Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

go ptactwo odleciało, cisza grobowa i szelest tylko spadających liści ją przerywał. Wiekiem się stała ta noc dla Lublany, która nad ranem na czatach tych usnęła.
Ale brzask ją obudził, a ujrzawszy go, pobiegła do Rusej, trzęsąc nią i zmuszając do wstawania.
— Dzień! dzień! krzyknęła w ręce klaszcząc. A! tamte dni — jakem ja witała klątwami, a ten — jakbym chciała mieć jasnym! Rusa! wstawaj! w drogę! Pojedziemy na siwym.
— Nie — odparła baba, siwy-by nas zdradzić mógł — przemkniemy się gąszczami.
Lublanie kazała stara twarz zawiązać płachtami, długie kosy założyć pod sukmanę, kij nawet wziąć w rękę.
— Czerniaka ja znam — szeptała — dostać się w jego łapy, to śmierć. Wie on, że gdzieś się tułasz, i zaklął się, iż żywą ciebie nie puści. Na drodze lada kto pozna i zawoła; jemu tego trzeba.
Jesienny dzień, chmurny i mglisty, w lesie, choć liście opadały, mroczny był i chmurny.
Szło się powoli, a Lublana biedz-by była chciała.
Zmierzchało się już, a jeszcze miały kawał drogi do Znoskowej lepianki. Późno w noc przychodził do gnilacza nie było wolno a było straszno.
Działy się tam dziwy, na które ludzkim oczom patrzeć się nie godziło. Musiały nocować w lesie,