Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niechaj brykają, spętamy ich! spętamy!
— Gromady ogromne ciągnęły na Czemielowe Horodyszcze, a jak! śpiewając, hukając ze stawicami, ze starszyzną, — mówił posłany. — Wszystkie opola razem zebrane, żupany naprzedzie.
Leszek słuchał i popijał.
— Czysto jak w mrowisku, kiedy je kto nogą rozgarnie!
— A któż tam im przoduje? — zapytał kneź.
Poseł spuścił głowę, jakby nie wiedział co i jak miał odpowiadać, zasromał się. Głowę palcami poczesał.
— Gadaj, bydlę! — odezwał się Leszek już niecierpliwy, coś to język połknął?
— Jakże tu miłości waszej mówić takie rzeczy, którym-by sam człowiek nie wierzył, gdyby ich na oczy nie widział.
Nadzwyczajne wypadki czyniły na Leszku największe wrażenie; słysząc o czemś dziwnem, strwożył się.
— Miłościwy panie — dodał posłaniec — wszystkiej tej burzy i wichru narobiła czarownica. Z baby poszło wszystko.
Drgnął kneź.
— Z której? z jakiej? — gadaj!
— Nie dziw-by było jeszcze, żeby z Dobrychy, albo z Rusej, albo z Wilkowej, ale to z młodej wiedźmy!