klęczał, jakby ją do życia chciał przywrócić: nadaremnie. Ugodzona oszczepem w samo serce, zbroczona krwią, martwa już była. Stary wstał i z zaciśniętemi ustami czekał na wyjście Czerniaka, który, zgarbiony, wysuwał się z lepianki.
Zapalczywy człek teraz dopiero zaczynał się miarkować, że, słuchając gniewu, najstraszniejszego sobie pod bokiem zrobił nieprzyjaciela ze starca, którego słowo jedno ruszało tysiące ludzi.
Mrucząc, poprawiał kołpaka i pasa.
— Kóz ci dam trzy za jedną — począł mówić spokojniej, a chcesz więcej co? to gadaj. Stanie mi ci za wszystko zapłacić.
Znosek sapał szydersko.
— Zapłacisz! zapłacisz! ale nie tak, jak myślisz, nie kozami, Czerniaku, ani skórami.... Zapłacisz ty mi to własną skórą. Zabijałeś brata rodzonego, który ci się nie dał; chciałeś córkę zgładzić — zajechałeś zagrodę: zajadą ciebie i zabiją!
Targnął się Czerniak, z pogardą spojrzawszy na Znoska.
— Praw, praw, stary trutniu: niech ci tacy wierzą jak ty! Konia kazał sobie podać i siadł na niego.
— Ten — wskazał na Znoska do swych ludzi — ukrył ją gdzieś przedemną, nie ruszać mi się ztąd, gdyby trzy dni i trzy noce stać tu przyszło. Ona tu jest! Tacy jak on, umieją i schować pod ziemię i dobyć zpod ziemi; ale tacy jak ja, ani Upiora, ani Didka, ani tych, co pod ziemią mieszkają, nie boją się. Tym oni straszni, co się ich zlękną!
Pogroził nieruchomie stojącemu Znoskowi i zwolna ku wyjściu z wąwozu się skierował. Ludzie, posłuszni, zostali na czatach.
Czerniak nie wiedział dalej co ma robić; nie chciał ustąpić, ani na oczach zostać staremu guślarzowi; wyjechał na gościniec, i u szyi wąwozu, z konia zsiadłszy, na ziemię się rzucił; podparł się na rękach — dumał.
Gościńcem tymczasem ludzie przeciągać zaczęli, niektórzy po radę do Znoska, inni w różne strony.
Tych, co do wąwozu iść chcieli, nie puszczano; zebrała się ich kupka upartych, bab i starców, tuż prawie przy leżącym Czerniaku, stali i szeptali między sobą, pojąć tego niemogąc, że się znalazł człowiek tak śmiały, który mógł do starego guślarza tamować drogę. Cichaczem poczęli rozpytywać ludzi nad drogą, którzy z równym jak oni przestrachem patrzyli na to, co się stało, i opowiedzieli im, iż pan ich za coś do starego się uwiązał, i ani jego, ani do niego nie puszcza.
Gromada tych pielgrzymów pomnażała się coraz i, na leżącego patrząc Czerniaka, stała — czekała jakiegoś końca. Niektórzy na ziemi się pokładli, niewątpiąc, że ten napad zuchwały prędko ukaranym zostanie.
Zbliżało się południe: uparty napastnik nie ustępował.
Jednego ze swoich posłał do zagrody po strawę; sam został na straży. Poczynał myśleć już, że ta walka z czarownikiem na nic się nie zda, lecz ustąpić mu wstyd było; chciał, aby przyszedł upokorzyć się i prosić.
Nad wieczorem, niedoczekawszy się Czerniak Znoska, sam nareszcie do niego postanowił iść i sprawę zakończyć. W wąwóz wszedłszy, ujrzał zdala ludzi swoich, siedzących na ziemi przed chatą, u której drzwi świeża usypana była mogiła. Drzwi stały potrzaskane jak zrana. Znoska nie postrzegł.
Spytał o niego stojących na straży, którzy opowiedzieli, że widzieli jak do lepianki wchodził, ale się potem nie pokazał.
Czerniak poszedł śmiało do niej i zajrzał. Znoska tu nie było.
Na progu tkwił wbity nóż tylko.
Niemówiąc słowa, Czerniak na konia wsiadł i do zagrody wszystkim z sobą kazał powracać. Jak tylko straże ustąpiły od wnijścia, lud, który czekał tam, począł biedz do chaty, a zobaczywszy mogiłę i nóż wbity na progu, wielkim jękiem i płaczem zaryczał. Na odjeżdżającego Czerniaka kamieniami i przekleństwy ciskano.
Wszyscy byli pewni, że Znosek zginąć musiał z ręki napastnika i guślarze biegli już, zemstę obwołując.
W drodze do zagrody Czerniakowi ludzie, których spotkał, ani odpowiadać nie chcieli, ani się zbliżyć do niego, czeladź nawet jechała zdala, jakby się o niego otrzeć obawiała.




Kneź Mirek sposobił się znowu na wyprawę i na gródku Wojewodów, co iść z nim mieli, przyjmował. Ale nadszedł był dzień sądów, i nazajutrz, przed wyruszeniem z wojskiem, musiał jeszcze wysłuchać skarg tych, którzy do niego ze wszystkich ziem przybywali.

Nie było bowiem naówczas innego sądu i sprawiedliwości, tylko ta, jaką sam kneź wymierzał, i wolano czekać na nią, niż jej szukać u żupanów i władyków. Do dalszych powiatów, bo biednych ludzi, którzy podróży sami tak długiej podjąć nie mogli, kneź raz do roku jechał sam z dworem swoim i na obranych horodyszczach i uroczyskach w naznaczone dni zasiadał. Wówczas zbiegali się wszyscy z żałobami do niego, a wyrok książęcy natychmiast się spełniał, choćby na gardło sądził kogo.
Szli wnet oprawcy, ścinać, ręce obrzynać, lub wedle sądu pańskiego karę wymierzać w oczach jego.
Do pana ze skargą obyczaj kazał nie przychodzić nigdy z rękami próżnemi: niósł każdy co mógł wedle przemożenia, ten kurę, ów jaja, koźlę, barana, skóry, miód, co kto miał — składając do skarbu pańskiego.
Stawali skarżący i winowajcy, bo kto powołany nie stanął, za winnego był uważanym; przychodzili powinowaci i świadkowie. Częstokroć na dzień ów sądny gromady wielkie zbiegały się na gródek.
Więc też pan nie siadał w izbie pokryjomu słuchać i głosić wyroki, ale pode drzewem w podwórzu, pod starym dębem lub lipą, pod gołem niebem, aby wszyscy mogli widzieć i słyszeć, jak sprawiedliwie czynił.
