Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie siadać z czeladzią pospołu. On pan, a my jego sługi!
— A gdzież pan jest?
Dobrycha głową wykręcała dziwnie i usta krzywiła.
— Któż go wie? albo to on na jednej siada gałęzi i jedno gniazdo ma? — odezwała się. Ta to pan: kędy spojrzy, ziemia jego; co zamyśli, to się stanie!
Rusa przyznała się przed przyjaciółką, jak on Lublanę ocalił, opowiedziała jej, w jaki sposób się to stało, i że dla niepokoju o dziewczynę nie wie co począć z sobą.
— Kiedy ona takiego ojca a pana ma, co się jej stać może? — odparła Dobrycha. Śpij o nią spokojna.
Tak się baby rozeszły, choć Rusa nie mogła wyjść z trwogi o Lublanę.
Więcej jeszcze niż ona niepokoił się i niecierpliwił Mirek; wiedział, że już upiorem nie była, więc chciał ją mieć koniecznie. Wszyscy mu pomagać byli radzi; rozbiegli się gońce najsprawniejsi po okolicy, pytając od chaty do chaty, chodząc po zagrodach, łapiąc po drogach ludzi badając gęślarzy i wróżbitów; a nikt nic im powiedzieć nie umiał o niej.
Czapla, zmęczony tem, bąkał, że istotnie upiorem być musiała i przepadła marnie.
Dni tak na zwiadach daremnych upłynęło nie-