Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Mirek krzyknął aż z bólu, a Dębor stanął z usty otwartemi jak przybity.
— Prawda to? — bąknął wreszcie.
— Po cóż-bym kłamał? — rzekł Myszka. — Jedźcie, ludzi posłuchajcie.
Właśnie, gdy rozmawiali, nadciągnął ów tłum parobków, którzy Marzannę nieśli, hałasując i pokrzykując, bo we święta, i rabom, i niewolnikom, i czeladzi, i prostemu gminowi wolno było wiele — nie tak jak dni powszednich.
Przechodzący obok parobek Wigun, posłyszał co Myszka powiadał, i jak Dębor pytał: czy prawda była? stanął, zdejmując czapkę z ostrzyżonej krótko głowy.
— Co nie ma być prawda! — odezwał się śmiało. Chodziła Lublana nad stawisko śpiewać i przekomarzać się Wodnicom, że lepszy od nich głos miała, to ją do wody zaciągnęły. Ludzie znad brzegów słyszeli, jak wielmi krzyczała, i jak dziewki wodne śmiechem jej krzyczenie zagłuszyły. Wszystką odzież do ostatniej płachty, i bursztyny i kolce zostawiły na brzegu, aby nie miała za co się chwycić i powrócić na ziemię.
Mirek, już reszty słuchać niechcąc, konia ścisnął, przez tłum się przebił i pognał jak szalony wprost do Ryżcowej zagrody. Ból go wielki za serce chwycił za dziewczyną, a choć mu mówili wszyscy, co się z nią stało — wierzyć nie chciał.