Dnie sądów były uroczyste i świąteczne: schodziło się ludu wiele i takiego, który nie potrzebował sądu, ino chciał widzieć pana i słyszeć go.
Drudzy stawali, aby się tylko panu a ojcu poskarżyć i popłakać.
A było to zawsze widowisko piękne i wspaniałe, gdy na wysokiem siedzeniu, w czapce złocistej zabrał miejsce kneź, dokoła niego Wojewodowie, żupany, władyki, urzędnicy, starszyzna, dwór — a podwórca się napełniły przeróżnym tłumem narodu, kmieciami, wojakami, prostym nareszcie ludem.
Nie pisano tam nic, ani czytano, ani innego prawa nie pytano krom odwiecznego, praojcowskiego, o którem starzy wiedzieli. Starcy byli naówczas jako księgi żywe, chodzące, i przeto ich szanowano, bo w ich pamięci zapisane było, co się od najdawniejszych czasów wydarzyło, postanowiło i zakonem stało. Czasem, gdy jeden i drugi staruch nie wiedział co czyniono, słano daleko do innej żywej księgi pytać: czy w niej nie zapisał się zakon odwieczny.
Młodzież przychodziła i słuchała, a uczyła się, wiedząc, że gdy tamtych nie stanie, na nią zejdzie zakonu strzedz i znać go. Mały człeczek ubogi, co wiele pamiętał, guślarz, wędrowny dziad, gdy umiał powiedzieć o zakonie, słuchał go sam kneź nawet, jako żywego prawa.
Dnia tego też, na przypadające sądy, dosyć się zeszło ludu, a Mirek, naradzając się ze starszyzną, sprawy tak kończył, iż nawet ci, co ukarani byli, nie szemrali. Że nazajutrz z wojskiem miał iść, a pilno mu było i nikogo nie chciał odprawić bez słowa, do mroku siedział pod lipą, nieustępując. Było takich wielu, którym żalów tamować nie chciał, słuchać musiał, a żal ich miary nie znał i czasu dużo kradł. Ciemno się robiło i czeladź łuczywa zapalała, gdy jeszcze kilku ostatnich przesłuchać musiał Mirek. Za nimi postrzegł na kiju spartą Rusę, która także się na niego oczekiwać zdawała. Z oczyma w nią wlepionemi, cierpliwie czekał: azali i ona skargę jaką przyniesie.
Nie stało wreszcie ludzi, gdy baba podeszła z pokłonem i, na kiju się sparłszy, stanęła wprost knezia.
— Ja do miłości twej, także z żałobą, — odezwała się — choć nie o moją krzywdę, bo tej, jaka się mnie stała, już nikt nie nagrodzi. Za sierotą przychodzę, za biedną. Jedna ona u ojca była — ojca w zapamiętałości Leszek stary Sroka zamordował, a brat ojca chatę zajechał, zagrodę zajął, sierotę skrzywdził i ogłosił ją Upiorem, ażeby mógł jej osikowy kół w serce wbić, a ze świata ją zgładzić.
— Lublana, córka Ryżcowa, jest tą sierotą, miły panie — dodała Rusa, patrząc na zarumienionego knezia — Lublana. Ogłosił ją Upiorem, a ja i wszyscy starzy, co są znachorami, poświadczą, że ona nigdy kropli krwi niczyjej nie wyssała. Żywa jest, ale wypędzona sierota: i oto teraz musi się ukrywać, bo Czerniak za nią goni i na życie się jej zaprzysiągł. Jeśli nie poratujecie a nie wybawicie jej, to zginie marnie.
Nim dokończyła Rusa, kneź już wstał z siedzenia i wołać począł o konie i ludzi.
Potem, przystąpiwszy do starej, jak matkę ją uścisnął.
— Mów, gdzie ona? dokąd iść! co robić! Sam natychmiast jadę uwolnić ją — zagrodę odbić, Czerniaka ukarać.
Czapla i inni skupili się około Mirka, chcąc sami go wyręczyć, jechać zaraz; lecz nie dał im się zastąpić.
— Sam iść muszę! — zawołał.
O Lublanie tyle tylko wiedziała Rusa, iż ją Znosek uratował, przychowawszy, a co później się z nią stało — nie była pewną. Wierzyła tylko tak w moc starego guślarza, iż ręczyła, że jej Czerniak nie dostał.
Noc była czarna i wietrzna, gdy Mirek, z Czaplą i wielkim oddziałem ludu zbrojnego, z gródka wyruszył; dzień się robił, gdy, po złej drodze pośpieszyć niemogąc, stanął przed wąwozem.
Sam kneź ruszył przodem ku lepiance, lecz, z przerażeniem swem, nie znalazł w niej nikogo, tylko nóż utkwiony w progu i mogiłę świeżo usypaną przed nim, a żółtym świecącą piaskiem.
Żywej duszy nie było, coby powiedzieć mogła, kto leżał w mogile. Gniewem strasznym uniesiony, Mirek natychmiast na swoich począł wołać, aby wszyscy jechali ku Ryżcowej zagrodzie, obstąpili ją dokoła i zajęli, niewypuszczając z niej nikogo.
Sam on drogą ruszył prosto ku dworowi znanemu, nieszczędząc konia.
W parowie gorzki dym jakiś, jakby się lasy paliły, objął ich, tchnąć prawie niedając. Dalej, gdy z niego wyjechali, gęstszy jeszcze, kłębami ku dolinie się zwijał.
Słychać było zdala trzask, jakby walących się budowli, krzyk, jakby palących się ludzi, i śpiew straszny, pieśń jakąś ogromną, która najgłośniej brzmiała. Skoczyli prędzej, aż wiatr, który dymy rozegnał, widok im odkrył tak dziwny i przeraźliwy, iż wszyscy stanęli, nieśmiąc jechać dalej.
Płonęła ogniem jasnym cała Ryżcowa zagroda, płonęła jak jezioro płomieniste, widniejąc zdala; zpośród tego jeziora gdzieniegdzie sterczały słupy czarne, belki zwęglałe, krokwie, które kruszyły się i spadały w ową kotlinę ognia. Wśród żółtych i czerwonych płomieni widać było ruszających się ludzi, z podniesionemi rękami, na których paliły się gzła i sukmany. Dźwigali się oni i padali. Stada ptactwa zwijały się w powietrzu i dymie.
Dokoła, jak mur, stali ślepcy, guślarze, dziady, wróżbici, niezmierna ćma ludu, śpiewającego i wykrzykującego pieśń straszną, śmiechem przerywaną. Było ich tysiące tych słabych a biednych i bezorężnych, przez których ścianę twardą, ludzie zbrojni i silni przecisnąć się nie mogli. Niewiasty i mężczyźni, ściśnięci ramię do ramienia, otaczali owo zgliszcze, poruszając się w miejscu, jak do pląsu radosnego, podrzucając czapki, chustki i kije.
