Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rozpiął go i rozzbroił się. Tchnął lżej i uśmiechnął się do kubka.
Hej — Berzda — odezwał się — gdy Wojewoda wyszedł. — O ziemie ja spokojny jestem. Gdzie Ryj pójdzie, wszędzie szczęście za nim, a Zerwa gołowąs — zechce mu się popisać i Dońkę wziąć! musi na nią zapracować. Dziewce za mąż czas, bo bardzo coś przez wrota do chłopców wygląda.... hę! hę!
Rozśmiał się, ręką rzucając.
— Chodź tu Berzda!
Zbliżył się zausznik.
— Nam trzeba o tem myśleć, jakbym ja tę Ryżcową dziewczynę pochwycić mógł, bo że się ona nie utopiła — to pewna. Ryj ją widział, nie inną, z tą Rusą.
Trzeba dojść gdzie one nocują — rozumiesz?
Berzda głową kiwał.
— Daj mi takiego, coby umiał jak pies ślady i tropy wąchać, i choć zpod ziemi ją wykopać, tę Lublanę. Daj mi takiego, coby ją przyprowadził, a co obiecałem — dotrzymam! Znajdź mi człeka z nosem!
Zamyślił się mocno Berzda.
— Miłościwy panie — rzekł — pij i jedz zdrów, odpoczywaj sobie, ja poszukam takiego, jak chcesz człowieka. Ale z palca ja go nie wyłamę.
— Wyłam go z czego chcesz — przerwał kneź — musi mi być! — rozumiesz.