Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

burzyli się, wiec zwoływać chcieli, a niepokój po całej ziemi był wielki.
Berzda wsadził i ziemianina do ciemnicy, bo pana straszyć się bał, a w bajki wierzyć nie chciał.
Zerwa wrócił wreszcie, ale nocą, pocichu, z niedobitkami, pokrwawiony sam, bez ręki. Utaić się z nim nie było można, dano znać panu, który w strasznym gniewie, z wodza na pastucha go wyrokował i sam pomścić się wybierał.
Nazajutrz na gródku wszystko wojnę zapowiadało; posły wypędzano ludzi zbierać, szykowano pozostałych, stanowiono półkowodźców, Leszek włożył skórzaną zbroję i kołpak z obręczami żelaznemi na głowę i chodził tak cały dzień aż do wieczerzy; najtęższego miodu kazał dać do niej, i na stole położywszy głowę, usnął. Drugiego dnia ludzi zbierano znowu. Na dwóch koniach, w opończy zawieszonej między niemi, przywieźli ludzie pokaleczeni starego Ryja, którego litościwe ręce na pobojowisku, ledwie dyszącego, podniosły.
Leszek stał w podwórcu, gdy Wojewodę przyniesiono; klnął straszliwie — i tegoż dnia na koniu siedział. Chciał sam iść, bić, mścić się lub zginąć.
O Dryi mowy już nie było.
Wyciągnęli tego wieczora w pole, a gońce poszły do żupanów, na gródki — kto żyw, aby stawał do boku kneziowi. Ludu zebranego tak było mało, iż go na dwoje rozdzielić nie mógł Leszek, ani