A pieśń brzmiała pogrzebowa jakaś, klątewna, groźna, jakiej dawno ludzkie uszy nie słyszały.
Płonęła zagroda, szopy, tyny, odryny, drzewa ogrodu, las, do którego ogród przytykał — wszystko, co tylko ogień mógł zniszczyć.
Żywym się zdał być ten płomień, żrący tak chciwie, weselił się zniszczeniem jak ludzie ci, co śpiewali, wtórował im sykiem, śmiał się iskrami, huczał dymem jak śmiechem. Widać było, że ogień a oni byli jednem, rodzonymi braćmi, a nikt nie wiedział, który z nich drugiego tu sprowadził, czy ogień ludzi, czy tłum żary? Im straszniej gorzało w zagrodzie, tem głośniej pieśń się rozlegała; im wyżej sięgało płomię, tem hałaśliwsze podnosiły się głosy.
Gęśle brzmiały jak wściekłe, ludzie ryczeli jak pijani; widać było miotanie się ich żywe i ziemia tętniała pod stopami.
Mirek ze swymi stał, patrzał i nie śmiał się przybliżyć, ni do tych ludzi, ni do ognia tego. Wszyscy, niemi i strwożeni, przyglądali się widowisku strasznemu.
Knezia nikt się widzieć nie zdawał długo; płomię już opadało na ziemię i pełzać zaczęło po niej, szukając sobie jeszcze strawy, zgłodniałe; reszta ścian waliła się: gdy jeden z guślarzy stojących z tyłu, obaczył za sobą wojsko i knezia. Szmer poszedł po tłumie, jak gdy na rozpalone węgle wody naleją; pieśń zaczęła umierać powoli i skonała, lecz żelazne koło opasujące chatę zgorzałą nie ustąpiło, jakby się lękało, by mu jaka nie uszła ofiara.
Nic żywego nie widać było już na pogorzelisku, prócz płomieni, które syczały i świstały.
Gęślarz z brodą siwą oddzielił się z tłumu i wolnym krokiem zbliżać się począł do knezia.
Szedł starzec jak pijany dymem, pieśnią i radością dziką, szedł, zataczając się zwolna, gęśle swą trzymając w teku, i kiedyniekiedy dobywając z niej głosu, który był jak echem przebrzmiałej pieśni; szedł i, oczy blade z powiekami krwawemi wlepiwszy w knezia, zatrzymał się o kilka kroków od niego. Nawpół śpiewając, pół głosem drżącym mówiąc, począł:
— Hej! białe gołębie gruchały, gruchały po dębach latając. Starce siwobrode po gajach się błąkały, błąkały śpiewając. Nikt nie mordował gołębi, pokłony starcom dawali. Sokół gołąbkę pogonił, stary ją gołąb' osłonił; na gniazdo puste padł zbójca, rodowi łając całemu. Słabych was stępię do nogi; patrzajcie na dziób mój ostry, na ostre patrzajcie szpony! Młodym ja karki pokręcę, starym ja kości połamię, szponami serca dobędę, dziobem im oczy wykolę.
I leciał sokół na gniazdo i siadł, dziób wziąwszy pod skrzydło. Hej! hej! wszak gniazdo się pali, siwy lud stanął do koła, pilnuje gołąb' sokoła. Nie zrywaj skrzydeł do lotu, nie krzycz ratunku, sokole, piosnkę my tobie przynieśli, pogrzeb my tobie sprawili. I żywie gołębi stado i dymi zgliszcze wesoło, a starcy brody siwemi, kłaniają ci się do ziemi!
Śpiewak kończąc, pokłon oddał kneziowi i rozśmiał się.
— Późno, ojcze, przybyliście na gody — dodał — a było na co patrzeć i czem nacieszyć oczy. Ryczał w płomieniach czarny, aż mu ogień pysk zamknął! My pląsali wkoło, on w pośrodku, a wtór miał taki, że pieśni jego słychać nie było.
Ej! Tryzna! Tryzna! wesoła Tryzna, gdy zczezł ten, co siwych nie szanował!
Zwolna koło otaczające pożar rozprzęgać się i wolnieć zaczęło, starcy się gromadkami rozchodzili, nikli, ginęli gdzieś w gąszczach i lasach. Sznurami szli w różne strony, niepatrząc za siebie, kilku kijami w popiołach grzebało, i ci wnet odstąpili; ten, który knezia witał, pieśń zanuciwszy, spokojnie poszedł swą drogą.
Nakoniec nie został nikt, oprócz Mirka i jego orszaku; nie było się kogo spytać, co się stało z Czerniakiem i zagrodą.
Nie żałował go Mirek, ale starej chaty Ryżcowej, która mu miłą była, a dziś z niej nie zostało nic, krom kupki popiołu i węgla. O Lublanę też nie miał gdzie się dowiedzieć i ogarnął go smutek wielki. A że on i ludzie byli znużeni, musieli się na czas obozem położyć, pomiędzy temi dwoma zgliszczami, jednem starem, drugiem świeżem.
Nad opustoszałą okolicą stado tylko kruków latało, wietrząc resztki trupów ludzkich na pogorzelisku.




Powracając z tej wyprawy, Mirek i Czapla, po drodze rozpytywali u ludzi o Znoska i Lublanę. O starym nie wiedział nikt, a na wspomnienie dziewczyny, którą za upiora miano, ludzie milkli strwożeni.

Od czasu gdy wszedł do lepianki, guślarza stałego nikt już nie widział. Rusa, zaraz po kneziu wróciwszy szukać Lublany, śladu też jej nie znalazła. Na drodze spotkała jednego z tych, co na zgorzelisko patrzali.
— Gdzie stary? — spytała go.
— Jemu wiedzieć, nie nam — rzekł gęślarz. — Już tam jego noga nie postanie, gdzie go zbezczeszczono; nie wróci on, nie zobaczą go oczy nasze. Mało przed nim świata? albo on o drogę pyta?! Są tacy co go zawiodą; są co mu gościniec pokażą i łoże uścielą i strawy przyniosą. Hej! hej! — dodał, odchodząc — nie zobaczą go oczy nasze!
Rusa pobiegła do wąwozu.
Na progu lepianki tkwiący jeszcze nóż wyrwała i rzuciła precz; weszła do środka. Wszystko tu stało nieporuszone, garnki i bańki z ziołami, wianki na kołkach wiszące, skóry na posłaniu wyleżałem, barłóg czarnej kozy, która pana pilnowała, a na ścianie odzież stara i podarta.
