Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

żę; kto do mnie przyjdzie, choć bez podarku, posłucham chętnie.
Uśmiechnął się raz jeszcze.
Zarwaniec szepnął sąsiadowi:
— Taki teraz dobry, że potem może skwaśnieć, bo to i ze słodkiem mlekiem bywa.
Mieszek nie mówił więcej, a nie dałby mu Ryk, który już do koła się cisnął.
Mąż ten był olbrzymiej postawy, z pałką w ręce, wyglądający dziko. Wszedł w koło, niebardzo na nie patrząc, i podparł się na maczudze.
— Co wam w głowie, panowie żupany?! — zawołał — co wam w głowie? Chcecie, aby się wam przyszły kneź zalecał obiecankami! Dzieci z was chyba, które się niańkom bałamucić dają. A któż wam tu złotych gór obiecywać nie będzie, aby was za łeb wziąć? Głupi-by był, gdyby potem dotrzymał!
I cóż to za kneź będzie, co, niewiedząc jaki go los napotka, przyrzeka wprzód co zrobi. Z dobrymi dobrym być — łatwo, ze złymi musi inaczej — co godzina przyniesie i dola narzuci, to jego robota. Nie łowić ryb przed niewodem! Ja takim dla was będę, jakiego warci będziecie! Nie obiecuję nic!
Zarwaniec zawołał na głos:
— Szczery jest, i to coś warto!
Innym się ta buta nie podobała. Ryk wyszedł z koła, maczugę zarzuciwszy na plecy.