Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wiem-ci ja — wiem — mówiła Rusa — a co nie można, to niemożna: kto żyje ten musi wedle zakonu żyć.
— Znacie drugą Lublanę? zapytał Mirek ciszej — to mi ją swatajcie.
Rusa potrząsała głową znowu, obwinęła się w płachtę — milczała.
Siedziałam ja raz pod dębem — rzekła po namyśle. Chciało mi się spadłe liście jedne do drugich przymierzać; brałam jeden po drugim; mierzyłam je dzień cały i noc całą i trzy dni i trzy noce: dwóch jednakich nie było.
Na drzewie one równe wszystkie, lecz przy sercu i oczach każdy inny!!
Schodziłam ja całą tę ziemię, wstępowałam do chat i dworów wszystkich, znam dziewczęta, ile ich jest — drugiej Lublany niéma!
— Widzicie! — wykrzyknął Mirek — więc na zabudź mi daj, babo, aby mi ona z oczów zeszła!
Nie odpowiedziała stara: westchnęła i odeszła. Mirek tego dnia jeszcze tęskniejszy był.
Chcąc się od starszyzny wykupić, aby mu ciągle jednego do uszu nie kładli, drugiego ranka obwołać kazał, aby mu ludzi wojennych wszystkich pozbierano do liczby.
Leszkowy kraj leżał bezpański; posły już przybiegały, aby go zajmowano, gdyż Pomorcy nań napadali i łupili. Trzeba więc było pośpiesznie lu-