Rusa odchyliła ją, szukając czegoś i odsłoniła jamę, która w głąb' góry prowadziła. Schyliwszy się, można nią było iść gdzieś daleko. Wykopana w twardej glinie, jak sklepienie zatoczona była u góry, a korzenie drzew rosnących nad nią, zwieszały się i czepiały po niej miejscami.
Zapaliwszy kawałek łuczywa, które znalazła w kącie, Rusa puściła się tą szyją, która spuszczała się naprzód na dół, potem podnosiła ku górze, a kończyła w dziupli dębu, przez który wyjść było można, o kilkoro staj od lepianki.
Na wilgotnej ziemi szukając śladów, znalazła wyciśniętą nogę Lublany i stopy starego Znoska. Wydobyli się więc ztąd i poszli, dokąd? — nie było już śladu.
Stara puściła się do swego dębu, myśląc, iż tam może uciekła się schronić Lublana. Przybyła zmęczona; szukała i czekała napróżno.
Nazajutrz, spodziewając się u zdroiska spotkać jaką starą wiedźmę, z tych, co na zgliszczu były, poszła ku niemu. Pod wieczór nadciągnęła Dobrycha. Zobaczywszy Rusę, ręce podniosła do góry.
— Ej! miła, Rusa moja, że tam ciebie nie było! — zawołała do niej.
— Gdzie?
— A na uczcie naszej, na tryźnie Czerniakowej, mówiła stara, której twarz się uśmiechała. — Żyłam ja, żyłam długo, przeżyłam ja wiele, szalałam ja młoda, szalałam i stara, a takiej uczty i wesela nie miałam w życiu i mieć już nie będę!
Stare lice śmiało się, gdy mówiła; język, puszczony młyńca, wstrzymać się nie mógł.
— Wołali nas na gody! i sprawili kneziowskie! hej! hej! Żyw niech będzie długo ten, co nam je wyprawił!
Popańsku my ucztowali; nie brakło nic; napiliśmy się jęku, najedli się męki, naradowali kaźni złego człowieka — aż dusza skakała!
Pląsali oni w płomieniach, a my wokoło; jak poszła pieśń pożarna, mogilna, zdawało się, że z nas dusze powynosi! Śpiewać przestawszy, popadaliśmy w lesie jak martwi, śmiejąc się przez sen i przez trzy dni niemogąc utamować śmiechu.
— A stary nasz, gdzie? — zapytała Rusa — jedno ciągle mając na myśli.
— Jego tam nie było — odparła Dobrycha — nie widział go nikt, choć czuli wszyscy. Słowo jego stało za żar, rozkaz jego za płomień: po co mu było samemu się wlec, kiedy sługi miał? Kneziowi nie siadać z czeladzią pospołu. On pan, a my jego sługi!
— A gdzież pan jest?
Dobrycha głową wykręcała dziwnie i usta krzywiła.
— Któż go wie? albo to on na jednej siada gałęzi i jedno gniazdo ma? — odezwała się. Ta to pan: kędy spojrzy, ziemia jego; co zamyśli, to się stanie!
Rusa przyznała się przed przyjaciółką, jak on Lublanę ocalił, opowiedziała jej, w jaki sposób się to stało, i że dla niepokoju o dziewczynę nie wie co począć z sobą.
— Kiedy ona takiego ojca a pana ma, co się jej stać może? — odparła Dobrycha. Śpij o nią spokojna.
Tak się baby rozeszły, choć Rusa nie mogła wyjść z trwogi o Lublanę.
Więcej jeszcze niż ona niepokoił się i niecierpliwił Mirek; wiedział, że już upiorem nie była, więc chciał ją mieć koniecznie. Wszyscy mu pomagać byli radzi; rozbiegli się gońce najsprawniejsi po okolicy, pytając od chaty do chaty, chodząc po zagrodach, łapiąc po drogach ludzi, badając gęślarzy i wróżbitów; a nikt nic im powiedzieć nie umiał o niej.
Czapla, zmęczony tem, bąkał, że istotnie upiorem być musiała i przepadła marnie.
Dni tak na zwiadach daremnych upłynęło niemało, jesień coraz więcej liści z drzew strząsała, Rusej, która się do dziewczyny przywiązała jak do własnego dziecka, nie w głowie były leki, ani zamawiania, zioła ni woda, tylko ona jedna.
Włóczyła się i ona po lasach, po osadach, nietykając drogi, zaglądając wszędzie, najwięcej tam, gdzie inni dostąpić nie mogli, ale i ona śladu nigdzie nie napytała.
Raz przypadła jej noc w chacie u Muchy. Dziewczyna wesoło przy kądzieli śpiewała. Zobaczywszy starą, zerwała się do niej, przyjmując serdecznie, na ławie sadowiąc, misy i chleb stawiając przed nią.
Pilno się jej było pochwalić, że była po zrękowinach.
— A wam-to co, moja Rusa — odezwała się siadając przy niej — i jeść coś po drodze nie macie ochoty i dobrego-ście mi słowa nie dali?
— Zkąd je wziąć? ja go sama dla siebie nie mam od czasu, jak mi przepadła Lublana — rzekła Rusa.
Mucha odwróciła głowę.
— Oj! ta Lublana! ta Lublana! zaczęła cicho — i ja jej byłam, gdyby siostrą, tak-em kochała. Jak ją okrzyczeli upiorem, płakałam po niej i oczy wypłakiwałam. Bo umrzeć, choćby z wianuszkiem, to nic, moja Rusa, ale upiorem wstać — gorzej śmierci. Jak się ona tu pod moje okno przybłąkała, serce do niej się rwało, a strach ciągnął za poły. A no, moja Rusa, gdyby ona tu była znowu, jabym pewno swatów nie miała, zrękowin nie doczekała. Czarownica była taka, że ją wszystkie chłopcy na zabój kochać musiały, na nas żadną nikt przy niej nie spojrzał.
— E! ty! — zawołała Rusa.
— Teraz niechaj już sobie powraca — rozśmiała się Mucha — mnie już obiecano Płowcowi, wesele zapasem!
I chwytając za ramiona Rusę, dodało dziewczę wesoło:
— Nie bójcie się! powróci ona, powróci!
— A wy to zkąd o tem wiecie? — westchnęła Rusa.
— Ja? nie wiem znikąd — prędko odpowiedziało dziewczę, kosę swą długą około palca okręcając — zkądbym wiedzieć miała? Ot sobie plotę!
Zarumieniła się mocno i spuściła oczy, jakby się przenikliwości baby obawiała.
— Mów-bo, kiedy co wiesz? — nalegała stara.
— Ja? nie wiem nic? nie wiem, na matunię się klnę, nie wiem kiedy wróci.
— A wiesz, że powróci? badała Rusa.
— Kto to wiedzieć może! Mnie tak ptacy śpiewali w lesie, ogień szeptał i, pryskając, wiatr wyszumiał nad głową, zaśmiała się Mucha. Czyż tobie starej mnie pytać?
