Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rwała i rzuciła precz; weszła do środka. Wszystko tu stało nieporuszone, garnki i bańki z ziołami, wianki na kołkach wiszące, skóry na posłaniu wyleżałem, barłóg czarnej kozy, która pana pilnowała, a na ścianie odzież stara i podarta.
Rusa odchyliła ją, szukając czegoś i odsłoniła jamę, która w głąb' góry prowadziła. Schyliwszy się, można nią było iść gdzieś daleko. Wykopana w twardej glinie, jak sklepienie zatoczona była u góry, a korzenie drzew rosnących nad nią, zwieszały się i czepiały po niej miejscami.
Zapaliwszy kawałek łuczywa, które znalazła w kącie, Rusa puściła się tą szyją, która spuszczała się naprzód na dół, potem podnosiła ku górze, a kończyła w dziupli dębu, przez który wyjść było można, o kilkoro staj od lepianki.
Na wilgotnej ziemi szukając śladów, znalazła wyciśniętą nogę Lublany i stopy starego Znoska. Wydobyli się więc ztąd i poszli, dokąd? — nie było już śladu.
Stara puściła się do swego dębu, myśląc, iż tam może uciekła się schronić Lublana. Przybyła zmęczona; szukała i czekała napróżno.
Nazajutrz, spodziewając się u zdroiska spotkać jaką starą wiedźmę, z tych, co na zgliszczu były, poszła ku niemu. Pod wieczór nadciągnęła Dobrycha. Zobaczywszy Rusę, ręce podniosła do góry.