Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się, gdy nieco spoczął, że w zajeżdżaniu bezpańskiego kraju, nic tak bardzo pilnego nie było. Berzda stał u drzwi jak zawsze.
Zwrócił się ku niemu.
— Didko ich pobrał obu! — zaśmiał się, niéma Ryżego, niéma Przemka, ja tu teraz pan! Trzeba iść i zabierać; a no, po co ja sam mam się włóczyć! Czy to Ryj nie starczy? Mało jego? — niechaj Zerwę, sobie dobierze i jemu da połowę roboty. Jak drogi pouprzątają, pójdę i ja. Albo mi to nie czas spocząć! Spojrzał na Berzdę, który ręce do góry podnosił.
— Wołaj Ryja.
Wszedł, sapiąc, Wojewoda.
— Słuchaj, stary! Ja miałem iść sam na Przemkowa dzielnicę, ale po co ja tam! po co! Wojować niéma z kim, została gawiedź licha, — poślij Zerwę. Młody jest, niech pokaże co umie. Jak mu się uda, dam mu starszą córkę za żonę i wyposażę. Później pociągnę i ja.
Wojewoda głowę skłonił.
— Jak wola wasza — rzekł. — Prawda, że tam już Przemka niéma, który był wój wściekły, ale syn po nim został, młody i bójki.
— Niech się z nim Zerwa sprobuje — dodał kneź — mnie się należy spoczynek.
Berzda mocno potwierdzał, Ryj nie przeczył.
Leszko pasa, na którym miał mieczyk, popuścił,