U ciebie w palcu więcej niż u mnie w głowie.
— Za nią tęsknią wszyscy — ciągnęła powoli Rusa w ogień patrząc — ja nie mam nikogo — niedziw; a ten biedny kneź młody spokoju bez niej nie zazna. Ją koniecznie chce mieć, nie żadną inną, a Wojewodowie mu i knezie córki jak łątki swatali.
Albo ta, albo żadna!
Mucha zamilkła, udała nawet jakby do kądzieli siąść chciała.
— Ja tam nie wiem nic — odezwała się — a zda mi się, śni mi się, choćby ona gdzie była schowana, gdzieżby ona, ta dumna Lublana, bez domu, bez łomu, sierota, boso poszła prosić się kneziowi, aby ją sobie wziął? E! nie!
— Prosić-by się nie potrzebowała — odparła Rusa.
— To może chce, aby on ją według obyczaju prosił i swatał — dodała Mucha — może czeka na to, aby mieć swoją chatę!
Czy ja wiem!?
— A gdzież ją kneź znajdzie i tę chatę nową, gdy się kryje i tai?
— Co ja tam wiem? co ja wiem!! — śmiejąc się i poczynając prząść żwawo dokończyła Mucha, — mnie teraz jedno w głowie — zrękowiny, wesele i czerwona chusta, którą mi Płowiec podarował. A! chusta jakiej drugiej niéma na świecie! Chusta! (zerwała się dziewczyna), zobaczcie-no ją tylko, podziwcie się — i ludziom powiedźcie, niech zazdroszczą!
Wnet wybiegła do komory, wyniosła podarek, rozłożyła go na stole, narzuciła na ramiona, pokazała ją przy świetle, zawinęła starannie i o niczem już mówić nie mogła, tylko o tej chuście swojej.
Rusa siedziała długo, domyślając się, że dziewczyna wiedzieć coś mogła, zażywała ją z różnych stron, ale nie dobyła z niej nic oprócz pustego śmiechu.
Szła tedy tęskna dalej, choć trochę jej już na sercu lżej było, bo Mucha... może coś wiedziała o czem nie mówiła. Kto ją odgadnie?
Droga wiodła pod samo zgliszcze Ryżcowej zagrody. Zdala już posłyszała stara, jak tam jakieś siekiery około drzewa chodziły! Dziw!! Puk, puk, puk, puk! grało, niby do jakiejś pieśni przygrywka.
Spojrzała, podszedłszy: na popielisku nie było popiołów, dokoła tyny stały, a w środku, na podwórku, jacyś ludzie chatę kładli w zrąb, jacyś ludzie z lasu belki i krokwie zwozili! a była ich — chmara, wszyscy nieznajomi, starzy, chmurni, milczący.
Podeszła do jednego — patrzy: stary dziad z brodą siwą.
Zagadała doń: spojrzał oczyma zgasłemi, głową potrząsł i pojechał dalej. Myślała, że na niemowę trafiła. Nadciągnął drugi — zapytała go: komu to stawicie? — odwrócił się od niej.
Szła za nimi zwolna do samej zagrody, sparła się na płocie i patrzyła. Wszyscy robotnicy ludzie byli obcy, wszyscy siwi; ciupali żywo, nie patrząc na się, milczący.
Poznała w nich gęślarzy, których kędyś na zborzysku widziała.
— Hej! hej! ojcowie — poczęła wołać do nich zza płota, a wam co topory dało w ręce?
Toć nie wasze rzemiosło?
Nie spojrzeli nawet na nią i nie odpowiedzieli.
Ludzie byli nie do ciesielki, ręce miękkie nie do toporów, głowy nie do budowy, a szło im tak raźnie jakoś, jakby w życiu nic innego nie robili. Tyle tylko, że dumali i milczeli.
Stała Rusa, stała, napatrzeć się nie mogła, pod wieczór poczęli torby i gęśle z kąta brać, zakręcili się, w las zaszyli i znikli.
Stara została, położyła się u płota. Nazajutrz jak dzień zjawili się starzy znowu, ale inni i nieznani. Zdawali się ciągnąć z dalekich stron, torby i gęśle nieśli na plecach — pozrzucali je na kupę.
Stanęli do roboty ze śpiewem, na pytania żadne i ci odpowiadać nie chcieli, z sobą też nie prowadzili rozmowy.
Pieśń skończywszy, pospuszczali głowy, ciosali jak senni, jakby sami z drzewa byli.
Gdy na połudenek siedli, każdy sobie miejsce obrał osobne, chleb z torby dobył, zakąsił prędko, napił się wody, małoco spoczął — i znowu stanęli do roboty. Rąbali i ciosali, prawie niepatrząc, aż do późnego mroku; rozeszli się jak wczorajsi.
Trzeciego dnia o brzasku zjawili się inni jeszcze, których po pasach i odzieży poznać było można, że zdaleka przywędrowali.
Stara zachodziła ze wszech stron, aby z nich dostać języka: spoglądali na nią z ukosa, odwracali się szybko, robili swoje; do rozmowy ich nie mogła wciągnąć. Wszystkim im śpieszno było z robotą, śpieszniej jeszcze precz iść.
Myślała Rusa, że się tu może doczeka Znoska, pewna będąc, że on tu ich przysyłał, bo on jeden mógł mieć taką siłę, by głos jego z jednego końca ziemi do drugiego doszedł, a tysiąc rąk i serc poruszył: starego też nie widać było.
Zagroda, na wzór dawnej stawiana, w oczach rosła; dwór, szopy, stajnie — jak grzyby wychodziły z ziemi, a gdy po kilku dniach Rusa powróciła tu znowu, już i owieczki beczały i bydło stało w oborze. Parobków i dziewcząt było kilkoro.
Weszła więc Rusa przez nowe wrota, ciekawa: czy i gospodarza nie zobaczy. W izbicy były już ławy i stoły, chleb nawet leżał ręcznikiem okryty, wiadro i czerpak na swem miejscu stały u drzwi, a pana żadnego widać nie było.
Spytała Rusa dziewcząt: kto je tu sprowadził? — parobków: czyi oni byli? Ci, głowami pokręciwszy i popatrzywszy na siebie, odpowiedzieli jej, że jeszcze pana swojego nie widzieli i nic o nim nie wiedzą.
Kto ich przysłał? — nazwać nie umieli; jeden odpowiadał „stary“, drugi „młody“; plątali się i odchodzili, mrucząc. Zrozumieć ich było trudno.




Mirek, na gródku Leszków siedząc, choć we wszystko opływał, choć mu się wiodło szczęśliwie i miłość miał wielką u ludzi, chodził smutny i stękał.

