Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niach ku stojącym kneziom, a z nimi tłum, wołając: — Zdrada!
Gęślarze umilkli z pieśnią; Mirek nic jeszcze nie rozumiał, co się gotowało, gdy z wołaniem wielkiem na blednącego Leszka rzuciło się pospólstwo biegnące z wojewodami. Chciał uchodzić, zobaczywszy, że nań zmierzali, gdy już go pochwycono i w sztuki rozszarpano.
Ledwie Wojewodowie pohamować mogli białemi laskami gawiedź rozjadłą, aby i na innych się nie rzuciła, ogłaszając, iż jeden Leszek winien był zdrady, która się przez dzieci wydała.
W tej-że chwili Berzdę, ratującego się ucieczką, Czomber pochwycił i na suchej gruszy, stojącej w polu, na tymsamym postronku powiesił, na którym go prowadził w zagrodzie Ryżcowej, i kawał tego postronka na pamiątkę sobie zachował.
Gromada parobków z łopatami, spędzona na gościniec, poczęła zaraz dziury odkrywać, zagarniać i równać z ziemią.
Burza ta skutek miała taki, iż, Leszkowego losu się uląkłszy, kilku kneziów odjechało precz, o życie się swe lękając. Mirek na swem miejscu pozostał. Panowania mu się nie chciało wcale; byłby się od niego odkupił: ale jakże oprzeć się miał rozkazowi ducha, który umyślnie na ziemię zstąpił, aby go tu wysłać?