Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

swe padł, na ręce jednej się sparł, a drugą znak dał, aby mu stos podpalono.
Wahali się słudzy, gdy gromowy głos spadł im na głowy z góry.
— Stos podpalić!
Z trwogą, do której czerń nawykła była, cztery pochodnie pośpieszono wsunąć w kupy łuczywa, które się wnet jasnym zajęły płomieniem. Dym kręcił się ku górze i jak rańtuchem siwym to okrywał siedzącego Leszka, to odsłaniał go. Oblegający i oblężeni stanęli wryci, wpatrzeni w stos i w knezia.
Siedział sparty na łokciu, jakby drzemał, niespoglądając nawet na to, co się u nóg jego działo.
Płomię strzelało do góry, pełzało po belkach suchych i z trzaskiem obejmowało je dokoła. Coraz gęstsze dymu kłęby wiły się, osłaniając Leszka.
Ogień już sięgał najwyższych stopni i dochodził do nóg knezia, gdy się otwarły wrota niewieściego dworu i długi szereg starszych i młodych niewiast z krzykiem, płaczem i jękami, rwąc włosy i rozdzierając suknie na sobie, biedz zaczął ku stosowi. Z kolei przychodziły do ognia i rzucały się w płomienie, jedna po drugiej, szałem jakimś pędzone.
Zwróciła się która strwożona, pchały je drugie, aż tylko córki zostały, otaczając stos i ostatnią pieśń nucąc Leszkowi.