Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Lublana T. 2.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ciekawi ku gródkowi, bo drugi raz się to przytrafić za życia ludzkiego nie miało.
Ten i ów po drodze jadącego pozdrawiał i zaczepiał; ale Mirek do rozmowy nie był chętny, i puszczając przodem albo wyprzedzając, wolał jechać tak sam, dróżyn wyszukując pustych.
Pod gródkiem, choć jeszcze cały następny dzień zostawał na przygotowania, obozy leżały do koła. Kneziowie przybyli już wszyscy, i każdy z osobna się obozem położył.
Mirek, i tu stroniąc od innych, na uboczu się zatrzymał; przy nędznych chatach na podzamczu. Tu, upatrzywszy stajenkę u ubogiego człeka, na noc się wprosił. Dla siebie nie potrzebował wiele, byle ulubionemu koniowi dobrze było.
Wieczór piękny na przyźbę go wyprowadził. Gospodyni poszła po ziele dla krów, stary mąż jej, po wodę, dzieci tylko w podwórku zostały. Chłopców dwu wyrostków, w zgrzebnych koszulach, boso, biegało od płota do płota.
Nie zważał zrazu Mirek na nich, aż gdy głośniej coraz poczęli sprzeczać się z sobą, o uszy jego obiły się wyrazy, które się do gościńca na gonitwę przeznaczonego ściągały. Słuchać więc począł.
— Ty nie wiesz nic, Sytku — mówił starszy — a co ja doszedłem, ho! ho! to taka rzecz, że za nią-by nie jeden konia dał.
— No cóż?