Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się im przypatrywała, padły na nią Rusy oczy, odgadła zdziwienie, i rzekła stłumionym głose:m
— Tyle z moich dzieci zostało! a i to — zpod popiołu wygrzebałam.
Otarła oczy.
Z jednej strony były korzenie dębu, wystające wewnątrz, nakształt ławy pogarbione.
— Siadaj choć tu i spocznij! odezwała się Rusa, albo połóż się na pościeli — ja strawy pójdę uwarzyć na ognisku nieopodal.
Lublana, milcząc, przysiadła, Łysek, który wcisnął się za nią cały drżący, przytulił się do jej kolan. Patrzał na swoją panią, pytając ją oczyma: rychło-li się na boży świat z tych ciemności strasznych wydobędą?
Rusa miała wychodzić, zabrawszy garnki, gdy ciemno się nagle robić zaczęło, prawie nocne, błyskawica w górze przez otwór zaświeciła, i grom przerażającym głosem lasom burzę zwiastował. Wielkie, ciężkie deszczu krople na pokrywę w górze, jakby grad spadać zaczęły.
Rusa, popatrzywszy do góry, postawiła garnki i przysiadła na posłaniu.
Burza w polu przeleci i minie rychło, na łąkach i łysych wzgórzach jej nie miło gościć, ale gdy się na lasy, na bory dostanie, jakby z niemi się brała za pasy, jakby one ją trzymały, zawiśnie i nie