Ludzie się śmieli z niego, że mu się ptasiego mleka chciało; on tęsknił za Lublaną. Daremnie po całej ziemi biegali gońce, szukając jej. Niektórzy z nich przynosili ladajakie baśnie, a te się nie sprawdzały; inni przyznawali się ze wstydem, że nic się nigdzie dowiedzieć nie mogli: jak w wodę wpadła.
Czapla dziwował się Mirkowi i gniewał już na niego, iż tak uparcie przy swojem stał, chcąc to właśnie mieć, czego może na świecie już nie było.
Bohobor przestrzegał, aby młodości nie marnować, a gniazdo słać póki wiosna, bo potem nie czas będzie.
Mirek słuchał, zwłóczył, odkładał i od obu uciekał w lasy.
Zmówili się więc wszyscy, starszyzna, wojewodowie, żupany, i co było w tych ziemiach ludzi najstateczniejszych, jednego dnia naznaczonego na gródek się zjechać i nastać na knezia mocno, aby żonę brał według zakonu.
Mirek, o tej zmowie nie niewiedząc, gotował się na jakąś wyprawę w pruskie błota i grzęzawice, gdy niespodzianie ujrzał zjeżdżające się gromady, które napełniły podwórce zamkowe.
Zaraz po nich poznać było można, iż z czemś ważnem uroczyście przybywali, bo każdy z żupanów wiódł z sobą poczet i dwór, a przybrany był i uzbrojony jak na wielkie świątki.
Nie poczuwał się Mirek, aby komu krzywdę miał wyrządzić, ani, by nań mogli być zagniewanymi; czuł jednak, iż czegoś przybyli się domagać i natychmiast do nich przybrał się też pokneziowsku, aby ich tak przyjąć, jak oni przyszli: uroczyście i świątecznie.
Stanęli przy panu urzędnicy, zasiadł na podwyższeniu szkarłatem obitem Mirek; drzwi naoścież otwarto.
Poczęli iść goście po starszeństwie i kolei, pokłon oddając panu i ustawiając się przed nim kołem, w milczeniu zasępionem i poważnem. Ziemiami szli, powiatami, siołami i opolami, i tak potem stawali gromadą.
Na przedzie Bohobór, siwą brodę gładząc, pomilczawszy, począł.
— Oto, miły panie, przyszliśmy do ciebie z prośbą i domaganiem się, jako dzieci do ojca. Siedzisz nad nami na stolicy, krew i pot za nas wylewasz, a szczęścia żadnego i nagrody nie masz. Sam jesteś jak sierota. Nie przystało wodzowi i panu takie życie: patrząc na niego i drudzy samopas zechcą chodzić, a bez gniazda i domu naród marnie przepada. Czekaliśmy długo; naostatek, litując się tobie i sobie, musieliśmy przyjść kupą, upaść na kolana i prosić, żebyś począł żywot według zakonu. Nie w smak ci nasze dziewczęta: pojedziemy ci szukać i swatać, bodaj gwałtem brać u innych, — koniec już temu być musi!
Szmer się zrobił i wszyscy za Bohoborem poczęli powtarzać, że — tak być musi.
Gdy potem zamilkli, Mirek długo siedział zadumany, nic nieodpowiadając.
— Mówicie jako na ojców przystało — odezwał się, pomyślawszy. — Zakon chce, aby mężczyzna sam nie był i miał pociechę z żon i dzieci. A co z tego, gdy się żeni z przymusu? bez woli swej, nie po sercu?
Serca ja do żadnej niewiasty nie mam, bom sobie jedną umiłował, która przepadła gdzieś; innej-bym przy sobie cierpieć nie mógł.
Wyście więc prawi, a ja też. Aby się po woli waszej stało, czapkę i moc jaką mi daliście nad sobą, składam teraz, ustępuję z miejsca tego. Powrócę do mojej zagrody, bo milsza mi swoboda niż panowanie. Dziękuję wam za dobre serca wasze; życzę, byście innego, lepszego znaleźli w miejsce moje, powolniejszego nademnie.
To mówiąc, Mirek czapkę z głowy zdjął i na siedzeniu ją położył, miecz kneziowski odpasał i postawił, sam zaś, jak stał w kubraku, bo i płaszcz z siebie zdjął, począł schodzić między ziemian z twarzą dosyć wesołą, jakby mu wielkie brzemię z ramion spadło.
Ludziska osłupieli zrazu, bo za pamięci ludzkiej nigdy przykładu nie było, aby ten, co moc w ręku miał, dobrowolnie się jej wyrzekał. Patrzali po sobie, nie wiedzieli co mówić, jak tu z tego wynijść.
Nowego pana wybierać, kiedy temu, którego im los dał, byli radzi, niepokój nowy mieć, najazdy Leszków znosić, — nikomu się nie chciało. Cofnąć, co się rzekło, starszyzna nie mogła.
Mirek zaś, czapkę zrzuciwszy, w tłum się wcisnął i zdawał ani myśleć o powrocie na kneziowskie siedzenie.
Starszyzna czas długi stała, nieśmiąc szemrać; oglądali się, ramionami wzruszali; niektórzy może radzi bezpańskim dniom, podczas których starsi i wojewodowie rządy sprawiali, nie bardzo się sprzeciwiali temu, co się działo.
Mirek, odrazu się w ciżbę wmieszawszy, rychło przez nią się przecisnął, z izby bocznemi drzwiami wyszedł i, gdy ci dumali jeszcze — znikł im z oczów.
Dopieroż powstał gwar!
Jedni już zaczęli narzekać na tych, co dobrego knezia przyprowadzili do tego, że się aż czapki zrzekł, drudzy wołali, iż prosić go nie będą, kiedy ich rzuca sam, bo na stolicy posadzić znajdą kogo. Leszków siła!!
Rozumniejsi posmutnieli, bo wnet się tłum dzielić zaczął i sporzyć. Bohobór z Czaplą i innemi chcieli za Mirkiem gnać, aby go do powrotu nakłonić.
Reszta, warcholąc, nie puszczała: bezpańskie dnie im smakowały! Stała się wrzawa, poruszenie, zwada wielka, — cały tłum w podwórze się wytoczył.
Nikt się takiego końca nie spodziewał: padło to na nich nagle; nie mogli rychło opamiętać się — co dalej?
Ledwienieledwie Bohobór, głos podniósłszy, przekonał ich, że jak się tylko za rubieże wieść rozniesie, iż zostali bezpańskimi, zaraz od granic wpadną Pomorcy i Prusacy, a nim nowy kneź nastanie, dadzą im się najeść siła biedy.
Zgodzili się już na to, żeby iść prosić Mirka napowrót, a Zarwaniec doradził, żeby mu żonkę wprost narzucić gwałtem, najpiękniejszą wybrawszy, do gródka przyprowadzić i posadzić u jego boku. Tak-by było wszystko skończone.
