Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wiedzieć musicie, że w tem jest niczyja sprawa tylko — Lublany?
Dryja popatrzył nań, myślał, że mu to inni powiedzieli, z czem się on wahał — potwierdził.
— A no — może i jej — rzekł.
— Gdzież ona? — spytał Mirek, któremu oczy się paliły.
— Nie wiem — odparł Dryja — jeździła po dworach, po starszyźnie, śmiało wyzywając ich; strach był patrzeć na to. Gdy ją widzieli przyjeżdżającą, dziwili się ludzie słabej dziewczynie, a gdy precz jechała, mało pokłonów nie bili. Pierwszy stary Bohobór krzyknął, iż gdy mężowie rozumu nie mają, baby go ich uczyć muszą. Sam z nią dalej jechał, a wkońcu wiec okrzyknęli jako jeden!
Mirek słuchał, sam niewiedząc: radować się, czy smucić.
Było coś, według ówczesnych pojęć, tak szalonego w postępowaniu Lublany, iż on lękać się jej prawie poczynał. Wydawała się jak innym niby nie niewiastą już, lecz stworzeniem jakiemś szczególnem, które ani żoną nikomu, ni miłośnicą, ani córką być nie mogło.
Czuł, jakby ją przez to miał stracić, jakby ta, miana za topielicę, dziewczyna, w wodzie zniknąć mu miała.
Chciał widzieć ją i lękał się razem.