Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Mirek milczał, zasromawszy się trochę, iż miał być odgadniętym, a stary dodał, jeszcze raz go bijąc po ramieniu:
— Ta, co tobie nie jest wiedźmą — to — Lublana.
Aż drgnął Mirek, ale wnet się śmiać począł.
— Wielki dziw zgadnąć taką, co naokół jej równej niéma! — zawołał. — Wziąłby ci ją każdy, nietylko ja — porzuciłby dla niej dziesięć! O! Lublana! a kto ją weźmie? Nie ja.
Czapla wstał i pasa poprawił.
— Jakbyś chciał, czemubyś jej nie miał wziąć? — Spytał z półuśmiechem. Cóż to ona ze złota wykuta, a ty z gliny ulepiony? Nie dadzą po woli: albo siły nie masz!
Mirek się zadumał i włosów poprawił, czapkę z ziemi wziął, nasadził na głowę, pomilczał, jakby odpowiedzi na ziemi szukał.
— Takiej siły jakiej-by tu trzeba, pono, że nie mam — odezwał się, Ryżec — ojciec jej silniejszy odemnie. Albo to tego nie wiecie, że kneż Leszek, co go Sroką zowią, iż krzyczy nieustannie, za nią się też ugania? Albo to nie wiecie, że Dębor swaty do niej słał. Czy ja ich zliczę! Ich tam koło chaty Ryżca jak mrówca.
— To co? — zawołał Czapla. — Siłą ją porwać pomożemy, dognać nas — nie dognają, odebrać — nie odbiorą; a jak z tobą jedno słonko i jedna noc przeżyje, — toć twoja.