Bardzo się to starszym podobało; ale nim wyszli szukać zbiega, nim się dowiedzieli, którędy zawrócił, już go na gródku nie było.
Mirek wprost z radnej izby do stajni się udał, konia wziął pierwszego z brzega, niepatrząc — i jechał precz.
Na sercu mu się lekko jakoś zrobiło.
Pierwszy raz oddawna jechał sam, gdzie chciał, gdzie oczy niosły: nikt za nim nie gonił, nikt go nie mordował pokłonami i lizaniem się. Zdala uśmiechała mu się stara rodzicielska chata, ojców zgliszcze kamieniami usiane, okolica, w której młode lata przejeździł i przehukał, a nad wszvstko — swoboda!
Koniowi wodze puścił, aby go niósł gdzie zechce!
Dobry kawał był już od gródka, w las się zapuściwszy, gdy starszyzna dopiero gonić za nim się namyśliła — niewiedząc dokąd!
On sam tak się o starych czasach zadumał, że ani patrzał, dokąd go szkapa niesie.
Dopiero mu się oczy otworzyły, gdy nierychło znalazł się na znajomym gościńcu, niedaleko już od wąwozu, w którym niegdy siedział Ludek brodaty.
Pusto było w koło, drogą tylko wlókł się starowina siwy z gęślą na plecach, mrucząc coś sobie pod nosem, ni-to pieśń, ni-to bajdę.
— Zdrów bywaj, stary — odezwał się Mirek — a nie wiecie co się z tym stało, który tu żył?
Wskazał na debrę.
Gęślarz popatrzył i głową pokazał, że milczeć musi.
— Gdzie bocianiem gniazdem trzęsą, a kamieniami w nie ciskają, tam on nie siedzi — szepnął cicho, i, zapatrzywszy się na Mirka, stanął.
Poznał w nim knezia; dziwił się, że tak jechał sam, bez czeladzi, bez dworu. Przystąpił doń, oczom niewierząc.
— Kneziu mój biały! — zawołał — stary nasz ojciec żyw — lepiej mu tam, gdzie jest, niż tu, gdzie był. — A wam-że co, knezieczku? co? co to was tak samego rzucili wasi??
— Nie mnie rzucili oni, ale ja ich! — odezwał się Mirek.
— Dlaczego? — to mnie wiedzieć.
— Jeśli wróżbitą jesteś, to mi wróż, co mnie czeka: czy lepszy los czy cięższa dola?
Stary w oczy mu patrzeć zaczął.
— Jedźcie, panoczku — rzekł — starą drogą, ani wprawo ni wlewo, ale prost przed siebie! Nie szukajcie doli: ona was znajdzie!
Pokłonił się i poszedł.
Mirek, postawszy chwilę, konia ścisnął i, jak stary mu radził, dalej jechał znaną drogą, wprost przed się.
Aż na myśl mu przyszło, iż gościniec wiódł koło zagrody, której już nie chciał oglądać, bo mu pustką swą dawne czasy wesołe przypomniała. Po co sobie serce psuć?
Wstrzymał konia i już w bok miał nawracać, gdy zdala posłyszał krzyk; gęślarz, którego pominął, kijem mu prosty szlak wskazywał.
Pojechał, niezwracając z niego.
Po drodze, kogo spotkał, każdy stawał i, pokłoniwszy się, dziwował: co tu kneź tak ubożuchno, sam jeden po gościńcu wędruje?
Minął tak stawisko i wąwóz; zagroda już była blizko. Koniowi zwolnił kroku, a ten poprychiwał i jakby żłób czuł, głowę podnosił i uszami strzygł i rżeć mu się chciało. — Wtem zza drzew, gdzie się spodziewał popielisko zobaczyć, ujrzał nowy dach, żółtemi jeszcze, nowemi dranicami pobity, i szopy pod słomą świeżą, jakby na zimę czapki wdziały. — Przetarł oczy! Zagroda stała nowa, do starej kubek w kubek podobna, a głosy z niej wychodziły, jakby znowu życia pełną była.
Z dymnika górą słupem dym się siny podnosił: nad dachem polatywały gruchające gołębie; do wrót szła powracająca z pola trzoda, stado owiec, kozy, około których wkoło psy naszczekiwały, a pastuszki z batów klaskały.
Zbliżył się do wrót, ciekaw: kto tu po Czerniaku panem śmiał być i zajmował ziemię, która do sieroty należała? W podwórku, u studni, śmiechy słychać było; właśnie dziewki po wodę przyszły, a parobcy w koryta ją nalewać mieli; o wiadra się sprzeczano i gżono.
Na przyźbie nikogo widać nie było.
Stał u wrót Mirek i myślał: jechać nie jechać, pytać nie pytać. — Tymczasem koń jakoś sam próg przestąpił i mimowoli znalazł się w podwórku u studni. Śmiechy zaraz umilkły.
W progu chaty pokazała się Rusa i klasnęła w ręce.
Mirek już zsiadał, bo koń do koryta głowę wyciągał.
— A ty, stara, co tu robisz? — zapytał.
— To co i wy, miły panie — odparła baba z uśmiechem — ot, przyszłam na nowosielinach o starych bylinach podumać.
— Któż tu panem teraz? — rzekł Mirek.
Baba usta ścięła.
— Ja to tam dobrze nie wiem — brząknęła — nowy jakiś człek!
— Jest on doma? — wołał, przystępując, gość.
— Musi być, albo rychło powróci — odparła Rusa — a tymczasem gościna jest, drzwi otworem, chleb na stole... Zajdźcie-no odpocząć, a może się go doczekamy!
Mirek, stojąc w progu, rozmyślał: jak tu do Ryżca jeździł, jak się lubili i jak z bólu z nim za barki się porwali, i ile razy widział Lublanę — i....
Stara, niemal gwałtem go pociągnąwszy, wprowadziła do środka.
— Ot, patrzajcie-no — mówiła — kto on jest, to jest, a czarodziej z niego, z tego nowego gospodarza! Jak to on prędko, gładko, chędogo, wszystko tu znowu na swojem miejscu postawił!
Mirek szedł i co krok stawał, dziwując się, bo mu się wydawało, jakby w starej chacie był. Spojrzał na ten kąt, w którym Lublana leżała umarła, a on ją w czoło całował — i żywą mu wstała! Weszli do wielkiej izbicy, z babą.
— Siadaj na ławie — odezwała się Rusa. — A co z waszym dworem kneziowskim się stało? Musiał się gdzieś obłąkać w lesie?
Uśmiechnął się Mirek.
