Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

śród drzew wyniosłych stał na wzgórzu, sklecony z gałęzi i bierwion kilku, z wygasłem ogniskiem przed sobą; w środku liści suchych i mchu trochę było. Rusa ledwie węzełek złożyła, zabrała się tu gospodarzyć, aby na chłodną noc wiosenną ognia przysposobić.
— Po ogniu nas kto znaleźć tu może — szepnęła Lublana.
— Nie bój się — powiedziała Rusa — naokół pustynia, chybaby nas wilcy nawiedzić chcieli, a od tych ogień obroną. Ludzi tu napewno niéma. Mam garnuszek z sobą i krup trochę, uwarzemy strawę.
Gdy ogień błysnął nareszcie, a Lublana pomogła go rozniecić, już i księżyc wszedł tak wysoko, że gdzieniegdzie las oświecał. Łysek, z uszami do góry podniesionemi, na wysuniętej siedział straży. Choć zmęczony i głodny, bo skórkę tylko od chleba dostał, na popasie, nie położył się, czuwał. Strzyżenie uszów jego i obracanie głowy, pokazywało, że gdzie inni nic nie słyszeli i nie czuli, on zdaleka coś chwytał. Zdało się czasem, że miał ochotę zaszczekać, spoglądał ku pani i na znak jej milczał posłuszny.
Cisza jakaś ciężka i straszna zalegała puszczę całą, wiatru nie było, niebo jasne wisiało nad głowami, usiane w gwiazdy. Lublanie, choć z leśnem życiem oswojoną była, bo naówczas niemal cały ów świat stał lasem, robiło się smutno i straszno.