Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ber, posłyszawszy hasło, konia gdzieś cudzego chwycił, oszczep ladajaki porwał i dążył z innymi, pokrzykując.
Wyciągnęli tak za zagrodę, której nawet nie żegnała Lublana, gromadą wielką, a Czapla wskazywał, którędy iść miano, przez osady i sioła najludniejsze, aby wszędzie ludzi zagarniać z sobą po drodze.
Jakby cudem ruszało się teraz wszystko i zbiegało do tego wojska, rosnącego cogodzina.
Z lasów wychylały się zbrojne kupy, okrzykami witając idących i łącząc z niemi. Z chat pośpieszali od roboty parobkowie z ladajaką pałką, byle razem do kupy.
Jeszcze byli o mil dwie od gródka, gdy już ogromnego zbiorowiska tego nie widać było końca. Jak mrowie zalegał pola, okrywał ziemię, roił się na wszystkie strony.
Przodem puszczali Lublanę, która jechała w bieli z toporem w ręku, a ludzie, widząc, że dziewczyna-upiór wianka nie miała, uwili jej w polu zielony, który włożyła na skronie.
Obok niej, dziw nad dziwy, jechał starzec z brodą siwą, z głową odkrytą, z której jak śnieg włosy na ramiona spadały.
Zkąd się tu wziął, z ziemi wyrósł, spadł z obłoku, wyszedł z lasu — nikt powiedzieć nie umiał;