Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mieli co w chacie robić; obu na powietrze się chciało i na słońce: szli więc gdzie Mirek prowadził, drugą stroną gaju, na brzeg jego odsłoniony. Biegła tędy drożyna, którą ludzie chodzili do świętego zdroju nieopodal; bo w nim woda była taka, od wieków znana, że ją i pić chorym, i myć się ranionym, i na wszelkie słabości dawano. Zdrowym też się jej napić było miło, bo orzeźwiała bardzo i piła się smaczno.
— Pójdziemy do zdroiska — rzekł Mirek — wody się świeżej napić — a i spocząć nigdzie lepiej niż tam, boć to miejsce święte.
— Jabym też chlipnął — potwierdził Czapla, bo miód twój mi dopieka nadto.
I szli znowu gajem, aż niedługo gęstwiny się ukazały i za niemi łąka zielona, po której już złote łotocie, jak rozsypane bursztyny, wesoło się śmiały.
Samym brzegiem wiła się ścieżka żółta, wydeptana twardo; nią kroków paręset uszedłszy, zawrócili w bór. Rósł on na małym pagórku, z dębów starych, sosen i lip zmieszany. W pół wzgórza widać było kamienie wokół leżące, a nad zdrojem, który się tu sączył zpod pnia dębowego, jeden głaz wysoki, śpiczasty, jakby na straży siedział. Pilnował też swojego źródła i dąb, którego grube, jak człowiek w pasie, korzenie, plotły się dokoła, to w ziemię się chowając, to wyłażąc z ziemi. Patrzącemu zdala zdawało się jakby dąb prawicę miał