— E! rzekł — dworu już żadnego u mnie niéma, kneziowstwa też; sam jestem jak palec, a jak sokoł wolny. Najechała mnie starszyzna, przymuszać chcąc, abym żonę brał.
Ja jeszcze za Lublaną wytęsknić się nie mogłem, innej brać nie chciałem: wolałem im czapkę rzucić pod nogi. Jadę sobie, wolny parobek, do mojej chaty!!
Coś jakby zaszeleściało w komorze: myszy czy koty?
Rusa milczała niedowierzająco.
— Oj! oj! nie jużeście wy kneziowstwo z dobrej woli porzucili jak podartą sukmanę? Nie może to chyba być?
— Tak ci jest, jak słonko na niebie — odparł Mirek. — Lżej mi teraz, gdym ten kamień z ramion zrzucił, bom ja sobie teraz pan, a nademną wczoraj tysiąc było panów, co kneziem zwali a niewolnikiem robili!
Mówił tak pół-tęskno, pół-wesoło, gdy, podniósłszy ku drzwiom oczy, bo tam mu coś zaszelpotało — krzyknął i wyciągnął ręce.
W progu stała — Lublana. Taką mu się teraz odrodziła, jaką ją widział, gdy wesołe pieśni nuciła, wodząc wszystkie dziewuchy za sobą.
Stała w bieli cała, w wianeczku z ruty zielonym, w pasie czerwonym, z bursztynami na piersi, z kolcami na szyi i ramionach, z białą chustą w ręce, trochę uśmiechnięta dumnie, trochę zza łez patrząc na niego. Stała, nie mówiła nie; srom jej było.
Przyskoczył Mirek do niej, za rękę chwytając.
— E! mojaż ty! moja! Teraz cię nie puszczę jakom żyw, choćby ginąć przyszło! Po woli po niewoli moją musisz być!
Lublana, nic niemówiąc, ręki mu niewyrywając dała się do ławy prowadzić, siadła na niej. On tuż.
— Co się z tobą działo, gołąbko ty moja! Jam za Lublaną całą ziemię strząsł; tyś mi znaku życia nie dała!
— Albo to dziewce przystało samej prosić się komu? — poczęła cicho, głosem, który rosnął powoli. Choćby kneziem był, choćby miłym był, on się pierwszy prosić musi.
Musiałam wprzódy dom mieć swój, dach i chleb — i doma, po obyczaju, czekać, aż miły przyjdzie po mnie.
Czekałabym była aż do starości, bom się odzywać nie mogła, ani nakazać od siebie.
Teraz, gdyś po mnie przyszedł, tom twoja.
Nie mam ani matki, ani ojca, którymbyśmy się pokłonili o błogosławieństwo: pokłońmy się starej, Rusej, która mi matką była, kiedym ja nikogo nie miała.
Wstali, za ręce się pobrawszy, z ławy, podeszli ku Rusej, która, zapłakawszy, coś mruczeć zaczęła nad nimi.
— I mnie to szczęście spotkało, żem ja cudzemu jak swemu dziecku błogosławiła! Niech mi się zda, że moje odżyło, co w ogniu z kolebką spłonęło.
Przez drzwi od sieni wszystka czeladź wyglądała, patrząc na to dziwo, jak młody sam przybył bez swatów, a zrękowiny się stały, nim jeść i pić przyniesiono.
Dziewuchy i parobcy zakrzątnęli się, jak należy, aby stół zastawić, nowego pana przyjmować; kneź nie kneź, on tu dziś królował. Rusa też poszła po komorach gospodarzyć, aby na niczem nie zbywało.
Mirek, o wszystkiem zapomniawszy, jak siadł przy Lublanie na ławie, a za rękę ją ujął, ręki już nie puszczał, oczu od niej nie odrywał.
Co sobie rozpowiadali, on i ona, siedząc tak do wieczora, oni jedni wiedzieli i ściany, co ich słuchały.
Już na ognisku nałożono łuczywa, gdy w podwórku zahuczało, zaszumiało, zatętniło.
Rusa biegła zobaczyć: co tam było, wicher czy ludzie?
A tu gromada konnych u wrót stała, pytając: czy zguby ich, knezia, gdzie nie widziano?
— A no! a no! — odezwała się Rusa od proga. Był ci tu rano, jechał mimo, poświstując, i puścił się przełajem w lasy. Gońcież go żywo! dopędzicie wedle kociego brodu, koło mrówczego uroczyska, na sokołem polu, gdzie srocza dolina!
Patrzali po sobie gońce, bo żaden nie znał miejsc takich w okolicy.
— Nie drwij z nas, stara wiedźmo — odezwał się głos, w którym Czaplę poznała — knezia naszego szukamy, pilno nam.
— A cóżeście go tam tak chuchali i miłowali — zapytała Rusa, — że od miłości waszej aż uciekać musiał?
Czy on wam dojadł, czy wy jemu?
— Ani my jemu, ani on nam — rzekł Czapla. Urok na niego baba rzuciła, co z nim w miejscu usiedzieć nie mógł, i nic mu w smak nie szło.
— Czemużeście baby nie wezwali, aby co jedna rzuciła, odczyniła druga? — śmiała się Rusa.
Czapla się na drwiącą zżymać począł.
— Mów-bo, stara — rozumnie — zakrzyczał. Nie pora w żarty grać, gdy starszyzna pana szuka.
— A no! a no! — zawołała stara — nie przelewki to, gdy z kadłuba głowa zleci, ale nie wiedzieć komu służyć: kadłubowi czy głowie?
— Rusa! — począł drugi — mówcie jak się należy: był on tu czy nie?
— Może był, może nie był — odezwała się Rusa — kneź ci tu jeden jest i kneźna, ale nie wasz, bo tamten baby nie miał.
Usłyszawszy to, Czapla do bramy się dobijać począł, a gdy mu ją otworzono, wjechali na podwórko.
Patrzą: w progu chaty stoi Mirek, Lublanę trzymając za rękę, w boki się wziął, a twarz mu się śmieje jako nigdy. Krzyknęli wszyscy:
— Pan nasz!
— Jako żywo! — odparł Mirek — brat wasz tylko, co na wesele prosi, bo mu i swatów i druhów brakło; toście w porę przybyli na wesele; kneziowską czapkę przybijcie do słupa, niech ją Leszek zdobywa: ja w chacie będę siedział i kłaniał się wam i jemu.




Ot, jak szczęśliwie wszystko się skończyło! Weselisko było szumne a ochocze i trwało tak długo aż w beczkach miodu stało i korowajów na stole. Żyli potem szczęśliwie, długo, prawnuków doczekali i srebrnego włosa; i prawili o nich ludzie, gdy pomarli, a baby u komina i po dziś dzień prawią.
Ja za niemi.

Listopad 1878 r. Drezno.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.