Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wnemu panu, jakby mu był zupełnie obcym. Inny to był Czomber, choć niby tensam; twarz dawniej jakaś czarna i gliniasta, zrobiła się czerwoną, oczy latały prędko, zdawał się o nikogo nie troszczyć.
Nagle, gdy się naradzano co robić z jeńcem, przecisnął się pomiędzy ludzi, pokazał ręką na pierś, uśmiechnął się i odezwał, biorąc koniec postronka, którym był Berzda związany:
— Mnie dajcie! On był nademną — niech będzie podemną. Czomber go zna!
Rozśmiał się — i klapnął po ramieniu Berzdę.
— Tamten mówi na niego, że nie straszny.
Mnie go dać.
Nie sprzeciwiał się nikt, i Czomber poprowadził powoli do szopy starostę, oglądając się z uśmiechem na niego.
— Tamten powiada — rzekł mu, wskazując miejsce na kłodzie, że jakby Berzda uciekał, to go zgniecie. Ja nie wiem, ale tamten tak gada, tamten ma rozum i ja go muszę słuchać. Jeden był zawsze głupi, ale tamten — o ho! co on mówi, trzeba robić!
Nie słuchał już tego mruczenia Berzda, który, głowę spuściwszy, myślał, co z nim losy zrobiły. Pić i jeść mu się chciało; co miał czynić?: dobył dzbanuszka zpod opończy i chciał się poczęstować; ale Czomber mu go zlekka odjął i sam na-