Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

go jeńca miał w straży i zwykle, prowadząc go na postronku, chadzał. Widywała go tak wodzącego Berzdę do studni, gdy pić chciał, do misy, gdy mu jeść wyniesiono.
Człowiek był dziwny jakiś, bo bez śmiechu, zadumany zawsze i z sobą tylko rozmawiający, z ludźmi z musu i niewiele. Zabrany jako Leszkowy sługa, dlaczego się teraz do swoich nie przyłączył, Rusa pojąć nie mogła. Patrzała nań jak wyszedł z szopy, w progu stanął i po podwórku się zaczął rozglądać, nieokazując najmniejszego zdziwienia, ani przestrachu. Trzymał się w boki, oczyma toczył po trupach, nasłuchiwał i zdawał się spokojnym a obojętnym.
Skinęła nań Rusa, aby szedł do niej, co on natychmiast spełnił. Krokiem poważnym, mierzonym zbliżył się ku studni i wlepił jedno oko, drugie ciągle trzymając zmrużone, w leżące ciało Lublany, do marmurowego podobne posągu. Oczy jej, otwarte długo, Rusa była zamknęła. Twarz z brwiami zmarszczonemi, choć zachowała wyraz rozpaczliwy, jaki miała w ostatniej godzinie, była jakby śmiercią ukojoną trochę.
Spać się zdawała i śnić coś strasznego. Ponad jej głową, wystraszone wprzód wrzaskiem gołębie, posiadały u studni i trzepocząc skrzydłami, to się ku niej zbliżały, jakby ją obudzić chciały, to ulatywały na stronę, i powracały znowu. Rusa, z o-