Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Berzdę, postąpił między konie i gadać do nich zaczął. Do jednego przyszedł, który doń głowy nie odwrócił; klapnął go po grzbiecie i zwrócił się do drugiego; ten chrapnął, Czomber się rozśmiał, minął i tego; zbliżył się do trzeciego, zawołał coś, — zarżał koń.
Zaczął prędko bardzo rozpowiadać mu coś, rzucił nań sukno, podwiązał, uzdę włożył, skoczył w szopie na niego, i chyląc głowę, aby jej nie rozbić o belki, wyjechał na podwórze wprost do wrót, niepatrząc na nikogo. Ludzie, których spotykał, nie poznawali go; on na nich nie spojrzał.
Gdy Berdza przez ciekawość na okopy wszedł, zobaczył go jadącego, jedną ręką w bok się trzymającego i rozmawiającego z sobą, a śmiejącego się tak głośno, że się aż ku zamkowi rozlegało.
Pewnym był Berzda, że los najsposobniejszego mu nastręczył.
Tam i nazad do Ryżcowej zagrody, powoli jadąc, dwóch dni nie było potrzeba; gdy wieczór drugi nadchodził, zaczął Berzda się niepokoić, wysunął się na okopy. Czombra głupiego widać nie było.
Wtem u wrót zarżało coś, i gdy je otwarto, koń na którym wyjechał był posłaniec, zjawił się z uzdą podwiązaną, bez jeźdźca na grzbiecie, sam jeden. Kul słomy obwiązany płachtami, posadzo-