Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chnie się, a potem lunie słotą, smaga chłodem i co żyje uciekać musi — ani nosa na świat pokazać. Ta przyszła jakaś serdeczna, wesoła, cieplusieńka, a gdy się rozpłakała, to nie nadługo i łzami tak ciepłemi, że po nich tchnąć było miło.
Radowali się wszyscy, szczególnie młodzi, bo się zbliżało święto majowe, gdy zwykli Śmierć wyganiać a Lato i Życie wprowadzać. Bywało, że na ów Maj i liścia zielonego zabrakło, a po błocie pląsać i w deszcz a gromy pieśni zawodzić — niéma ochoty. Wszyscy się na te świątki zielone sposobili, aż się twarze śmiały. Jeszcze do nich kilka dni pozostawało, więc na miesiąc pilno patrzano, rychło-li wyrośnie i da znak. Zdało się, że jak na złość, leniwo teraz przybierał i ciągle jeszcze mu policzka jednego brakło.
Tymczasem wieczorami śpiewano do niego pieśni, aby nie marudził.
I tego dnia o zachodzie słońca, w pobliżu Ryżcowej zagrody, na uroczysku, co je zdawna zwano Babiem Polem, bo tam się dziewczęta i niewiasty rade zawsze gromadziły, kołem siedziały w bieli w wiankach na głowie, wszystkie młode z okolicy.
Choć to się zwało polem, nie na pole, lecz na polankę wyglądało. Nad zieloną łąką, której brzegiem biegł strumień przez moczary, stało dębów odwiecznych kilka, rosochatych, rozłożystych, szerokich, pod które w południe nawet słońce nie zajrzało.