Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i od straszną rozpaczą miotanej Rusy, pięściami ściśniętemi grożącej mu zdaleka.
Wojsko jeszcze się zwijało, opróżniając wszystkie kąty, wypędzając bydło, gnając konie i owce, gdy kneź po namyśle i spojrzawszy na stojącego przy sobie Berzdę, któremu się uśmiechnął — kazał do Stawisk ciągnąć na spoczynek.
Ludzie przyszli pytać go: czy zagrodę podpalić każe — na co nie odpowiedział nic.
Popatrzał po podwórcu, wśród którego u studni leżało jeszcze martwe ciało dziewczyny, ku wrotom, gdzie Ryżec z piersią końskiemi kopytami pogruchotaną i rozbitą głową zastygły broczył w kwi zczerniałej — i uciekając od tego widoku puścił się naraz do Stawiska. Ludzie musieli wlec się za nim, choć im z łupem ciężko było.
Berzda, konia sobie dostawszy, u boku pana jechał, nie tak wesół, jakby był powinien być. Niewoli swej na postronku u Czombra wydychać jeszcze nie mógł, a może bojowa wrzawa i krew na odwykłego od nich trochę podziałały.
Leszek też, choć jako zwyciężca powinien się był cieszyć — ponury jechał i milczący napodziw, gdy zwykle do zbytku wykrzykiwał, ani mu się usta zamykały.
Z oczów im znikła zagroda, a kneź dopiero lżej odetchnął.
Konia wstrzymał.