Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ojciec sam nie wiedział co miał czynić. Ta dziewka, której on przedtem rozkazywał, która go słuchała, była pokorną podczas i cichą, teraz mówiła jak sobie pani, a on nie śmiał się jej przeciwić.
— Mnie ztąd jeszcze dziś trzeba precz! — dodała Lublana — w lesie na mnie ludzie czekają, na Czemielowe Horodyszcze!
Ryżec z obawy, aby jej nie utracił, mruknął tylko.
— Ja z tobą!
— Jedźcie! co więcej nas, to lepiej! na Leszka wszyscy!
Pierwszy raz zwróciła się ku Mirkowi, który stał i słuchał.
— A wy? — spytała.
— Ja z wami! — odezwał się chłopak.
Uspokojona Lublana, spojrzała dopiero na sługi, które ze drzwi komory, ciekawie się przyglądały i pobiegła ku nim.
— Wianek mi dajcie! bursztyny i kolce moje! najlepszy pas, najcieńsze gzło szyte, najnowszą sukmankę, abym, nie na włóczęgę, lecz na kmieciową córkę wyglądała! Kraśne sznury niech mi wplecie Żura we włosy — a żywo! a żywo!
Wpadła do komory i drzwi zatrzasnęła za sobą.