Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 1.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

go starych gęślarzy rozsiadło się kilku. Wszyscy mieli gęśle w rękach i brząkali w nie, śpiewając jakąś pieśń jednym głosem z kilku głosów złożonym. Do koła ogniska, pobrawszy się za ręce, szalonem kołem wirowały wiedźmy, zakasane do kolan, z włosami rozpuszczonemi długo na ramiona, trzymając się za ręce i zawodząc wtór gęślarzom. Między niemi w skokach pląsała czarna koza Znoska.
Koń Berzdy, którego on nie wstrzymywał, uląkł się, silnie chrapnął; gęślarze posłyszeli tentent i chrapanie, i wstali wszyscy, jakby na zuchwalca, który ich podglądał, rzucić się mieli; ogarnęła trwoga Berzdę, aby go pochwyciwszy, nie upiekli na tym ogniu, lecz koń jego nagle puścił się czwałem i wszystko mu z oczów znikło.
Nierychło konisko spłoszone dało się przecież zatrzymać i powolniejszym krokiem szło dalej. Na stawisku Berzda-by był przysiągł, że widział ponad trzcinami, w świetle księżyca bujające topielice, topielców i dziewki wodne. Powiadał nawet, że miały we włosach pozatykane białe i żółte grzybienie i kosaćce kwitnące, a przeginały się tak, jak tylko duchy niełamiąc się zwinąć mogą.
W lesie na gałęziach dębów Berzda w kilku miejscach postrzegł po kilka par oczu żółtych, patrzących z liści na niego. Czyje one były? nie mógł odgadnąć, ale tak strasznie błyszczały, iż